Nie, to nie był najlepszy moment.
Ale przynajmniej Harper ma w sobie, jak się okazuje, na tyle przyzwoitości, by uznać własną odpowiedzialność za taki, a nie inny rozwój wydarzeń – to znaczy za to, że rozmowa staczała się na tory nierówne, przyrdzewiałe wyrzutami sumienia i wstydem. Tory będące, w dużym skrócie, niemal stuprocentowym gwarantem
wykolejenia katastrofy.
Cóż:
sam się prosił.
Słyszy, jak Zachary zmienia pozycję - niby rozłożony na łopatki, wbijane teraz w oparcie kanapy, a jednocześnie: z
obrony przechodząc w
atak. Zastanawia się, czy kiedykolwiek oduczą się tego
tańca; efektem nowego nawyku albo, jak mówił fotograf, świadomej decyzji, i w egzekwowanie tej decyzji włożonego wysiłku.
- Nie powiedziałem, że… - Chce go zapewnić, że przecież nie muszą; rozmawiać - teraz, ani
nigdy, jeśli szatyn zapadłby na permanentny brak chęci by do tych tematów powracać. Ale Zach rozpędza się, a mięśnie mimiczne Harpera spina teraz brzydki, bolesny grymas; to, co miało być po jego stronie wyrazem szczerej troski i autentycznych
chęci, żeby rzeczy zacząć rozwiązywać inaczej niż w przeszłości, staje się... No cóż, chyba zaczepką; zarzewiem nowego konfliktu. Takim, do którego można tylko westchnąć męczennym sposobem, pocierając nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym drżącej dłoni. Gdyby Zachary
tu był, pewnie kazałby mu przestać.
Kiedy znowu się odezwie, zrobi to tak cicho, jakby nie mogli rozmawiać prywatnie. Jakby byli na bankiecie albo na pogrzebie - wszelkie niesnaski zmuszeni rozwiązywać semi-szeptem, poza zasięgiem zmysłów podatnych na urażenie gości. Jest niemal zdolny zobaczyć - spojrzeniem wyobraźni - jak pochyla się powyżej prostej linii okrytego marynarką ramienia Zachary'ego. Jak omiata jego ucho ciepłym, wściekłym świstem.
Jak go
odpycha i
przyciąga jednocześnie.
- Jestem - ? No, kim jestem? Zach, to ty chciałeś nazywać rzeczy po imieniu, więc wykrztuś-że to w końcu z siebie, skoro aż tak cię, kur... Cholera, świerzbi – Powiedziałby teraz coś o chlamydii. Albo o tym, że Zach przecież o
płaceniu podatków wie chyba tyle, co nic. Ale gryzie się w język tak gwałtownie i silnie, że za dwie sekundy poczuje na wargach metaliczny posmak krwi. Dociera do niego, nie po raz pierwszy zresztą, że wiedziałby gdzie uderzyć, gdyby chciał żeby bolało bardziej. Ale myśli, że nie chce. Że boli już wystarczająco. I że osiągnęli taki etap, na którym ból Zachary'ego staje się jego własnym bólem, i - być może - wzajemnie
– Jestem jej ojcem. Okay? Nie musisz mi przypominać, że – o tym co… - Brakuje mu słów; wymykają się - poza jego zasięg i kontrolę. Oplatają krtań i przełyk ciasnym supłem. Boże, jeszcze tego brakowało, żeby się popłakał. Pociąga nosem i chrząka -
Przepraszam. Po prostu nie rozumiem... Nie rozumiem czemu musimy o tym wszystkim myśleć w taki sposób, jakby jedno wykluczało się z drugim. Jakbym nie mógł być jej tatą, i jednocześnie twoim... - fff - - ...twoim mężczyzną. Przecież ludzie łączą różne role, tak? Zrezygnuję... Zwolnię. Zwolnię tempo. Muszę się tylko trochę odkuć po tym... Po tym wszystkim, Zach. Są ludzie, którzy na mnie liczą. Ale to jest kwestia miesiąca. Może dwóch. Więc jeśli ty jesteś gotowy, żeby poczekać, to ja jestem gotowy, żeby się zmienić.
Żałuje, że nie ma pod ręką swojego głupiego, miedzianego żetonu - prezentu z Novato, który otrzymał na ostatnim spotkaniu grupy; żeby obrócić go w palcach i przypomnieć sobie, że potrafi.
A potem chyba się obraża. Bo nie wie, czym chciałby być, ale na pewno nie chce być żadnym
comfort food – aluminiowymi tackami makaronu z serem wrzucanymi do mikrofali w dni trochę smutniejsze, i trochę bardziej deszczowe niż zwykle; tandemem gorących czekolad z bitą śmietaną i piankami, pęczniejącymi słodyczą w gorącej kąpieli; półlitrowym kubełkiem lodów naznaczonych ścieżkami płynnego karmelu i wysepkami chrupiących cząstek herbatnika; puchatymi kostkami z chleba kukurydzianego i parującymi ramekinami pękającymi w szwach od zapieczonej pod beszamelem dobroci - w jego własnym, rodzinnym domu surowo zabronionymi (z racji kalorycznej wartości, ale także faktu, że nostalgię u Dwellerów równano ze
słabością, a
słabość traktowano jak zbrodnię).
- Czymś, w każdym razie, do czego owszem, może i się wraca… Ale też czymś, o czym w lepsze dni kompletnie się zapomina.
- Ależ Zach - Protestuje, gdy się już otrząśnie z własnego focha -
To nie jest żaden magiczny przymus. Wolałbym raczej myśleć o tym jak o... -
Jak mu wyjaśnić m i ł o ś ć? -
Kompromisie między szaleństwem i świadomie podjętą decyzją, okay? Chodziło mi o to, że...
Nie dokończy - gdy kolejne słowa Prescotta wypchną powietrze z jego płuc, rozpalą nasadę karku żywym ogniem, wypełnią umysł - teraz doświadczany przez Harpera raczej jako wypełniona helem, pusta przestrzeń pod sklepieniem czaszki - i nakażą mu usiąść, choć wstawał właśnie (z zamiarem uzupełnienia filiżanki o nową porcję kawy).
- F-fuck, baby - Jęczy; w najbardziej nieerotyczny, żałosny z możliwych sposobów -
Naprawdę musimy do tego wracać akurat teraz, tak? - Nie mówił tego jeszcze nigdy - ani na głos, ani nikomu.
Ale wie, że jeśli jest Zachary'emu cokolwiek winny, to jest mu winny szczerość. I to nie jakiś tam marny ochłap prawdy, zrzucony na odwal się z pańskiego stołu. Prescott zasługuje na
więcej wszystko. Nieważne, jakie przyniesie im to konsekwencje.
Chyli głowę, koncentrując wzrok na falujących żyłkach szarości i czerni, znaczących marmur kuchennego blatu. Jak się takie rzeczy opowiada - wprost, nie w piosence albo w metaforach?
- Mój najlepszy przyjaciel od pierwszego dnia w Ballard High... Bastian... - Przecież Prescott musi pamiętać Bastiana. Przyczynę, dla której w jesiennych miesiącach Harper gościł w
Swedish częściej niż by chciał
- Bastian kocha Phoenix... Pamiętasz Phoenix? Chyba od samego początku świata. Zawsze udawał, że nie, a ja wolałem mu wierzyć, bo byłem zazdrosny, wiesz? Że takie rzeczy zdarzają się innym, ale nie... - Myśli o Charlie i kręci głową -
W każdym razie... Bastian i Phoenix krążyli naokoło siebie przez... Nie wiem, z osiemnaście lat? Dziewiętnaście? I w międzyczasie ona była z innymi, a on był smutny, i ten smutek... Wiesz co smutek potrafi zrobić z ludźmi, prawda? - Wiesz, co potrafiłby zrobić ze mną? -
Na tamtej imprezie, na którą nie przyszedłeś... Doszło do ogromnego nieporozumienia. To było jak głuchy telefon, i domino jednocześnie - Nie potrafi inaczej wyjaśnić serii wydarzeń z dwudziestego pierwszego września -
Ktoś coś zrobił, ktoś inny coś powiedział. Phoenix zgubiła telefon, albo nie wiem, może wpadł do wody? - Nie ma go tu przez chwilę; przechadza się za to skrzypliwymi deskami pomostu w Portage Bay, zaglądając w seledyn toni w poszukiwaniu komórki o martwym ekranie - niezdolnym by wyświetlać mnogość nieodebranych połączeń -
Bastian miał w czubie. Porządnie. Nigdy go takim nie widziałem. Ale to był taki czas, w którym on... W którym my... Rzadko byliśmy trzeźwi, okay? I tamtej nocy przesadził bardziej niż zwykle. A potem pojechał na przystań w Portage Bay, i myślał, że robi to, co należy, a popełniał błąd, i... I miał przy sobie broń. - Mówi to, czy myśli tylko? -
I ta broń, Zachary...
Miał czas, aby o tym myśleć. O kartoniku mleka truskawkowego, i o Bastianie wybiegającym z jego loftu z zaciekiem wymiocin na kancie żuchwy. O Maggie i jej gniewie, o ogniu obejmującym jego policzek pod ciosem jej dłoni. O mężczyznach w policyjnych mundurach, którzy przyszli do niego następnego ranka. O słowach, których nikt-nigdy nie chciałby usłyszeć. Oglądał wszystkie te zdarzenia w niezliczonych projekcjach wyobraźni. Torturował się nimi w masochistycznej kompulsji, raz po raz wduszając mentalne
stop i
play, play, play i
rewind. Ale dopiero teraz o tym mówi. I mówi
do Zacha.
Zważywszy na treść tych słów - być może po raz ostatni.
- Ta broń była moja.