WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

If this is love
I want my money back
'Cause I could use the check
To spend it on a better heart
To wear upon my sleeve
Chyba biegł.
Po asfalcie kampusowego parkingu. Po szachownicy nadkruszonego w paru miejscach, wydręczonego przez studenckie podeszwy chodnika, wbrew podszeptom własnych obsesji-i-kompulsji stawiając stopy gdzie popadnie (a nie tak jak należy, czyli nigdy w poprzek, i nigdy na cementowych zrostach pomiędzy poszczególnymi płytami). Po chrzęszczącym żwirze alejki wijącej się między dwiema połaciami zieleni, w tym świetle - brzydko-brunatnej i nakrapianej gdzieniegdzie czerwienią jakiegoś zgniecionego, plastikowego kubka albo połyskliwą jaskrawizną opakowania po tortillach Takis.
  • W rytm to. bardzo. pilne., i nie. da. się. szybciej. błagam. ?.
Krokiem rwano-szarpanym, przerywanym - do pary z oddechem - koniecznością by co jakiś czas przepchnąć się wąskimi wyłomami w morzu ciał, albo usunąć komuś z drogi.
Tak jak wyszedł z domu (domu, do którego wrócił raptem czterdzieści minut przed otrzymaniem pierwszego z SMSów od Jenny - po całym dniu spędzonym z Charlie i Mary-Jane, a zakończonym mozolną wędrówką między regałami spożywczymi w Whole Foods - bo teraz Harper uczył się sam robić zakupy, i wybierać mądrze; i tak, być może całą dolną szafkę w kuchni, tę po lewej, miał teraz wypchaną paczkami czipsów warzywnych), a więc i z jaskrawym napisem: SUPER TATA JANEY, o jego nowej roli społecznej informującym cały świat z frontu koszulki-prezentu, w jeansach i okrutnie wyświechtanych tenisówkach, oraz z dziecięcą spinką - mikrym, biało-żółtym kwiatkiem frangipani, o której zupełnie zapomniał, przytrzymującą pojedynczy kosmyk odrastających włosów nad jego lewym uchem.
Z białym żarem wznieconym przez strach tam, gdzie na co dzień toczyła się krew.

Bał się. Boże, Chryste, j a k on się bał.
O Zachary’ego, oczywiście, ale jednocześnie i o siebie - w nagłej konstatacji, że na tym etapie trudno jest czasami stwierdzić, co należy do Prescotta, a co do niego -
- choć, w zasadzie, podziały takie od dawna już zdawały mu się zupełnie niepotrzebne, sztuczne;
o swoje serce, napędzane tylko kofeiną i poczuciem obowiązku, niedospane i zmuszone teraz do tłoczenia krwi w tętnice ze zdwojoną siłą; serce jak sprawca, i ofiara przemocy domowej jednocześnie - wykończone każdym kolejnym uderzeniem, ale też niezupełnie gotowe, by przestać.

W taksówce było mu jednocześnie duszno, i zimno. Nie rozgrzał go neurotyczny tętent lewej stopy rozpędzonej w miejscu, w nerwowej galopadzie donikąd. Nie orzeźwił sztuczny pływ powietrza policzkujący go z wylotu samochodowej klimatyzacji. Gapił się w telefon i próbował myśleć, ale rozum odmawiał współpracy, która satysfakcjonowałaby obydwie strony.
  • Wyszło strasznie mogło przecież oznaczać tyle różnych rzeczy.
Mogło oznaczać, że ktoś Go zranił. Fizycznie, albo nie. Skrzywdził. Skrzywił - doświadczenie, które miało być momentem triumfu i ulgi, siniacząc chmarą traumatycznych wspomnień.
Mogło oznaczać, że Harper zastanie Go we łzach, albo w gniewie; z pewnością - na to się już, za sprawą smsowego ostrzeżenia, szykował - też w stanie wskazującym na spożycie.
Mogło oznaczać, że nie ma po co biec - jeśli chłopak przerazi się i wycofa, i następnego dnia zrzuci chwilę szczerości na karb używek i ogólnego rozprężenia. Przecież niejeden coming out tego typu już widział - w branży, i poza jej granicami. (I tak by biegł - do Niego).
Mogło oznaczać wszystko. Także to, co Harper-Jack miał zastać na terenie ogniska, a czego się - ależ jak najbardziej - zupełnie nie spodziewał.

Gdy kierowca się zatrzymał, brunet wręczył mu dwie studolarówki, kazał czekać ile będzie trzeba i wypadł z samochodu. Nie na wolność, a na pożarcie - bez chwili namysłu prosto w paszczę roztętnionej ludzkimi głosami imprezy. Zanim dotarło do niego pierwsze:
  • Kurwa, to D w e l l e r !?
I, zawsze w komplecie:
  • Fuck, daj telefon!
Zdążył zakotwiczyć się wzrokiem na sylwetce Jenny - czekającej w południowej, albo północnej, albo zachodniej, albo chujgotoobchodzi, nieważne, części uczelnianego parkingu.

I nawet całe to nic mu nie jest, wysłane mu przez dziewczynę tak jakby na znieczulenie pocieszenie, a teraz powtarzane w próbie przekrzyczenia ogniskowego rejwachu (i tak niewiele słyszał, otumaniony hukiem własnej krwi przetaczającej się w skroniach), jakoś go nie przekonywało.

No, a zatem, chyba biegł.
Ale teraz się zatrzymał.
I stoi, w niebezpiecznej odległości:
Na tyle blisko, by widzieć.
Na tyle daleko, by nie móc powstrzymać -
  • Kogo? Czego? Z czym? Z kim, Zachary? Kto to jest?
- własnego ciała przed wychyleniem się do jeszcze jednego, i kolejnego kroku. Bliżej. Jak dziecko, które po raz pierwszy w życiu widzi ból - może umierającego zwierzęcia domowego, albo własny, na przykład przy koszmarnym, pół-otwartym złamaniu nabytym niespodziewanie przy upadku z roweru albo z płotu. Nie chce patrzeć, ale nie potrafi też odwrócić wzroku.
Poznaje go od razu. No, oczywiście! Poznałby go nawet, gdyby nie widział skrawka wychylonej ku jakiemuś obcemu facetowi twarzy, i sposobu, w jaki szorstki materiał jeansów otacza linię jego bioder i, wyżej, lędźwi. Poznałby go na końcu świata.

Jedną z rzeczy, które najwyraźniej były dla nich wspólne, był fakt, że obydwaj na kolanach szukali bliskości.
Z tą jedynie różnicą, że Harper - niejeden już raz - robił to przed chłopakiem.
A Prescott? Na cudzych.

Zachodzi ich od tyłu, nieporadny Brutus, który w próbie spisku się niefortunnie potknął, nadział na własną broń, i teraz kuleje żałośnie.
- Zach? - Imię szatyna brzmi w jego krtani gardle wargach metalicznie i ostro. Dziwnie. Czuje się jak fakir, który musi wywlec z własnego przełyku nóż. Mizerykordię.
Zaraz się wykrwawi. Na oczach tłumu nieświadomego, że nie ogląda już żadnego przedstawienia, a rzeź.
- K- kochanie, co ty robisz?
Ostatnio zmieniony 2022-09-28, 07:15 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary też jeszcze nie wie. Też, jeszcze – jak prawie wszyscy zebrani wokół – jest nieświadomy wzbierającego wokół zapachu świeżej krwi. Upuszczonej prosto z serca.

Ale nie czuje się winny. Ze wszystkich rzeczy, które może teraz czuć – i na które, w ramach kontrastu, może się znieczulać – nie czuje się winny. Trochę tylko balansuje, jak przy głupich, dziecięcych harcach: przeskakując z jednej nogi na drugą, ponad wyklejoną na ziemi linią, po której wolno byłoby Harperowi go gonić.
Cieszy się. I jest wściekły. I jest wściekły, i tak – strasznie – się – cieszy. Że przyszedł. Że wrócił. Że nareszcie-
Chryste, nareszcie po niego wrócił.
Ale pamięta też, że akademicka łączka podlegająca pod kompleks kampusu to nie lotnisko. I że jest dwudziesty-prawie-piąty czerwca, a nie jedenasty, kiedy ciął przed siebie, hacząc o cudze łokcie oraz dziesiątki innych, równie zagubionych spojrzeń. Z walizką, i z, mógłby przysiąc, nadbagażem chmary idiotycznych motylków rozpychających się w skręconym nerwowo brzuchu. Jednym zdaniem zwyczajnie zalane żołądkowym kwasem. Na wydźwięk „najszczerszych przeprosin” i tego, że Pan Dweller (Zach unosi brew na niepotrzebny zupełnie profesjonalizm Claytona) naprawdę nie mógł tam być. Nie mógł go odebrać. Nie mógł go powitać.
I nie mógł, jakimś zbiegiem okoliczności, spotkać się z nim przez kolejne trzy tygodnie (dopiero w środę?).

A teraz, czuje, mógłby co najwyżej wyrzygać tę zbiorową mogiłę; kilka pozostałości po kolorowych, owadzich skrzydełkach i parę łapek wyciągniętych w kierunku muzyka jak kiwnięcie dłonią na ostatnie pożegnanie – przez okno pociągu albo w drodze na pokład samolotu.
Tak naprawdę? Zwymiotowałby mieszaniną taniego alkoholu, ostatnim kęsem wciśniętego w siebie – siłą – lunchu i pieniącymi się w oczach w gardle w głowie w krwiobiegu dragami. Jedną kreską.
No, przecież koniec końców była to tylko jedna kreska. Może dwie. Ostatecznie – nie wie ile czasu wygodnie rozpierał się na udach bruneta. Chyba stracił rachubę; z zasypką złożoną na cienkiej błonce skóry rozpiętej tak samo pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, jak i niezbyt urokliwie rozwartymi ustami. Ale w intymności takiej – do jakiej podjudzać mogło go za szybko wypite piwo, ze ścięciem obcego oddechu, narkotycznie wydyszanego w odsłonięte, gotowe przyjąć cios, gardło. Gdyby brunet na to właśnie się odważył – za własnym oddechem mógłby podążyć także ustami. Zamiast tego: spojrzenie Zacharego podąża za znajomym głosem. Głosem, który na taśmie wspomnień odtwarzał każdej nocy każdego poranka każdego dnia każdej doby godziny minuty sekundy.
Najpierw go ignoruje. Ignoruje własne imię. Ignoruje absurd i (kochanie?) wstyd, którym zachodzą mu oczy. Chryste. Pomimo ćmienia w umyśle – i dwóch uderzeń serca, które arytmicznym krokiem wkradły się pomiędzy zwyczajowy takt – od razu załapał, co się dzieje. Skąd muzyk wie, gdzie miałby go znaleźć – w miejscu, w którym miało go, w pierwszej rzeczy – w ogóle nie być.

O, Jackie – śmieje się. Ale na niego nie patrzy. Patrzy na Samaela, mlaska, zaczesuje kosmyk włosów za jego ucho. Dopiero kiedy się odwróci (z dłonią, dla równowagi, wciąż zarzuconą na ramieniu policjanta) – będzie udawał, że poza Harperem, wcale nie widzi stojącej nieopodal Jenny. Jakby groził, że mogłaby już dla niego nie istnieć. Wzdycha. I jest niespięty; chłopak, w świecie, który spala się żywcem – wygląda na całkiem zrelaksowanego. Z tą samą, pozorancką nudą zaprasowując i upraszczając rzeczywistość, z jaką nosił się przez większość swojego życia. – To jest- u-uhh, to jest Sammy. Samael. Samael bardzo mi pomógł, kiedy mieliśmy- wiesz, Harper, pamiętasz. Naszą przerwę. Pamiętasz którą? No, w każdym razie, Sammy bardzo długo nie chciał uwierzyć, że- unosi głos, ZACHARY, KURWA, PRESCOTT, WOLI FACETÓW. – Rozgląda się; wbija spojrzenie w parę przypadkowych facjat, zawiśnie na czyichś dłoniach, skrzywi się, obrywając fleszem. – Ale dał się przekonać. W praktyce. Co nie, Sammy? – Skubie go opuszkami palców; prosto w policzek. W ten sposób się żegna – ześlizgując z kolan i stając naprzeciwko trzydziestojednolatka. – A teraz wszyscy wiedzą, więc możesz być ze mnie d u m n y , dokładnie tak, jak chciałeś! Jak to już sobie zaplanowałeś: możesz- możesz mnie trzymać za rękę, możemy wychodzić na „nasze” spacery! Razem! Z twoją, kurwa, córką!
Pyta go: co [on] robi. Zachary prycha.
Także, jak widzisz, doskonale się bawię. Zajebiście się bawię. Tylko na nas nie donoś, jak co niektórzy. – Łypie spojrzeniem na Jennę. Jenna krzyżuje ramiona na piersi i wygląda tak, jakby było jej bardzo zimno; i ona uznaje nagle, w przeciwieństwie do wszystkich-tutaj-zebranych, że od całego zajścia dużo ciekawsze okazują się czubki jej butów. – Źle by to zrobiło Sammy’emu na karierę. Bo Samael jest gliną, wiesz? Swoją drogą-
Nie wie dlaczego mu to mówi – z ustami ledwo dopchniętymi teraz do płatka jego ucha; może chodzi o ciąg skojarzeń. Może próbuje się go pozbyć. Może go testuje. Może ma już, po prostu, dosyć.
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Znowu się śmieje. Przerwa; przełyka ślinę.

Kilka dni później zaproponowałem, żebyśmy to powtórzyli. Dzień – albo dwa? – przed tamtą nocą. Przed galą. Przed-

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Będzie w nich widział diuny.

No, w tych pierwszych, podbitych wiekiem bruzdkach wykwitających (teraz) na zarumienionym niezdrowo - żarem bijącym od żywych płomieni, narkotykami, gniewem, może także podnieceniem (Harper nie może być pewien) - policzku Zachary’ego z każdym. kolejnym. jego. słowem. W zmarszczkach - cienkich, prostych, w jarzmie chłopaka wyciętych jakby żyletką - meandrujących wokół kącików oczu; wokół bólu skotłowanego w źrenicach zalewających tęczówkę.
Będzie w nich widział całe kalejdoskopy uczuć, utrwalanych, tak po ludzku, w mikrych grymasach, skurczach i spięciach.
Będzie w nich widział wszystko co by się chciało zobaczyć w drugim człowieku.

Ale teraz znajduje w nich piekło.

I jeśli świat faktycznie spala się żywcem, to Harper przeciera szlak światu.
Bo może przyszedł tu -
  • przybiegł -
żeby zająć się Zachem, ale, póki co, zajmuje się wyłącznie ogniem.
Trochę nietypowo; powinien od końcówek włosów, albo od koniuszków palców -
  • palców jak przerażone dzieci, poza jego świadomością przykulonych ku wnętrzom dłoni, i zakończonych ostrzem paznokci (jutro na każdej ręce Harper znajdzie cztery krwawe półksiężyce wbite asymetrycznie w linie jego życia jego linie życia, i z tego typu chiromancji wywróżyć sobie będzie w stanie tylko wstyd) -
ale płonie od wewnątrz. Od serca.
W prostym wyniku egzotermicznego równania, traci tlen dech. Możliwe, że zwyczajnie o nim zapomina.
Co, zresztą, wskazywać by mogło na jakiś szerszy problem Harpera, generalne trudności z pamięcią. Bo, na ten przykład, chciałby powiedzieć teraz Zachary’emu, że owszem, pamięta;
ich “przerwę”. Pauzę w bliskości, do której szatyn nawiązuje na chwilę przed chybotliwym spełźnięciem z kolan swojego kolegi. Ale nie może. Zwyczajnie nie chce już kłamać.
Z tamtego miesiąca, plus-minus, który może Zach chciałby nazwać teraz swoim month of self-discovery, nie pamięta za wiele. Głód, i haj, i urywki scenek, które równie dobrze mogły rozgrywać się tylko w jego wyobraźni. Pamięta, że ciągle bolała go poharatana ręka. Pamięta, że ćpał niewiadomego pochodzenia heroinę w tym samym pokoju, w którym doszedł w Zachary'm po raz pierwszy. Pamięta jak nie mógł odwrócić wzroku od brzucha Charlie gdy była na górze. Że potem nie mógł spać. Że zapominał o jedzeniu. Pamięta, że ciągle pękały mu struny. Pamięta, że ciągle pękała mu głowa. Pamięta rzeczy, o których nie chce teraz myśleć, ale - wygodnie - pamięta je tylko jak przez moskitierę.
Tak może łatwiej jest udawać, że nie zdarzyły się jemu.
W przeciwieństwie do Zachary'ego.
Co?

Patrzy na Samaela. Rejestruje ciemne włosy, ni to kręcone, ni proste, oczy godne szczeniaka, osłonięte gęstą koronką czarnych rzęs, skołowane spojrzenie kogoś, kto w ślepy zaułek cudzej relacji wpędzony został zupełnie wbrew swojej woli.
Przypomina mu -
Przypomina mu Elliotta.
Kiwa głową. Jutro nie dowierzy we własną reakcję, ale owszem. Krótkim skinięciem komunikuje coś drugiemu mężczyźnie. Policjantowi, tak?
No, to świetnie. Czołem? Spocznij? Zmiana warty?

Zach tymczasem otwiera usta i -
rzyga na jego marzenia. Rzyga na jego naiwność. Rzyga na jego miłość, wyrażaną tak, jak Harper potrafił to robić - tandetą słów zapożyczonych z kolorowych magazynów matki, które przerzucał za dzieciaka w pokoju dziennym, pod okiem tej albo innej guwernantki. Rzyga na wymajaczone w fantazjach spacery pod czułą kuratelą popołudniowego słońca. Rzyga na kaszmirowe swetry przewiązane w poprzek ramion. Na powroty do Ocean Shores, pizzę z sentymentalnym ananasem zamówioną w Sharky’s na każdy jedzony tam lunch. Rzyga na piasek skrzący się szerokimi pasami opustoszałej - a więc pozostawionej tylko do dyspozycji ich dwojga (lub trojga, gdyby mieli zabrać z sobą Mary-Jane) plaży. Rzyga na ramię w ramię, i dłoń wplątaną w dłoń.
Kiedy Prescott się zbliża, instynkt Harper-Jacka nakazuje mu zrobić krok do tyłu. Pierwszy, a potem kolejny, i jakby przypadkiem znaleźć się znowu w taksówce. Nakazuje mu uciekać. Ale -
pierdolą go zalecenia instynktu.

Bo Harper -
Harper chyba rozumie. To, czego Zachary nie wie - to znaczy, czemu mu to mówi. Czemu tak, i czemu teraz. Pojmuje, że nie dało się inaczej.
Znajduje na własnym policzku wilgoć; niby logiczne, bo czuje też, jakby Prescott (znowu?) pluł mu w twarz, ale dopiero za chwilę zorientuje się, że płacze. Bez przesadnego dramatyzmu; chcąc tylko powiedzieć:
Przestań. Nie przestawaj.
Przestań. Nie przestawaj.
Przestań. Nie przestawaj.
Zniszcz mnie. Zabij.
Ale zamiast tego mówi:
Głucho, - Proszę. - niemal bezdźwięcznie.
W lewym kąciku warg szatyna ostało się trochę koksu. Jest tak blisko, że gdyby Harper wysunął język, mógłby go zlizać. Ukraść.
B o że, oddałby wszystko, żeby się znie-czulić.
  • Że pęka mu serce. ]
Zach o coś go pyta.





Co?




Co?




Czy Harper myśli, że to słabość?
Nie.
Ale myśli, że to choroba. O wiele gorsza - aha, jednak to możliwe - od wszystkiego, co można złapać jebiąc się bez gumy.
  • I myśli, że chłopak zaraził się od niego.
    To on Mu to zrobił. To on zabolał Go pierwszy.


Korzysta z wyrwy w bełkotliwym monologu, ledwie zrozumiałym pływie słów grzęznących w materiale durnego tiszertu, z przerwy, po której chłopak pewnie opowie mu o jego własnej śmierci, i zamyka Go, ciasno, pod silnym zakosem ramienia.
- Zachary - Skomle w Niego. Głosem przetrąconym takim rodzajem desperacji, jakiej, kurwa, nie czuł jeszcze nigdy w życiu - Chodźmy do domu - Jak dwóch chłopców, z placu zabaw przeganianych dorosłością. Dom, czymkolwiek jest, stoi w kontrze do miejsca, w którym się teraz znaleźli; pod ostrzałem ciekawskich spojrzeń, amatorskich fleszy. Jakimś skrawkiem umysłu muzyk jest w stanie skonstatować, że to go może kosztować karierę. I nie dba o nią. I nie dba o to, co pomyślą ludzie. Chce do domu. I chce z Nim. No przecież obiecał, że Go nie zostawi - Proszę, Zachary. Pozwól mi się zabrać do domu.
Co z tego, że nadal stoi - zaparłszy się podeszwą ubłoconych trochę butów tak, by ciało mogło utrzymać zarówno jego ciężar, jak i ten Prescotta - skoro czuje, że nikt go jeszcze nie rzucił na kolana aż do tego stopnia (więc każdy poprzedni raz, gdy w tej pozycji lądował przed szatynem, musiał być chyba tylko rozgrzewką).
Patrzy na Niego. Z góry tylko z racji fizycznych uwarunkowań. Patrzy na Niego jak się patrzy w niebo w dzień apokalipsy, i drży, cały - dłonie głos wargi, zwłaszcza dolna, żałośnie zdeformowana w podkówkę.

- Błagam.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wszedł w niego. Ale nie w ten sposób. Wszedł tak, jak wchodzi się w słup; albo w pułapkę. Z nieuwagi. Zdając sobie z tego sprawę dopiero w momencie, w którym utknął w jego ramionach. Z zamkniętymi oczami i pięściami trzymającymi się – idiotycznie i może nie na miejscu – tego o j c a, w Dwellerze. Ojca nadrukiem wprasowanego w materiał brutalnie i bez szacunku rozciąganej teraz koszulki. Chłopak: z czołem opartym i dociśniętym do mostka, wczepiony siłą; taką dorzuconą w gratisie wraz z tym co zdążyło się wypić albo wziąć. Równoważąc opóźnienia w reakcji i zdradliwie gubiony pion.<br>
Poza tym – Zachary pachnie piwem. Jego usta pachną piwem i piwem pachnie jego ramię. Wciąż nieco wilgotne i lepkie, i śladem ciemniejąc na bieli ugniecionej koszuli, którą szatyn miał na sobie. Czulszy nos (albo taki, który wtula się w załomek jego odsłoniętej skóry i daje połaskotać się jakimś niezaczesanym za ucho kędziorkiem; taki, który czuje koks na wardze Prescotta tak, jak rekin czuje kroplę krwi w basenie olimpijskim) rozpozna także swąd dymu wplątany w przepocone kosmyki włosów; te zwieszone nad czołem – dłuższe, niż kiedykolwiek dotąd, powoli nabiegające do oczu. I ta goryczka dymu zmiesza się z zupełnie subtelną, pierwszą nutą dezodorantu; będzie pachniał krótkim wyciągiem podsumowującym intensywnie-ekspresową bliskość łączącą go tego wieczoru z Samaelem. Zachary pachnie innym mężczyzną.<br>
I milczy. Cokolwiek nie wylewało się z niego, Harper uciszył chłopaka jedną prośbą. Nie jak kneblem – w akompaniamencie dalszego, uporczywego popiskiwania, ale jak pieczęcią; taką z odbitki palca złożonego na ustach. Albo pocałunku. Kołysze się z nogi na nogę (jak dziecko w kolebce z wyciągniętych ku niemu rąk), z twarzą wciśniętą w ten idiotyczny, sprezentowany Harperowi przez Charlotte, całun. W jego objęciu; pod wąskim zadaszeniem ramienia – do tego nieco dziurawym i grożącym przeciekiem, jeśli deszcz z policzka ostatecznie dałby się zeń strącić.<br>
Jak Zachary daje powoli strącić się z ostatnich przebłysków rześkości.<br>
Mhm-hm-h, kręci głową z gorzkim zalążkiem śmiechu, to impreza dla studentów, t a t o. I absolwentów, ociera się skronią o klatkę piersiową Harpera – potem koniuszkiem nosa, czyli co, „the party’s over”, huh? Nie wierzę, Jackie... nie przepuściłbyś jednej okazji, żeby skraść show... jak zwykle – wciąż mówi bardziej w niego, niż do niego; tonem głosu owiniętym w bawełnę. Próbuje brzmieć tak, jakby był niewzruszony. Co najwyżej trochę tylko zmęczony i karzący Dwellera przytykiem wymierzonym w jego karierę. Tak, tą samą, którą ryzykuje na rzecz Zacharego (Zachary o tym wie, ale myśleć – nie zamierza). Gdyby chłopak teraz się zaśmiał (prawdziwie, szczerze) – pewnie obydwoje potraktowaliby to jak żart. Trochę niefortunny – ale żart. Ale ta słowna zapchajdziura służy wyłącznie odwróceniu uwagi.<br>
Od tego, że Harper tu jest, i jest blisko, i mógłby go zostawić; a zamiast tego decyduje się go przytrzymać. I cokolwiek w Zacharym jeszcze się nie szamocze – utulone wystarczająco długo – słabnie i poddaje się, i wie, że już wystarczy.<br>
Kiwa głową.<br>
Samaelowi i Jennie należą się jakieś wyjaśnienia – pożegnanie, podziękowanie lub przeprosiny. Ale na przyjaciółkę Zachary wciąż nie patrzy; a największą przysługę, jaką teraz może wyświadczyć de Villowi – to ukrócić jego udział w tej farsie.<br>
Znajdą się tacy, których to nie obejdzie. Tacy, którzy będą tylko patrzeć. I tacy, którzy będą się śmiać; krótkimi, pijanymi rechotami (-cyk -cyk -cyk) obłażąc temat nałogu (gdyby się zaćpał – może przynajmniej ktoś kupiłby ten album), i koszulki (ja pierdolę, co za tandeta?), i wpiętego we włosy zatrzasku z kwiatkiem. Jak zwykle; z Harperem potraktowanym jak atrakcja – z przyjmowanymi zakładami, czy facet w ogóle jest trzeźwy (cały się trzęsie). A Prescott zaczyna to słyszeć. I zaczyna rozumieć; a bez własnego cynizmu staje się zupełnie bezbronny.<br>
I brunet, nawet jeśli wygłuszy się na wszystkich wokół – zobaczy w Zacharym coś dużo gorszego; od słów wyłapywanych w locie, wciśniętych im siłą w gardła i uszy i każdy por swędzącej, rozdrapywanej skóry. Zobaczy panikę; trzepot palców Zacha (nagle odartego z roli Prescotta). I to takie spojrzenie, które mówi, że dałby radę – dźwignąć wstyd za samego siebie. Za tych nieszczęsnych facetów, których wpuścił do łóżka. Za bieliznę znalezioną przez Teresę.<br>
Ale Harper widzi- (o nie) w czerwieni policzków; rozpuchniętych naczyń krwionośnych i uciekającym spojrzeniu (och, o nie), i dziwnie zapierającym się kroku, który unika dotyku (nie nie n i e); jeśli [On] dopiero zajmuje się ogniem; to Zachary już płonie [ze wstydu; w podbitej dragami paranoi: Zachary się Go w s t y d z i , tym samym wstydem, który ciągnął się za sławą Serene; jego matki]. I jest to wstyd tak samo ciężki, jak kilka skrzydeł i łusek utkniętych w komorze żołądka albo serca.<br>
T-tak, wiesz co- ja- ja chyba- na mnie już-, łapie powietrze. Chcę do domu. Proszę. Błagam. Muszę do domu.<br>
Zatem, wbrew wszystkiemu: da się poprowadzić.
Ktoś stoi przed samochodem. Co? Przed tym samym, do którego zapędzić pozwala się Zachary; na wybieg tylnych siedzeń (Jack?; Zachary przebąknie, że potrzebuje do toalety – ten ktoś sprzed samochodu pyta równocześnie, czy może prosić o autograf; co, kurwa, c o ?), wcisnąć dalej, głębiej, z policzkiem opartym o szybę. Będzie widział Jennę (biegła za nimi, kuśtykając przez nierówności uniwersyteckiej polany), pochyloną nad telefonem – pukiel blond włosów rozświetlony białym, elektronicznym snopkiem.<br>
<table><div class="tel0"> <div class="tel1"> <img src="https://i.imgur.com/BXslt9G.png" class="tel-ik"> <div class="cname">Jenna</div></div> <div class="tel2"> <div class="tel-w">Harper?</div> <div class="tel-w">Wszystko okay?</div> </div></div></table><br>
„Dokąd?”<br>
I wie, że powinien powiedzieć: Chinatown. Do domu. (Do ciebie, Harper. Pojedźmy do ciebie, błagam.) Ale zamiast tego mówi:<br>
Lee Street w… zachodnim- Queen Anne. Dwadzieścia sześć.<br>

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ignoruje go.
To znaczy, inaczej:
Ignoruje narkotyki w Nim -
i wszystkie efekty ich działania: pobladłości, rozedrgania, opuchlizny i bez-sens werbalnych potknięć na drodze do jakiejkolwiek konkluzji (ja- ja chyba- na mnie już - ).
Zamiast nich, stara się zobaczyć człowieka. Którego kochał?
I, ku swojemu…
Zaskoczeniu? Nie. Ku dziwnemu, mdlącemu uczuciu (kojarzy się jedynie z tępym uciskiem, gdy ktoś próbuje skaleczyć znieczulone tkanki), jakiego nie potrafi jeszcze dookreślić, widzi w Nim więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Widzi w Nim dziecko.
Dziecko, które chce do domu.
Ale nie do niego.
Kompletnie się tego nie spodziewa. Może to i lepiej, bo w ten sposób rzeczywiście mniej boli. Jak rzeźnicki tasak opadający nagle na kark beztrosko pasącego się zwierzęcia. Jak koniec świata, apokalipsa rozrywająca niebo w poranek słoneczny i spokojny, w całej przeciętności tego akurat dnia, w całym jego podobieństwie do wszystkich pozostałych, odczytywanych na stronach ściennego kalendarza.

W międzyczasie:
Znajdą się tacy, którzy odwrócą się przez ramię do innych i jękną, że Wow, ale masakra! I tacy, co pod adresem ich dwuosobowego -
  • trzy - , jeśli liczyć Jennę, biegnącą za nimi krokiem opóźnianym koniecznością przedzierania się przez wzbierający tłumek -
korowodu wypluwać będą mało pride-month’owe inwektywy. Ale też i trafi się ktoś, kto kogoś innego zastrofuje; albo wyrazi współczucie i troskę (Ty, to Prescott? I ten drugi, to…? O fuck, ale chryja, przecież jak to… -).
Harpera to martwi, ale nie boli. Nie bardziej, przynajmniej, niż obierający palec - irytująca niedogodność (która, zaniedbana i przy dużym niedoborze szczęścia, może zabić), jaką bardzo długo da się ignorować, robiąc swoje. A teraz jego zadaniem nie jest rozmyślanie nad tym, co stanie się jutro, tylko - w wiernej, psiej narracji - jedynie wywleczenie stąd Prescotta. Daleko.
I to jak-naj-kurwa-szybciej.


Najpierw myśli, że facet przed samochodem to po prostu ich szof -
  • wróć, zwykły taryfiarz, pierwszy dostępny, podnajęty w panice, żaden tam “ich”; Harper na moment zapomniał, że to już nie te czasy, w których stać by go było na dwudziestoczterogodzinną atencję prywatnego kierowcy, gotowego wozić go gdzie tylko chciał, z kim tylko chciał, i o każdej, nawet najbardziej fanaberyjnej porze (to znaczy, stać by go może i było, ale problem rodził się raczej w kwestii dystrybucji tej gotówki - zamiast w egocentryczne dogodności, Harper ładuje teraz kasę w pieluszki i fundusz na college, w drobne akty rekompensaty podejmowane względem Claytona i Cleo - jakiś dobry obiad, flakonik drogich perfum, wejściówkę na czyjś koncert, taką z trzema połyskliwymi literkami werżniętymi wypukłą czcionką przed słówkiem ticket)
- er, ale gdy znajdują się bliżej, od razu rozpoznaje ten typowy gest, i to typowe spojrzenie. Głowę zadartą z ekscytacją, niepewnością i nadzieją - ale też trochę zuchwale, a może i skurwysyńsko. Rękę wyciąganą już-już, kurwa, do obcego człowieka - a tak, jakby się ją wyciągało ku przyjacielowi.
- Nie - mówi, a potem, głupio, przeprasza. Ale fan (albo, po prostu, kolekcjoner - sensata), nie posłyszy w jego tonie żadnych szans na negocjacje. Potem Harper go odsunie; nawet do głowy mu teraz nie przyjdzie jak bardzo cały ten kontekst mógł się okazać, w gruncie rzeczy, niebezpieczny (no tak, żaden był z niego Lennon, ale przecież nie trzeba być Pierwszym Beatlesem żeby dostać kosę pod żebro od jakiegoś wariata).
Zanim wsiądzie do samochodu, wsunie w dłoń taksówkarza kolejny listek zjełczałej żółci i nadgniłej zieleni. Zastanawia się krótko kiedy stał się jakąś, jasny chuj, namiastką nędznego mafioso, co to po świecie meandruje z portfelem wypchanym żywymi banknotami. Cóż, może to odkąd zaczął się szykować na ojcowską powinność nagłego kupienia swojej latorośli waty cukrowej, balonika, albo opłacenia toalety.
A pomyśleć, że kiedyś wystarczył mu tylko jeden (banknot, ma się rozumieć, zwinięty w zabawną tutkę).


Dopiero w taksówce zaczyna czuć pytania.
Mhm. Nie myśli o nich, nie układa - dziecka-godnej konstrukcji z kolorowych klocków, czasem, w akcie obezwładniającej frustracji, wciskanych w siebie nawzajem trochę na siłę - w jakikolwiek szyk, nie naniza ich obok siebie niczym wielobarwne paciorki (w bransoletce; takiej, na przykład, tęczowej). Na to wszystko - na sens, zborność i logikę - jeszcze trochę za wcześnie.
Ale je c z u j e. Wzbierające powoli w różnych częściach zmęczonego organizmu. Niektóre bardziej nieśmiałe niż inne, inne zaś - pewniejsze od pozostałych. Cichutkie: Pssst, a kto to właściwie był? i Wszyscy widzieli? Na pewno?, szturchające łokciem nieco głośniejsze: Kiedy? Kiedy - Kiedy - Kiedy?, i pewniejsze: Czy - to - przeze - mnie?
I, nareszcie, lodowaty wizg: Dlaczego!? - rozpędzonego w pustych przestrzeniach ciała niczym przeciąg.
  • Ktoś go otworzył, i zapomniał domknąć.
Siedzi dziwnie. Z tyłu, i zwrócony do Prescotta bokiem, ale w pewnej odległości.
Pamięta jego - prośbę? żądanie? - więc czuwa, i gdy tylko wyjadą poza teren Uniwersytetu, prosi kierowcę by rozglądał się za jakimś zajazdem albo stacją benzynową. Znajdują tę drugą. Pewnie czyściej by było na Shellu, ale trafia im się akurat 76, garstka stanowisk i otaczający je błysk listw ledowych, drżących światłem i rzężących niczym gruźlik krztuszący się kaszlem. Odprowadza Zacha pod same drzwi i pyta, ze wzrokiem bezbronnie wbitym w wystrzępienia nogawek własnych jeansów, czy z nim nie wejść?
(Chciałby chyba zapytać, czy mu nie pomóc, ale na to, zdaje sobie sprawę, może być trochę za późno).
Potem zaś milczy. Nakazuje taksówkarzowi dać po klimatyzacji i wyłączyć radio. Klepie wiadomość do Jenny; jutro wyśle jej pizzę i kwiaty. Próbuje nie płakać - każe swoim oczom połykać (łzy) - niech się nauczą od niego. Gapi się przez okno, gdy jadą zrostem Taylor i Bigelow Street; jest pusto, cicho i ciepło - okolica przypomina mu jego własną - to znaczy, tę w której się wychowywał (geograficznie dość odległą, ekonomicznie - zupełnie bliską).
No i myśli, że stąd, to przecież, kurwa, rzut beretem do Charlie. Rzut beretem do domu, który kupił żeby uśpić własne sumienie. Rzut beretem do jego własnego dziecka, podczas gdy on -
No cóż, nie. bójmy. się. tego. powiedzieć:
  • Podczas gdy on opiekuje się cudzym.

Najpierw jest żywopłot, potem brama. I kiedy ich taryfa zatrzymuje się przed nią, Harper, z jakiegoś względu, nie protestuje. Może zwyczajnie potrzebuje tych trzech i pół minuty spaceru szerokim żwirowaniem podjazdu; chwili, w której - wreszcie - są z Zachary'm sami, otuleni mrokiem i niską wibracją cykadziego śpiewu.
Ale nic, n i c nie jest (tu) takie, jak potrzebował, żeby było sobie wyobrażał. Ani jasna, anonimowa jakby fasada przycupniętego przed nimi domostwa, ani dotyk czerwcowej bryzy na odsłoniętym karku i kłykciach, ani Zach w jego ramionach pod jego ramieniem, sztywny (jak ciało, które chce się wsadzić do ziemi, nie w siebie) i niespokojny.
- Połóż się na kanapie, dobrze? Albo chociaż usiądź. Przyniosę ci wodę, i jakiś cukier - Nie zapamięta, że w ogóle to powiedział (gdy już, nierównym taktem, przekroczyli próg). To, i jeszcze: - Masz w tym domu ciśnieniomierz? Nie dla mnie, dla - ... A także, że nie rozglądał się, nie szukał na ścianach zdjęć, a na blatach i oparciach mebli śladów egzystencji innych osób. Sprawdził tylko, czy nadal ma Ipswitcha w szybkim wybieraniu. Zdjął buty, ale zamiast je porzucić w przedpokoju, odstawił pedantycznie, noskami dociśnięte do przyściennej listwy. Tak, jak się to robi będąc w gościach, nie u siebie - Czy - W neurotycznej nieświadomości tego, jak te słowa można przeinterpretować - wolisz w sypialni?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Może nie powinien mieć oczekiwań.
Harper.
Bo- jak inaczej? Jak wyobrażał sobie miejsce, w którym mieszkał ktoś taki, jak Prescott? Co sobie myślał? I czy myślał, w ogóle? No, nie teraz. Teraz działał instynkt; ostatnia deska ratunku i wadliwy autopilot w jednym. Ale wcześniej, znajdując chwilę lub dwie – na przykład podczas tamtej rozmowy na telefonicznym łączu. Będąc w stanie oszacować co najwyżej dystans liczony z pauzy pomiędzy czknięciem czajnika, a trzaśnięciem łazienkowych drzwi, po stronie Zacha. Co widział?
Czego się spodziewał? No, bo chyba nie ciepła?
Ani nie powitania?
  • Tak, jak mogło być (ale nie było). Powitania rzuconego między siebie. Roześmiani we własne usta jeszcze przed przemknięciem pod łukiem wejściowego nadproża. Z dłońmi zawzięcie – i głupio łapczywie-łapiącymi: za biodra i lędźwie, i kciukiem drapiącym policzki, i przeczesującym linię włosów, tuż ponad skronią.
No, ale: wita ich piknięcie odruchem wyłączonego alarmu, chłód aseptycznie rozległych, pożartych minimalizmem przestrzeni. Sporo ciemności, rozstępujących się pod wydłużeniem pręgi światła przepuszczonej przez otwarte – i zaraz domknięte za nimi drzwi. Zupełnie inaczej, niż w przypadku Joachima – faktycznie, otwartego; ale chyba nie z własnej woli. Jak poturbowane, zdezelowane, motelowe skrzydło, które – w całym swoim wysiłku i uporze – nie dawało się zamknąć.
Połóż się. Zamknij się.
Usiądź. Zamknij się.
Boże, Harper – Harper mówi: „przyniosę” „zrobię” „zadbam” – przestań. Błagam, PRZESTAŃ, wzdycha, Ja pierdolę, co za… burdel… kurwa… z tym wszystkim… – Więc: Zachary odpuszcza. I siada, dla świętego spokoju. Wywraca tylko oczami. Wciąż jest spięty (w ten dziwny, pobudliwy sposób); ale z każdym przeskokiem minuty jego zmysły tępią się na majaczącym w oddali jutrze. I to „jutro” jest trzeźwe. I bardzo żałosne. Ale jest też na tyle daleko, że można o nim na moment zapomnieć.
Myśli, że gdyby był trzeźwy [teraz], to… –
Nie, inaczej. Chyba jeszcze nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji. Nie dopuszcza do siebie tego, że to, co zrobił – co powiedział – jak się zachował; stało się naprawdę. Zamiast tego myśli, że jest wściekły na Jennę. Myśli też, że to nie tak miało wyglądać.
Co? N-nie, nie mam. Na chuj mi- na chuj mi ciśnieniomierz, Harper, s k a r b i eSkarb też można wsadzić do ziemi; skoro musi, to zabierze go ze sobą. Drapie się po oku. – Trzeba było umawiać się ze studentami medycyny. Uu-uh, może z jakimś przyszłym pediatrą. Wyobrażasz sobie? Charlotte na pewno doceniłaby takie praktyczne posunięcie. – Bez cienia złośliwości. Chyba.
Za to w znanej sobie taktyce obronnej. A ma się przed czym bronić: i próbuje, naprawdę – tylko, jak się okazuje, nie ma to większego sensu. Bo widok Harpera najpierw go rozbraja, a potem hipnotyzuje; w świecie okropionym za szybko przelanym przez gardło alkoholem (i alkoholem zaciągniętym koksem). Obydwoje są nieco nieobecni: Zacharego znaleźć można w szparce pomiędzy dwoma włącznikami światła – tymi dociśniętymi przez mężczyznę łokciem (zadowalając się surowością lamp wmontowanych ponad kuchenną wyspą). W belce szybkiego wybierania; z alfabetycznej racji zamykając tę listę, daleko za Ipswitchem. Przysiada też w bucie. I z tego buta patrzy na bruneta, jak próbuje roztoczyć nad nim opiekę – jak stara się, gdzieś w tym wszystkim gubiąc samego siebie. Nie dziwi mu się. Tak chyba jest łatwiej.
Bo Zachary dochodzi też do wniosku, że gdyby cofnąć się o parę miesięcy wstecz, role by się odwróciły. Gdyby go nie zostawił. Przypomina sobie pytanie, które zadał Phoenix. O tym, że nie każda samotność wynika z braku towarzystwa. I że nie każde towarzystwo potrafi uchronić od bycia samotnym. Dopowiadał sobie, że było – to znaczy, „musiało być” – strasznie, ale prawda jest taka, że-
Że nie wie, jak było. Że może się tylko domyślać; i że nie dowie się nigdy. Z prostej przyczyny. Okres, który Zachary odtwarzał – ostatnio – nad wyraz często (rozważając, najczęściej, na jakim etapie dało się jeszcze to wszystko zatrzymać), –
  • O tym jak co czuł, kiedy dawał mu się dotykać. Kiedy dobrowolnie brał w usta prostą, chłodną konstrukcję broni – z jednoznacznie narzuconym mężczyźnie skojarzeniem, że jego też mógłby wziąć; w ten sam sposób. Że kiedy zasypiał, wciśnięty w wąską przestrzeń plastikowego krzesełka w szpitalnej poczekalni, przykryty własną marynarką i we śnie odtwarzał pętlę ostatnich paru godzin – wciąż go bolało. Że w pewnym momencie – gdzieś pomiędzy jedenastym a dwunastym pchnięciem drącym opór wewnętrznych tkanek; Zachary (boleśnie trzeźwy) zwyczajnie modlił się – choć nie do Boga (Bóg, podobno, sprawami takich jak on nie zwykł się zajmować), żeby tamten mężczyzna go zapewnił.
    Że jeśli coś mu się nie spodoba, to wystarczy powiedzieć. Albo, tak w kontrze: jeśli coś s p o d o b a mu się, szczególnie. Ale Zachary wiedział, że policjanci nie lubią słuchać. Szczególnie tych, którzy znajdują się pod nimi.
– w pamięci Harpera, dla kontrastu, zlewał się wyłącznie w prześwity domniemań, dopowiedzeń albo zwyczajnej pustki; boleśnie fantomowych wspomnień, które chciało się chwycić – a okazywało się, że dłonią sięga się w nicość. I może tak było lepiej. Może tak było bezpieczniej.
Źle. Ryzykownie. Dotknij go.
Trochę gorzko. Boże, dotknij go.
Zachary uciska dłonią własne udo. Przekrzywia głowę. Pomiędzy kanapą a sypialnią – wolałby nie mieć wyboru.
Och. U-uhm… – Chryste, znowu chce mu się rzygać. Czuje na języku kwaśną ślinę; połyka ją z powrotem. – No to… w sypialni. Tylko… umyję zęby. I m-może wreszcie ściągnę… to, z siebie. – Łapie palcami za plaster koszuli wklejony we własny bark. Podnosi się (próbuje przytrzymać ręką, oderwać, zachować pion) i podchodzi do niego. Od frontu.
Weź z lodówki. Wodę, z dyspensera. Ale się-, gryzie go, w ramię, pośpiesz. – Skubie – o bawełniany materiał koszulki hacząc jedynkami. Tym samym szczenięcym gestem, którym potraktował go na tyłach samochodu. Z tą różnicą, że wtedy – wtedy naprawdę czuł się tak, jakby wracał do domu.
Będę „o tobie myślał, dopóki nie stracę przytomności”. – Teraz się uśmiecha. Mówi, że tęsknił, a potem zdaje sobie sprawę z tego, że nie na głos.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Co widział?
  • Czego innego się spodziewał?
Teraz? Czy jednak w szerszym wachlarzu okazji?
Dwie dłonie wyciągnięte ku niebu - opuszkę kciuka prawej ręki przytkniętą do czubka palca wskazującego lewej, i odwrotnie. I gwiezdny kadr zamknięty w powstałym w ten sposób prostokącie. I spierzchnięte pustynną spiekotą wargi i głos - tak, jak głos potrafi widzieć ktoś z dwellerowym rodzajem wyczulenia na dźwięki:
  • -…if you elongate the exposure time, then you’ll get that cool effect of star trails… -
Poza tym - też inne rzeczy. Technikolorowe galaktyki rzucane na strop przez projektor. Kącik warg drżący w zaczątku rozbawienia. Wykałaczkę obracaną między palcami - tę, którą nadal nosił w bocznej kieszonce portfela. Złośliwości kamuflujące wrażliwość, i wrażliwość kamuflującą smutek. Dłonie sięgające po fioletową pękatość świeżych fig, po ociekający wegańskim serem plasterek pizzy, po zroszoną wilgocią czarkę z resztką Pegu Club na denku. Dłonie sięgające po niego; na przykład - po kabłąk najmniejszego palca dłoni.

Zawsze, jednak, jakby wykrojone z szerszego kontekstu. Za kulisami, szeptem, na wyludnionej nadmorskiej promenadzie, w anonimowości tylnych siedzeń taksówek, zawsze po zmroku albo przed świtem. Równo, starannie; skalpelem tajemnicy - w sposób, za który podczas podstawówkowych wycinanek dostaje się najwyższą notę [w jakiejś kretyńskiej, odgórnie narzuconej skali, w której roześmiane słoneczno symbolizuje perfekcję, uśmiechnięte - stan jej bliski, acz nadal niedoskonały, a burzowa chmurka z głupią mordą wygiętą w smętny grymas mówi: następnym razem m u s i s z postarać się bardziej.]
Dopiero teraz - jak w traumatyzującym seksie: powoli i boleśnie - zdaje sobie z tego sprawę.

Będąc osobą publiczną (Gwiazdorem? Influencerem? Celebrytą?), Harper nie od dziś zdawał sobie oczywiście sprawę z faktu, że jego prywatność regularnie poddawana jest, i będzie - dopóki na arenie nie zastąpią go kiedyś inni, lepsi młodsi - wnikliwej medialnej wiwisekcji. Niektórych rzeczy o sobie sam dowiadywał się z poświęconej mu strony na Wikipedii, o innych przypominały mu portale plotkarskie, albo wyjątkowo wścibscy żurnaliści. Niektóre wywlekał samodzielnie: starannie, wyrachowanie i w odpowiednim momencie, upewniając się, że ta czy inna kwestia nawinie się dokładnie na szpulę dziennikarskiego dyktafonu.
Ale był też inny rodzaj prywatności. Taka, nad którą Harper - i sztab (kiedyś) zaufanych mu osób - cerberował dwadzieścia-cztery-na-siedem. Taka, którą trzymał w najniższej szufladzie niskiej sypialnianej szafki. Taka, którą odwiedzał w Domu Starców w Grays Harbor County. Taka, którą dostrzegało się śpiąc z nim w jednym łóżku, i zostając do rana, i którą dzieliło się z nim razem z utaplaną w cukrowej posypce gałką lodów w epicentrum listopada. Taka prywatność, która go bolała, smuciła, cieszyła; która nadawała sens jego życiu.

I nagle okazywało się, że Zachary Prescott znał Elliotta. I Charlie.
Znał Bastiana i Phoenix. Znał Claytona i Cleo.
Znał Ettę-Rose. I Ginny, jego matkę.
Ba, znał jego -
Znał jego dziecko.

A co o Prescottcie wiedział Dweller?
Wszystko, jasne. Wszystko jasne, Zachary.
Ale i tyle, co nic.


Kręci głową, pociąga nosem. A potem kuca - przy tej ładnej, nudnej, wygodnej i drogiej kanapie.
- Zawsze możesz zmienić kierunek - Jego słowa są szybsze niż jego myśli, ale gdy te drugie nadgonią, konstatuje, że jednak nie “kierunek”. Po tym wszystkim? Kurwa, po tym wszystkim Zachary równie dobrze mógłby zmienić uczelnię - Daj to - Raczej nakazuje niż prosi, a potem, po prostu, zdejmuje mu buty. To dobry moment, żeby pochylić głowę - ukryć bolesną, głęboką zmarszczkę powstałą nad nosem i kolejną, spóźnioną łzę przesuwającą się rantem powieki w cieniu własnej czupryny. Chrząka - Chciałbym mieć ciśnieniomierz, żeby sprawdzić na ile… Na ile jest poważnie - Skarpetki zostawia, ślini tylko palec, żeby zetrzeć jakiś smętny kleksik kampusowego błota ostały na nagim skrawku prescottowej łydki - Rozumiesz?
Zamknij się. Nie walcz.
Zamknij się. N i e w a l c z .


Swój błąd - Boże, jak typowo - zrozumie za późno.
Nie powinien był pytać. Czy tu, czy tam; czy tak, czy inaczej, czy to, czy tamto?
Chorym dzieciom, na miłość boską, nie nakazuje się wybierać.
  • Dzieciom, które próbują utulić się same?
    • Dzieciom, które próbują się zabić.
Chore dzieci się -



Harper, oczywiscie, daje się pogryźć i zostawić.
  • On Cię zostawił, Harper. Wiem.
    On Cię nie chciał, Harper Jackie. Wiem - machnięcie ręką; Wiem. N i e w a ż n e.
Potem - krząta się po cudzym domu. Poinstruowany, rzeczywiście bierze wodę z dyspensera. Lokalizuje glukozę - jakiś nieruszony-jeszcze słoik morelowego dżemu i tabliczkę miętowej czekolady. Znajduje łazienkę, w łazience znajduje mały ręcznik. Czuje się jak na licealnych imprezach - skołowany i głupi - orientując się, że za cholerę nie wymyśli, gdzie Prescott trzymałby w tym domostwie zwykłą, plastikową miskę (zresztą, pewnie i tak nie on, a gosposia). Więc - i nie może się (zupełnie niewesoło) nie roześmiać - znajduje wazon. I z tym wazonem - efekciarskim, bauhausowym brzydactwem z mlecznego szkła, szklanką wody, szmatką frotte i duszą na ramieniu - staje w drzwiach sypialni.
A Zach - siedzący na skraju łóżka jedynie w bieliźnie (jej fakturze i krojowi Harper póki co w ogóle nie poświęci uwagi) i w chłodzie rozszemrzanej cicho klimatyzacji - wyda mu się teraz jeszcze młodszy, i jeszcze drobniejszy. W inny sposób niż wtedy, w szpitalu. I w inny sposób niż wtedy, w motelu.
Choć może już tam... Może już tam przeczuwał, że -

Coś się w Nim zmieniło? Coś się w Nim zepsuło. Teraz, przynajmniej, wie już co.
  • - Ten jeden-jedyny, który-, łamie mu się głos serce, jebał mnie bez gumy. Ten, który- –
Harper podchodzi do krawędzi materaca i, ostrożnie, siada.
  • - [Ojciec] Nie ma pojęcia, co się stało. Nie ma o niczym pojęcia. O tym, jaki ten facet -
W bezruchu zaburzanym tylko nadspodziewanie miarowym falowaniem piersi, i płaskiego, ale już nie wklęsłego brzucha skrytego pod tą nieszczęsną, wymiętą, wyskubaną koszulką (chyba nigdy więcej nie będzie w stanie jej założyć; Charlie powie, że skurczyła się w praniu).
  • - J-Jack -; [On; t a m t e n facet] był twojego wzrostu.
Robi mu się słabo. Zabije go. Znajdzie go, nieważne jak, nieważne gdzie, nieważne jakim sposobem. Znajdzie go, i go zapierdoli.
  • - I dawałem mu się rżnąć. I dałem mu się w siebie spuścić. I miał broń, i pierdolone lustro od podłogi aż po sufit. I bolało, wiesz? Bolało bardziej niż-
Harper opiera łokcie o występy własnych kolan, i czoło na wspornikach lodowatych palców; kryje twarz w dłoniach i -
  • Jezu Chryste. Jezu, Kurwa, Chryste, Boże -
    Jak mogłeś?
    (ma płytki oddech) J a k m o g ł e ś Mu to zrobić?
Ale Bóg, faktycznie - oraz: o ironio! - takich jak oni ma w dupie.
Więc inaczej:
  • Boże, Kurwa, Harper.
    (I wszystkie imiona tejże trójcy – jakimś tylko cudem – pasują do Niego.
    Do Prescotta – teraz – pasuje tylko Zachary.).
    Jak mogłeś Mu to zrobić?
Nie prostuje się, przygięty niewidzialnym bagażem dzielonym na dwóch, a noszonym jakby w pojedynkę. Ale patrzy na Niego - z ukosa. Zasmucony i zmartwiony i złamany; i nie tyle nawet zakochany, przy tym, co w miłości.
- Tak, to tutaj, Zachary.
Dom.
Dom też może boleć.
Dom też może zniszczyć.

- Czy mogę… Czy mogę cię dotknąć? Twój nadgarstek. Chciałbym sprawdzić -

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wszystko, jasne.
Ale i tyle, co nic.
Pewnie.
Tylko że to nie jest prawda. Przynajmniej niezupełnie.
No, Harper miał prawo tak sądzić. Ba, miał prawo tak czuć (bo to przecież jego uczucia; zawsze tak samo głupi, amatorski samogon na własną rękę wydestylowany z doświadczeń i jakichś tam predyspozycji wpisanych w charakter – albo setki duchów, które nawiedziły kiedyś ten dom z rąk i nóg, i tułowia, i głowy i serca – i panoszą się po wnętrzu, widziane tylko przez tej posesji właściciela; i jedynego jej mieszkańca). I miał rację: że proporcje tego, co wiedzą o sobie nawzajem, raczej mijają się z definicją „równych”.
Miał rację; ale z racją tak już jest. Tak już jest, że takich racji może być więcej, niż jedna. I nie ma w tym nic złego.
Bo, na przykład, czy Harper pamiętał w jaki sposób Zachary poznał Charlie? W jaki sposób poznał jego dziecko? Jak poznał Ginevrę i Elliotta? No właśnie.
  • Zach, to jest Charlie Everett. A to jest moja córka, Mary-Jane. Wszystko jasne.
To nie była decyzja.
  • Ty- ty z nim nie pracujesz, prawda?
    Nie. Wszystko jasne. Ty też nie – bardziej stwierdza niż pyta. Po czym sam parska śmiechem (krótkim, nerwowym) – Elliott.
To był przypadek.
  • Jestem (jego) matką. Boże. Robicie się coraz młodsi, co? Wszystko jasne.
To było upokorzenie.
Takie, które zniósłby po raz kolejny. Które znosi po raz kolejny. Które z n i e s i e po raz kolejny (i każdy następny).

Harper po prostu poznawał go inaczej. W piętkę powszedniości Prescottowego życia wgryzłszy się przez jego ojca. Faktycznie: ani Kenta, ani Serene nie miał może i okazji poznać od strony prywatnej (jeszcze; przecież, Chryste! mieli to w planach) – ale sprawy nie miały się wiele inaczej w przypadku Ginevry i Zacharego. Tak już bywało w ich świecie; i tego uczyli się na pierwszych zajęciach z podstaw bycia osobą mniej lub bardziej publiczną. Albo chociaż rozpoznawalną. Im mniej prywaty – tym lepiej. I że im mniej wiedzą o tobie inni, tym więcej wiesz o sobie sam.
Ale to nie wszystko. I może, owszem, dotarcie do tego punktu zajęło jednemu z nich (Zacharemu) więcej czasu, niż temu drugiemu (Harperowi).
Ale tym punktem, w trochę nieporadnym uprzedmiotowieniu, była- cóż… Jenna. Która może i nie dźwigała na swoich barkach relacji o tak skomplikowanym ładunku jak ta, która łączyła Harpera z Elliottem, chociażby. Nie była częścią jego rodziny. Nie była licealną opoką pachnącą sztucznie perfumowanym, truskawkowym mlekiem, jaką był Bastian – ale stanowiła część życia, która dla Zacharego – w całej jego pozornej obojętności – okazywała się ważniejsza i trwalsza, i bardziej szczera (więc i prawdziwa), niż cokolwiek innego.
Tak, ta sama, trochę szurnięta, ekstrawertyczna i często zbyt głośna blond-dziewucha, której Harper już teraz w planie miał wysłać pizzę i kwiaty. To z nią Zachary pierwszy raz wytrzasnął się na rowerze (późno, dopiero w wieku trzynastu lat). To ona zaprosiła go na prom (koniec końców jako przysługa wyświadczona jej, a nie jemu). To ją zaopatrywał w kubły lodów liczone w litrach – dokładnie w tamten weekend, w który rzucił ją chłopak – i w ten następny, w który zdążyła się z nim zejść, a potem sama go rzucić (mówiąc mu, że – Jezuuu!, no przecież ma jakąś dumę i „nie ma bata, to nie wyjdzie – muszę się szanować”). To jej trzasnął kilka najlepszych fotek na Tindera (po tym rozstaniu, które musiała odchorować na swój sposób). To z nią dorastał. I to jej mówił o wszystkim, co miało dla niego znaczenie. To jej powiedział o Harperze, kiedy już był gotów.
To – t o była decyzja.
Rację – Joachim – taką niezaprzeczalną, miał za to co do jednego. Dom mógł boleć; niezależnie od tego, czy rzeczony Ból w tym Domu mieszkał, czy zostawał sprowadzany ze sobą. Na przykład przez zaproszenie wciśnięte w niezbyt elegancką kopertę esemesa. I to też – to też była decyzja. Różnica polegała na tym, że tej decyzji żałował. W przeciwieństwie do postawienia Harpera – póki co – u progu swojego życia.
Albo progu swojej sypialni. Przemykającego półmrokiem rozgonionym symetrycznością lamp. Lampy te miękko wyciągały spod abażurów swoje wici świateł, nacierając na łóżko z obydwu flank. Po jednej stronie, na komódce, Harper odkłada szklankę z wodą. Jest w trzech-czwartych pełna i żołądek szatyna zapiera się, że taka powinna pozostać.
Natomiast kiedy znajdą się już wraz z mężczyzną w swoim bliskim towarzystwie, Zachary złapie spojrzeniem początek pytania; uniesie się, delikatnie (na nie więcej, niż trzy centymetry wąskiej, drżącej przerwy pomiędzy spodem ud i pośladkami, a fałdą pościeli) – i Harper rozpozna w tym spięciu krótkie, proste pytanie: gdzie? Gdzie chciałbyś? Może to idiotyczne – ale Zachary, po wszystkim do czego się przyznał – i czym zaryzykował, naprawdę boi się, że Harper mógłby nie chcieć go dotknąć. W takim stanie. W stanie, w który wpędził się nie przez ostatnich kilka godzin, ale m i e s i ę c y . W stanie, który charakteryzowały ślady użytkowania i zużycia. Przez Harpera, w podświadomości, nazywane być może nawet i zepsuciem.
Och. M-mówisz- Masz na myśli… – Dociera do niego reszta prośby (albo wyroku, w zależności jak na to spojrzeć; a Zachary patrzy jak przez mgłę – w tej mgle siedząc na karuzeli albo huśtawce). Więc opada tyłkiem z powrotem na materac. Śmieje się, gorzko. W rzucie tego obojętnie, syntetycznie doprawionego humoru. Cokolwiek się z nim dzieje; budowane jest na potrzebie (nie, inaczej: łaknieniu) bliskości i na poczuciu wstydu, i budowane jest też w locie – raz na szczycie przyjemnego haju, teraz pędząc w dół. Jest blady. I trochę się boi. – Jackie… – Wstaje. Chwiejnie; jedną nogą przekracza ten głupi wazon, dostawiony w Harperowy rozkrok. Najpierw zastanawia się – no, tak w całej ubogości bardziej elokwentnych rozważań, ale za to w bliźniaczej kwestii, którą połechtał miernik ciśnienia – po jakiego chuja, tutaj-im, to bauhausowe brzydactwo? Jeszcze nie rozumie. Jeszcze go to nie obchodzi.
Obchodzi go tylko Harper i to, by własną dłoń oprzeć o jego policzek we właściwym miejscu; kciukiem podbiegając pod dolną powiekę, paznokciem zahaczając o palisadkę rzęs. Jakąś tęczową nitką odchodzącą od splotu bransoletki łaskocząc rys szczęki. Potem wpatruje się w spinkę wetkniętą we wpadające w czerń zagony włosów. Myśli, że chyba jest bliski płaczu – nie jest tylko pewien czy ma na myśli jego, czy siebie.
Jackie, wszystko możesz. – Pociąga nosem. Bije mu serce i myśli, że jeszcze żyje – ale teraz, przy nim, równie dobrze mógłby umrzeć. I to byłoby okay. To byłoby okay.
Wysuwa nadgarstek; w tej pozycji – stojąc przed nim, z lekkim przeprostem bioder – nie ucieknie już spod wzroku bruneta. Ani on, ani pachwiny ścięte szwami materiału. A potem do tego wystawionego przed siebie nadgarstka dociska drugi (obiegłszy palcami i zsunąwszy się ze zbocza męskiej twarzy); w ten głupi, sugestywny sposób – z bezbronnie złączonymi przegubami. – Który wolisz. Ale może… m-może powinieneś sprawdzić oba.
A potem się pochyla – w śmiesznej, udelikatnionej kraksie jego czoła ze swoją skronią – a potem skroni ze skronią i nosa z szyją. I z tymi rękoma wciąż złączonymi ze sobą, ale teraz lekko przykurczonymi przy klatce piersiowej. Zastanawia się, czy mu się podoba. W tej bieliźnie. Teraz; taki, jaki jest. Taki, którego – być może – w innej wersji już nie dostanie. A potem – na chwilę zanim go zemdli – zaśmieje się prosto w rozognioną nerwami skórę
Pewnie skończyłbym na jakiejś- ummm… radiologii. W sensie, na specjalizacji. – Wydaje mu się, że to zabawne, dlatego chichocze. Ustami podskubuje wąski fragment Harperowej szyi. – Na tej medycynie. Koniec końców i tak robiłbym zdjęcia. Tylko pracowałbym na trochę większym sprzęcie.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

trochę 18+, bo język

- To był koks, co? I alkohol? Czy coś jeszcze? – Pyta w najpełniejszej powadze, ale i całkowicie odruchowo. Nie ma w jego tonie niezdrowej ciekawości, nie ma chłodu krytyki ani kpiny. To pytanie praktyczne; chyba po prostu chciałby móc chłopakowi rzetelnie odpowiedzieć - w ciemno wchodząc w rolę tego starszego, mądrzejszego z większym doświadczeniem. Tego, który wie dokładnie, jak rzeczywistość faluje po deliriantach, jak drży i przyspiesza po efedrynie i koksie, jak kurczy się do rozmiaru łebka od szpilki - takiego w bardzo jaskrawym kolorze - po ketaminie, i rozchodzi w szwach pod wpływem hery (i taki, który wie jak, kurwa, dobrze może być gdy się kogoś rżnie w takim stanie, podróżując nie na jakiś tam zwykły szczyt, ale na wulkan, wulkan pełen ognia żaru gwiazd brylantów złota i confetti; frunąc ponad rzeczywistością, przysiadłszy na grzbiecie błyskawicy). Wzdryga się - Pewnie by było. Przyjemnie - Ma w głosie łagodny żal, miękki i ciepły jak pluszowy szalik albo ręce kochającej matki - Ale nie będzie.
Będzie, za to, bolało.
Tylko, że inaczej niż z tamtym, Zach. Chociaż – pod tym samym dachem.

Będzie bolało z miłości.

Zach pyta go, czy będzie żył. A Harper ma ochotę nie tylko odbić pytanie, ale i uzupełnić je w: „ze mną”. Czy będziesz żył ze mną, Zachary? Czy przyjdzie taka chwila, kiedykolwiek, w której to wystarczy ja Ci wystarczę?
Uśmiecha się (smutno); do własnego odbicia, nabiegłego nocą rozlaną za oknem i podłapanego w szybie. I do opasających go od tyłu dłoni. Patrzy na nie, ale ich nie czuje.
I, aha, tę akurat wymianę zdań pamięta.
  • To się okaże, chce mu powiedzieć, albo nie wiem, zobaczymy - w żart wszystko to obrócić z łatwością, z jaką się, dla przykładu, w różowej bawełnie pościeli obraca na plecy roześmiane dziecko. Niektóre żarty przestają bawić. Inne - nigdy nie były śmieszne.
- A ty sam nie...? - Trochę panikuje. Ale wystarczy jeden rzut oka - oka zmęczonego, spuchniętego lękiem i upałem, w którym pławił się przez pół dnia spędzonego w przetrawionym słońcem parku - w kierunku Zachary'ego, by stało się jasne: Nie, sam nie może, absolutnie.
Zanim podejdzie do łóżka - od boku, wsuwając się w pół-metra dzielącego ramę mebla (king size, co? ciemne drewno, jakaś wiśnia pewnie, albo kempas), od ramy zawieszonego na ścianie obrazu (przedruku; bez podpisu, i bez odbitek mknących po nim palców [jak zwykle mkną palce po czymś, co bardzo nam się podoba)] - schyli się, i podejmie całego ceremoniału zbierania i składania prescottowych ubrań. Strzepnie spodnie, przyciśnie do boku - dla wygody, złoży w kant, i w kostkę; wygładzi koszulę; odłoży je na siedzisko krzesła. Czuje się tak, jakby mierzyć się musiał z wyjątkowo krnąbrnym dzieckiem, celowo opóźniającym porę planowanej drzemki. Chyba już nie ma siły go karać. (Nie ma siły z nim walczyć).
- Okay. Daj.
Ugina nogę w kolanie, nieporadnie opiera je na krawędzi materaca nim skoryguje ruch, opuści stopę na posadzkę, podniesie znowu, i wespnie się na wysepkę łóżka. Znajduje się nad szatynem: w lekkim rozkroku, ze wzrokiem zogniskowanym na najbezpieczniejszym punkcie jego ciała - gdzieś powyżej pępka i poniżej mostka, na skrawku miękkiej skóry; w tym świetle – o barwie jasnego, wilgotnego piasku.
  • - Podnieś trochę.
    • Biodra.
Ściąga z niego bieliznę.
I, dziwne: chociaż od Zacha nie oddziela go teraz żadna, najcieńsza choćby - fizyczna - bariera, Harper-Jack odnosi wrażenie, że sam jest od chłopaka o wiele bardziej bezbronny bezbronny bezbronny nagi.
Może właśnie tak odczuwa się trzeźwość?

Zanim wreszcie wejdzie z nim do łóżka – ale nie pod pościel, tą rezerwując wyłącznie dla Prescotta (jak całun) – złoży dziewczęcą bieliznę w nierówną, nadszarpniętą na krawędzi kopertkę (jakby ktoś bardzo się spieszył, wyciągając z niej na przykład bilety na koncert, zaproszenie na bal, albo – albo na kolację, Zachary?). Pomyśli, że w taki sam sposób będzie kiedyś składał bawełniane majtki własnej córki – zdjąwszy je wcześniej z wieszaka na pranie, w drodze do szufladki niskiej, dziecięcej komody.
Potem zastanowi się, do kogo w ogóle należały?
Do niej? Tamtej?
Do jakiejś innej?
Czy do -
  • Och, Chryste, prawie parsknąłby śmiechem!
Czy do jego m a t k i ?

Tymczasem (chłopak) znowu robi mu to samo (w zawsze przydatnej, kynologicznej metaforze), biorąc go tak, jak można wziąć jedynie takie zwierzę, o którym się wie, że (już) nas nie ugryzie:
Oswojone.
(Albo słabe. Chore).

Pod włos.
  • - And... uh- hey. Please... tell me you meant it. Please, Jack. Promise me you mean it. About… you know. Being- – Chrypiał. Drżał mu głos. I ręce. – … uh- in love. With me. Please.
    • - Zostałbyś?
      Czy to nie jedno, i to samo?
- Tak. Oczywiście, że tak – Harper nawet nie musi się zastanawiać, chociaż wie, że to mało rozsądne. Oraz – teraz tak czuje – że odpowiedź mogłaby być zupełnie inna, gdyby to on zadawał to samo pytanie. Bierze wdech; wypuszcza powietrze przez nos. I myśli, podłapawszy zaplątane w eter echo słów pewnej przemądrzałej czarownicy, że... - że jest mu winien prawdę?
- Wtedy. - Otacza fotografa ramieniem - To znaczy, gdyby okazało się, że złapałeś to… - „to”, czyli „tamto”; „tamto”, czyli to, o czym Mężczyźni Tacy Jak Oni (czyli jacy, do jasnej cholery!?) rozmawiają w półszeptach, półcieniach i pół-lęku, zawsze, nawet mimo ostrożności, obecnym gdzieś w przedsionkach jaźni – W-wiesz, przed Grammys, kiedy my…
Kiedy mieliśmy – co?
(To prawda: z życia bez Prescotta w sumie niewiele pamięta).
„Naszą małą przerwę”?
– Bo gdybym... No wiesz, gdybym dowiedział się na przykład za miesiąc – Najpierw słowa z trudem przeciskają mu się przez zaciśnięte gardło, ale zaraz Harper się śmieje, i przyspiesza. Są tak obrzydliwe – te słowa? same myśli o tym? sama świadomość, że być może z podobnym scenariuszem minęli się o minuty sekundy milimetry (dzielące wargi od warg w wymianie białych, syntetycznych obłoków) – że chyba po prostu chce wypluć je z siebie jak najszybciej. Wyprzeć (ale, jak okaże się wkrótce, nie zapomnieć) – Że złapałeś coś dzisiaj. Że gdybym nie… - ”Gdybym nie przyszedł”. Kręci głową – To też. Też bym został.
Opuszkiem palca zatacza nadpęknięty – tam, gdzie omija jakieś znamię czy blizenkę po szczepionce – okrąg, rysowany na odsłoniętym płótnie prescottowego barku - Tylko nie wiem na jak długo. M-myślę, że… - Całuje go w czoło - w zesztywniały potem kosmyk włosów i chłodne pasemko nagiej skóry. Znowu znajdują się ramię w ramię. W tej prostej zależności, że - jakieś pół roku temu? - w Harperze też się coś zepsuło.
- Myślę, że pękło by mi serce.
I można by się śmiać (mhm, znajdą się i tacy, co będą), ale w jego przypadku było to boleśnie-realne zagrożenie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

nie wiem, mogą być fragmenty +18, powiedzmy

Leży. Najpierw: na plecach. Przez chwilę jest mu wygodnie, ale potem c o ś zaczyna go uwierać. Próbuje namierzyć źródło własnej niewygody – rozpierającym mrowieniem łapiącej skronie, opływającej jego ciało w szarpiących turbulencjach, jakby zbiegała po schodach, potykając się o każdy z nich:
  • w dół
    • w dół
      • w dół.
Okazuje się, że uwiera samego siebie. W sztucznym, chemicznie wspomaganym przeczuleniu. To, co normalnie nazwałby odrętwieniem mięśni, w tej chwili przypomina kurczenie się komórek i tkanek, i narządów – przed ich rozszczepieniem powstrzymywane siłą i spięciem opierającego się organizmu.
Pokój, choć rozświetlony – na moment pomroczy w ciszy. I ta cisza sprawia, że Zachary skupia się teraz na własnym sercu; trochę zbyt głupim, by zwolnić, ale wystarczająco mądrym, żeby nie stopować. Ostrzeżone, być może, sercem kwilącym po drugiej stronie pokoju. Zachary patrzy na to serce. Łaskocze je spojrzeniem; lekkim, ale obciążonym senną mdłością. A potem się uśmiecha, jak do miłego snu.

Wkrótce Miły Sen podchodzi do niego (ale jeszcze go sobie nie zabiera) – i zbliża się – i każe mu podnieść biodra.
Podnosi. Pewnie, że podnosi.
Chciałby też, żeby go obrócił. Bez próśb. Żeby chwycił go za ramię, szarpnął, blokadą własnej siły docisnął chłopięcą pierś – jasną podobno i bladą, ale może jednak zepsutą i trupią – do materaca. Żeby zahamował nieregularny, tętniący pod tą piersią rytm.

Ale poza poderwaniem bioder – poza dostępem do pociągłej trasy ud i łydek, po których brunet toczy tę idiotyczną warstewkę półprzezroczystej bielizny; Zachary tylko na niego patrzy. Nieświadomie, co prawda, zaciskając palce na rozpiętej pod nim pościeli. Miota się w sobie – ale nie przeciwko niemu.
I nie zapiera się. Kiwa głową „na tak”, kiedy Harper pyta o alkohol i koks, i „na nie” – kiedy pyta o coś jeszcze (czymkolwiek mógł się nafaszerować w trakcie niezbyt udanej, ale intensywnej imprezy). Jest przy tym zupełnie nagi, ale wyczuwa też nagość trzydziestojednolatka.
Bo Zachary to rozumie. Sam zresztą nie czuje się nagi z powodu czerni majtek żałośnie zaczepionych o kostkę – i z tej kostki zrzuconych pośpiesznie, niedbale i bez wstydu.
W gruncie rzeczy nie czuje się nagi nawet wtedy, kiedy dociera do niego, że daje się rozebrać.
Prawdziwie nagi czuje się, widząc ten szmaciany skrawek złożony w kostkę; doprasowany ciepłem dłoni. To ciepło, niespodziewanie, czuje w sobie. Czuje się tak, jakby Harper właśnie w nim doszedł.

Nagle zawstydzony – wsuwa się pod pościel; wrażliwą połać jasnej skóry oblekając przyjemną falą chłodu. I podsuwa się pod Dwellera – obrócony na bok, rozkołysany; zmęczeniem, owszem, ale rozbujany odurzeniem. Być może jest na statku. Alkohol mówi – morskim. Dragi – kosmicznym. Harper – z papieru.
Zachary się uśmiecha.
Brunet – palcem muskając jego ramię – składa go jak origami. Jest delikatny, ale stanowczy. Pustą, białą kartkę mogąc zamienić w małe dzieło sztuki. A potem je zniszczyć, gdyby chciał. Podrzeć. Rozerwać. Spalić.
Ale Zachary wciąż się uśmiecha (i śmieje się, czując, jak całuje go w czoło). Ma teraz zamknięte oczy i zwalniający oddech. I szuka: palcami biegnąc po kłębiastych wybojach poszwy – powoli wspinając się pod tandetną zasłonę koszulki. Windując, dotyka go – na piętrze zatytułowanym imieniem jego córki i stropie pomiędzy kondygnacjami roli, którą pełnił – i tego, jaki w tej roli jest. Nadruk mówi, że najlepszy.
Sprawdza mu serce.
Niech nie pęka. – Wzdycha. Nie do końca załapał aluzję, ale nie miało to dla niego większego znaczenia. – Nie ma, yhm… powodu. Potrzebuję- chcę, żebyś… był tu…, ciszej, długo, szeptem, na zawsze, pismem ust; bezdźwięcznego ruchu.



Za pięć ósma pomyśli, że to był dziwny sen. Miły – w tym wszystkim, co się dzisiaj wydarzyło, dość niespodziewanie. Ale dziwny.
Jeszcze zanim otworzy oczy. W nietomnej tułaczce organizmu po wspomnieniach „z wczoraj”, zabawi się w idiotyczną, post-narkotyczną ruletkę. Będzie, ślepym trafem, celował – gdzie zasnął?
Na kanapie, na podłodze, na łóżku, przy toalecie? Ale też, bardziej boleśnie: u siebie czy po drodze: w publicznym siedem-sześć, policzek opierając o ścienną dyktę kabiny (chociaż czyściej byłoby, pewnie, na Shellu).
A może u kogoś.

Próbuje – po omacku, rozpoznać: gdzie są jego nogi, gdzie ręce. I czy na pewno należą do niego; i czy, Chryste, na wyłączność (czy nie wplątał się, przypadkiem, w obce ciało – czy obce ciało, pod nieobecność rozsądku, nie wplątało się w niego). Błagam, nie. Błagam, nie. Błagam-

Otwiera więc oczy, ale nie bez trudu. Próbuje, w każdym razie. Mógłby przysiąc, że słyszy wnętrza powiek trące o suchość źrenic. Że zamiast słyszeć treść własnych myśli – słyszy ich formę; nagle jakby zbyt opuchniętą, aby przecisnąć się przez załomy mózgu (a próbują, te myśli, rozpychać się łokciami).
Ale potem nadchodzi ulga; i ta ulga jest silniejsza, niż cokolwiek innego. Jest w swoim domu, w swoim łóżku, jest sam-
Sam? Odtwarza, Boże – własny ciężar dociśnięty do znajomo-obcych ud.
Potem przypomina sobie Harpera. Prawda jest taka, że widziałby go w każdym. Każdą figurę wczorajszych wspomnień zastępując jego osobą. Nie pierwszy raz.
Zrywa się; pionując własny tors, potem pochylając się i dźwigając na kolana. Ma ochotę rzygnąć na biel własnej pościeli – ale wie, że musi go znaleźć. W rozchełstanych zagięciach rozdętych absurdalnie drogim miękko-puchem; dłonią szukając ciepła, które jeszcze nie zdążyłoby się ulotnić. W powietrzu – łapiąc cień zapachu, kiedy wstawał z łóżka. W – kurwa, sam nie dowierzał – pojedynczym, pajęczym włókienku włosa wyłapanym z podłogi; biorąc je pod rentgen dziennego światła. Odcień, który nie przekroczyłby żadnej z granic – już nienależący do Teresy, ale jeszcze nie do Samaela.
Szuka go wszędzie.
Wszędzie, tylko – ma ochotę się rozpłakać, w nagłym napięciu wzbierającej niepewności – nie w sobie.

Nie zauważa nawet, że w pokoju nie ma jego ubrań. Być może zastąpiły je inne (może nie jego; ale nie chce tam patrzeć – nie może, nie potrafi, nie jest, kurwa, w stanie) – tylko że w tamtej chwili chłopak, z tym głupim włosem jednocześnie trzymanym w pięści i owiniętym wokół palca, po prostu wybiega z pokoju (złapie tylko za jakieś bokserki; nie wie, czy sam je tam odłożył poprzedniej nocy, ale to w tej chwili nie ma żadnego znaczenia). Dłońmi zawieszając się na każdej z futryn – odbijając się od progu do progu, a potem, jak nieporadnie zagubiona we wnętrzu domu mucha, rozbiwszy się spodem pięści na szybie. Z dociśniętym w uldze czołem; widzi go, otulonego kocem, siedzącego na tamtym stopniu. Potem, jednym pchnięciem, rozsuwa oszklone drzwi. Te, które prowadzą na tyły posiadłości.
Oddycha; krótkim, ale niezbyt lekkim wyrzutem powietrza. Fizycznie? Czuje się tak, jakby nie żył. Czuje się – być może – tak, jak czuł się Harper. Jakby mógł umrzeć. Człapie, krótkimi, koślawymi krokami bosych stóp.
Boże, to ty. Jesteś tu. – Kuca za nim. – Jesteś tu. Myślałem, że cię nie ma. Że coś się [ze mną, znowu?] stało. – Klapie skronią o męskie ramię. O zarzucony na to ramię koc. O niego, chyba. – Dlaczego mnie nie obudziłeś?
Ostatnio zmieniony 2022-08-19, 11:47 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

O zarzucony na ramię koc. <br>
Pac. <br>
Typowy dźwięk, który się bardziej czuje, niż słyszy.<br>
(Jak bicie serca. Albo jak płacz dziecka parę przecznic dalej). <br><br>
I Harper wzdrygnąłby się, albo, trochę głupkowato, podskoczył w miejscu ruchem godnym komediantów z monochromatycznych filmów pozbawionych dźwięku, gdyby się go nie spodziewał.<br>
Jednakże czekał. <br>
Od sześciu miesięcy jakichś trzech i pół godziny – to jest od chwili, w której zestawił nagie stopy na niepotrzebnie miękki dywan, dał się poszatkować wąskim, ostrym snopkom sino-błękitnego światła wpadającym przez rolety, i znalazł drogę na korytarz, a z korytarza – na dół. <br>
[ Jeszcze wcześniej: opleciony chłopięcym ramieniem i łydką, potem - z biodrem Prescotta napierającym na bok jego własnego, w końcu – z nagim pośladkiem fotografa dociśniętym do swojego uda, i ze swoją [Harpera] dłonią amortyzującą gałkę jego [Zacha] gołego ramienia tam, gdzie mogłaby zawadzić o kant nocnej szafki. Z widokiem na odkryte łopatki i koraliki kręgów prowadzące spod prześcieradła do nasady prescottowego karku, ledwie dostrzegalnie rozfalowane rytmem nieświadomie zaczerpywanego oddechu. ]
<br><br>
Odwraca się przez ramię, przenosząc niemal cały ciężar ciała na jego prawą stronę. <br>
Uśmiecha się. <br>
- Jasne, że ja. Kto inny mógłby… – cholera, znowu nie tak - tu być? Albo dosłowniej: Kto inny tu b y ł? Co, Zach? Kto inny był w Tobie? I czy ktokolwiek został? <br>
Bo wydaje się, że – oprócz mnie – nie ostał Ci się nikt.
  • Pytanie tylko, Zach: żałujesz?
- Przecież chciałeś… – Trochę nieporadnie; nie może się powstrzymać, więc wyciąga dłoń, otacza Zachary’ego półkolem ruchu i roztrzepuje mu włosy, które sen, długi i ciężki, zmatowił i poplątał w supełki – Pewnie nie pamiętasz. Ale chyba chciałeś, żebym został. <br>
Płoszy się. I nie chce tego po sobie pokazać. I zupełnie mu to nie wychodzi. Więc wstaje; i ciało przypomina sobie o zjawisku krążenia; i trochę go znosi – na zachód. Przeciąga się, przy okazji zsuwając z ramion koc (za jakąś chwilę zarzuci go na barki szatyna), potem znowu siada – tym razem nie niżej, ale obok.<br>
- Hmm? <br><br>

Fakt: nie obudził go – <br>
choć przez chwilę się nad tym zastanawiał; zwłaszcza wtedy, gdzieś po drugiej nad ranem, kiedy ciałem Zacha wstrząsnął nagle dziwny, łkliwy dźwięk, a potem dreszcz – kaskada mikrych skurczów biegnąca od lewej stopy, linią nogi, talii, piersi, aż po osłonięte gardło i nos. <br>
Ani wówczas, gdy podstawiał w najbliższe sąsiedztwo śpiącego chłopaka cienkie szkło, świeżo uzupełnione w wodę.<br>
Nie obudził go też – wynikiem świadomego starania – gdy parzył sobie herbatę, nie kawę [z obaw przed rabanem, którego narobić może nawet ”(nasz najnowszy) dyskretny, najwyższej jakości ekspres, który wypełni Twoją filiżankę luksusem, zapewniając Ci doznania godne najlepszych włoskich kawiarni!”, wracając do życia po okresie dłuższego nieużywania]. Ani gdy nastawiał pranie – najpierw długo włócząc się po parterze domu w poszukiwaniu pralni (nie „pralki” – przecież wiadomo, że w takich domach nawet brudne ubrania miały własny pokój), którą wreszcie znalazł na krańcu korytarza, za trzecią z odkrytych przez siebie łazienek. <br>
Ani kiedy płakał - po dziecięcemu wciśnięty w niedomknięty trójkąt przestrzeni ograniczonej krawędzią wanny, i chłodem bijącym od drogich kafelków.
<br><br>
Obejmuje Prescotta ramieniem. <br>
- Bo... Spałeś? - I unosi brew - Więc pomyślałem, że... <br>
Że tak będzie lepiej - <br>
oszczędzić (Ci? Sobie?) choć odrobiny wstydu? <br>
<br>
Na jakimś etapie, chyba między tym nieszczęsnym praniem właśnie, a wyjściem do ogrodu, wtedy już, gdy nie miał na sobie ani koszuli, ani skarpetek, z nadgarstkami zmoczonymi wodą, i tą samą wodą wklepaną w rozpalony kark, do głowy wkradła mu się – krokiem spowolnionym już niemal-dwudziestoczterogodzinnym niedoborem snu – myśl, że może powinien napisać do Jenny? <br>
Tej, która przecież -
  • wnioskując nie tylko z obustronnej narracji (to jest: tego jak Zach mówił o dziewczynie, i jak sama ona była w stanie opowiadać o Prescottcie), ale i z faktu jak poruszali się w swoim towarzystwie (aż dziwne, że Harper zwrócił uwagę – zwykle przesadnie skupiony na upozowaniu własnej sylwetki, by publice prezentować się tylko i wyłącznie pod najlepszym z możliwych kątów, ale owszem; z mięśniami rozprężonymi swobodą, i wzajemnym przychyleniem ku sobie – takim, na jakie człowiek pozwala sobie w towarzystwie ludzi jakim ufa, bez konieczności skradania się na palcach, albo oglądania się za ramię)
- też musiała się martwić zamartwiać. <br><br>
Potem przypomniał sobie jednak – po części i za sprawą miarowego tyk-tyk-tykania, którego źródło zlokalizował w tarczy wybłyszczonego Mondaine zawieszonego w kuchni – która jest godzina. I przekonał samego siebie, że może dziewczyna śpi? Skulona w bezpieczeństwie post-nastoletniego pokoju, z adolescencją zaczepioną jeszcze gdzieś nad łóżkiem w postaci girlandy różowych lampeczek na baterie, i plakatu pewnego piosenkarza, który nie był wprawdzie Dwellerem, ale zwykle podobał się tej samej grupie odbiorców 💖 OdBiOrCzYń 💖, co Harper. Mhm. Może przynajmniej jej udało się przymknąć –
  • uniósł dłoń i potarł powiekę, odnajdując pod nią niewidzialny, niefizyczny granulat gwiezdnego pyłu piasku
– oczy choćby na pięć minut. <br><br>

A więc - Jenna nie. <br>
I, także, nie cała reszta kontaktów przesuwanych pod dociśniętym do ekranu iPhone'a palcem. Na część nawet nie patrzył. Ale kilka wziął pod rozwagę - i odłożył zaraz na skraj niepamięci.<br>
(Miał prawie trzydzieści dwa lata. Masz prawie trzydzieści dwa lata, Jack. I był zakochany w gówniarzu). <br><br>
Miał też dziecko. <br>On, jasne, ale też - nagle jakoś tak wyszło - cała gromada osób, z którymi sam rozbijał się kiedyś po zakamarkach niedojrzałości. <br> Charlie. No, oczywiście. <br>
Ale też - sunąc palcem
  • w dół
    • w dół
      • w dół
Elliott. Jasne. Zawsze Elliott. <br>Phoenix i Bastian? Uśmiecha się - to pewnie tylko kwestia czasu. <br>
Ale teraz, Harper - <br>
potrzebował kogoś, kto zrozumie. Jak to jest mieć dziecko (na przykład? śpiące na piętrze). <br>Ale i kogoś, kto wie, czym jest i posiadanie, i strata.<br>
To znaczy: kogoś, kto miał i s -
  • - Kurwa.
Spoiler
<table><div class="tel0"> <div class="tel1"> <img src="https://i.imgur.com/Am88IQw.png" class="tel-ik"> <div class="cname">Harper-Jack</div></div> <div class="tel2"> <div class="tel-w">Hej, przepraszam, że tak nagle. Chyba j </div> <div class="tel-w">Mogę do ciebie wpaść? Proszę. Albo chociaż zadzwonić </div> <div class="tel-w">Potrzebuję Cię, bardzo. Może bardziej niż kiedykolwiek</div> <div class="tel-w">I dziękuję za wtedy, bo chyba nie miałem okazji. Nadal jestem Ci wdzięczny, i pewnie będę już do </div> <div class="tel-w">Po prostu się odezwij. Błagam. <br>
Jackie </div> </div></div></table>
Napisał, zanim pomyślał. A kiedy pomyślał, i wreszcie wcisnął krzykliwie zieloną ikonkę, nagle była prawie-za-pięć ósma. <br><br>
Pac. <br>
<br>
Teraz jest ósma-zero-zero. Patrzy na Zacha. Próbuje uśmiechnąć się po raz drugi. <br>
Telefon wsunął w kieszeń spodni; wygłuszony warstewką materiału. <br><br>
- Jak się czujesz, Zach?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Znajduje się o krok. W znaczeniu bardzo dosłownym, owszem; bo w zasięgu półkolistego ruchu Dwellerowego ramienia, którym (korzystając z niezastąpionej prowizorki, to jest: grzebyczka palców) może go ująć, chwycić, przetrącić i rozpuszyć kosmyki włosów. Ale jest też o krok od tego, żeby wyrzucić z siebie natychmiastowe, spłoszone i nijak nieprzemyślane „nikt”. Sęk w tym, że to takie „nikt”, które od razu wskazałoby, że jednak „ktoś”. To takie „nikt”, które zapada w odpowiedzi na pytanie „kto dzwonił?”; i z tym „nikim”, z jakiegoś powodu, rozmawiało się będąc zamkniętym w toalecie, albo wychodząc przed dom.
Harper, przez długi czas, był „nikim” – dla Teresy. I, tak to się zwykle kończyło, że teraz „nikim” dla Teresy, był Zach.
Więc Zachary otwiera szerzej oczy. Patrzy, jak brunet wstaje – jak rozprostowuje zasiedziałe mięśnie; trochę jak mechanizm, który przyrdzewiał poranną rosą, a teraz potrzebował chwili, żeby znowu zadziałać.
Chciałem! – Chyba boi się, że sobie pójdzie. – Jezu, Chryste, Harper, nadal chcę. Nadal chcę. Po prostu… mogło stać się wszystko, tak? Mogłeś zadzwonić po Jennę albo- albo, nie wiem, po kogoś z tych swoich- Nie wiem, po tego… Ipswitcha(-a?), na przykład – tłumaczy, z zadartym podbródkiem, głową, spojrzeniem. Tylko nosa, chyba, nie ma już ochoty zadzierać.
Ale Harper do niego wraca. Siada obok; i Zachary też, klapnąwszy wreszcie na tyłek, do tego towarzystwa się dopasowuje. Spina ramiona, pozwala przykryć się kocem.
Drży, kiedy Harper go obejmuje. I przysuwa się bliżej; w mało przemyślanej przekładance rąk, z kilkoma zaplątanymi w nie „daj” i „podnieś”, i „chodź, tutaj”, z trzepotem palców sygnalizującym jak ma mu pomóc i gdzie przytrzymać. Nagle okazuje się, że pod miękką płachetką narzuty (Zachary nie lubi tych szorstkich, gryzących bardziej niż sumienie) siedzą obydwoje.
W końcu masz swoje zajęcia, tak? Masz dużo pracy. – Wzrusza ramionami. Potem zerka na niego. Widzi, przede wszystkim – szarugę zmęczenia trzymającą się dolinek oczu, kilka przekrwień i mikre zaognienie czegoś, co mogło być jakimś zadrapaniem, albo zaczątkiem pryszcza.
Ale widzi też mężczyznę, którego – na tym właśnie schodku, który ciągnie się przed nimi – deklarował się kochać.
Więc widzi też: mężczyznę, którego kocha. Głupie; własne myśli rozpędza krótkim całusem sprzedanym w pośrodek Harperowych ust. Szybko, ale ostrożnie, zadusiwszy w sobie poranny oddech, z którym nie miał jeszcze czasu się uporać.
Przepraszam, po prostu- po prostu fajniej byłoby obudzić się obok ciebie. Z tobą. Wtedy… – Dopiero teraz, kiedy Harper pyta się o jego samopoczucie – organizm Zacharego przypomina mu, że zalicza jakiś homeostatyczny kryzys własnej bio-równowagi. – … czułbym się dużo lepiej.
Ma wrażenie, że trochę się od niego odzwyczaił. Albo, inaczej – teraz zdawał sobie sprawę z tego, że o wielu wyobrażeniach i scenariuszach, którymi karmił się w ostatnim czasie, Harper nie ma pojęcia.
Było beznadziejnie. Strasznie. Przez te trzy miesiące. – Próbuje ugryźć się w język, ale słowa są szybsze. – Tęskniłem. – Wzdycha. – I pewnie wiesz, co się stało? Wczoraj. Zanim przyjechałeś. Zresztą, co to za pytanie. Wszyscy wiedzą. – Zwiesza głowę. Stęknie; myśl o zdarzeniach z poprzedniego wieczoru jest jak kij w mrowisko. I chyba trafił prosto w jakąś, kurwa, królową – czy kto tam zarządza kadrami. – Hey, poczekaj. N-no właśnie- czy ty nie jesteś-? P-przecież ty jesteś dzisiaj gdzieś umówiony? Odwołałeś?!

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jak adekwatne stwierdzenie faktu, a nie jak wyrzut sumienia.

To znaczy - tak brzmią słowa Prescotta: o tym, że Harper ma mógłby mieć swoje zajęcia, i że, jasne, praca (głównie nad sobą, najprawdopodobniej), nie jest czymś, czego mogłoby mu aktualnie brakować.
Tak inaczej, myśli Dweller, niż w pasywno-agresywnej przepychance z dnia ledwie-poprzedniego, w której Zach skubał go i szczypał, jakby nie chciał, albo nie mógł przestać. Teraz natomiast bruneta nie gryzie nawet koc - faktycznie zajebiście miękki.
(Sumienie zaś zajęło się wżeraniem w treść wysłanej do Maggie wiadomości; nie może więc gryźć i Harpera, póki co - ma zajęte usta).

Paralelnie (oraz dość idiotycznie), HJ zastanawia się, czy Zachary widzi tego pryszcza. Tą drogą - wyjaśnił mu najpierw lekarz prowadzący, a potem dietetyk - organizm się czyści. Z toksyn - za każdym razem, gdy sobie o nich przypomni (a przez ostatnie lata Dweller pakował w siebie przecież takie ilości syfu, że ciało zdecydowanie ma co pamiętać, choć umysł wypłukał z siebie wszystko, co się dało - być może jak Zach po nocy z ta - Harper, przestań!), i innych zanieczyszczeń, zwykle w sposób bardzo dostrzegalny, i idiotycznie-nastoletni.
Mruga. Daje się zaskoczyć. Potem mówi:
- Nie waż się mnie całować, Zachary - Nawet udawaną surowość porzucając w pierwszej sylabie zdania - Dopóki nie umyjesz zębów.
I wbrew swoim słowom, ale nie wbrew sobie, teraz całuje fotografa sam. Parsknąwszy śmiechem wprost w zachowe usta, gdy dotrze do niego, że - jak to mówią? "Jaki związek, taki pocałunek"? Jest świadom, że chyba nie do końca tak to leciało, ale nieważne. Istotne, że pasuje.
Ten ich jest nabiegły przetrawionym alkoholem, trochę nieporadny, obydwie strony na jakimś etapie doprowadzić może do łez, albo m_łości, ale im dłużej trwa, tym bardziej naznacza go czułość. I - niedorzecznie - coraz więcej słodyczy.

W prawie-nagości Zachary'ego (tej teraz, ale też tej, z którą chłopak odsłonił się na ognisku), jest ewidentnie coś takiego co sprawia, że Harper nie potrafi być zły. Czuje ból - trochę chyba nie odróżniając własnego od tego, jaki należy do Prescotta - ale, póki co, nie może się wściec. Pozostaje mu tylko skinąć głową. Poruszyć dużym palcem prawej stopy. Powtórzyć:
- Wszyscy wiedzą.
I pomyśleć o zauważonym, ale nieodczytanym SMSie od Claytona. Zastanowić się, czy to już to; stwierdzić, że, no kurwa, na pewno - bo cóż by innego? O tej porze, z piątku na sobotę, o godzinie, o której Roberts powinien spać, albo odbudowywać intymność z żoną na podstawie erotyczno-karmicznych wskazówek zaczerpniętych od jakiegoś guru z Bondi Beach, nadającego na YouTube.
Zafantazjować, że może po prostu zostaną tu na zawsze. Za - skręci lekko szyję, zerkając w bok - przesłoną płotu, bluszczu, i szpalerem niskich drzewek. Tylko we dwóch.
- Tylko we dwóch - chyba mu się wymsknie.
Co?

- Co? - Zanim zdąży zapytać o to, co chodziło mu po głowie - to znaczy, czy Zach wie, jak czuje się ona ("Teresa", myśli; imię jak dla jakiejś, o ironio, ciotki), wytrącony z zamyślenia zawierci się pod kocem. Rąbek zsuwa mu się z barku, więc poprawia go, podciąga - ale tylko zębami, żeby nie musieć angażować ani prawej ręki, którą oplótł Zacha w talii, ani lewej, której palcami wkradł się między palce szatyna - A, to - "to", czyli jego własny ojciec i gorzkawa, milcząca niezręczność przepłaconego brunchu, po którym obydwaj z ulgą powracali w towarzystwo Ginny (o skali dyskomfortu podczas tych ich celebracji można było wnioskować choćby z faktu, że ktoś uznawał bliskość Ginevry za kojącą) - Nieważne, w ogóle się tym nie przejmuj. Po prostu zostanę dzisiaj z tobą, okay?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”