WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Nie lubił pełnego imienia Teresy (owszem, brzmiało poważnie i – w przeszłości, pewnie nawet całkiem dystyngowanie – ale zdecydowanie lepiej na języku kładło się krótkie, wygodne „Terry”). Nie lubił go z tego samego powodu, z którego mógłby podśmiewać się teraz Harper; faktycznie, zajeżdżało trochę ciotkowato. Ale, przyganiał kocioł garnkowi – Zachary wcale nie prezentował się mniej antycznie. I- no, cholera jasna, przecież był jeszcze-
Joachim – jak przestroga albo upomnienie; poważne, wypłaszczone dąsem. – W porządku, żadnego już, NIGDY, nie dostan-n-mhh? – Usta skubiące usta; dociśnięte do siebie dwoma koniuszkami ledwie sekundy. Zachary śmieje się razem z nim. Najpierw – faktycznie, parskają. Chichotem podzielonym na dwoje, wymierzonym w siebie lekko i z absolutnym minimum potrzebnego wyczucia (żeby się, na przykład, nie zachłysnąć; albo, mniej romantycznie, nie zapluć). Ale, przezornie, szatyn i tak trochę się odwraca. Z plaśnięciem dłoni o czoło bruneta, odpycha od siebie jego twarz. Harper, przestań! Czy też może raczej: Harper, Jezu, no weź, przestań, co ty-! (Nie przestawaj.)

Jeszcze chwilę – zanim twarz chłopaka zajdzie cieniem; takim zwyczajnym, rzuconym w ich stronę przez kłąb chmury na letnim, porannym niebie. Ale także pomrokiem bliskim konsternacji.

Może to i lepiej, że tak wyszło. – Przesuwa nosem po negliżu męskiego ramienia. Od pojedynczej cętki znamienia – przez następną. Krótkim, punktowym wojażem. – Nie żałuję. To znaczy, żałuję że to wszystko potoczyło się w taki sposób. Jest chujowo – pomrukuje. – Ale przynajmniej mamy to za sobą, no nie? Chociaż częściowo. – I wzrok utyka w zagonach splecionych ze sobą palców; i myśli o tym, że – faktycznie – nikogo nie zdziwi już, gdyby chcieli pójść gdzieś, trzymając się za ręce. Wydaje mu się, że jeśli coś teraz czuje – to jest to ulga, której tak długo szukał. – Uh, Jackie? B-będziesz miał przez to… wszystko… duże problemy? B-bo ja tylko czekam. Wiesz, na telefon od rodziców. Chryste, nikt się nie dobijał w nocy, co? Słyszałbyś? Co zrobiłeś z moimi rzeczami? Wyciągnąłeś telefon ze spodni? – Zerka na niego, w jakiejś niezbyt logicznej kompilacji doklejanych na bieżąco faktów. – Co? D-dobra, nieważne. Nie, nie przejmuję się, no co ty. Po prostu- – Nie wie o tym, ale chyba znowu się uśmiecha. – Czy to znaczy że chcesz zostać c a ł y dzień, ze mną? We dwóch? I nie musisz już nigdzie iść? – Uniesie się; śmiesznie, wyciągnąwszy własne ciało wzwyż – ledwo co, ale i z ekscytacją, która równie dobrze mogłaby prognozować, że zaraz zerwie się do pionu – albo wyjdzie z siebie (więc Dwellerowi mogłoby w nim być, odrobinę, samotnie).
Brałeś już prysznic? Jadłeś coś? No weź, nie wierzę, że mnie nie obudziłeś. – Szturcha go (uprzedza). Popycha. Z pacnięciem wolnej dłoni o ziąb, wysmaganej chłodem trzech godzin, klatki piersiowej. Na tyle mocno, żeby brunet trzasnął barkami o posadzkę; i jednocześnie swój pół-upadek zamortyzował warstewką koca.
Teraz może patrzeć na niego z góry – bardzo dosłownej, mierzonej w skali fizycznej, nie zaś – związanej z rozdmuchanym ego, które może mógłby na jakiś czas schować do kieszeni tak, jak chowa się dumę.
I co do tego warunku… Wcale? Nie mogę cię całować w c a l e , czy tylko w usta?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Albo (nie) zasmarkać. W logicznym szyku obok zachłyśnięcia się, oraz zaplucia.
A przecież mógłby. To znaczy: Dweller. Nie nadążywszy za napływem (bardziej poetycko) łez (którymi niektórzy mogli płakać, a inni - w rzucie grafomanii typowej ledwie-dorosłym dziewczętom o złamanym sercu, krwawić) oraz (bardziej realistycznie), rzadkiej, przejrzystej siąkawki roszącej górną wargę mało apetyczną, ale za to boleśnie prawdziwą, słonością. (Dokładnie jak dwie:dwadzieścia-osiem temu, kiedy osuszał twarz ręczniczkiem do rąk, potem chłodził strumieniem kranówki, a potem osuszał znowu - i tarł - irytując pewnie tego, dostrzeżonego przed chwilą przez Zachary'ego, pryszcza-nieboraka).

Owszem: znowu chce mu się wyć wyć wyć wyć
płakać.
Trochę ze szczęścia.
  • A trochę, jak to bywa, z życia.
- Nie większe, niż już mam - Mówi, ale się uśmiecha. Ze wzruszeniem (ramion, ale również - takim po prostu).
Zaraz jednak rozwiera oczy. Sze-eee-rzej; usta zaś przysłania dłonią z przedramatyzowanym o-kurwa! wpisanym w owal górnej-i-dolnej wargi - Telefon? Och, cholera! - Śmieje się. Nie wie, naprawdę, skąd ma jeszcze na to (wszystko) siłę. I jakim cudem, mimo, że trzasnęły mu właśnie dwadzieścia cztery godziny na jawie, nawet nie czuje się jakoś szczególnie zmęczony.
To znaczy - poprawka - jest wyczerpany. Ale w sposób, który niewiele ma wspólnego z ilością czasu spędzonego w ramionach Morfeusza.
Czyli: związany raczej z ilością razów, spędzonych przez Zacha w ramionach innych mężczyzn.
- Słuchaj, ja mam (prawie) trzydzieści dwa lata, okay? - Argumentuje (jakby tego akurat grzechu faktu nie mógł sobie, choć na moment, odpuścić), kiedy już skończy nabijać się z Prescotta. Jednym, krótkim grymasem, w którym lewy kącik oka mrużył się, a lewy kącik warg wznosił - jakby chciały spotkać się gdzieś w centralnym punkcie bladego policzka, dał szatynowi do zrozumienia, że owszem, sprawdził kieszenie i tak, wszystko jest w porządku - Wystarczająco dużo, żeby spierdolić sprawę przynajmniej parę razy, chyba się zgodzisz... I wystarczająco, żeby się nauczyć sprawdzać kieszenie w newralgicznych sytuacjach - Przed nastawieniem prania. I przed wkroczeniem w lotniskowe bramki - Słyszałbym. - Zapewnia w końcu - Nikt (jeszcze) nie dzwonił.

O tym, co będzie, gdy telefony swoim fałszywym, metalicznym trelem rozwrzeszczą się faktycznie, nie ma siły myśleć. Jeszcze, błagam, nie teraz - to teraz nie jest jego priorytet.
[ Priorytet właśnie szturcha go w bok, między żebra - ostrzegawczo. I rozcapierza palce w epicentrum jego piersi.
Gdyby został (tam) na dłużej, może by go usłyszał. ]

Następnie -
  • jest pchnięcie (tak, tak – Zachary go po prostu popycha; jedna dłoń w pędzie trącającym ramię, druga – przestrzeń ponad obojczykiem, tym wymęczonym jego własnym dotykiem).
Unosi się - po części tym swoim żałosnym, zmarnowanym honorem, ale głównie - po prostu - na łokcie. I zastanawia: tak będzie już zawsze?
W rozpoczętej wtedy, w motelu, tradycji, zgodnie z którą Zach najpierw go rozkłada na łopatki, potem patrzy nań - z góry, a więc i podległego sobie, a w końcu nie tyle przymusza, co skłania, do wyznania sobie miłości. A potem - co? Zachary?
- Nie, nie muszę nigdzie iść. I nie pójdę - Potwierdza, ale również poważnieje - Ale... - Unosi jedną dłoń, ściska nasadę nosa ujęciem palca wskazującego, i kciuka - gestem zmęczonych ludzi. Gestem zmęczonych ojców.
Ale to nie wystarcza, więc do jednej dłoni dołącza druga. Harper, chcąc nie chcąc, musi wrócić do pionu. Pociera twarz - Chyba potrzebuję... - Porozmawiać? Trochę czasu? Przestrzeni? Pierdolonego mostu Einsteina-Rosena (chuj, jebać, od biedy mógłby być i most Aurory, gdyby miało mu się udać), żeby cofnąć się w czasie o trzy - sześć - dwanaście miesięcy? - Wczoraj... Ja... Szlag by to trafił, Zachary. Nie jesteś głodny? Może porozmawiamy później? Może... To - t-to było... - Kręci głową. No, dobrze. Przynajmniej Harper dokładnie wie już, co czuje. Upokorzenie i ulgę.
Przyjemność, i ból.
- Czy ty... - Poszedłbyś do niego, gdybym nie przyjechał? Zadzwoniłbyś do mnie, gdyby zrobiło się źle? Chcesz? Ze mną? I czy chciałbyś - z nim? - Czy t-ty... Dużo pamiętasz? No wiesz. Z wczoraj. Czy dużo pamiętasz?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

A czasami zachowujesz się, jakbyś miał sześćdziesiąt cztery. I dwadzieścia trzy, w bardzo konkretnych przypadkach. I – mruży oczy; ćmi mu trochę w głowie – z piętnaście, jak się tak głupio zgrywasz. A to poważne sprawy. – Łaskocze go palcem po brzuchu; trochę bezwiednie, trochę w zwyczajnie dobrym humorze (i w zaprzeczeniu tego, że wiek ma cokolwiek do rzeczy – i że mógłby stanowić jakkolwiek solidny argument).
Wygląda więc na to, że Zachary się zapomniał. Miał prawo – choć może, po kim jak po kim, po Prescotcie należało spodziewać się raczej dotkliwie złośliwej pamiętliwości. Pewnie słusznie.
Bo przecież mógł nie pamiętać w szczegółach tego, co wydarzyło się wczoraj. Wciąż jednak pamiętał co poprowadziło go w miejsce, w które się udał – sadowiąc ponad żlebem cudzych kolan i ud. Teresa to jedno. Ale Teresa to też nie wszystko.
Chłopak – tutaj, teraz – zupełnie zapomina o tym, co czuł przez ostatnie trzy miesiące. Od chwili postawienia stopy na waszyngtońskiej ziemi, po pięciu godzinach spędzonych w samolocie. Próbował się przespać – tam, wciśnięty w fotel, jedenaście kilometrów ponad ziemią – choć niezmiennie, z sercem w trybie czuwania. Trochę jak z psem, który w drodze powrotnej z plaży, umęczony, nie miał już co prawda siły rozbijać się nosem na szybie samochodu – ale wciąż pufał ciężko i reagował na każdy silniejszy zakręt. I strzygł uszami, kiedy wydawało mu się, że słyszy swoje imię. Takie głupie bywało to serce.
A przecież wtedy – tak samo, jak Harper w towarzystwie ulgi – Zachary czuł się upokorzony.
Skoro już zacząłeś, to nie. Porozmawiamy teraz. – Podnosi się, ale tylko trochę. Podciąga nogi, ugina kolana, krzyżuje łydki. Drapie się po kostce. Zębami podskubuje dolną wargę. – Pytasz się o to, czy pamiętam, co zrobiłem? Bo jeśli tak, to- to tak. Pamiętam ognisko. Pamiętam, że, uhm, ktoś chyba wylał na mnie piwo. Pamiętam, że poszedłem do Samaela i on mi pomógł. I to ja namówiłem go do tego, żeby-
Bierze głęboki oddech. Różnych rzeczy nie wypada robić. Na przykład uśmiechać się na pogrzebie, rozmawiać na mszy, pluć z okna na staruszki i kopać szczeniaczków. No i, na pewno, nie wypada o dragach rozmawiać z kimś, kto trzy miesiące temu wrócił z odwyku. To znaczy, pewnie można – „rozmawiać”. Ale w konkretny sposób i może niekoniecznie o tym, że się tego drugiego (podobno – mającego być wsparciem) widziało, jak bierze. Działkę, w usta. W podrażnioną błonkę u tyłu gardła.
Byłem na ciebie zły, okay? Byłem- nadal jestem, wściekły. I wiesz co? Ja nawet nie wiem, czy jestem zły na to, że cię tam nie było. Czy nawet o to, że obiecałeś, że będziesz. Znaczy to też, to – na pewno – też. Ale przede wszystkim jestem zły, bo- Harper, nie musisz traktować mnie w taki sposób. Przecież mogłem wrócić sam. Sam bym zamówił tę pierdoloną taksówkę z lotniska. Nie chcę twoich rekompensat. N-nie jestem – C h a r l i e ? – dzieckiem, któremu możesz kupić lizaka na osłodę, bo tata został dłużej w pracy i nie zdążył na jego – przełyka ślinę – ... urodziny. Wiesz, że to tak nie działa. – Krzywi się; na twarzy, ale i, lekko, chyląc się posturą. Potem cmoka – płytko, mdło, z językiem ześlizgującym się przez przód zębów. – Poszedłem do niego, bo wiem, że nie zrobiłby nic głupiego. I poszedłem do niego, bo mam dwadzieścia cztery lata i od czasu do czasu też zdarza mi się jeszcze spierdolić sprawę. – Stęka, w nieporadnej, improwizowanej kalce Harperowych słów. – N-nie wiem, chyba próbuję powiedzieć, że to był błąd. I że- że przepraszam.
Jeszcze jakiś czas temu powiedziałby: „za to, że musiałeś na to patrzeć”.
Ale dziś przeprasza po prostu.
Nie pamiętam jak zasnąłem. Ale pamiętam… chyba pamiętam, jak się czułem. To znaczy, czułem się paskudnie. Ale… ale zasnąłem spokojny. Przy osobie, przy której chciałem zasnąć od trzech miesięcy.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Ktoś wylał na ciebie piwo - Powtarza za Prescottem, tym samym ostatecznie potwierdzając własne przypuszczenie z poprzedniego wieczoru. Zastanawia się od kiedy żyje w filmie dla nastolatków - i to nie we "Wrednych Dziewczynach" albo innym szajsie z happy-endem i American Hi-Fi w soundtracku, tylko raczej czymś na miarę Elizy Hittman, albo jakiegoś zasranego Van Santa. I znowu ma ochotę poukręcać wszystkim łby; każdemu, kto doprowadził Zachary'ego do położenia, w jakim znalazł się na ognisku. Zapędzony w ślepy zaułek tajemnic i niedopowiedzeń, i wstydu, i okoliczności, w których każdy zna kawałek prawdy, ale nikt, jakoś, nie chce przyznać się do całej, i wziąć za nią odpowiedzialności.
Problem leży jednak w tym, że ten proces eliminacji, czy dekapitacji, jak zwał, tak zwał, pewnie musiałby zacząć od siebie - znajdując się gdzieś na mało honorowym szczycie listy winowajców.
- Okay - Mówi, a potem zamyka się, i otwiera jednocześnie. I słucha.

Gdzieś w połowie (monologu? wywodu? wyznania? ciągu? Chryste, nagle nie pasuje mu tu żadne słowo), ugina nogi w kolanach, a kolana podciąga prawie pod nos - bo schylił lekko głowę, i objął łydki kurczliwym uściskiem przedramion, i spogląda na Zacha z ukosa. Mruga na każde "zły"; dwukrotnie - na "wściekły". Nie protestuje. Chyba -
Nie, na pewno, rozumie.

I kiedy Prescott przeprasza, Harper - w automatyzmie reakcji - prawie mówi mu, że przecież nie ma za co. No, ale to nie była prawda - a jak to tam się zarzekał? Że zwyczajnie nie chce już kłamać?

Przysuwa się do niego - kretyńskim, przedszkolnym suwem chudych pośladków po panelach podestu: w bok, w bok, w bok, i klap. Owija palce wokół prescottowej kostki. Instynktownie - dokładnie tam, w której chłopak ją skręcił - ile to już? Z dziesięć miesięcy temu?
- No, it's fine - W jakimś dziwnym zaprzeczenio-zapewnieniu, że przepraszać może jest za co, ale w gruncie rzeczy Zach nie musi czuć się przesadnie winny. Do każdego cholernego tanga trzeba było przecież dwojga - I get that. I - I really do - Potakuje. Pamięta, że sam przecież miał kiedyś dwadzieścia cztery lata. I, że w niektórych momentach miewa dwadzieścia trzy. A w jeszcze innych - piętnaście - It just really fucking hurts to think how badly we... How badly I fucked things up, alright? And it's not that... I don't want to, uhh, excuse myself. I really don't - Drapie się po policzku - And I appreciate you saying... - Mruczy w po-odwykowej poprawności; ale potem ucina zbyt prostą, zbyt klarowną sekwencję grzecznych, uczesanych myśli. Marną przykrywkę dla tego, co kryło się pod spodem.
Myśli: Jebać to - But... Listen. The thing is... - Puszcza Zacha, splata z sobą palce obu dłoni, kręci nimi jakiś smutny kołowrotek - The thing is... it just never really felt... Feels like enough. I - I never feel like enough, right? - O takich rzeczach nie opowiadał zazwyczaj nawet samemu sobie - Like, no matter what I'd do. So I would just take on more, and more, and more... Uhm, since I can remember? I'd be so scared of failing that I would just end up... Promising things, and then running short on time, and space, and energy, so... So coke, I guess... Coke just came in handy, yeah? And then, every fucking time, I'd find myself locked in this... Locked in this cycle - Głos trochę mu drży, ale się nie łamie - Where I'd just have to rush, and run, and succeed, and deliver, and... Uhm, the difference is... There's no coke anymore. You know what I'm saying? And there's...
  • W gruncie rzeczy chodziło pewnie o to, że zawsze czuł się tak, jakby musiał starać się podwójnie. Na przykład: za siebie, i za Joachima?
    Albo raczej to, że sam nigdy nie pozwalał innym postarać się za siebie.
    Albo - o siebie.
- ...You.
Doprowadza tę swoją impromptu auto-psychoterapię do końca - a prowadzi ją na smyczy naprężonej oczekiwaniem i obawą przed reakcją dwudziestoczterolatka. Łypie na niego jakby spodziewał się ciosu.
- Yyyh... Sobering up... Sobering up, everything is different. And I'm still learning how to navigate... Loving someone like this, you know?
Zastanawia się jakim, kurwa, cudem, w ten właśnie punkt trafili z lotniska.
- So that's, ughh, why I messed things up. Again. Just explained in a really unnecessarily convoluted way - Parska śmiechem. I ktoś niewdrożony w sytuację mógłby pomyśleć, że na rzęsach bruneta osiadły perełki rosy - Poza tym, cholera... Żeby jeszcze ten lizak był jakiś fajny. A nie taki chujowy.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zanim Harper go dotknie;
tutaj, o – tu, dokładnie – palcami obwiązawszy jego kostkę. Zachary pomyśli, że mógłby teraz nazwać Harpera swoją, cóż – swoją kulą u nogi. Tylko że, dociera go zaraz; co to za kula u nogi, jeśli w pierwszej kolejności nigdzie się – nigdy – nie zamierzało iść. Nie dlatego, że nie miało się dokąd; dlatego, że w tym miejscu było mu dobrze.
Co to za więzienie, które jest domem?
A potem, kiedy go puszcza – chłopak najpierw spojrzy na miejsce, w którym brunet go trzymał. Sam rozchłoszcze je delikatnym biegiem własnych palców. Uśmiechnie się. Pomyśli, że ostatnia z kontrolnych wizyt (tych szpitalnych) była katastrofą. Że to wtedy dowiedział się o dziecku.
I z myśli o tym dziecku, wpada w myśl o innym. O takim, które kiedyś miało trzydzieści dwa lata, i dwadzieścia trzy, i piętnaście – a przed chwilą – i tylko na tej chwili ułamek – lat miało niespełna pięć. W historii, która zaczęła się u własnego końca. Joachim, z dżinsem obiegłym kolana, dociśniętym do swojej, nagiej zupełnie, piersi. Zachary zastanawia się co to było.
Kto to był?
No, no, Jack. This one is not on you. Well, not only on you, at least. We fucked it up. Both of us, equally. And I know you’re probably talking about doing drugs and everything, and- Myśli o tym, co powiedziała mu Phoenix. O tym, że ćpuństwo Harpera nie jest jego odpowiedzialnością. – and it was your choice, but- but things wouldn’t turn out that way if we’d kept our shit together at first place. You know, back then. It was like a chain reaction. And I truly hope you see that. – Nie ma pojęcia, czy powinien zaczekać; dać mu przestrzeń na to, żeby mógł mówić – do woli. Może powinien zapewnić, że dobrze mu idzie? Podziękować za szczerość albo poprowadzić – w tym wyznaniu – za rękę.
Sęk w tym, że on sam nie był jeszcze pewien dokąd zmierzają. Bo w rozmowie, owszem, jest się odpowiedzialnym za to, co się mówi. Ale jest się też odpowiedzialnym za to, jak się słucha.
Bierze oddech.
And- and I also hope you believe me when I say that you are enough. Because you are. You don’t have to be enough for everyone, obviously. – Trochę się plącze; i trochę się powtarza. I, chyba, trochę się też rumieni. – I know you try to be, but… I don’t think it’s possible. So, being enough for me will have to do. For now.
Zbliża się – nawet gdyby siedzieli ramię w ramię, znalazłby teraz miejsce na to, żeby podejść go bardziej. Ale go nie dotyka; nie bardziej, niż – być może – przypadkiem potrąciwszy się łokciami.
And, fuck, I don’t want you to be any different from the way you are. Yeah, well, maybe- maybe just without all those promises you feel obligated to make. Keep them for, I don’t know, Clayton. How would that be, huh? – Śmieje się. – Or for Charlotte, or for whoever you want. But not for me. That’s an unnecessary pressure, put not only on you but on me, too. I’ve already heard the only promise I need. In the motel.
Wciąż myśli o rozmowie z Phoenix. Boże – jeszcze przed chwilą dochodził do wniosku, że nie wypada śmiać się na pogrzebie. Teraz jest pewien, że nie wypada się śmiać, kiedy trzeba wyplątać rosę z rzęs trzydziestodwuletniego dziecka.
Chrząka. I pozwala mu być. I milknie, na moment; przeskakując teraz spojrzeniem pomiędzy lewą, a prawą źrenicą mężczyzny.
Zastanawia się, czy to już.

To już.

I love you too. Just the way you are. – Cmoka. – And I’m not saying this to make you feel better, or something. I… I’ve already said it before. But… not to you. So, I think you should know. You should know that I am in love with you.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description
Ostatnio zmieniony 2022-08-24, 22:00 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Harper-Jack wolałby, rzeczywiście, usłyszeć coś innego.
Opowieść o obsesji, i cały szereg argumentów rządkiem ustawionych za tym, że deal było w istocie big, a nawet HUGE - tak HUGE, jakby je żywcem wywleczono z medialnych wystąpień najpomarańczowszego z prezydentów Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Wolałby usłyszeć o potrzebie. O trawiącym do szpiku głodzie wyłączności. O tym, że “innych chłopców” ma zostawiać za drzwiami sypialni, i za drzwiami każdej konwersacji. Że ma ich wszystkich, raz na zawsze, wyprzeć bez litości, wypierdolić - ale tylko za próg świadomości, nigdy - w inny sposób.
Przede wszystkim, wolałby usłyszeć o zazdrości. Zazdrości, i rywalizacji.
W jego profesji -
W jego rodzinie -
W jego świecie stanowiły przecież główną siłę napędową większości przedsięwzięć.

Ale słyszy prawdę.
Więc owszem, może Harper-Jack Dweller jest rozczarowany.
Ale Joachim kiwa głową, i nawet się uśmiecha.

Przeczuwa ciąg dalszy - tak, jak przeczuwa się deszcz - w kościach, w ścięgnach, w środku (może to już ten wiek - z czasem ciało robi się wyjątkowo wrażliwe na głos okoliczności). Ale, szczerze mówiąc, nie protestuje ani trochę. Nie ma co pertraktować z niebem; zresztą, Harper był osobą, która żyjąc w Seattle ani razu nie zainwestowała w parasol.
Więc się poddaje. Pod dłoń z czułą stanowczością smagającą policzek. Pod opuszkę kciuka wydrapującą resztki wczorajszych snów wczorajszej nocy z kącika jego oka. Pod wielką niewiadomą takiego rodzaju bliskości, jakiego się wcześniej - zwyczajnie - nie znało.
- Okay - Mówi. I naprawdę Zachary’emu wierzy.


Po drodze - salonem, slalomem, schodami, framugą sypialnianych drzwi i wstecznie, tą samą trasą, którą wcześniej, w odległości kilku godzin, każdy z nich pokonał samotnie (Harper ostrożnie, w szarościach przedświtu, Zach pędem, na mapie bieli i beżów mebli oraz ścian wyrysowany o wiele wyraźniejszą kreską - bo w dojrzalszym, ostrzejszym słońcu poranka) - pyta szatyna, czy ten aby na pewno nie jest jednak głodny (4), czy nie chce jakiejś wody (2) albo chociaż aspiryny (1), i czy w domu jest włączony alarm (1) i czy zamknęli drzwi z tarasu (1), i czy -
Dosłownie wpada w pościel. Jezu, Jezu Chryste. Spodnie zdejmuje żałośnie nieporadnym ruchem godnym węża, który przegapił ostrzeżenia i natknął się na płot elektryczny - pod bardzo wysokim napięciem. Śmieszne, że wczoraj z taką dbałością składał ubrania Zachary’ego w kostkę, bo teraz wystarczy mu dziwaczna plątanina materiału, którą porzuca na podłodze koło łóżka.
Czuje, serio - czuje, że zaraz -
I czuje, że może odetchnąć. I oddycha. I -
I czuje, że minęło pół roku. I zamyka oczy i -
I czuje na sobie ciężar całego tego czasu, i całego tego lęku i -
Nie. Nie, chwila, nie tak.
Jedyny ciężar, jaki Harper teraz na sobie znajduje, to ciężar Prescotta. Czysto-fizyczny, niebolesny i ciepły.
Ostatnim rzutem świadomości zapuszcza się po jego usta.
A potem, uh -




















Musi być jakaś siódma rano.

Nie, nie, chwila.
Siódma wieczorem.

Czwarta?


Ale…
Krzywi się. Krzywi się i stęka, i rozkleja wargi z cichym plask, i mlaszcze.
Którego dnia?
Czwarta rano?
  • Jezu Chryste.

Światło jest złote i ciężkie, jakby ktoś ustawił pod ich oknem reflektor. Jack się podrywa - ale niewysoko, ledwie na poduszkach - gdy przez umysł przejdzie nagły dreszcz sugestii, że może jest na scenie!?
  • Boże, co?
Porusza dużym palcem u stopy. Nie czuje łydek. Ale czuje biodra. I -

- Baby? - Chrypi. Jego gardło zapomniało jak przepuszcza się dźwięki. Przydałoby się to czymś nawilżyć. U - uhh...

Harper-Jack Dweller leży na łóżku w pozycji rozgwiazdy - twarzą do sufitu, tyłkiem do podłogi, z dłońmi rozrzuconymi na boki, jakby ktoś go zdjął z krzyża (trochę się też tak czuje - to, to na pewno jest wiek), i cisnął na środek materaca. Na Harper-Jacku Dwellerze leży Zachary Prescott. I ślini mu się w obojczyk.
- Baby? - Fuck - Babes?
Harper mruży oczy, zaciska powieki, przełyka. Ugina rękę - ale wysiłek czuje w całym ciele. Odgarnia z chłopięcego czoła kosmyk włosów.
- Zach, śpisz?

Chyba tak, ale już niedługo. Prescott się wierci, i teraz Harper rozumie, że to nie był najlepszy pomysł.
Oni?
Nie, nie.
To zupełnie nie o to -

- Śpisz-sz? Uhh… - Robi się coraz bardziej niespokojny, i coraz bardziej niecierpliwy. Rusza nogą, i to też nie jest najlepsza z dostępnych mu opcji. Czesze włosy Zacha grzebykiem własnych palców. Bardzo nie chce, ale bardzo musi to zrobić:
drugą ręką, mocniej, pociera nagą połać skóry pomiędzy kantami prescottowych łopatek.
- Zach, błagam. Jezu Chryste - Teraz Zach nie śpi już na pewno, ale patrzy nań jakoś tak mało przytomnie - Zach, baby, Boże. Przygniatasz mi.... Uhhh - Żadne "uhh", Dweller, wirtuozie romantycznych pobudek - Zachary. Przygniatasz mi pęcherz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

I Zach – ten jeden raz – zupełnie nie przejmuje się pętelką niezłożonych spodni, które Harper porzuca na podłodze. Wręcz przeciwnie, czubkiem stopy odkopuje je nieco dalej, aż do przyściennej listewki. Śladem dżinsów podąża także koc, rzucony na posadzkę chętniej niż na łóżko; razem z całym tym syfem, który przywlekli na nim z zewnątrz (to jest: czymś co z jednej strony przypominało kurz, z drugiej piasek – a w miękką wyściółkę wczepiło się z wysuszonym liściem, którego Zach nie zdążył wyskubać przed wejściem do domu).
Prescott jest zmęczony. I zadowolony – z reakcji Joachima. I chyba wyczuwa opływające go napięcie, które nie tyle wsiąka, co paruje – ulatnia się, i traktuje szatyna tym samym rodzajem spokoju, który przypomina cichą, tłumioną kołysankę wygrywaną zza ścian sąsiednich pokojów. Zaśnie; na Nim, w przekładance łydek, niebolesnym (przez najbliższe góra-dwie-godziny) uciskiem spłycającym oddech i krótkim, przedwcześnie zerwanym pocałunkiem.
I zniknie.
Na chwilę.

Choć kiedy już wróci – i to nie z własnej woli; sprowadzony lekkim tarciem dotyku rozlewanego pomiędzy łopatkami (i harperowej, miednicznej wypustki boleśnie wbijającej się gdzieś w jego brzuch), nie będzie do końca pewien, czy rzeczywiście nieobecny był tylko przez moment – czy tydzień. Co stało się dzisiaj, co wczoraj, kiedy spał po raz ostatni i czy aby na pewno snu nie pomylił z jawą.
Więc patrzy na Joachima, który coś do niego mówi (nie rozumie).
Patrzy na Joachima i ma ochotę opuścić policzek z powrotem we własną, niezbyt urokliwie wezbraną pod obojczykiem bruneta ślinę. Raz jeszcze do niego przylgnąć, a potem po prostu przemknąć jakimś pojedynczym porem w skórze – tuż obok drobnicy trzech pieprzyków i jednego większego znamienia; dostać się w niego – i w nim już zostać.
I nigdzie już – nigdy – nie iść.
Ale zamiast tego, w powolnych pertraktacjach z własną świadomością – wreszcie dobija targu – własną ospałość wymieniwszy na zwróconą mu pamięć i parę wspomnień. Unosi się delikatnie, wyciera dłonią skroplony sen, który wydostał się kącikiem ust, i przeprasza.
Chociaż mógłby – i, Chryste, nachodzi go myśl, że chciałby – właśnie teraz zejść nieco niżej; i pozostawiony przez siebie ślad rozmazać ustami w drodze przez pochyłość męskiego torsu. Palcami przytrzymać się jego biodra i-
Osuwa się na bok, przeciąga – z cichym pomrukiem przyjemności delikatnie rozprężającej ciało, pod rozpiętym pomiędzy nimi, cienkim płócienkiem prześcieradła. Leży po prawej stronie Joachima – więc wyciąga doń lewą rękę; zawiesza ją tuż powyżej skroni, łaskocze palcem wskazującym.
Co to? – pyta, wyskubując spomiędzy włosów Harpera wczepioną w nie spinkę; trzymającą się o tyle-tylko-co – wplątaną pomiędzy kosmyki, które zdążyły się wydostać spod jej upięcia. – Nnnooo czekaj, chwilę, Chryste, nie wierć się. – Próbuje ją wysupłać; obraca się, połowicznie, na bok, dokłada prawą rękę, przeprasza – kiedy przez przypadek wyrwie mu ze dwa albo trzy włosy (wyrzuci je na ziemię).
A teraz wypad, zanim zaszczysz mi łóżko. – Popycha go, żeby wstał – i chichocze, i odprowadza go wzrokiem, i wpina tą plastikową frangipani we własne włosy (ktoś mógłby pomyśleć – zerkając na tęczową opaskę wciąż zwieszoną powyżej nadgarstka – że Zachary zbiera "dziś" trofea). – Jackie? Poczekaj. Um- Mogę, uh- Chciałbyś wziąć prysznic? – Drapie się po policzku. – Ze mną?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

+18, Dweller jest goły i złośliwy!!!

Nie, nie, spokojnie.
Sny tak nie ziewają: rozdziawiwszy usta, i ukazawszy światu rząd wypieszczonych fluorem zębów; z ręką odruchowo przytkniętą do oczu, które przyzwyczajać się zdawały dopiero do ostrości świat(ł)a.
Tak ziewać, i wiercić się, i karaskać – z cielesnego ciepła, z miękkości pościeli, i z przyjemnego zniewolenia oplotem chłopięcych kończyn – może się tylko zjawa; Dweller po-ranny, lecz nie poraniony. Cały z krwi i kości, i nadprogramowego balastu moczu.
Zach chciał go naprawdę?
No to proszę –
  • ma go.
    W całej jego przyziemnej, czasem niedorzecznej dość postaci.
- Jak to coo – O? - Muzyk zaczyna zwyczajnie, ale kończy wzniesionym do falsetu jękiem, kiedy Prescott ogołoci go z trzech włosów. Trochę dramatyzuje, trochę się zgrywa, trochę nie może uwierzyć, że wreszcie im wolno.
- To plumeria Mówi zaraz, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie – Inaczej: kwiatek frangipani. Powinieneś je znać z Kalifornii? - Wzrokiem zasadza się na moment na wielobarwnej plecionce otaczającej nadgarstek chłopaka. Myśli, że pamięta ją z wczoraj, ale nie widział jej jakoś nigdy wcześniej (w motelu; podczas wideo-rozmów na odwyku; nie daj Boże - w Obserwatorium). Notuje: spyta później. Może nie będzie żałował. - Albo z wakacji na... Nie wiem, na jakichś Hawajach? Albo w Phuket? Nie powiesz mi, że nie jeździłeś z rodzicami, do jakiegoś Four Seasons, czy coś?
Byłby szczerze zdziwiony, gdyby Prescott zaprzeczył. W końcu wszyscy w ich gronie jeździli na takie – czy raczej latali: pierwszą klasą, w prze-klimatyzowanej klaustrofobii foteli, jednym wduszeniem przycisku rozkładanych do pozycji łóżka, pięciu posiłków i przesadnie miłych stewardess, od reszty pasażerów oddzieleni nieprzekraczalną barierą bordowej lub ciemnoniebieskiej kotarki. Samotne i bogate dzieci bogatych, i samotnych rodziców. Powciskane w pastelowe koszulki polo, prasowane w kant bermudy i buty żeglarskie Southern Tide. Spędzające całe dnie na pomoście, albo nad basenem, z czasem - przy barze w lobby, albo na nasłonecznionym patio, dodając do rachunku kolejne porcje solonych orzeszków i lemoniady fortyfikowanej wódką. Myśli o sobie. Za jakiś czas, już w łazience, łypnie znowu na chłopaka - na pasemko włosów pochwycone ząbkami wsuwki, na głupie, plastikowe płatki naiwnego kwiatu. Zrobi mu się trochę smutno.
- Ładnie ci tak - Powie, i pocałuje Zacha w czoło.

Ale to za chwilę. Teraz - daje się wysiudać z łóżka. Rusza - pac, klap, pac - do wskazanej mu przez dwudziestotrzylatka (albo podpowiedzianej przez instynkt: gazu, Dweller, zanim doznasz kompromitacji równej - jeśli nie większej od - śmierci klinicznej na oczach tysięcy, w dniu rozdania raczej prestiżowych nagród) łazienki. Z tyłkiem ledwie skrytym pod materiałem bokserek, i ze skurczem w łydce.
Po czterech krokach zaczyna rozumieć, że jest głupio, obezwładniająco szczęśliwy.
Odwróci się przez ramię.
- Mówi się "zaszczasz", a nie "zaszczysz" - Parska. I ukręciłby komuś łeb (pewnie komuś, czyli Zachowi, albo komuś, czyli Bastianowi - i obydwu, na szczęście, wyłącznie metaforycznie), gdyby ten ktoś mu powiedział, że zachowuje się teraz dokładnie tak, jak zachowałaby się Phoenix-Grace-Wszystko-Wiem-Farrell - "Zaszczy-cić", to ja cię mogę najwyżej swoim towarzystwem. Jakie ty miałeś guwernantki, co? Jakieś z dysleksją?

Boże, ale zrobił się wredny; to pewnie brak kawy. (Teraz się roześmieje). Zamknie drzwi - bo od etapu, na którym przestaną się tym przejmować, więc jeden będzie mył zęby, oszczędzając czas pod gorącem natrysku, a drugi sikał półtora metra obok, za cienką przesłoną zaparowanej, prysznicowej szybki, jednocześnie zaplątany w prowadzoną z tym pierwszym dysputę o wczorajszej kolacji, lub dzisiejszej polityce - dzielą ich przynajmniej cztery lata.

Ale wróci do Niego.
Nawet w tak błahych, codziennych kwestiach: już zawsze będzie do Niego wracał.
- Chciałbyś wziąć prysznic?
  • Ze mną?
    • Chcesz?
Spuścił wodę. Umył ręce. Otrzepał je z dużych, chłodnych kropli. Jakąś-tam pozostałość wczesał we własne, zrujnowane snem włosy. Teraz powie Zachowi, że do twarzy mu z tandetną ozdobą nad skronią. Skradnie mu buziaka. Zdejmie bieliznę, i pozostawi na pastwę podłogi.
- A masz tu jakichś innych kandydatów? – Pyta, pod ciężkim nawisem senności dość niefortunnie, ale też na tyle szybko, żeby słowa nie zdążyły skwaśnieć i zgorzknieć, jak przejrzały, zawisły nad ziemią owoc. Rozgania je dłonią: fuj, poszły-mi stąd, poszły! - Chodź.
Odkręca wodę, i czeka. Taki, jakim widuje go co najwyżej łazienkowe lustro: niedobudzony, pół-wzwiedziony, senny, z wielką rysą pościelowego odcisku biegnącą przez plecy jak ślad po uderzeniu pioruna.
- No-oo? - Tupie w miejscu - Nie będę na ciebie czekał w nieskończoność!
I kłamie. Kurwa, jak tak na niego patrzy - gdyby musiał, czekałby i do końca świata.
- Swoją drogą... - Prawie się potknie, ale wreszcie z sukcesem znajdzie się w kabinie - Zastanawiałeś się kiedyś co to za, kurwa, absurd, że my chyba zawsze musimy wylądować w jakiejś łazience?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Tylko że Harper-Jack Dweller nie jest Phoenix Grace Farrell. Z prostej zupełnie przyczyny. Bo Zachary nie był Bastianem – i może tylko pośrednio, ale w życiu zdarzały się takie osoby, które – rzutując na nie (to jest, na to życie) – robiły różnicę w tym kim się jest, kim się bywa, i kim się być nie chce.
Obydwie formy są dopu-
Urywa. Patrzy na niego, mruga. Jednocześnie, kantem myśli dochodzi do wniosku, że Harper jest – faktycznie – nieco (bardziej?) złośliwy (niż zwykle?). Dość prędko (czyli dokładnie w pół zdania) okazuje się, że na jakimś etapie Zacharemu chyba przestało to przeszkadzać; więc odpuszcza. To znaczy – za parę lat, jest pewien, kiedy ta czepliwość stanie się powtarzalna i nieznośna, doprowadzając go do szczerej, szewskiej pasji – słowne przepychanki zaczynać będą się w łóżku (nad ranem) – i dopiero w łóżku będą się kończyć. Wieczorem, i nie w sposób, którego można byłoby się po nich spodziewać – szczególnie od czasu, kiedy po raz pierwszy pomyślą, że potrafią ze sobą rozmawiać. Zatem: przed snem – z przeprosinami wymuszonymi całodobową ciszą albo wzbierającym na sile kąsaniem; może nieszkodliwym, ale za to w bolesnych ilościach. Zacznie się pewnie od pytania – zadanego w jakiejś niegorzkiej jeszcze hiperboli. Czy Harper ma go za idiotę; Harper powie, żeby nie zachowywał się jak Charlie; a Zacharego to porównanie ugryzie – i kiedy Harper zapyta się „co” go ugryzło – Zachary, klasycznie, przestanie się odzywać.

Wiesz co? Dobra, okay, ale już idź, proszę? Pal licho to łóżko… e-ech i podłogę. – Patrzy mu pod nogi, sugerując, że niezależnie od tego, czy zaszczy, czy zaszcza – sedno sprawy (czyli całkiem prawdopodobna katastrofa, jeśli postoi tak jeszcze kwadrans) wciąż pozostaje otwartą kwestią. – Może fajnie by było, gdybyś nie nabawił się jakiejś infekcji- Macha na niego ręką, zapędza w kierunku łazienki, dla pewności – wskazuje też palcem, gdzie tej łazienki ma szukać (choć, przypuszcza, rychło w czas – biorąc pod uwagę poranne wojaże Harpera).

A kiedy zniknie – kiedy nie będzie go już w sypialni, i kiedy Zachary zostanie sam:
zrzuca z siebie prześcieradło, odwraca się na brzuch. Zabiera tę poduszkę, na której spał brunet; i pociera o nią policzkiem. Głęboko odetchnie – oddech zamieni się w ospały wyziew, wyziew zamknie mu oczy. Jeszcze na minutę. A potem nie zrobi nic. Nawet nie drgnie; wstrzymując oddech i wsłuchując się w najlżejsze choćby poszlaki znajomej krzątaniny. I będzie na niego czekał. Niecierpliwie; ale nie nerwowo.
Kiedy usłyszy dźwięk spuszczanej wody i kliknięcie rozchylonych drzwi – ostateczny sygnał, że Harper załatwił, co miał do załatwienia, przepełźnie za nim do łazienki.
Zniesie – krótki pocałunek wymierzony w czoło (zbyt krótki, za którym mimowolnie pognają palce stóp, wyciągając Zacharego tropem oddalającej się czułości) i jeszcze krótszy komentarz przez portal tego pocałunku dostający się prosto do, nagle, dziwnie rozmiękłych kolan.
Na miejscu? Nie. Ale zawsze mogę zadzwonić po – ma wrażenie, że widzi prze-płycony nagle oddech Harpera; oddech złapany, chyba?, po raz ostatni, i po raz ostatni mający ujść z niego, razem z duszą – jakąś guwernantkę. Jeśli bardzo ci zależy. – I widzi też, jak ten oddech nagle rozsiada się z powrotem w płucach, i głaszcze je, i mówi że „no już, przecież nic się nie stało”. Zachary zdaje się być podobnego zdania, tylko – jak zwykle – wyrażając się na swój własny, niezbyt urokliwy sposób.
Bo Harper się myli.
To znaczy z tym, że nie będzie na niego czekać nieskończoność; bo póki co na to właśnie się zapowiada, kiedy Zach – nie zdążywszy wyskoczyć z bielizny (z naciskiem na tempo, którego można byłoby się po nim spodziewać) – zacznie przeszukiwać jedną z podwieszonych na ścianie szafek. Trafi dłonią na zapas nieperfumowanego papieru toaletowego, na zapachowe mydło w płynie (kokos-plus-limonka; uwielbione przez – i zawsze czekające na przyjazd – rodziców), pałeczki do uszu, żel do kąpieli, pastę do zębów (blisko?).
Szczoteczkę, trzymaną na okazje niezupełnie-jak-ta; którą, w komplecie ze swoją, wciska w dłoń mężczyzny razem z tubką opatrzoną dopiskiem „WRAŻLIWOŚĆ, ZĘBY, DZIĄSŁA” i trylionem wypunktowanych małym druczkiem mikro-makro-elementów-i-minerałów.

Ale Harper myli się też, myśląc, że Prescott potrzebuje czterech lat, żeby odlać się we własnym domu, w obecności kogoś, kto-
  • głupio – w pierwszej chwili pomyśli o powrocie z Ocean Shores i o tym co sam, jeszcze jakiś czas temu, nazywał niesmacznym czy obrzydliwym.
– kto widywał go już w bardzo-różnych sytuacjach.

Dygnie; śmiesznie, ćwierć-skocznym ruchem – potem wysupła kostki z bokserek, potem umyje ręce, a potem wróci do Dwellera. I dopiero teraz, chyba, dotrze do niego co się – naprawdę – dzieje.
Co się z nimi dzieje.
Przeszkadza ci to? – Nie jest tylko pewien czy pyta o lądowanie w łazienkach – czy-
Zach się uśmiechnie; a potem wciśnie się, bliżej, bezwiednie głaszcząc Harpera po podbrzuszu.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To celne, przelewające czarę goryczy „zachowywanie się jak Charlie” wczepi się, i wpasuje – padłszy na podatny (i grząski) grunt - w delikatne tkanki prescottowej dwellerowej dumy jak przysłowiowa wisienka na torcie. Torcie złożonym ze wszystkich ”nie bądź jak własna matka!” i ”aha? zdajesz sobie sprawę jak bardzo przypominasz teraz swojego ojca?”, i nasączonym każdym ”myślałem, że się zmieniłeś” i ”spodziewałem się, że będzie inaczej”, wymierzanym czasem w siebie nawzajem w poczuciu beznadziei i bezsilności.
Potem pójdą na terapię dla par, gdzie Harper-Jack popłacze się już na pierwszej sesji, później nauczą się o znaczeniu wybaczania (Zach powie, że trochę rychło w czas ta rada, a Harper zmrozi go spojrzeniem, zmartwiony, czy to nie zrani uczuć terapeuty) i karteczek z komplementami przyczepianych co rano do drzwi lodówki, albo pudełka z lunchem, a na koniec Zachary potknie się na kalcytowym progu – wychodząc z gabinetu, już w drodze do samochodu – i skręci sobie, nomen omen, kostkę.
Przez kolejne sześć tygodni karteczki z wyrazami uwielbienia Harper będzie mu przyklejał do gipsu. A na terapię „chodzić” będą z własnego salonu, przez Zoom.
Wygodnie. Bliżej do sypialni.

Ale teraz są tu.

I Harper będzie bardzo bliski, żeby powiedzieć Zachowi: „Infekcji? Przecież podobno już nie zarażasz”, ale ugryzie się w język na czas. Pozwoli szatynowi machnąć na siebie ręką, mrugnąć – wywijającymi jednocześnie fikołka – wciąż trochę rozespanymi oczami, i wygonić się pod prysznic.
Gdzie:
- pocałuje Zacha w czoło; rozczuli się w reakcji na krótką, desperacką wspinaczkę trasą: pięta-palce, jak na zajęciach z rytmiki dla sześciolatków (na które, swoją drogą, Mary-Jane zapiszą już za cztery i pół roku, w świadomości długich terminów oczekiwania), pocałuje go jeszcze raz – tym razem w nos;
- straci dech; i być może Zach znajdzie się blisko konieczności, aby zamiast po guwernantki dzwonić po karetkę, ale nie;
- przyjrzy się wciśniętej mu w dłoń szczoteczce; i mydłu w ekologicznym papierze, migającemu za drzwiami szafki ( – O, czy to Jo Malone? Moja matka je uwielbia. Nienawidzę tego szajsu.); i nagości zachowych pośladków ogołoconych z bokserek w bardzo-nie-erotycznym sensie;
- posłucha – trochę niezapytany o zdanie, ale też dziwnie zafascynowany obrotem spraw – jak Prescott sika w drogą porcelanę; i, jakkolwiek to nie brzmi, ten dźwięk kompletnie go zafascynuje – jego przyziemność, a więc i realność zaszczanej zastanej sytuacji;
- Czy ty…? – Obruszy się, ale też nie obróci się (przez ramię). Będzie się, za to, śmiał – Mmm, gross.

A potem już Zachary’emu nie odpowie. Przynajmniej nie od razu - zdekoncentrowany nagłym suwem ciepła przez brzuch.
Zamknie oczy - tak, jak na koniec długiego dnia zamyka się rolety sklepowe, ciężkie, i napędzane ulgą - wydając z siebie najpierw ciche och, a potem puff, wyrzucone przez zroszony pierwszymi kroplami wody nos. Będzie musiał się wesprzeć - prawą dłonią o śliską, czystą płaszczyznę kafelków. Zastanowi się, czy mu to przeszkadza?
- This?
To nawet nie jest dotyk, a jedynie przekomarzanka. Przebieżka palców gładziutką powierzchnią skóry. Harper zwiesi głowę. I się uśmiechnie.
- This feels so good.
Przypomni sobie jedwabisty dotyk kimona. I pomyśli, że - wtedy - to kimono było trochę jak woda. Ustawi stopy szerzej, i bliżej chłopaka - otokiem jednego ramienia sięgając po jego talię, a drugiego - ponad bark.
- Quite ridiculous, innit?
Nie otworzy oczu. Pozwoli się dotykać, zupełnie bez oczekiwania, że ten dotyk doprowadzi ich do jakiegokolwiek celu, albo na jakikolwiek szczyt. Dobrze mu -
dobrze mu tu, gdzie jest.
- How good... - Z czołem wspartym o ramię Prescotta, i nabierającymi siły biczykami wody smagającymi kark. Może będzie się łudził, ale zachłyśnięty obrotem spraw założy, że jeśli będą chcieli, to przecież już zawsze może tak być. Przyciągnie fotografa do siebie, tym samym ruchem przymuszając jego rękę do ostatecznej dezercji spomiędzy dwóch wilgotniejących ciał. Przylgnie biodrem do jego biodra - How good this feels. How good things like this can feel.

Następnie zacznie się śmiać.
Z preludium krótkiego kaszlnięcia, tak niepozornego, że Zach będzie mógł założyć, że to tylko trochę wody poszło mu w nos. Ale potem parsknięcie przerodzi się w chichot. A chichot przejdzie, na moment przynajmniej, w szept - zaplątany w mokre pasmo włosów nad prescottowym uchem. Jakby z zamiarem wysączenia w nie jakiegoś okrutnego zberezeństwa.
- It's a nice shower, you know? - Tonem zapowiadającym, że czekać należy na ciąg dalszy - Ale w sumie szkoda, że nie jesteśmy jednak u mnie. Mam w szufladzie…
Kajdanki, i knebel, i kwas?
Co?
Teraz Dweller będzie śmiał się już zupełnie bezwstydnie.
- Dwanaście paczek chipsów warzywnych, Zach.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Znowu może; skoncentrować się na tym, co po drugiej stronie, w zasięgu dotyku wzroku słuchu wszystkich zmysłów tego, który -
– Zach, czy ty…?

– Czy ty…? – Obruszy się, ale też nie obróci się (przez ramię). Będzie się, za to, śmiał.
A Zachary powie mu, wprost, że – owszem. I że chyba nie myślał, że będą bawić się w jakieś dziwne naokoło-łazienkowe rotacje, albo że specjalnie, z łóżka, wygrzebywać będzie się do innej toalety tylko dlatego, że-
że co, właściwie? Że nie wypada? Po trzech latach, w ciągu których Harper zdążył – go, sobie – obejrzeć (ale jeszcze nie; wziąć) z każdej, w zasadzie, strony. Jak nową zabawkę, której należało ocenić stan i sprawność. Wbrew poczuciu, że może i było to wszystko nieco zbyt uprzedmiotawiające. Ale potem okazywało się, że i do zabawki można czuć sentyment; i bronić jej przed każdym razem, kiedy wszystko podpowiadało, że jest już tak zniszczona, że może pora ją wyrzucić. Albo, jeśli w stanie nad-użytym, ale wciąż sprawnym – może chociaż komuś oddać.

W każdym razie – Zachary był w swojej toalecie, i szczał do swojego kibla – i chyba znaczyło to mniej-więcej tyle, że stojącego pod prysznicem Joachima potraktował jak część swojego świata i życia, i czegoś, co mogłoby być fragmentem jego codzienności (był – od dawna, zaplątany pomiędzy regularne myśli i rytuały; ale nie w taki sposób).
Teraz, natomiast, stoi przed nim – wyślizgnąwszy się ręką ze zwężenia w przesmyku ich ciał; nie wiedzieć kiedy będących przy sobie bliżej i bardziej, i mocniej. I zupełnie – zupełnie inaczej, niż dotychczas.
Inaczej. Ale w znajomy sposób.
Widzi, w każdym razie – Joachima, który jeden-jedyny raz zdaje się przystanąć w drodze na szczyt. Ten sam Joachim, który bezustannie gonił wzwyż: wąską, usypaną z bieli ścieżką, albo trasą znaczoną strużką potu zagarniętą znad nie-swojej skóry. Teraz, stąd – okazuje się – świat wcale nie wygląda wiele gorzej. Może nawet lepiej. Zachary miał taką nadzieję.
Zachary miał nadzieję, że to taki świat, który jest lepszy. Może nie kusi w ten sam sposób; może nie jest tak zachwycający, piękny, kolorowy, lekki, ani przyjemnie destrukcyjny.
Może jest po prostu brzydko-niewyraźny, obdarty z feerii pulsujących pod powiekami barw. Spokojny, bezpieczny, cichy.
Zachary jest cichy. Był, dotychczas – kiedy zdobywał się wyłącznie na to, żeby przytakiwać Harperowi. Na każdą z dźwięcznych sugestii wkradających się w jego akcent; w cichutki pomruk słyszanej przyjemności. W delikatną ospałość przymkniętych powiek.
Yeah? – Jego głos w zasadzie ledwie przebija się przez szelest wody i brzmi jak coś, co trzyma się w sekrecie (i chce się dowiedzieć – dlaczego to szkoda, że nie są u Harpera). Na przykład w szufladce – przy łóżku. Kiedy Harper pochyli się nad jego uchem; Zachary zagryzie zęby.
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

patrzcie na mnie, jestem prawie hajdem!!! 18+ XXX hide yo kids hide yo wives

No dobrze, a zatem poprawka: Harperowi zajmie przynajmniej cztery lata nim się zapomni (bynajmniej w żadnych dramatycznych okolicznościach, tylko tak po prostu, rozespany po bardzo długiej nocy, albo rozprężony, wreszcie, po bardzo długim dniu) i porwie się na to, co ze wzruszeniem ramion, i bez przesadnej analizy różnych za i przeciw zrobił teraz Prescott (następnie umywszy ręce, i spuściwszy wodę; w odwrotnej kolejności).
O dziwo - ale też chyba zupełnie zdrowo i naturalnie - nie miał nigdy problemu, żeby odlać się przy Bastianie albo przy Maxie. Zdarzyło mu się szczać przy Claytonie, a z Cleo McIntosh któregoś razu nawet pilnowali się wzajemnie w łazience jakiegoś zatłoczonego klubu w Downtown - w ten wieczór, w który okazało się, że obydwoje mają mocno w czubie, zamek jest zamknięty, zacięty, albo po prostu rozjebany, a kolejka zdesperowanych imprezowiczów nie ma skrupułów, żeby ciągnąć za klamkę i szarpać za drzwi.
Harper był też, zresztą, osobą, która nie miała zahamowań żeby o niektórych aspektach swojej cielesności podywagować czasem w tym, czy innym, medialnym wywiadzie. Nie zawsze proszony - i tak uchylić rąbka pościeli tajemnicy i poopowiadać co lubi, jak lubi, i z kim. Prywatności, można by powiedzieć zatem, strzegł jak chciał, a chciał strzec jej w kratkę i w kreskę?. Czasem jak Cerber ze wścieklizną, innym razem wcale nie.

Tylko, że w tym kontekście - pewnie, a jakże, wynikiem mechanizmów wyuczonych w domu - nie chodziło o prywatność, a o szacunek. O ten sam mechanizm, który kazał mu odwracać Robinsona - pluszowego zająca o niebieskich łapkach i wiecznie zezujących (z racji poluzowania nitki, która jedno z nich, ale nie drugie, mocowała w wypchanej watą głowie) oczach zrobionych z guzików - pyszczkiem do ściany za każdym razem, gdy - mając te , trzynaście lat, powiedzmy, a zatem nadal będąc skazanym na mieszkanie w swoim dziecięcym pokoju - znajdował chwilę (między lekcjami muzyki, a permanentną dysocjacją, która pozwalała mu przetrwać w rodzinnym domu) żeby sobie strzepać.
Więc na ten moment - w ramach podwójnego standardu, który pozwalał mu zlizać własną spermę z odsłoniętego płaskowyżu chłopięcego brzucha, ale też nakazywał wiać do łazienki i zamykać się w niej na trzy spusty (w dosłownym, nie metaforycznym znaczeniu) gdy tylko poczuł parcie na trasie nerki-pęcherz - byłoby mu po prostu głupio.

W każdym razie:
Jęk Zachary'ego - trochę karykatura, ale nadal jednak plasująca się melodią w tej samej gamie dźwięków, które Dweller był w stanie wywabić wypieścić wycałować wyrwać, wyszarpać wylizać wygryźć wygłaskać, wymuskać i, za przeproszeniem, po prostu wypierdolić z jego ciała - pójdzie mu prosto w kręgosłup. Ominie intelekt, prześlizgnie się wąskim przesmykiem obok tego miejsca, w którym drzemał sobie - jak stary dozorca za drzwiami przykurzonej stróżówki na stacji paliw, albo w jakimś motelu - Zdrowy Rozsądek. I po drabince kręgosłupa zjedzie bezpośrednio w podbrzusze.
Dweller zerknie w dół. Z rozbawionym trochę, zaskoczonym "o, dzień dobry?" zaplątanym w myśli - w odpowiedzi na reakcje własnego organizmu, który, no cóż, chyba budził się po prostu trochę szybciej, niż jego umysł.
Boże. Nie mógł się nadziwić, co ten chłopak potrafił z nim zrobić.

Nawet, bardzo nieseksualnie, krztusząc się na jego oczach białawą, mentolową pianą i plując weń mieszaniną ostałej po nocy śliny, i syntetycznych bąbelków z fluorem: „WRAŻLIWOŚĆ, ZĘBY, DZIĄSŁA".
Tak - i Harper myśl tę zanotuje gdzieś w archiwach pamięci - chyba po prostu wyglądała miłość?

- To jakiś fetysz? - Parsknie, w tym samym czasie przesuwając krawędź paznokcia u kciuka wzdłuż wgłębienia w prescottowych plecach. Pytanie ryzykowne, bo tylko jeden fałszywy dźwięk dzielił ich od scenariusza, w jakim Harper by chłopaka wyśmiewał, ale nie. W tych żartach nie ma szyderstwa - Jestem aż taki brudny?
Co najwyżej troska, żeby żaden z nich się nie przestraszył, i nie wycofał, zniechęcony z nagła powagą sytuacji.

A sytuacja jest, faktycznie, o wiele poważniejsza niż mogłoby się zdawać.
- To miłe, że pytasz - Mówi teraz, odgarniając wilgotne pasma włosów z własnych oczu i czoła. A potem mu dziękuje. I pewnie wydawać by się mogło, że to absurd - ale okazywało się, że w świecie Harpera, takim, w którym muzyka wiecznie i bezlitośnie przestawiano, ustawiano, przesuwano i popychano do najróżniejszych rzeczy, bardziej niż z tym, jakie są jego własne potrzeby i preferencje licząc się raczej z tym, pod którym kątem i w jakimś świetle lepiej wygląda jego lewy oraz prawy profil - taki rodzaj troski był po prostu rzadkością. Anomalią. Tylko taką, której muzyk chyba nie ma nic przeciwko - Umm, uh - A jednak trochę się wierci. I dziwnie mu, nieco nieporadnie - J-jasne, czemu nie...? Chcesz żebym...? - Ruchem ręki pokazuje, że może się odwrócić albo stanąć jakoś inaczej, albo... Sam w zasadzie nie wie. Więc się rumieni. I śmieje. I przysłania oczy. Trzydziestodwuletnie dziecko - tym razem zwyczajnie speszone - Chyba - ugh, chyba musisz mi powiedzieć co chcesz żebym... Co mam zrobić?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

jakies +18 czy cos nie wiem

Uhm- chyba tak? To znaczy, póki co. Na razie wolałbym, żebyś… może… nie patrzył. – Stresował się. Był pewien, że to normalne – wszakże Harper zgodził się oddać coś, co do niego należało; i oddawał to w ręce Prescotta, i to coś było kruche, delikatne – i z łatwością dające się zniszczyć, jeśli nie miało się w sobie wystarczających pokładów wyczucia. To trochę tak, jakby Zachary zadeklarował się przypilnować dziecko; to, z którego Joachim wyrósł (albo wyrosnąć nigdy nie dostał szansy), tak samo, jak w pewnym wieku wyrasta się z ubrań (tak samo, jak czasami, po prostu, należy wyrosnąć z samego siebie). Zajście w ten sposób kogoś, kto częściej niż ze światem, walczył już tylko ze samym sobą, bywało ryzykowne. Przecież pamiętał – tamtego (grudniowego) razu, w Los Angeles.
Wzdycha.
Odwróć się. – Sugestywnym, ostrożnym naporem dłoni położy się na jego biodrze. I kiedy, faktycznie, brunet stanie już do niego tyłem, Zachary pomyśli, że może jednak przodem. Może jednak to wszystko to był głupi pomysł, może nie powinien, może-
Co on sobie, właściwie, myślał?
No więc – czasami wydawało mu się, że przy Harperze nie myślał wcale. W tej samej śpiewce o podsypiającym rozsądku.
Owszemowszem, jesteś [brudny]; pomrukuje – i, niby, przyznaje mu rację; od biedy, mało ambitnie transferując tę powagę na błahostki, które mogłyby rozrzedzić atmosferę. – Ale mój prysznic nie jest podpięty pod wodę święconą, okay? Nic ci nie będzie. – Parska króciutkim śmiechem. Tą samą dłonią, którą trzyma na biodrze – teraz zsuwa się odrobinę głębiej w nizinkę męskich pleców. Opuszką kciuka mości się w dołeczku ponad pośladkiem.
W tym, że chłopak nie przewidział takiego biegu zdarzeń, ani go nie planował (wcześniej, teraz, nigdy dotąd), Zacharego zdradzały krótkie wahnięcia w podejmowanych przez siebie decyzjach. Długie, pociągłe oddechy brane na przywołanie się do porządku; głupia motanina w dylemacie gdzie-co-odłożyć – i czy szczoteczkę wymienić na przyściennie usytuowaną buteleczkę żelu La Piel, czy może jednak szare mydło, wyłożone we wnęce (naczęta kosteczka La Chatelaine; swoją drogą, ktoś mógłby pomyśleć, że w domu Prescottów wszystko musiało brzmieć odrobinę obco) – po które, po śliskości łazienkowych kafelek pnie się najpierw wzrokiem, a potem-
Potem pieni je w dłoniach.
Hey? Czy- – Dotyka odbitki deszczowego nieba (zupełnie, jakby plecy Harpera były kalką widoku, który ściągnął znad nich w maju, trzy lata temu); strug wody tnących ostro po rozgwieżdżonym znamionami pasmie kręgosłupa. Potem podbiega wyżej. Zastanawia się, czy niebem można się znudzić. Zastanawia się teraz (i zastanawiał się przez ostatnich parę miesięcy, kiedy za tym niebem zwyczajnie tęsknił), kiedy jego dotyk jest ciepły i śliski, i symetryczny, i wolny. I przedłużany umyślnie, w nieregularnej synkopie tarć i ucisków (trochę tak, jak czasami robił Harper, kiedy – rozdyszany w kark Zacharego – zbijał go z tropu; tylko po to, żeby na nowo – i na nowo – mógł go w sobie znajdować).
Później przestaje (się zastanawiać) – przypomina sobie natomiast o tym, że zgubił gdzieś własną myśl i trochę głupio byłoby pozwolić jej odejść. – Uhm- czy to… przyjemne? Czy tobie-… czy- jest ci przyjemnie, Jackie? Czy to jest w porządku? – Na moment przykurcza szyję; łaskocze go nos, więc wyciera go o własne ramię.
Bo- też musisz mi mówić. Może- może powinienem mocniej? Albo, uh- lżej? Na przykład… tutaj- – Palcami wędruje po horyzontalnej linii znaczonej wysokością własnego wzroku; przedbiegiem Harperowych ramion i kursywą szyi – pulsującą pod dotykiem arterią. – Tu, delikatniej, prawda? I-
Chrząka. Boże. Chryste.
Chyba chciałby go poznać.
Przysuwa się (ostrożnie dostawia lewą stopę – prawą głupio przestępuje w miejscu); na tyle, żeby ustami oprzeć się o wypust męskiego barku – i z powrotem obiec otwartą dłonią wypukłości kręgosłupa. I niżej – aż do pośladków.
I tu. – I „tu” – ledwie go dotyka – tak, jakby jego palce mogła strącić choćby i prysznicowa mżawka. – Chyba muszę… chyba chciałbym wiedzieć, czy czujesz się…
… bezpiecznie?

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”