WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

tu kiedyś bd ładny ozdobnik, ale na razie jest to, elo

Domy, takie jak ten, przed którym właśnie stał, kojarzyły mu się z tymi kilkoma dziwnymi sytuacjami, kiedy uparł się, żeby odebrać Marę z nocowania u przyjaciółki, chyba Miriam. Jeśli ufać słowom małolaty, poznały się przez internet i Miriam nie miała żadnego pojęcia, że Mara w takim podobnie wypasionym domu wcale nie mieszka (i pewnie - niestety - nigdy mieszkać nie będzie), że Mary rodzice nie są jednym wielkim nieporozumieniem, i że w ciasnym mieszkaniu Mary w South Parku stale odcinają wodę albo prąd, a grzyb nad kuchennym blatem stale się rozrasta i sukcesywnie zatruwa jej płuca. Jeśli ufać Marze, to nie tak, że gdyby Miriam się dowiedziała, to by ją zostawiła, ale lepiej jest w ten sposób, także Yosef odbierając ją nigdy nie odzywał się wiele ponad proste uprzejmości: dzień dobry, dziękuję, do widzenia. Nie chciał spalić jej żałosnej przykrywki - choć chyba jego rolą było udowodnienie jej, że to głupi pomysł. Próbował, ale nie słuchała i choć w zaciszu mieszkania często nabijał się z jej mitomanii, uznał, że sytuacja powinna rozwiązać się sama. Mara nie była już dzieckiem, mogła uczyć się na własnych błędach - a Yosef mógł potem czerpać z tego satysfakcję i chociaż z pewnością rzuciłby głupie a nie mówiłem, potem okryłby ją kocem i pozwalał słonym łzom nastoletniego zawodu spływać bezwiednie po swoich kolanach.
Tak więc Miriam mieszkała w okolicy. Wiedział i postarał się wyglądać przyzwoicie, na wypadek, gdyby się na nią natknął. Głupie, okropnie głupie, czy on nie pozwalał czasem tej gówniarze włazić sobie na głowę? Myślał o tym bardzo intensywnie stojąc na gangu domu wystarczająco dużego, żeby zrobić z niego dwa osobne domy, a i tak byłoby w nich luźno i przestrzennie. W podobnych domach zdarzało mu się zaliczać przygody na jeden wieczór - chodźmy do ciebie - zawsze, bo przecież nie do niego, nie do rozpadającej się kanapy, której nie sposób było rozłożyć, nie do mieszkania, w którym za cienką ścianą spały dzieciaki. I jasne, zdarzało mu się równie często zwiedzać podobne do swojej meliny w South Parku, ale przecież w niczym mu to nie przeszkadzało. Pamiętał, jak była u nich inwazja pluskiew i musieli wyparzać całe mieszkanie. Nie miał prawa wypowiadać się o warunkach lokatorskich innych osób.
A teraz stał tutaj i - jak zwykle w podobnych okolicznościach - nie potrafił określić czy rzeczywistość, która go otaczała była prawdziwa, namacalna. Poczucie derealizacji ustąpiło w końcu, kiedy wcisnął dzwonek do drzwi, którego odgłos rozniósł się wdzięcznie w eterze. Ich był zepsuty od co najmniej pięciu lat, podobnie jak zamek, ale to nieważne - i tak nikt, oprócz sąsiadki z naprzeciwka, ich przecież nie odwiedzał, a w środku nie było nic wartościowego, o co było warto się troszczyć.
Nie musiał czekać długo, aż drzwi otworzyły się przed nim na odpowiednią szerokość - pewnie w obawie przed nawiedzeniem przez gang Jehowych jego tatusia albo jakiegoś parszywca, która jak taka pluskwa właśnie, chciałby wślizgnąć się do środka i zatruć panującą wewnątrz harmonię i czystość. Pluskwa, do której on z pewnością mógł się porównać, ale nie teraz - umyty, solidnie ubrany i z ułożonymi włosami.
Cel jego wizyty był niezwykle prozaiczny - sąsiadka z naprzeciwka dorabiała u Paniczów na zmywaków czy tam kuchni; może nawet ścieliła im łóżka? Tego dnia zapomniała wziąć ze sobą z domu ulubionego płynu do mycia szyb, co stało się faktem, którego nie mogła przeżyć - jak to już miały w zwyczaju podobne do niej kobiety w podeszłym wieku. Swoją drogą, zastanawiał się czy to było jakkolwiek etyczne, żeby zatrudniać kogoś tak doświadczonego życiem i kazać mu sprzątać swój syf. Zaraz też odpowiedział sobie w myślach, że nie - nie było, ale przecież w tej onirycznej części świata moralność miała odcienie szarości.
- Dzień dobry, ja tylko do pani Stashi, mam dla niej kilka rzeczy - wyrecytował, zanim stojąca przed nim, zadbana kobieta zdążyła choćby się odezwać. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby przeanalizować jego słowa (może pani Stasia nie była jedyną harującej dla niej osobą?), następnie zaś z nienaganną dykcją i dokładnością sięgającą każdej wypowiadanej przez nią głoski, oznajmiła coś, co ze snobistycznego na ludzki oznaczać mogło mniej więcej: tak, rozumiem, zawołam ją, a potem - po chwili zawahania, którego nie udało jej się ukryć - jeszcze: proszę poczekać w środku, co zaoferowała z pewnością tylko dlatego, że tak nakazywało dobre wychowanie. Obdarowawszy ją wdzięcznym uśmiechem, przekroczył próg, a potem drzwi zamknęły się za nim bez żadnego skrzypnięcia, a kobieta, która po własnym domu chodziła na obcasach, zniknęła w którymś skrzydle swojego nowoczesnego pałacu, pozostawiając za sobą echo stawianych kroków.
Rozejrzał się chyba odruchowo. Mniej interesowała go zjawiskowość tego miejsca, a bardziej poustawiane na półkach, komodach i innych przestrzeniach pierdoły, które pachniały wysokimi cenami oryginalnych producentów domowych akcesoriów dla prawdziwych pań domu (które nie umiały same sobie kaszy ugotować - o ile bogaci ludzie kaszę w ogóle jedli). Z jednej ze ścian nawoływał go ukrzyżowany Jezus Chrystus, a spotykając jego spojrzenie, Yosef z pewnością musiał wykrzywić usta w ironicznym półuśmiechu. To miejsce nie miało sobie nic z chrześcijańskiej skromności.
W tamtej chwili nie zdawał sobie jeszcze z tego, że nie jest wcale sam. Choć mógłby przysiąc, że czuł na sobie czyjeś spojrzenie, zrzucał to na karb odwiecznie ciągnącej się za nim paranoi. Być może to tylko zbolały wzrok Chrystusa tak na niego oddziaływał.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Domy takie jak ten, w którym mieszkał kojarzyły mu się z więzieniem — czystym, sterylnym więzieniem pierwszego świata, o kremowych ścianach i sosnowych meblach bez ostrych kantów. Jakiejś nocy (jednej z tych nocy podczas których nie mogl spać, bo każdy element świata, każdy bodziec i każda myśl, szarpała jego organizmem, jakby raz po raz wbijała w niego zęby) spędził godziny oglądając filmy dokumentalne na discovery, z głową bezładnie zrzuconą z brzegu materaca. Obserwował jak na odwróconym do góry nogami ekranie telewizora specjaliści wypowiadają się na temat skandynawskich wziezien wlasnie, jak zbulwersowani komentujacy zbulwersowanymi glosami krzyczą o luksusie i nierozsądku władzy. W naszym kraju — w naszej pięknej Ameryce, jak zwykł mawiać jego ojciec — nie dopuścilibyśmy do takiego marnowania pieniędzy podatników. Więzień ma cierpieć, a jak cierpieć ma w tych białych, czystych pokojach, jak ma cierpieć skoro może jeść jak człowiek i patrzeć przez okno? Tamtej nocy Sonny — smutny, zły i śpiący — pomyślał, że wszyscy ci zdenerwowani ludzie o szerokich twarzach nigdy nie dotknęli choćby krawędzi prawdziwego więzienia, nigdy nie usłyszeli za plecami zgrzytu klucza przekrecanego w zamku drzwi, ktorych nie sposob bylo otworzyc od środka nawet siostrzaną wsuwką lub scyzorykiem (próbował przecież, próbował). Oni nie rozumieli — nie rozumieli, że cela moze byc wszędzie, a kraty wykonane z czegokolwiek; że w istocie nie miało znaczenia to, jak czyste były ściany i jak wygodne były materace, bo to niewola tworzyła więzienie, a niewola mogła przybierać tysiące form. Gdy podniósł się z łóżka dzisiejszego ranka, kluczy do jego samochodu nie było w korytarzu, a nowa karta debetowa leżała przecięta na kuchennym stole. Nie pamiętał już co zrobił, nie pamiętał nawet czy warto było przepraszać.
Nie wybieral się dziś do pracy, nie pozostało mu więc nic innego niż kręcenie się w kółko wokół domu. Czasem przypominał mgłowego ducha zamkniętego w murach jakiejś starej, gotyckiej posiadłości i lubił taką wersję swojego życia, lubił wyobrażać sobie, że wisi w przestrzeni ciemnego zamku jak nocna mara, ale wtem rzeczywistość wracała do niego z podwójną siłą — silnik samochodu Gideona wjeżdżającego na podjazd, bo jak zwykle przyjechał zlozyc wizyte rodzicom, szczebiotanie matki, nieobecność zamkniętego w gabinecie ojca, kroki gosposi odbijające się od marmurowych kafelek. Schował się więc w ogrodzie, próbując pożreć własny czas, ćwicząc na korcie w towarzystwie swojego ulubionego domownika — długiego, białego borzoja imieniem Hermes, jedynego stworzenia w tym cholernym więzieniu, które cieszyło się na jego widok i które reagowało podekscytowanym mlaśnięciem na słowa chodź, napijemy się lemoniady.
Kiedy wsunął się znów do chłodnego domu przez szklane, ogrodowe drzwi, foyer było dziwnie ciche, jakby dom wstrzymywał w płucach niedawno wypuszczony weń oddech i nie pozwalał sobie na odetchnięcie. Sonny rozumiał to lepiej niż kiedykolwiek chciałby przyznać, bo zawsze dusił się w tym zapachu mimozy, który roznosił się w powietrzu mleczną mgłą matczynych perfum. Nie wiedział jak długo wpatrywał się w ich gościa, w tą niespodziewaną obecność cicho rozglądającą się po pomieszczeniu, ale wiedział że stał tak kilka chwil, oparty od szklane drzwi, ze spuszczonymi w konsternacji brwiami, Mógłby zostać w tym cieniu i śledzić obcą sylwetkę kilka kolejnych minut, gdyby nie Hermes, który postanowił przerwać ich milczenie pojedynczym szczeknięciem.
Przyszedłeś do… — zaczął podejrzliwym tonem, powoli wchodząc w głąb pomieszczenia i przerywając, gdy jego slojrzenie zderzyło sie z twarzą chlopaka. Wydawał mu się dziwnie znajomy — mial ladne, bystre oczy i ten rodzaj uroku, który mógłby czynić z niego księcia i złodzieja jednocześnie. Na tle pustego holu, oświetlony pojedynczą smugą letniego światła, sprawiał wrażenie idealnie wpasowanego w ten uroczy, sielski obrazek. Sonny zapomniał nagle co takiego chciał powiedzieć. — To jest, czekasz na kogoś? — sprostował więc, chowając dłonie do kieszeni i przywołując na twarz wdzięczny, rzucony z wyćwiczoną nonszalancją uśmiech. Pozostawał wyprostowany, gładki w ruchach i niezwykle pewny siebie, choć lniana, rozpięta do połowy koszula kleiła sie do ciala, a kilka kosmyków zakręconych wlosow przykleilo sie do spoconego czoła. — Och, no tak! — ożywił się, pstrykając przy tym palcami i podchodząc bliżej, na tyle blisko, że mógł zobaczyć rozjaśniony kolor jego oczu.— Musisz być tym synem koleżanki mojej matki! Mówiła, że wpadniesz po jakiś dzbanek czy… szalik?

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

To niemożliwe, żeby ktoś mógł czuć się więźniem w miejscu takim, jak to.
W miejscu, w których przyjemny i kojący w ciepłe sierpniowe dni chłód dopieszczał rozgrzane ciało śnieżną bielą paneli i ścian; w miejscu, w którym pomimo tego każdego jesiennego wieczoru zewsząd otaczało człowieka ciepło bijące od prawidłowo zainstalowanego ogrzewania; w miejscu, gdzie w lodówce nie pleśniało jedzenie, bo w takich miejscach lodówki działały bez zarzutu, a nie tylko wtedy, kiedy im się zachce; w miejscu, w którym można było swobodnie zrobić pięć kroków, dziesięć i piętnaście, nie potykając się o meble. Niemożliwe - bo gdyby Yosef to właśnie miał, to wcale nie czułby się więźniem, był o tym w pełni przekonanym. Więźniem był, kiedy przychodził do pracy pomimo łomoczącej w głowie i zakrzywiającej świat migreny, kiedy pocił się w duchocie nagrzanych czterech ścian swojego mieszkania, kiedy nie widywał słońca, bo nie miał ku temu okazji i kiedy kasłał krwią po tym, jak grzyb zainfekował mu płuca. Wtedy był więźniem, a tutaj - tutaj nie, bo nikt nie znał jego imienia i nikt nie zwracał uwagi na ziemistą cerę i wory pod oczami. Zresztą, pomyślał sobie, że gdyby miał taki dom, to żyłby w pełni zdrowia i nie musiałby słuchać uporczywych dopytywań Mary o to, a co dla ciebie?, kiedy wciskał w ręce jej i Joela drugie śniadanie do szkoły (biedne; z tych ostatnich, podeschniętych już kromek chleba z serem i kilkoma liśćmi podwiędłej sałaty, które ostały się jeszcze w wyczyszczonej już z jakiegokolwiek jedzenia lodówce). Nie musiałby słuchać i nie musiałby powtarzać, że to nie twoje zmartwienie, i kłamać, że coś znajdę, i nie musiałby po ich wyjściu pozwalać sobie na ten jakże rzadki u siebie wybuch emocji i płakać, że nie może im dać czegoś lepszego; czegoś, na co naprawdę zasłużyli.
W domu jak ten, pomyślał, zastawa stołowa warta była dwa razy więcej niż nie tylko cały ich dobytek, a wszystko, co mieli: mieszkanie, ubrania, zepsute sprzęty kuchenne i pewnie nawet ich gorzkie życia, w trzypaku, na przecenie może. Ci, którzy tu mieszkali, mogliby wykupić ich sobie i usadzać obok siebie w równym rządku, jak lalki, wedle własnych preferencji, i zabronić im mówić, patrzeć i słuchać; mogliby, gdyby tylko chcieli, a Yosef nie mógłby nic z tym zrobić - i tego tak cholernie bał się w tym domu, we wszystkich domach, takich jak ten.
Nie bał się za to ukrzyżowanego Chrystusa, bo nie wierzył w jego zmartwychwstanie, a martwi byli równie bezużyteczni, co niegroźni; gdyby bał się Boga, nie wychodziłby ze swojej nory w South Parku. Mara za to miała kiedyś czas, w którym bała się Jahwe - bardzo mocno, bardzo dramatycznie; bała się Jahwe tak bardzo, jak bała się ojca i przyczepiała się wtedy do yosefowego rękawa, jakby ten miał uchronić ją przed nieprzychylnym bożym spojrzeniem. A on nie wyprowadzał jej z błędu - przecież po to był, tak? Po to był, żeby ich chronić - ją i Joela. Dla tej dwójki byłby gotów zostać taką lalką właśnie, gdyby nie fakt, że lalka była bezwładna i nie mogła osłaniać ich własnym ciałem. Lalka była pusta w środku i on też często bywał pusty. Najłatwiej było o tym nie myśleć.
Wzdrygnął się lekko, usłyszawszy czyjś głos, ale oprócz tego zachował zupełny spokój, jakby nie myślał przed chwilą o tym, że chciałby te wszystkie błyskotki powciskać w kieszenie i wyjść czym prędzej, zostawiając ten pieprzony płyn do szyb Stasi gdzieś na podłodze, komodzie albo kredensie - wszystko jedno. Przeniósł spojrzenie z Chrystusa wprost na stojącego przed nim chłopaka i przez chwilę wydawało mu się, że są jedną osobą - on i Chrystus - bo choć nieznajomy nie miał twarzy wykrzywionej bólem, którego nie dało się opisać, to przyniósł ze sobą dziwną aurę wypalenia i zmęczenia. Mieli takie same oczy - on i Chrystus.
Niezupełnie — odparł, wciąż wpatrując się bez skrępowania wprost w jego twarz, żeby potem zjechać spojrzeniem niżej, przyglądając się jego ciału. Nie był pewien, czy pod rozpiętą koszulą kryła się rana po przebitym boku, na dłoniach nie miał śladów po wbitych gwoździach. Może był jak Chrystus tylko w jego wyobrażeniu? Uniósł siatkę pełną klamotów Stasi do góry, żeby chłopak zwrócił na nią uwagę. — Gosposia zostawiła rzeczy — wyjaśnił lekkim tonem, zdając sobie sprawę z tego, jak brzmi - jak rozpuszczony dzieciak z dobrego domu; taki, któremu tatuś kupuje wszystko, co tylko sobie wymyśli, taki, który ma nieograniczony dostęp do niekończących się nigdy środków na rodzicielskiej karcie, taki, który stara się z boku nie wyglądać zbyt bogato, bo to krępujące. To był Yosef - Yosef w ulepszonej wersji, która ułożyła się w jego głowie szybko i zwinnie, i choć nie wiedział (naprawdę nie wiedział!), jak to się stało i z czego wynikało, to kłamstwo to - łagodne przecież i nieszkodliwe - tak łatwo przeszło mu przez usta, że postanowił je kontynuować.
Wydaje mi się, że cię skądś znam... może ze szkoły? Gdzie chodziłeś? — zapytał, starając się zagaić rozmowę z tym chrystusowym sobowtórem, który Chrystusem być wcale nie chciał.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Już dawno przestał myśleć o Jezusie wiszącym nad jego głową — to dziwne, zdawał się być tam od zawsze jak jego piegi, wielki kanion i ojcowski gniew. Jego smutne oczy cierpiętnika nigdy nie przestawały płakać, a Gibson nigdy nie zapomniał o tym, że płakały przez niego, że te łzy — czarne łzy z polerowanego obsydianu — były łzami lanymi nad jego słabością. Matka zwykła mawiać, że zło czyha zawsze przy płatku naszego ucha, że ma zielone ślepia cętkowanego węża i umie mówić najpiękniej o najgorszych z grzechów. Gdy był dzieckiem, bał się tego gada i jego rozdwojonego języka, a swój paniczny strach chował w ciągach wyuczonych na pamięć modlitw — pragnął wierzyć, że skrzydła jakiegoś anioła obronił go przed złem, a jezus ze ściany w końcu przestanie płakać. Im starszy jednak był, tym zajadliwszy był jad, on był coraz słabszy, o coraz cieńszej skórze, w której tkwiły dwie kropki ugryzień wężowych zębów. Odkąd dorósł i posmakował świata poza ścianami rodzinnego domu, grzech był mu bliższy niż kiedykolwiek wcześniej i Sonny znał już jego smak, wiedział że był miękki w dotyku i pachniał palonym cukrem, ze zostawiał ślady pocałunków na odgiętej szyi i wzdychał chętnie w jego policzek — wiedział jak bezgranicznie słodki i piękny potrafi być. Nadal jednak śmiertelnie się go bał.
Czy o tym myślał kiedy podchodził bliżej tego chlopaka? Próbował odepchnąć od siebie cień tych myśli — ładne, bystre oczy i ładne, rozchylone usta, gdy przyglądali się sobie w tym dusznym, lepkim powietrzu letniego popołudnia. Serce jednak nadal biło przyśpieszonym rytmem pamiętającym znoszony w upale wysilek, koszula kleiła się do pleców, a świat wokół był gęsty jak brązowa melasa i pachnie poziomkami. Czuł ciężar wężowego lba na własnym ramieniu, słyszał jego głos syczący do ucha, by nie pozwalał mu jeszcze wychodzić. Nie umiał jednak nadać przeczuciu temu imienia — być może brakowało mu po prostu towarzystwa w tym cholernym pałacu.
Sta… Pani Kwiatkowski?— zapytał, kolejny raz ściągając brwi, sprawiając tym samym że nad mostkiem nosa postala pojedyncza, pionowa zmarszczka. Pytanie nie miało wiele sensu, odpowiedź na nie była bowiem oczywista — tylko Stanisława nosiłaby płyn do mycia szyb w plastikowej siatce z Walmartu. — Nie wiedziałem, że pracuje gdzieś jeszcze. No cóż, to miłe z twojej strony, zostaw ją gdziekolwiek! Ona i tak nie znosi, kiedy dotykam jej rzeczy — nakazał, nonszalanckim ruchem ręki wskazując losowy fragment drewnianej podłogi, niewzruszony zupełnie porządkiem lub losem przyniesionych przedmiotów. Nigdy nie miał kontroli nad najmniejszą choćby rzeczą w tym sterylnym więzieniu, szczególnie nad swoim własnym życiem.
Jego pytanie padło nagle i zawisło w ciężkiej atmosferze holu jak niewielki obłok dymu. Sonny zamrugał kilka razy, przetarł spocone czoło wierzchem nadgarstka i zaśmiał się krótko, wdzięcznym, gardłowym śmiechem. Pamiętałby go — tak uważał; pamiętałby tego chłopaka ze swojej męczącej, sztywnej szkoly, w ktorej na lunche podawano pieczone szparagi, a każdy poranek rozpoczynano w zimnej kaplicy, na której ścianie wciąż płaczący Jezus przypominał mu o tym jak bardzo jest zepsuty. Usmiechal sie do niego nieznacznie, podciagajac lewy kącik ust i mrużąc oczy, jakby pragnął przyjrzeć mu się bliżej, dojrzeć w jego szczupłej twarzy coś, o czym mu nie mówił. Pamiętałby go.
Szczerze wątpię, chodziłem do prywatnej katolickiej na obrzeżach — odparł więc w końcu, przysuwając się do swojego gościa jeszcze bliżej. Stali teraz niecałe dwa kroki od siebie, a Sonny przyglądał się mu z góry, nadal unosząc podbródek, jak gdyby bał się stracić własną pewność siebie. — Raczej bym cię nie zapomniał… Nie było nas wielu! sam rozumiesz — mówiąc to, sięgnął ku trzymanej przez chłopaka siatce i zaplótł palce zaraz obok jego dłoni, przejmując własność gosposi. — Lubisz grać w tenisa? Albo zioło? Zajebiście się u nudzę.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef często śnił o tym, że jest jednym z Nich, choć bardzo tego nie lubił i najchętniej by się do takiego faktu przed nikim (ze sobą włącznie) nie przyznawał. To nie były koszmary rzędu wiszącego nad nim ducha matki, którego oddech po przebudzeniu czuł nadal na mokrym od potu czole (zupełnie bez sensu; przecież duchy nie oddychają). W przypadku tych, o których mowa, nie budził się z uczuciem obezwładniającej paniki, ale z czymś gorszym - z żalem i tęsknotą za czymś, czego przecież nigdy nie miał. Nie lubił, bo to przecież było jak ucieczka, a jemu nie wolno było uciekać; powinien twardo stąpać po ziemi, powinien mniej czytać i palić, mniej pić i rzadziej oddawać się do pełnej dyspozycji tych obcych ludzi z oczami, których na drugi dzień nie potrafił sobie przypomnieć. Powinien być porządniejszy, w każdej możliwej interpretacji; nie powinien na pierdolony ojcowski wzór zapominać o tych spotkaniach w szkole Joela i o materiałach na plastykę, których potem w napięciu szukał po dyskontach. Bo Joel nie miał się czuć tak, jakby mu czegoś brakowało; nie miał czuć braku rodziców (na razie - bo kiedyś przecież poczuje chłód ich nieobecności i pewnie będzie miał żal: do nich, do Yosefa i do całej reszty świata). Wiele rzeczy powinien.
Ale on przecież nie lubił być porządny.
Lubił wypalać papieros za papierosem na ławce przed blokiem, w towarzystwie tych kilku szemranych kumpli, którzy jeszcze nie zdążyli odkryć, jaki był - pomimo wszystko, w gruncie rzeczy, w całej swojej nienawiści - d e l i k a t n y. Nienawidził być delikatny. Mężczyzna nie może być delikatny, nie możesz być taki, jak tatuś, tłumaczyła mu podczas kąpieli matka: pijanym i nierealnie melodyjnym głosem, chwilę przed ugaszeniem papierosa na jego łopatce. Może sobie to wymyślił; brzmiało przecież jak jedno z głupich kłamstw: to wspomnienie, ta wanna pełna zimnej wody, śpiewne słowa matki i jej niewzruszoność na jego łzy cieknące po dziecięcych jeszcze policzkach. Nie możesz płakać, słoneczko, nie ma powodu do płaczu, mówiła potem, składając lichy pocałunek na czubku jego głowy. Kłamstwo, które zostawiło na plecach jedną z wielu blizn. Takie kłamstwo, które można łatwo z siebie strzepać i zakryć tatuażem, dwoma albo trzema - pozbyć się i udawać, że prawda była mniej gorzka, że to wszystko próba zwrócenia uwagi z nerwowym śmiechem; można zmyć je chociaż częściowo, można pozostawić wannę i pocałunek na czubku głowy. Taka była matka; taka powinna być matka.
Ale ona też nie lubiła być porządna.
Ten dom nie śmierdział papierosami, a więc musiał być utopijnym wytworem odurzonego biedą umysłu. Podobnie jak stojący przed nim chłopak, którego rysy twarzy z każdą kolejną sekundą mniej przypominały Chrystusa - bardziej coś realnego, przyziemnego i wyrwanego z jego półświatka. Zbyt długo zajęło mu zorientowanie się; zbyt długo (niegrzecznie pewnie, ale w takim otoczeniu niegrzecznym zwykł okazywać się każdy jego gest) wpatrywał się w te oczy, prześlizgiwał wzrokiem po nosie i kościach policzkowych, i po ustach - żeby sobie przypomnieć. Jedno zdjęcie, pijane wiadomości i szybkie - tak szybkie jak parowanie na Tinderze - urwanie rozmowy. Ten chłopak - mężczyzna właściwie - porzucił go przecież w najbardziej perfidny ze sposobów.
Uśmiechnął się krzywo na sugestię, żeby zostawić te rzeczy gdzieś z boku. Chciał ulotnić się przecież, zanim pani Stasia złapałaby go i zrujnowała całe jego drobne kłamstewko - z Sonnym, którego imię nagle przypomniał sobie w krótkim olśnieniu umysłu (a może jednak Simon, a nie Sonny? kurwa, zawsze był kiepski w zapamiętywaniu imion), czy też bez niego u boku. Chociaż tego drugiego chyba by żałował.
- Ach, no tak... jestem żydem, więc faktycznie dość nieprawdopodobne - zaśmiał się krótko, chcąc przełamać jakąś niewidzialną barierę, która powoli między nimi opadała. Pół-prawda, swoją drogą, bo przecież Żydem (i to inaczej pisanym) był jedynie z rzekomego i bardzo wątpliwego pochodzenia. Bez zawahania pozwolił Hartwickowi (tak z kolei głosiła z dumą widniejąca przed wejściem tabliczka z nazwiskiem domowników) odebrać od siebie siatkę gosposi. W tych białych ścianach nie czuł się komfortowo - zwłaszcza w towarzystwie ciszy, która zagrzała sobie miejsce wszędzie, poza dzielącą ich, niewielką przestrzenią (jaka to musiała być dla niego nowość - ciasnota w tak wielkim miejscu!); Yosef zastanawiał się, jak wielki musiał być ten dom, skoro odnalezienie gosposi zajmowała kobiecie, która otworzyła mu drzwi, tak dużo czasu.
Na kolejne jego pytanie zmienił odrobinę wyraz twarzy, podsycając utrzymujący się na niej nadal delikatny uśmiech, jakąś bliżej nieokreśloną odrobiną nostalgii.
- Tenis... tak, grałem kiedyś, nawet w klubie. Nie tutaj, tylko jeszcze w Nowym Jorku; wiesz, tam mieszkaliśmy, jak byłem gówniarzem. Ale trochę się teraz porobiło i no wiesz... - wymownie poklepał się delikatnie po prawym kolanie - jedna kontuzja i dożywotni ban na jakiekolwiek sporty. Taki już urok pewnie - wzruszył ramionami, zaraz potem pozwalając sobie na odrobinę rozluźnienia i bardziej szczerego uśmiechu. - Ale zioło zawsze chętnie. Jak coś masz, to zawijajmy stąd, bo nie chcę spotkać pani Kwiatkowski; ostatnio jest na mnie coś pogniewana - przewrócił oczami, podchodząc do chłopaka o pół kroku bliżej. Przez chwilę zastanawiał się czy powinien zapytać o imię, ale odpuścił. Prędzej czy później to pytanie i tak miało się przecież pojawić.
Sonny. Jesteś Sonny.

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Domy”