WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Restauracja, w której rodzice Arsona postanowili zorganizować synowi Wielki - Kurwa - Bankiet z okazji trzydziestych urodzin, miała imponujące przeszklenia, które sprawiały, że przechodnie mogli obserwować gości zaproszonych przez de Loughrey-Coxów niczym w domku dla lalek.

Miała też miękkie obicia siedzeń, jedne z tych, na których dłoń zostawia brzydkie ślady. Dość niepraktyczne w miejscu, w którym każdego dnia ktoś siada, wierci się i niezdarnie macha łokciem, próbując unieść kolejny już kieliszek do ust. Na szczęście oprócz tego, że niepraktyczne, były też całkiem wygodne, więc Ettel kilkakrotnie miała dziś okazję wbijać w to miękkie siedzenie kościste ciało, zupełnie jak gdyby próbowała nieco zniknąć w czasie imprezy męża i teściów.

Był też, oczywiście, bar. Jeden z tych, do których trzeba było podchodzić ostrożnie i na krótko: dopiero gdy już dokładnie wiedziałeś, co chcesz zamówić i byłeś gotowy odejść krótko potem. Na wysokich stołkach barowych, które stanowiły dodatkową barierę między tobą i barmanem, można było co najwyżej przysiąść, ale nawet ktoś bardzo zdeterminowany nie zdołałby się na nich zasiedzieć.

O wiele łatwiej było zasiedzieć się w łazience - z lustrem zajmującym całą ścianę (kto je czyścił?!), w którym te wszystkie damy siedzące na teatralnej widowni z kopertówką na kolanach, mogły poprawić fryzurę i makijaż… Oczywiście jeśli uda im się wcisnąć kosmetyki do tych mikroskopijnych torebek.


Łazienka miała też w środku Ettel Schechter, która właśnie zwracała się do swojego męża-solenizanta z prośbą: - Popatrz na mnie. Jak wyglądam? - przejechała przy tym dłonią po włosach, trochę po omacku, zupełnie jakby to miało jej w czymkolwiek pomóc. - Nie pytam teraz o to, czy torebka pasuje mi do butów, pytam czy wyglądam jak ktoś, kto uprawiał seks - doprecyzowała, poprawiła ramiączko sukienki i postanowiła nie czekać na decyzję Arsona - zamiast tego odwróciła się, by znów spojrzeć na swoje odbicie w lustrze i (także: znów) jęknąć. - Kurwa - co chyba oznaczało mniej więcej tyle, że owszem, wyglądała jak ktoś, kto zamknął się w restauracyjnej łazience na seks. Przez chwilę przyglądała się temu, co widziała w lustrze - wargom, z których zniknęła niemal cała szminka (jedna z tych gwarantujących długą trwałość), różowemu śladowi na ramieniu i rumieńcowi, który nie chciał zniknąć z jej szyi oraz mostka.

Przyjście tu było łatwe - wystarczyło znaleźć Arsona wśród uczestników bankietu, dotknąć go (a raczej: dotknąć jego rękawa), by zwrócić na siebie uwagę, a potem pochylić się z krótkim “chodź”, już teraz zdradzającym, że gdyby ją pocałował, Ettel smakowałaby półwytrawnym, czerwonym winem. Wystarczyło też poczekać, aż drzwi łazienki zamkną się za nimi i następnie zsunąć ramiączka swojej sukienki, odsłaniając przed Arsonem wszystkie pieprzyki, niebieskie żyłki i tatuaże kryjące się pod materiałem. Dużo trudniej było się teraz o g a r n ą ć i spróbować wyjść z tego bez szkody.

Czyli dokładnie tak samo jak w małżeństwie.


Twarz Ettel, choć wciąż nieco zaczerwieniona, miała przynajmniej dość naturalny kolor, bo kiedy spojrzała na Arsona w lustrze, bez słowa sięgnęła po papierowy ręcznik. - Jesteś fioletowy - poinformowała go uprzejmie, wyciągając ręcznik w stronę chłopaka (mogła wciąż myśleć o nim jako chłopaku czy stał się na to już oficjalnie za stary?).

A przy okazji urwała jeszcze jeden kawałek ręcznika, tym razem dla siebie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

✶❹✶ A zatem od razu było wiadomo, że choć - teoretycznie - całą tę fetę sponsorował głównie de Loughrey-Cox Senior, za wyborem lokalu, w którym finalnie się odbyła, musiała stać jego małżonka. Nikt inny nie czerpałby równej przyjemności z myśli, że to, co dzieje się w środku - w otoczeniu świeżych kwiatów powtykanych w porcelanę wazonów, kelnerów krążących między barwnymi strojami zaproszonych gości w sztywnych, pingwinich uniformach i wszechobecnego, choć ostentacyjnie nie-ostentacyjnego blichtru - po prostu widać. Z zewnątrz. Ale także wewnątrz - bo Canlis przeszklenia miało także w środku, niemal wszędzie. A skoro tak, to - łypiąc przez tę albo inną szklaną ścianę (bo przy tych rozmiarach tafli trudno to już było nazywać po prostu "oknem") - spokojnie można było się wszystkim zachwycić.

Ale także... Wszystko kontrolować.

I tak właśnie (czyli: pod nieustanną kontrolą) czuł się dziś Arson de Loughrey Cox [choć nie, żeby wielu go w ogóle zapytało jak się czuje, bo przecież tyle było innych, l e p s z y c h podobno pytań do zadania, na przykład: o plany na dzieci, o plany na wakacje, o plany na rozwój kariery (z cichą sugestią, że może jednak lepiej do filmu, żeby się nie zmarnował) i o plany na emeryturę], jubilat albo solenizant (kurwa, zawsze mu się myliło - a zważywszy na jego stan bieżący, myliło mu się podwójnie, do pary z krokami, kierunkami świata oraz wszelkimi innymi aspektami orientacji czasowo-przestrzennej), którego przyjście na ten świat, i przetrwanie na nim przez 30 -
  • słownie: T R Z Y D Z I E Ś C I -
lat świętowano dzisiaj hucznie, i zupełnie niepotrzebnie.

I, zaznaczmy, ta wspomniana powyżej kontrola niewiele też miała wspólnego ze zjawiskiem panowania nad sobą albo przynajmniej panowania nad sytuacją. O, nie nie. Bo kontrolę miał nie Arson, lecz, tak mu się przynajmniej zdawało, wszyscy poza nim. I nad nim.
Decydując o wyborze miejsca, menu, składzie koktajlu powitalnego, jakim raczono na wejściu całe stado obojętnych mu zupełnie ludzi, muzyki sączącej się w tle ze skrytych za dekoracjami głośników, tematach rozmów oraz tematach, na które nie rozmawiano, i o nadzieniu tortu, który zresztą Arson miał zamiar wyrzygać zaraz po jego spożyciu.
Tak na dobrą sprawę więc - bo ważne, żeby patrzeć na pozytywy (jak mówił eks-terapeuta aktora) - trzydziestolatek zdecydował (jedynie) o tym, aby:
  • - na imprezie stawić się w garniturze w głębokim odcieniu patyny i białej koszuli - bez krawata, albo, co gorsza, jakiegoś idiotyzmu muszki;
    - o repetę whiskey sour, jakim rozpoczął wieczór - w wymownej ignorancji względem mint julepa wmuszanego przez jego matkę we wszystkich przybyłych - prosić już jakieś pięć sześć razy;
    - nie jeść, całą gamą sprytnych wybiegów odwracając uwagę rozmówców od faktu, że tę samą porcję krewetkowego fusion (cokolwiek to, kurwa, znaczy) z limonką i miętą, podanego na chrupiącym czipsie z organicznego ryżu, z czarnym sezamem i wiórkami z daikonu trzyma na swoim talerzu od dwóch godzin;
    - wypieprzyć (w smutnym braku lepszego określenia) swoją żonę w pozycji na Typowy, Łazienkowy Przykurcz, który sprzyja nabyciu nowych siniaków oraz wyjątkowej bliskości - to znaczy: z jedną dłonią pod jej pośladkiem, drugą wczepioną w chropowatą płaszczyznę ściany, i wargami wciśniętymi w ciasny zaułek kobiecej szyi (i wciskanymi tym bardziej, im lepiej mu się robiło, czyli - w ostatnich dwóch minutach - BARDZO; w pośpiechu i niemożności wydania dźwięków głośniejszych, niż zduszony jęk albo chrapliwy szelest oddechu;
    - skłamać; teraz, w odpowiedzi na zadawane mu przez brunetkę pytanie - choć tego wieczora? nie pierwszy raz, i pewnie także nie ostatni;
- Co? Nie, absolutnie - Pokręcił głową, jednocześnie upewniając się (trochę podchwyconym w lustrze widokiem, trochę ruchem dłoni osadzonych na wysokości własnych bioder), że zapiął rozporek na tyle porządnie, na ile był w stanie - Wyglądasz jakbyś dopiero co wyszła... Yyy, ze spotkania z wizażystką. Wiesz jak to się nazywa: "no-makeup makeup". Bardzo modny. Wszyscy będą zachwyceni.
Chociaż, w sumie, gówno prawda.
Bo Ettel, owszem, wyglądała dokładnie tak, jak powinna, zważywszy na kontekst - to znaczy, jakby ktoś owinął sobie jej nogi wokół bioder, podważając przy tym dłonią (i w sumie nie tylko) rąbek jej cieniutkiej bielizny, i doprowadził do pośpiesznego, spontanicznego, studenckiego niemal orgazmu.
- Czemu mówisz, że jestem fio... - zaczął, ale potem przeniósł spojrzenie z zapięcia swoich spodni na swoją twarz, i zamilkł, przyjmując kawałek celulozowego ręcznika z wdzięcznością. Za barwę jego twarzy - no, faktycznie trochę zgaszoną fuksję, z subtelnymi pod-tonami oberżyny - musiało odpowiadać łazienkowe światło, ale także makijaż Ettel rozmazany na jego policzkach oraz o cztery koktajle za dużo - Fuck. Co teraz? Ja pierdzielę, Ettel. Myślisz, że naprawdę musimy tam wracać?

Gdzie "tam" oznacza: na rodzicielskie pożarcie, pod matczyną kontrolę, w miejsce, w którym absolutnie nie wolno być sobą.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Make up no make up mógł być bardzo modny mniej więcej w tych samych czasach, w których Ettel przeżywała prawdziwe studenckie orgazmy.

Czyli w czasach, w których po przeprowadzce do Anglii czuła się samotna i zagubiona (i nie potrafiła tego ukrywać przed wszystkimi, także przed samą sobą, tak skutecznie jak w Seattle), miała jedną przejściową kurtkę, w której chodziła od wczesnej wiosny aż do pierwszego śniegu, z trudem dopinając się pod dwoma podkoszulkami, swetrem i jeszcze jeansową kurtką, gdy już dawno powinna przerzucić się na coś porządniejszego, ale miała w szafie tylko zimową kurtkę, na którą z kolei wciąż było zbyt ciepło.

I w czasach, w których seks z Arsonem potrafił być równie niewygodny, bo na jej łóżku w akademiku nie było wygodnie nawet jednej osobie, nie mówiąc już o dwóch.

- Masz rację, jestem pewna, że wszyscy byliby zachwyceni, gdyby teraz mnie zobaczyli i pomyśleli, że pieprzę się z moją… wizażystką - powtórzyła za nim to słowo - jednego z tych, których znaczenie i wymowę znała, ale nie używała ich. W tym zbiorze znajdowały się także, dla przykładu, słowo lament (przecież nikt tak już nie mówił), wybitny (teraz ciągle się słyszy, a jeszcze częściej czyta, że coś jest wybitne, a to przecież niemożliwe) i takie twory jak wizażystka - nie tylko nie chodziła, ale też, gdy Arson zastanawiał się nad różnicą między jubilatem i solenizantem, ona mogłaby pomyśleć, czy wizażystka w ogóle różni się od makijażystki.

W odpowiedzi na jego pytanie bez słowa wskazała na jego brodę, gdzie został ślad po jej fioletowej szmince. Nie robiła aluzji do tego, jak wyglądał po tych siedmiu drinkach ani do tego, że postanowił dołączyć do niej w urodzinowym głodowaniu - oczywiście, że zauważyła, ale całą swoją troskę ograniczyła do jednego tylko pytania, gdy Arson właśnie wstawał od stolika, a ona szła ukryć się na kilka minut przed budynkiem: o to, czy pamięta, żeby jeść, zadane z gotowością do zaakceptowania każdej z możliwych odpowiedzi.

(A Ettel, zamiast głodzić się w imię dziecięcego buntu kogoś, komu rodzice postanowili zorganizować bankiet, więc zrobi im na złość i się upije, nie jadła, bo… nie miała czego tu zjeść. Jej teściowa zadbała o odpowiednią różnorodność, jeśli chodzi o menu: znajdą coś dla siebie wegetarianie i osoby cierpiące na celiakię, ci, którzy unikają nabiału, goście drżący ze strachu przed cukrem, wysokim indeksem glikemicznym i ci z alergią na orzechy, ale nic nie było tu całkiem wegańskie - przecież łatwo zapomnieć, co je twoja synowa, gdy zamawiasz jedzenie dostosowane do piętnastu różnych diet i alergii, a także dla tych, którzy nienawidzą pomidorów.)

To był jeden z powodów, przez które bardzo chętnie zapewniłaby teraz Arsona, że absolutnie nie muszą wracać na imprezę. I, gdyby o nią chodziło, mogliby wyjść nawet w tej chwili. Ale ostatnio, po tym, jak zdążyli się pokłócić dwa razy z rzędu, Ettel nabrała zwyczaju jeszcze bardziej niż zwykle chodzić wokół męża na paluszkach. I nie chciała znów go wkurzyć tym, że kiedy on narzeka na swoich rodziców, Ettel ma czelność zaproponować, żeby spędzili jego urodziny bez nich. - Nie musimy, jeśli nie chcesz - zapewniła spokojnie. - A jeśli chcesz tam jeszcze wrócić na trochę, będziemy mogli wyjść w każdej chwili - była gotowa wziąć potencjalną wymówkę na siebie, od bólu brzucha po opętanie przez jakiegoś żydowskiego demona (co, tak w sumie, mogło się przecież ze sobą łączyć).

Mimo wszystko cieszyłaby się, gdyby jej mąż podjął jakąś decyzję - byłoby miło wiedzieć, jak długo musi jeszcze unikać Paddy, która wysłała jej wczoraj wiadomość, w której informowała, że mają zielone światło i próby mogą ruszać już za kilka miesięcy, ale o szczegółach porozmawiają jutro na imprezie.

- Pokaż - poprosiła, zerkając na Arsona, by ocenić jego poziom fioletowatości. Nie był zadowalający, bo usiadła na tym blacie i podsunęła obie dłonie pod kran - jedną z tych inteligentnych (w teorii), wkurwiających (w praktyce) baterii na czujnik - by już po chwili przyłożyć zimne ręce do obu jego policzków i brody. Trzymała je przez chwilę, a gdy zabrała wreszcie dłonie i podała mu kolejny ręcznik, żeby spróbował teraz zmyć szminkę zamiast rozcierać ją na sucho, spytała: - Hej, jaki był twój najlepszy prezent urodzinowy?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jezu-Chryste.

Jezu-Chryste-Panie!

Ziemniaki były wegańskie. I chleb był wegański. I sałatka z pomidorów, i liście tej sałaty, z której ową sałatkę częściowo wykonano. I plastry cytryny, i grzanki z ziołami rozstawione w małych słoiczkach dla każdego, kto by je sobie chciał wsypać do Cezara obok parmezanu, albo do jedwabistego kremu z żółtych warzyw z oliwą truflową i pieprzem, oraz dla tej garsteczki zaproszonych (czy raczej: zaciągniętych) tutaj dzieci - jakichś dalekich kuzynów Arsona oraz potomnych znajomych jego matki, rocznikowo rozstrzelonych między pokolenia, które po prostu, jak to dzieci, uwielbiały żreć wszystko co da się złapać w ręce, i potem z tym biegać, wpadając na siebie nawzajem, nogi rodziców, i wszelkie dostępne meble.
No i oliwki, Ettel. Oliwki były wegańskie.
Pękane, mięciutkie Kalamata, które rozpływały się w ustach pod byle naciskiem języka. I jędrne - ot, kolejne słowo nadające opisom jedzenia dziwnie adekwatnego i bardzo niewłaściwego przy tym, przeseksualizowanego wydźwięku - Nocellara. I jeszcze Castelvetrano, tylko trochę mniejsze od tych poprzednich, i w podobnym odcieniu zieleni, a jednak twardsze, ostrzejsze w smaku, perfekcyjne pod (czwarte z rzędu, na przykład) martini.
I wódka. Wódka też. Zrobiona z niewinnych, ekologicznych, bardzo cruelty-free ziemniaków, czy z czego, do kurwy nędzy, robi się wódkę. Wyrosłych bez stresu, bez nacisków ze strony otoczenia. bez żadnej post-modernistycznej opresji klimatyczno-kapitalistycznej. Tak wegańska, że nie mogli się jej równać nawet Russell Brand, Moby i Joaquin Phoenix razem wzięci.

Więc przestańże wreszcie, do cholery -

- Kocham cię, wiesz? - mało brakowało, a Arson powiedziałby to prosto do własnego odbicia - patchworku bladego różu odmywanej właśnie skóry oraz purpury szminkowych maźnięć, jak ostatni bastion ostałych jeszcze na jego brodzie i ostrym kancie szczęki (o której w jednej recenzji napisano kiedyś, że jest perfekcyjna i wpisuje się w klasyczny kanon starego Hollywood, cokolwiek to znaczy, a w innej, że jednak zbyt spiczasta, i, cytuję, "upodabnia de Loughrey-Cox'a, w jego neurotycznych manieryzmach i histerycznym zadęciu, do wychudzonych psów myśliwskich, na przykład - chartów typu azawakh". Ale w ostatniej chwili zdążył spojrzeć na żonę - i całe szczęście, gdyż ostatnim, co miał ochotę teraz artykułować pod własnym adresem, były wyznania miłości.

A to dlatego, że w dniu swoich trzydziestych urodzin, Arson de Loughrey-Cox nikogo nie darzył równie potężną nienawiścią, jak samego siebie. Takim zupełnie prostym, nieprzekombinowanym rodzajem nienawiści, który nie sprawia, że człowiek ma ochotę na przykład snuć intrygi, albo kogoś zniesławić, albo otruć cykutą, albo napuścić na niego płatnego mordercę ze szpikulcem do lodu ukrytym w rękawie.
To był taki rodzaj absolutnego szału nakierowanego na własne jestestwo, jaki sprawiał, że Arson najchętniej po prostu trzasnąłby w to lustro głową. I walił nią tak długo, aż przestałby istnieć: tak on, jak i wszystkie jego wersje, zwielokrotniane w nieskończoność w odłamkach wilgotnego szkła.
- Ty - uśmiechnął się, patrząc na Ettel nagle z niezwykłą trzeźwością i czułością jednocześnie. Podstawił się pod jej dłonie, przyjemnie chłodne i bezpieczne - przewidywalne, znajome, poznane dokładnie na drodze różnych doświadczeń (ściskane, całowane, uderzane w piątce - gdy byli w tej samej drużynie podczas gry w planszówki i akurat prowadzili, zamykane w żelaznym uścisku kiedy się o coś zakładali, lizane - na żarty, podczas kuchennych przygód i zupełnie na poważnie, w jedwabie i bawełnie pościeli), i przymknął powieki, wpuszczając do źrenic tylko drobną cząstkę łazienkowego światła - I bożonarodzeniowy, i wielkanocny, i rocznicowy, i walentynkowy, i z okazji czwartego lipca i Dnia Bastylii i święta górników. Wierzysz mi? - Trochę brał ją pod włos, trochę pytał zupełnie na serio - A tak poza tym to te spinki do mankietów od Edwarda. Podobają ci się? Pomyślałem, że by pasowały do tego garnituru, wiesz którego... Od Zegny. Założę go chyba na premierę Patty za dwa tygodnie. Co myślisz, Ettel? Pójdziemy tam w ogóle? Nie musimy przecież - pochylił się do niej, cały błyszczący wodą i opiłkami brokatu, które spadły z jej powiek na jego policzki gdy dochodził, jakieś cztery minuty i trzydzieści sekund temu - Tak jak, tak na dobrą sprawę, nie musimy nigdy wyjść z tej łazienki. Rozumiesz? Może powinniśmy zostać tu już na zawsze.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Ja - trochę powtórzyła za nim, a trochę spytała i nie była w stanie ukryć tej nutki zwątpienia w głosie. Mimo to uśmiechnęła się, nim zwróciła Arsonowi uwagę, że… - To pewnie byłby najwcześniejszy prezent urodzinowy w historii - może to faktycznie był ich problem: to, że Arson zdarzył jej się po prostu za wcześnie. Nie dlatego, że gdy się poznali, od bankietu urodzinowego w Canlis dzieliło ich jeszcze sporo czasu i ten jego prezent siedział teraz na łazienkowym blacie i pyskował. Dlatego, że kiedy się poznali, Ettel miała t y l k o dwadzieścia jeden lat i była jeszcze dzieciakiem. Może gdyby nie umówili się wtedy przed budynkiem, w którym Ettel miała wykłady z dramatu antycznego - albo gdyby się umówili, ale Arson tego dnia nie przyszedł, albo: gdyby przyszedł, ale ich znajomość skończyła się wraz z początkiem wakacji, po których tylko jedno z nich planowało wrócić na uczelnię - byłoby im teraz, w jakimś sensie, łatwiej. Mogłaby nie tylko dokończyć studia w Anglii, przede wszystkim mogłaby dorosnąć po swojemu (albo łudzić się, że zrobiła to po swojemu).

Gdyby wtedy nie przyszedł na spotkanie, dzisiaj, w dniu urodzin, Arson de Loughrey-Cox przeżyłby trzydzieści lat nie mając pojęcia, że Ettel przed spaniem zamyka drzwi sypialni, za to często bierze prysznic, nie zamykając przy tym drzwi łazienki (a potem marznie w trakcie kąpieli, ale nie lubi być podwójnie zamknięta). Nie wiedziałby też, że spośród słodkich bułek statystycznie najczęściej wybiera cynamonki (a także: że jada słodkie bułki na tyle często, że prowadzenie podobnych statystyk byłoby możliwe), z jakiegoś powodu nie znosi miejskich rowerzystów, a jej ulubioną postacią w filmie zwykle okazuje się starszy pan imieniem Helmut. Ani tego, że Ettel miała w mózgu specjalną przegródkę, w której gromadziła i zapamiętywała informacje o ulubionych słodyczach bliskich, a ta przegródka zajmowała tyle miejsca, że nie starczyło już przestrzeni na pamiętanie o podlewaniu kwiatków. Nie miałby pojęcia, że Ettel lubi rywalizację i zakłady, w dziwny sposób potrafi dogadać się z niemal każdym taksówkarzem, ma sporo podobnych do siebie ubrań, a kiedy układa się do snu, wsuwa rękę pod poduszkę.

Ale gdyby zapomniał o tej randce sprzed pięciu lat, teraz mógłby bez większego problemu walnąć głową w lustro i powtarzać to tak długo, aż starczy mu sił. Teraz nie mógł, bo ta dziewczyna, która przyjechała za nim do Seattle, wciąż trzymała dłonie na jego twarzy - cios nie byłby wystarczająco silny, a a pierwsze, najmocniejsze uderzenie musiałaby przyjąć Ettel. Dlatego teraz pogłaskała go po tej twarzy, z zupełnie normalną szczęką. - Będę ci bezgranicznie wierzyć, Bellamy - zaczęła, nachylając się trochę tak, jakby zamierzała go zaraz pocałować: - jeśli powiesz mi, kiedy, do cholery, w Stanach obchodzicie święto górnika - uśmiechnęła się szeroko, zupełnie niezainteresowana odpowiedzią. Stawiała teraz warunki i obiecywała ślepą - dziecięcą - wiarę w to co mówił, ale wcale mu teraz nie wierzyła: nie wierzyła, bo nie lubiła siebie zbyt mocno, by mogła zaakceptować taki scenariusz. Taki, w którym była nie tylko ważna, ale przede wszystkim: najważniejsza.

- Myślę, że to cudownie, że konkuruję ze spinkami - poinformowała z powagą. - I że ty dobrze wyglądasz w tym garniturze. Ale musimy się dowiedzieć, czy Patty udało się zaprosić swojego terapeutę na premierę. Jak ją ostatnio widziałam na tym niesmacznym sushi, to recytowała mi fragment ody do terapeutki ze scenariusza. Była okropna, spodoba ci się - a przynajmniej: zakładała, że Arsonowi się spodoba, po tylu latach roszcząc sobie widocznie prawo do równie śmiałych ocen.

A może jednak nie powinna, skoro - nawet po t y l u latach - wciąż czasami nie rozumiała. Przyglądała się Arsonowi przez chwilę, łagodnym, może odrobinę nieprzytomnym (po-orgazmowo i po-alkoholowo) wzrokiem, aż wreszcie pokiwała głową jakby mąż zaproponował jej właśnie wspólne wyjście do pobliskiego sklepu. - Skoro tu zostajemy, będziesz na mnie skazany już na dobre, wiesz o tym? Nawet kiedy zacznę się tu nudzić.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A może tylko inaczej.

No, byłoby, ma się rozumieć.
  • Gdyby - wtedy - powiedział Tommy'emu, piegowatemu Nowozelandczykowi z fakultetu o symbolice jungowskiej u Szekspira, albo szekspirowskiej u Junga, już nie pamiętał (pamiętał, natomiast, czerń wstążki i hebanowe refleksy we włosach Ettel, i zaróżowienie koniuszka jej nosa, kiedy rzucił: Hej, naprawdę ładnie wyglądasz, choć planował - w naśladownictwie ogólnoeuropejskiej kurtuazji i sztywnej brytyjskiej kindersztuby - ograniczyć się do bezpiecznego i bezosobowego: Miło cię widzieć), że owszem, bardzo chętnie pójdzie z nim do pubu i pogada o giełdzie i wyższości puddingu Yorkshire nad sufletem chlebowym, zapomniawszy o chudej brunetce raz, i - tym samym - na zawsze.
    Albo gdyby Profesor McIntyre spóźnił się na zajęcia, któryś już raz w tym semestrze zmuszony wcześniej przez zaczątki demencji by dwukrotnie wracać się do domu i sprawdzać, czy aby na pewno wyłączył żelazko albo opiekacz do chleba, albo gaz pod małą patelenką, na której wcześniej usmażył sobie jajko i trzy plasterki boczku, i przetrzymał ich zwyczajowe dwadzieścia minut po zakończeniu ostatniego wykładu w planie tego dnia.
    Lub gdyby powstrzymała ich powódź.
    Meteor (jak w tym filmie, takim 6.5 na 10, jego zdaniem, który oglądali na Netfliksie podczas ostatniej przerwy świątecznej)?
    Stado dzikich panter, które wyzwoliły się z więzienia ogrodu zoologicznego i teraz panoszyły po akademickich przestrzeniach, rozrywając niewystarczająco szybkich studentów na obiecujące, przeintelektualizowane, ale też i kompletnie nieprzydatne już nikomu strzępy?
    • A jednak ani nic go nie zeżarło, ani nie zatrzymało, ani nie zniechęciło, aby wtedy znaleźć się tam (czytaj: vis a vis Ettel, mówiąc jej, że wygląda naprawdę ładnie), w czego konsekwencji teraz znajdował się tu.
Z tym, że "inaczej" niekoniecznie musi zawsze oznaczać: "z mniejszą ilością trudności".
Bo - w ramach prawdy objawionej, do której człowiek, niestety, musi po prostu dorosnąć, i na jaką, równie niefartownie, zwyczajnie nie da się przygotować - życie ma to do siebie, że bywa ciężkie niezależnie od niepodjętych, i podjętych, decyzji. Tak, jakby na każdego przypadała konkretna ilość egzystencjalnego chłamu, z którym poradzić sobie będzie musiał (bądź nie poradzić wcale) tak czy owak, nieważne, czy powie "tak" randce z miłym studentem ostatniego roku, "tak", gdy ten student spyta paręnaście godzin później, czy się zostanie z nim do rana, i "tak", kiedy będzie klęczał, zadarłszy z nadzieją głowę, wyciągając przed siebie kryte pluszem puzderko z wymownym błyskiem w centralnym jego punkcie.

Więc nawet gdyby było łatwiej inaczej, czy nie wychodzi na to, że pewnie i tak przyszłoby im się męczyć? Teraz, pięć lat w przód.
No, tylko, że nie ze sobą (nawzajem).

- Szóstego grudnia, co roku - Powiedział więc ten mężczyzna, który w alternatywnej wersji rzeczywistości waliłby właśnie głową w roztrzaskujące się pod naciskiem jego ciała lustro - Pozamiatane. Teraz już naprawdę musisz mi wierzyć bezgranicznie.
Westchnął pod jej dotykiem, przymykając powieki pociemniałe wodą, którą niedawno próbował uporać się z fioletem. I w zasadzie pomyślał też o tym samym - że gdyby porwał się teraz na akt autodestrukcji, to Ettel dostałoby się pierwszej.
I, skomplikowane: może to dobry moment żeby zauważyć, że Arson chyba w jakimś sensie chyba lubił, gdy Ettel przyjmowała uderzenia - ale nie za niego (wszak, nawykowo, z własnym bólem zawsze radził sobie w pojedynkę - propozycje wsparcia ze strony otoczenia zbywając machnięciem dłoni i wystudiowanym uśmiechem), lecz od niego.
Tylko w bardziej społecznie akceptowalnej formie niż ta, jaką wybrał sobie, na przykład, jego własny ojciec w relacji z, na przykład, jego własną matką - więc drogą drobnych złośliwości, pstryczków wymierzanych w najtkliwsze obszary ego, werbalnych szczypnięć odznaczających się sińcem nie na skórze, a jedynie na duszy.

- Oj - nie tyle cmoknął, co cyk-nął językiem, jego koniuszek docisnąwszy do łuku podniebienia, a potem zwyczajowo pokaleczył jej nazwisko naciskiem akcentu położonym na nie tę zgłoskę, co trzeba: - Przecież i tak jestem na ciebie skazany, Schechter. Jakoś sobie na pewno poradzę, coś ci znajdziemy do roboty...
Następnie rozejrzał się po łazience: niby-dżungli tapet i kameralnym półmroku rozpraszanym ciepłym światłem modnie-rustykalnych osłonkach żarówek zwisających ze stropu, aż ponownie natrafił na ich własne odbicia. I odbił się, też, od blatu o który się przed chwilą opierał. Pociągnął nosem, chwilę oddając się dziwnemu roztargnieniu, a wreszcie - na tej samej fali po-orgazmowej, po-alkoholowej nieprzytomności, która nakazywała Ettel kiwać głową jakby w zwolnionym tempie, postanowił podzielić się z żoną czymś, o czym zapomniał (albo zapomniał chcieć) jej powiedzieć:
- W tym temacie... Znaczy, o scenariuszach mówiąc... Parę, uhm, parę dni temu... Odezwał się do mnie St. Patrick, wiesz? - Szastając nazwiskiem kolejnego reżysera jak zużytym świstkiem papierowego ręcznika - Że może bym chciał zagrać w jego nowej rzeczy. Reinterpretacji czegoś, podobno szokującej. I wiesz, kto podobno dostał już w niej angaż? Jim Montgomery, proszę cię uprzejmie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Prawie się roześmiała, gdy Arson podał jej - lub, naturalnie, zmyślił - datę jednego z najgłupszych świąt, o jakich ostatnio słyszała. Nie miała pojęcia o górnikach w Ameryce (czyli podobnie jak o górnikach w Europie…), dlatego jedyne co mogła teraz zrobić, to uwierzyć mu. - Zacznę od tego, że nie sprawdzę święta górników w wikipedii - obiecała, bo chyba właśnie tak wyglądała bezgraniczna wiara: by nie podważać nie tylko oczywistych kłamstw - gdy ktoś wraca do domu i przynosi ze sobą zapach cudzych perfum i bordowe maźnięcie szminki na kołnierzyku, ale zapewnia, że był na spotkaniu z kolegą - ale też tych twardych faktów, które łatwo zweryfikować za pomocą telefonu. - Od teraz świętujemy też szóstego grudnia? - spytała z nadzieją, że odpowiedź będzie brzmiała nie.

Nie lubiła amerykańskich świąt. Całe mnóstwo elementów m o g ł a b y polubić - chłodne drinki w ogrodzie z okazji czwartego lipca, mecz oglądany w święto dziękczynienia, gdy zjadłaś dokładkę ciasta z dynią i ciężko ruszyć się z kanapy czy świąteczne swetry wkładane w boże narodzenie. Ale ani swetry, które możesz nosić tylko dwa dni w roku, ani jedzenie, nie mogło zmienić najważniejszego: tego, że właśnie w czasie świąt czuła się tu najbardziej obco. Nadal trochę myliło jej się, co robili w święto pracy, a co na czwartego lipca, i właśnie wtedy - gdy wszyscy byli pochłonięci świętowaniem, do którego trudno było jej się przyłączyć - najbardziej tęskniła za domem i szabatowym czulentem jej matki. Nie mogła nawet nikomu o tym powiedzieć: Arsonowi, żeby go nie rozdrażnić ani nie zmartwić tym, że wciąż nie umie się tu w pełni odnaleźć. Nikomu innemu, to znaczy, całemu gronu znajomych (podobno ich wspólnych), bo nie chciała robić czegoś egzotycznego ze swojego świata i swoich tradycji. Już i tak wystarczająco często, podczas tych wszystkich świątecznych imprez, była przez wszystkich przepytywana - nagle przypominali sobie, że nie jest stąd i zaczynali zarzucać ją pytaniami jak mało rozgarnięte dziecko, z wyrozumiałością dodając, że we Francji pewnie się tak nie świętuje, jakby mieli o tym jakiekolwiek pojęcie.

Więc ich nowe życie w kiblu będzie wyglądało tak samo jak to w Seattle: Arson sobie poradzi, a Ettel będzie stała obok i się nudziła. No, cudnie. Zsunęła się z blatu, na którym siedziała, żeby wejść do - jedynej - kabiny i przymknęła tylko drzwi. - Hm? - mruknęła na znak, że wciąż go słucha i zmarszczyła mocno czoło. - Wiesz, SZOKUJĄCA REINTERPRETACJA w reżyserii St. Patricka brzmi jak coś, co nigdy nie powinno powstać. No i jego dwa ostatnie spektakle były okropnie słabe, niezależnie od tego, kto w nich grał - wsunęła dłoń między uda, a po chwili Arson mógł usłyszeć odgłos spuszczanej wody i ponownie zobaczyć swoją żonę. - Chyba że chcesz w tym zagrać, ale… wiesz, nie myślałam, że mówiłeś o tym Piscatorze na poważnie. No i do tego jeszcze… Jim? - jedno z tych imion, które do tej pory było zarezerwowane dla nocnych rozmów w półmroku sypialni i należały do przeszłości - na pewno nie do rozmów o planach na przyszłość, dlatego wypowiedziała je bardziej jak pytanie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To naprawdę miłe (acha, no wcale nie), gdy nasz życiowy partner z góry zakłada, iż podawana mu przez nas prawda może być równie dobrze uplecioną naprędce bujdą. I Arson wcale nie wypierał się faktu, że Ettel mogła mieć ku rozwinięciu takiej tendencji dobre powody, ale i tak mogło mu się zrobić trochę przykro. Gdyby wiedział. Lub raczej: gdyby jego przypuszczenie odnośnie schechterowego niedowierzania zostało przez nią w jakikolwiek potwierdzone.
A jednak - nie. Zamiast tego? Głęboka zieleń tęczówek, złamana miodowym odcieniem mahoniu rozlanego wokół dwóch bezdennych jeziorek źrenic, i -
  • zaraz, jak ona to nazwała?
    • Bezgraniczna wiara -
  • wpisana w kobiece spojrzenie.
- Dziękuję.
Absolutną prawdą był przynajmniej fakt, że Arson nie musiał zaprzątać sobie głowy ścieraniem z koszulowego kołnierzyka smug pomadki w kolorze bordo, fuksji, albo miliarda innych dostępnych odcieni, ani, choćby, plamki sadzy - bo nie sypiał z żadną kobietą, ani też z żadnym górnikiem.
Póki co.
Ponieważ, też “póki co”, Arson nie sypiał z nikim -
to znaczy, z nikim oprócz Ettel.
Nie w głowie, oczywiście, w głowie zdarzało mu się spać z całym tłumem pozbawionych twarzy osób ciał, w jednej z tych intruzywnych, kompulsywnych fantazji snutych w metrze w powrotach z wyjątkowo stresujących prób.
Ale, mimo tych wszystkich hop-do-przodu deklaracji o otwartości ich związku, cała jego poliamoria sprowadzała się póki co do paru wiadomości wymienionych z kimś na tinderze, szybko zresztą zapomnianych. Może więc od samego początku pomysł ten po prostu nie miał sensu, i trzeba było z niego zwyczajnie zrezygnować?

- Mhh, to zależy, czy chcesz świętować szóstego grudnia, czy nie - Odparł, i w sumie zasadnym pytaniem byłoby, czy tego typu odpowiedź nie jest jeszcze gorszą niż “tak”, którego Ettel wolała uniknąć. Bowiem czy nie było trochę tak, że ostatnimi czasy to Arson, naturalną (?) drogą stał się w ich związku głównym decydentem? Wynikiem niepisanej umowy, albo po prostu grubego niedopowiedzenia. Zyskując poczucie kontroli, ale i ciężar odpowiedzialności, który czasem wywoływał u niego panikę panikę panikę nieprzyjemne skurcze u nasady karku.

Uśmiechnął się, wsłuchany w szelest sukienki, gdy jego żona zsunęła się z łazienkowego blatu; potem pozostało mu tylko posłuchać jak sika, jak mnie w dłoni papier toaletowy, i jak spuszcza wodę. Wychynęła z kabiny niczym Wenus z Milo - z równie rozwianym włosem, tylko z innej nieco muszli.
- Sugerujesz, że ta SZOKUJĄCA REINTERPRETACJA - powtórzył za żoną, która powtórzyła za nim, i jakimś skrawkiem świadomości pewien był już, że to określenie na stałe zagości w ich związkowym słowniku - Będzie do dupy nawet z moim nazwiskiem w obsadzie? Optymistycznie.

Jeśli zapisywanie tekstu debiutanckiej sztuki (kiepskiej i repetytywnej) najpierw fioletową szminką, a potem własną krwią, gdy ta pierwsza się skończy, na skrawkach papieru toaletowego i szorstkich, zielonkawych płatach celulozy wydartych z dozownika nad umywalką tak długo, aż skończy się najpierw papier, a potem krew, wpisywało się w definicję “radzenia sobie” to owszem, taki był plan: że Arson sobie poradzi, a Ettel będzie stała obok i się nudziła.
Ale czym w zasadzie? Obserwacją tego, jak jej mąż się stopniowo wykrwawia?
[ Bo tak się też czuł.
I czasem zastanawiał się, czy nigdy go nie słyszała. Wody puszczanej z kranu na całego dłużej niż wymagałoby tego zwykłe umycie rąk… I twarzy, i stóp, i jeszcze lustra nad umywalką. Pełnych frustracji chrząknięć, gdy żołądek stawiał opór i informował - bolesnym, suchym skurczem - że finito, może coś tam w nim jeszcze zostało, ale on już nie zamierza się tą pozostałością z nikim dzielić (a już na pewno nie z porcelaną kibla). Głosu rozoranego chrypką, której nie dało się wytłumaczyć nadaktywną klimatyzacją albo uczuleniem na pietruszkę w jedzonym właśnie tabbouleh.

A czasem po prostu myślał, że może Ettel nie chce go słyszeć. I nie dziwiłby jej się ani trochę. ]

- Z drugiej strony… Umm, no wiesz, wtedy przynajmniej nie będę musiał się obciążać, że to ja wszystko spieprzyłem - Umył ręce, bo zapomniał, że mył je już przed chwilą dwa razy - Nie wiem, Ettel. Po prostu... Jestem... Jestem znudzony… - Życiem; - Szekspirem. Też masz wrażenie, że czasem już po prostu zaczynam mówić Hamletem? Wiesz o co mi chodzi? Pomyślałem, że taki powiew świeżości może mi pomóc. Nam. Mówiłem już, że jestem świadom, że ostatnio byłem dość okropny? Nieobecny. Niedostępny. Nie chcę... Nie chcę tak żyć?
Łypnął na nią. Potem się żachnął. I roześmiał kwaśno.
- Zapomnij. Sam już nie jestem pewien, o czym mówię na poważnie, a o czym nie - Myślał, że to trochę jak z tymi rozmowami o święcie górnika. Albo o miłości na całe życie.
- No i do tego jeszcze Jim. - Odarł pytanie żony ze znaku zapytania, zamieniając je tym samym w smętnawe, poważne stwierdzenie. Jeszcze Jim, czy już Jim, czy znowu Jim czy raczej, zawsze Jamie? - Chyba... Wiesz, zanim stąd wyjdziemy... Chciałem cię spytać co ty myślisz. Czy powinienem w tym zagrać? Z nim. Po tym... Przy tym wszystkim, co wiesz. No. No wiesz.

Przy założeniu, że wiedziała może jakieś trzydzieści procent - przy optymistycznej kalkulacji.
Ostatnio zmieniony 2022-07-02, 22:44 przez arson de loughrey-cox, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gwoli ścisłości: nie sikała.

Nie żeby w sikaniu było coś złego. Wręcz przeciwnie, jak wiemy, mocz generalnie zdrowiej jest oddawać niż zatrzymywać, zwłaszcza po seksie. A jakby się nad tym chwilę zastanowić, ta zasada prawdopodobnie mogłaby się sprawdzić zaskakująco często, gdyby niektórzy postanowili nie trzymać dłużej w sobie różnych rzeczy. Na przykład wątpliwości związanych z tymi smsami od Arsona, gdy pisał jedynie, że wróci późno, w dodatku z m ę c z o n y, a mózg Ettel jeszcze w tej samej sekundzie podsuwał jej całą masę kobiet i innych górników, które mogłyby tak wymęczyć jej męża tego wieczoru. Albo rozchodzący się po ciele niepokój, gdy nagle wśród domowych hałasów, na tyle już oswojonych, że niemal ignorowanych, docierało do niej, że słyszy szum wody i mimowolnie zaczynała nasłuchiwać. I to nieprzyjemne, przygnębiające poczucie, że nie ma dla niego żadnego znaczenia: bo co za różnica, czy Ettel chciała świętować jakieś głupie święto, o którym właśnie się dowiedziała, skoro i tak to Arson decydował o wszystkim, nawet o tym, czy zjedzą ciastka?

Ale gdyby spróbowała mu powiedzieć którąkolwiek z tych rzeczy, zdradziłaby mu tym samym, jak się czuje: żałosna. I głupia. A do tego bezradna, naiwna i bardzo smutna. Dużo łatwiej było spróbować to po prostu zetrzeć z siebie tyle, ile była w stanie, a dyskomfort, jaki pozostał, zignorować.

I ignorować go tak długo, aż się do niego zwyczajnie przyzwyczai. Nie do takich rzeczy zdążyła przecież przywyknąć.

Dlatego uśmiechnęła się do Arsona, ignorując nieprzyjemną wilgoć w tych jej cienkich majtkach i ból w dole pleców, przypominający o tym, że za pierwszym razem spudłowała, próbując usiąść na blacie, o czym poinformowała świat za pomocą nieco niewyraźnego, bo wypowiedzianego prosto w arsonowe wargi, AŁA. - Chcesz mi teraz powiedzieć, że wziąłeś ze mną ślub ze względu na mój optymizm? - bo jeśli tak, to byli w jeszcze większej dupie niż ktokolwiek mógł przypuszczać. - I nie chodzi mi o to. Bardziej… o to, czy na pewno chcesz wkładać czas i to swoje arystokratyczne nazwisko w coś, co robi St. Patrick - wyjaśniła, wzruszając przy tym lekko ramionami - chyba na znak, że jeśli chciał, to w porządku. O ile uda im się w ogóle zapisać to jego nazwisko bez błędu, bo najwyraźniej Ettel miała bardzo ograniczone zaufanie do nowego reżysera swojego męża.

- Nie spieprzysz wszystkiego, więc i tak nie powinieneś się tym obciążać - mógł ją zignorować, udając, że nie usłyszał Ettel przez szum wody - może nawet trochę dlatego nie poczekała, aż Arson skończy: żeby dać mu wymówkę, gdyby jej potrzebował. Przede wszystkim jednak nie chciała go zostawiać z tym poczuciem całkowitej odpowiedzialności za porażkę. Nawet na trzydzieści sekund potrzebnych na umycie rąk zgodnie z instrukcjami rozwieszonymi w publicznych toaletach. - Wcale nie jesteś okropny - zaprotestowała, wiedziona nie tyle głębokim przekonaniem, co odruchem - tym samym, przez który ani jej znajomi, ani rodzice nie mogli krytykować Arsona.

Z drugiej strony: nie powiedziałaby, że był niedostępny jedynie ostatnio. Chociaż mało które określenia są równie mało precyzyjne jak te dotyczące czasu: co to właściwie znaczy d a w n o? Arson kajał się właśnie, myśląc o tym roku, ich małżeństwie, całym związkowym stażu czy o perspektywie równo trzydziestu przeżytych lat? To wszystko nie miało sensu, dlatego jedyne co mogła zrobić, gdy błyskawicznie się z tego wycofał, to spojrzeć na męża ze swoją zwyczajową łagodną czułością i wyciągnąć do niego rękę w geście z rodzaju chodź do mnie.

- Upewnij się tylko, że St. Patrick wie, jak właściwie masz na nazwisko - poprosiła. - A Jim… może to i dobry pomysł, wiesz? Nie uda ci się go unikać w pracy przez kolejnych czterdzieści lat, więc może dobrze po prostu razem zagrać i mieć to wreszcie za sobą. I zrobić z Jima po prostu kolegę z branży, takiego jak czterech innych Jimów, z którymi gdzieś wcześniej grałeś, zamiast… tego Jima - a więc unieszkodliwić i zastąpić tamte wspomnienia - z czasów, do których Ettel nie ma dostępu - nowymi.

No a poza tym: Jamie był śliczny (obiecałam, że to napiszę).

- To co? Chcesz już stąd iść czy wolisz wrócić na imprezę?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Jeśli to, co będę zobowiązany wkładać w St. Patricka, kończy się na czasie i moim... - Arystokratycznym?, no proszę, Ettel, arsonowa matka byłaby za taki epitet całkiem zobowiązana [a już z pewnością bardziej, niż za nadętą bździągwę, którą zdarzyło się Ettel raz nazwać swoją teściową w wieczornej, kuchennej kłótni - prowadzonej oczywiście tylko jeden na jeden, z Arsonem, poza tejże teściowej świadomością; nieśmiało, pół-szeptem, ale tak, że Arson mimo wszystko usłyszał, i to był jedyny raz kiedy znaleźli się aż tak blisko rozwodu, choć de Loughrey-Cox sam nie był pewien co dokładnie oznacza "bździągwa", czy to w ogóle angielski wyraz, i czy Ettel nie pomyliła tego słowa przypadkiem z jakąś... "pardwą", może? brzmiały podobnie; ] - Niedorzecznym nazwisku... To wiesz, w sumie... Tak jak mówisz... Czemu by nie? To tylko teatr. Nikt mi go nie każe zapraszać do domu, tak? Ani jego, ani... - Zmrużył oczy. Przespacerował się wąwozem pierwszej kurzej łapki w kąciku własnego, lewego oka - podpatrzonym w tafli lustra. Wrócił do myśli, na której przyłapał się parę dni temu (i potem przyłapywał się jeszcze parokrotnie): na ile ciężko będzie mu zatrzymać Jamesa w teatrze? Na ile poradzi sobie z wydzieleniem dla byłego przyjaciela wygodnej, ale zamkniętej przestrzeni, której nie będzie mu wolno opuszczać pod żadnym pozorem? No, w taki sposób, by nie mógł się wkraść - on, i myśli o nim - w żadne sfery jego życia poza obszarem Paramount Theatre. Żadnych kolacji po próbach, wspólnych przebieżek o świcie, tak na pozbycie się stresu, żadnych drinków na zakończenie pierwszego-drugiego-trzeciego etapu produkcji. Cóż. Zważywszy na fakt, że rozprawiali o Montgomery'm w restauracyjnym kiblu w jego urodzinowy wieczór, dziesięć minut po orgazmie i trzy minuty przed powrotem wprost w towarzyski wir imprezy, chyba nie szło mu rewelacyjnie - Nikogo innego. Mam trzydzieści lat, to najwyższa pora, żeby stać się ekspertem od wyznaczania zdrowych granic. - Wetknął wystający rąbek koszuli za pasek, i odstający kosmyk włosów za ucho - No, a poza tym to są niezłe pieniądze. Nie zabolą.

Nie, oczywiście, by Arson Bellamy kiedykolwiek znajdował się w sytuacji, w jakiej tego typu dylematy musiałby rozwiązywać na poważnie. To znaczy - czy faktycznie oddać się, razem ze swoją energią, czasem, podobno-talentem i wszystkimi "h", "o" i "x" bezsensownie porozstawianymi w nazwisku, bufonowatemu młokosowi z New Houlka w Mississippi, bo w innym razie nie będzie za co pokryć czynszu albo opłaty wizowej. Prawda była taka, że wszystko co Arson w swoim życiu aktualnie robił - zważywszy na sumy przypisane do jego konta bankowego - wpisywało się w kategorię wyboru, a nie konieczności. Co z jednej strony było wygodne, i pachniało białym przywilejem równie mocno jak jego Patchouli Absolu, osiemset dolców za butelkę (w przeliczeniu: siedem centów za psiknięcie) i prywatne ubezpieczenie zdrowotne... A z drugiej, obciążało jego serce serce serce barki obrzydliwą myślą, że jakiejkolwiek decyzji by nie podjął, odpowiedzialność i tak zawsze spoczywać będzie wyłącznie na nim.
  • - Nie spieprzysz wszystkiego, więc i tak nie powinieneś się tym obciążać.
Niezależnie od tego, jak bardzo Ettel będzie próbowała go zapewnić, że jest inaczej.

- Masz rację. - Zadarł nogę, oparł czubek buta o rant umywalki, i z grymasem niepewności i niesmaku starł z wierzchu lakierki podejrzaną smugę, która mogła mieć wiele źródeł, ale Arson jakoś nie chciał nazywać żadnego z nich. Złożył zużyty skrawek papierowego ręcznika na cztery i wyrzucił do wstawionego pod umywalki kubła na śmieci (jednego z tych boho-ekologicznych, niepraktycznych i bardzo ładnych, czyli, w skali życiowej, trochę jak James Montgomery i Arson de Loughrey-Cox razem wzięci) - Nie ma co się zastanawiać. Trzeba unieszkodliwić Montgomery'ego, przeżyć St. Patricka, dostać się na afisze i zrobić z tego cyrku coś pożytecznego.
Tak naprawdę może nie tyle wolałby, co potrzebował, żeby Ettel kazała mu usiąść na podłodze - tak, tutaj, w łazience, i w niedoczyszczonych lakierkach - i pytała:
  • Co się dzieje, Arson?
tak długo, aż pęknie w końcu i wyleje się wszystkimi tłumionymi emocjami (może wtedy przynajmniej przeszłaby mu ochota na skrupulatne wyrzygiwanie ich w otchłań kibla).
Ale, jak zwykle, nie było na to czasu. I przestrzeni. I, chyba, obopólnej ochoty. Bo po co, skoro można żreć niewegańskie tartinki i upijać się cointreau, raz po raz odpierając towarzyskie ataki teściów i ich kuzynów, znajomych i wrogów (skrytych pod płaszczykiem przyjaciół)?
- Jeszcze tort. Musimy tam wrócić. - Skrzywił się, wzruszając ramionami i otworzył drzwi (chociaż przecież parę chwil temu obiecywał żonie, że zostaną tu na zawsze). Niefortunnie, bo tym samym wypychając Schechter niemal bezpośrednio w objęcia swojej własnej matki, wyłaniającej się właśnie - ruchem posuwistym, w stylu Wypiłam Za Dużo, a Będę Pić Więcej - zza winkla.

- Moje dzieci! - Rozświergotana, ale też i wyraźnie zniecierpliwiona, Clarissa zagarnęła ich obydwoje w objęcia, ignorując zupełnie fakt, że sposób, w jaki zwracała się do Ettel i Arsona mógłby, w sumie, sugerować kazirodztwo - Promyczku, na miłość boską, gdzie byliście?! Zaraz podajemy tort! - Jakby wyczytawszy w myślach syna - Etti, powiedz, skarbie... Jesteś absolutnie pewna, że nie wolno ci jeść śmietany? Można ją zdjąć z wierzchu, ale obawiam się, że jest też w kremie pomiędzy blatami biszkoptu. Ale... Niewiele. Podobno tyle, co kot napłakał.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Jeśli potrzebujesz wsparcia w tych granicach, od teraz mogę sobie absolutnie nie życzyć, żebyś przyprowadzał do domu St. Patricka i resztę, chciałbyś? - zaproponowała, przypominając Arsonowi o jednym ze związkowych przywilejów, z jakich wciąż mógł korzystać - prawa do zwalania winy na partnera. Przecież łatwiej było powiedzieć, że to Ettel źle się poczuła, gdy w ostatniej chwili chciał odwołać spotkanie, a w przypadku reżysera naprawdę nie miałaby nic przeciwko, gdyby nigdy nie wpadł do nich na drinka.

To, że Arson chciałby zaprosić Jamiego nie wpadło jej nawet do głowy.

Miała ochotę wywrócić oczami - w sposób, który nie pozostawi nawet cienia wątpliwości, co Ettel sądzi o tym musimy, za to zgrabnie połączy wszystkie “wcale nie musimy”, “przecież obiecałeś”, “dlaczego w ogóle zgodziłeś się na tę imprezę”, “ja nie chcę do nich wracać” i “Arson, proszę” w całość. Ale, oczywiście, zamiast tego odwróciła się od męża, by po raz ostatni spojrzeć na swoje odbicie w łazienkowym lustrze i nałożyć na wargi jeszcze jedną warstwę pomadki, akurat na spotkanie z… teściową.

Prawda była taka, że nawet teraz, po pięciu latach spędzonych z promyczkiem Clarietty Arsonem, przy jego matce wciąż czuła się przede wszystkim nieswojo.

Z tego najbardziej oczywistego powodu, to znaczy - wpadli na nią od razu po wyjściu (i dojściu) z łazienki, trzynaście minut po orgazmie, co sprawiło, że twarz Ettel przybrała bardzo niezdrowy kolor.

Z powodu, którego wciąż można się było szybko domyślić i pokiwać ze zrozumieniem głową: matka Arsona była jej tak samo obca jak ten znajomy z klasy, z którym nie masz o czym rozmawiać i gdy zostajecie sami, przypominasz sobie, że nawet go nie lubisz. Wciąż zwracała się do teściowej tak bezosobowo, jak się dało: dziwnie było do niej mówić proszę pani, ale jeszcze głupiej byłoby zwracać się po imieniu, a mówienia mamo nie rozważała ani przez chwilę.

Bo tutaj dochodzimy do tego trzeciego powodu: Ettel miała własną matkę.
To znaczy, teraz, mieszkając w Seattle, miała tylko głos w słuchawce telefonu, gotów prowadzić z nią normalną rozmowę do momentu, w którym Ettel nie wspomni o praniu pościeli, kawie kupionej na wynos, koleżance mieszkającej niedaleko i wszystkim innym, co mogłoby przypomnieć pani Schechter, że jej córka poszła się kurwić z jakimś gojem i wyjechała z nim do Ameryki (ślub się nie liczył, skoro nie był w synagodze, więc Arsona traktowali bardziej w kategoriach kochanka-innowiercy niż własnego zięcia).
Kontakt z rodzicami miała więc taki jak spora część dwudziestolatków: trochę niezdrowy, z brakiem wyraźnych granic, który często sprawiał, że po rozmowie z matką i ojcem czuła się gorzej niż zanim w ogóle zadzwoniła. A mimo to - tęskniła. Nawet nie za własnymi rodzicami, co za posiadaniem rodziców. Za koniecznością odwiedzania rodziny w święta i za spędzaniem urodzin z mamą, która całowała cię w czoło. Jednak rodzice Arsona nie byli w stanie (i wcale nie chcieli) zapełnić tej pustki, która w tobie powstaje, gdy opuszczasz rodzinę na dobre.

Dlatego gdy teściowa podeszła do niej, mimowolnie napięła mięśnie, w reakcji podobnej do tej, gdy obcy człowiek w tramwaju staje zbyt blisko, a ty wstrzymujesz powietrze. - Umm… niestety - powiedziała, a to “nie wolno” po raz kolejny zasugerowało jej, że matka Arsona miesza weganizm z koszernością i religijnymi zakazami. A potem (może za sprawą tego protekcjonalnego skarbie, a może dlatego, że wystarczająco dużo razy gryzła się już w język tego wieczora) dodała: - Dokładnie tak samo jak rok temu - a nawet dłużej, czyli: od dwudziestych siódmych urodzin Arsona, na które załapała się w ostatniej chwili. Po tym jak udało jej się wyprosić wąsatego adiunkta o zwolnienie z egzaminu, dzięki czemu mogła skończyć semestr wcześniej i wsiąść w samolot do Seattle, prosto do mieszkania Arsona, które uwielbiała (a kolejne urodziny spędzali już na Fremoncie i czar prysł). Podobnie jak teraz, gdy odsunęła się od matki Arsona i spytała: - Może już pójdziemy, skoro… trzeba jeszcze pokroić tort? - żeby niektórzy go nie tknęli, a inni zaraz wyrzygali.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeśli Ettel tęskniła nie tyle za samymi Schechterami, co za generalnym faktem posiadania jakiejś rodzicielskiej dwójki, to Arson chętnie by się z nią podzielił, szczególnie matką - bo takiego ojca jak jego własny, szatyn nie życzyłby nawet największemu wrogowi (a do chwili, w której de Loughrey-Cox zacząłby określać dziewczynę tym mieniem brakowało im jeszcze przynajmniej kilku lat oraz, zapewne, papierów rozwodowych dostarczonych na jego próg przez anonimowego prawnika - wraz z obietnicą odarcia aktora z majątku).
Oddałby jej - nawet nie połówkę, a całość tego uczucia, które sprawia, że konieczność złożenia rodzicom wizyty przeżywa się jak samogwałt - akt, jakiego dokonuje się trochę z przyjemnością, a trochę wbrew własnej woli, niosący z sobą najwyższy dyskomfort, ale i obietnicę paru upojnych chwil.
Oddałby jej pytania zapętlone jak melodia wadliwej pozytywki: Jak się czujesz? Co u ciebie? Dbasz o siebie? Kiedy przyjedziesz? Myślisz o mnie? Kiedy wpadniesz? Czemu nie dzisiaj?, na które satysfakcjonująca odpowiedź zwyczajnie nie istnieje.
Oddałby jej też ten kłąb dziwnych, skołtunionych emocji, które rodzą się w brzuchu - gdzieś na wysokości przepony - kiedy podczas niedzielnych wizyt wchodzi się do własnego, dawnego pokoju, i zdaje sobie sprawę, że nigdy się z niego nie wyszło. Że się w nim utknęło - może na zawsze. Że ciałem się z niego wyrosło, tak jak wyrasta się z ubrań, ale dusza nadal tkwi gdzieś tutaj - skulona za łóżkiem jak przerażony ośmiolatek nasłuchujący awantur burczących za ścianą jak burza z gradobiciem.
I oddałby jej wreszcie to dorosłe poczucie wstydu i odpowiedzialności za osoby, które przecież powinny wstydzić się, i brać odpowiedzialność, za nas właśnie. Odczuwane tym częściej, im częściej trzeba było z własnymi rodzicami widywać się osobiście, i bardzo fizycznie.

Ale nie mógł. Bo on miał do niesienia swój krzyż, a ona własny - dwa suche, europejskie głosy przecinane trzaskami niosącymi się czasem w słuchawce, dwie rozpikselowane twarze z rzadka spotykane podczas wideokonferencji. O rodzicach Ettel wiedział w sumie tyle, że jego imię wypowiadali w sposób w jaki wypowiada się nazwy rzadkich chorób tropikalnych (z obrzydzeniem i przestrogą), i że - logicznie - nie należeli nigdy do najczulszych z piastunów dostępnych na familijnym rynku. Ale oprócz tego? W sumie niewiele.
Może wiedziałby więcej, gdyby Ettel chciała o nich, tak naprawdę, m ó w i ć.
Ale zamiast tego... Zamiast tego najwyraźniej większą chęć miała, by odrzucać starania jego własnej matki, próbującej sprawić, by Schechter poczuła się tutaj jak... w domu?
Boże, aż by się roześmiał. Do tego brakowało grubych, ciężkich kotar i wzywania imienia Jahwe, który miałby rzekomo uchronić brunetkę przed związaniem się, na całe życie, z gojem.

- Tak, zdecydowanie pójdziemy - Kiwnął głową trochę nader energicznie, a potem prawie popchnął Ettel w stronę restauracyjnej stacyjki (czyli: wysokiego, elipsowatego stołu nakrytego bielą obrusu, na którym pysznił się wspomniany tort właśnie - bardzo drogi, bardzo piękny i bardzo niewegański, w towarzystwie dużego noża ułożonego obok, gdyby solenizant zapragnął czynić honory, albo zarżnąć wszystkich zebranych oraz kelnera, który być może miał czuwać nad każdym z powyższych aktów), gestem jakim pośpiesza się bobasy stawiające pierwsze kroki oraz prawie oplótł jej nadgarstek w zbyt silnym, zbyt gwałtownym uścisku. Powstrzymał się jednak tak przed jednym, jak przed drugim, więc finalnie skończyło się tylko na zduszonym szepcie, jakim omiótł zaraz policzek małżonki (ten sam, który trzynaście czternaście minut temu całował i kąsał, w orgazmicznym żarze zupełnie zapomniawszy o tym, że czasem jej nienawidził):
- Czy naprawdę uważasz, że to było konieczne?
I aż straszne - tym bardziej, że Arson w bieżącej chwili w pełni zdawał sobie sprawę ze swojej hipokryzji - że z restauracyjnej łazienki wyszli w komitywie, takiej, w której obiecuje się zawsze stać u boku towarzysza, ale wystarczyło jedno spotkanie z jego przeszłością matką, by trzydziestolatek emocjonalnie odsunął się od żony, wiernie zajmując miejsce na (przegranej) pozycji lojalnego syna. Takiego, co to weźmie stronę własnej matki nawet mimo głębokiej świadomości, że matka jest w błędzie.
- Przecież wiesz, że ona się stara. Dokładnie tak samo, jak rok temu. Wiem, że nieudolnie, ale mogłabyś być choć trochę bardziej wyrozumiała.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Może powinna teraz samej sobie pogratulować? Poklepać się po plecach z ponurą satysfakcją płynącą z tego, że nie dała się nabrać - przynajmniej nie tym razem. Gdyby uwierzyła w to wszystko, co Arson opowiadał w łazience, teraz byłoby jej po prostu bardzo smutno. Byłaby też rozczarowana, zupełnie jak te biegające między nogami gości dzieci, które nie potrafiłyby zrozumieć, że ktoś mógł im coś powiedzieć, a potem zachować się zupełnie odwrotnie. Na szczęście - albo i nie - pięć ostatnich lat nauczyło ją, żeby nie przywiązywać się do tego, co Arson mówił, bo kiedy tylko pojawi się ktoś trzeci, błyskawicznie zapomni. To nie musiała być jego matka, miała wrażenie (Ettel, nie matka), że wystarczył ktokolwiek, chociażby Issy, żeby Arson stanął po ich stronie, ignorując zarówno istnienie, jak i uczucia własnej żony.

Zamiast skupiać się teraz na własnym rozczarowaniu, napięła mięśnie karku, spodziewając się właśnie tego - popchnięcia jej w odpowiednią stronę albo chociaż chwycenia za nadgarstek (co mogłoby się skończyć zerwaniem drobnej bransoletki; tej samej zresztą, którą dostała od męża w poprzednim życiu, w pierwszym roku ich małżeństwa i podczas pierwszej wspólnej Bożej Chanuki, Chanukorodzenia czy jakkolwiek nazwać te zimowe święta, które próbowali obchodzić w jakiejś dziwnej, międzykontynentalnej i międzyreligijnej hybrydzie, gdy jeszcze którekolwiek z nich zwracało uwagę na to, czy Ettel dobrze się tu czuje), co prawdopodobnie świadczy o ich związki jeszcze gorzej niż to, że zdaniem Ettel to on nie chciał słuchać, kiedy mówiła o swojej rodzinie.
Inna sprawa to to, że nie zawsze umiała znaleźć słowa, które pozwolą jej opowiedzieć o swoich rodzicach i świecie, w którym dorastała, co też wywoływało kłębiący się w brzuchu ból, nawet jeśli Ettel swojego pokoju z dzieciństwa nie widziała już od lat.

Zamiast szarpnięcia poczuła jednak ciepły oddech Arsona na swojej wciąż zaczerwienionej twarzy i aromat siedmiu porcji whisky z cytryną i spojrzała na niego z jakimś twardym błyskiem w spojrzeniu. - Myślałam, że spieszysz się, żeby pokroić tort. Może od razu mi powiedz, że to było niepotrzebne, zamiast marnować czas i udawać, że chcesz wiedzieć co ja naprawdę uważam? - przecież wiedziała, o co mu chodziło. Mogła odpowiedzieć cokolwiek, nie pytał, żeby poznać odpowiedź - pytał, żeby wyjaśnić Ettel, że cokolwiek uważa, jest w błędzie.

- Oczywiście, że się nie stara - odparowała tym zduszonym szeptem, który frustracja zawsze podnosi o kilka tonów do góry i który zawsze wypada głośniej niż chciałeś. Sama zdała sobie z tego sprawę i spojrzała w stronę, gdzie zniknęła jego matka, by upewnić się, że Clarissa nie usłyszała, a Henrietta postanowiła to zignorować, ograniczając się do pogardliwego prychnięcia i myśli, że przecież mówiła synowi, żeby nie brał ślubu z tą dziewczyną. - Stara się dla ciebie. Ja nie jem nabiałego ani mięsa i powtarzam jej to od cholernych czterech lat, Arson. Żeby wciąż tego nie rozumieć i mi mówić, że mogę zjeść sam chleb albo zeskrobać śmietanę z tortu, trzeba albo być głupim, albo mieć kogoś w dupie. A twoja matka nie jest głupia, więc nie mów mi, że mam być wyrozumiała, skoro ja mogę pamiętać, jakie ona lubi kwiaty, kiedy ma urodziny i jakie perfumy jej kupić, a ona organizuje ci imprezę na sześćdziesiąt osób, na której każe mi zeskrobać śmietanę z tortu - przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu, z początku trochę jeszcze siłując się z nim wzrokiem. Zastanawiała się, czy Arson naprawdę tego nie widzi. I czy nie zdaje sobie sprawy z tego, że skoro jego matka sama spytała Ettel o tort, to wcale nie zapomniała - doskonale pamiętała, że Ettel go nie zje i postanowiła po prostu, że jej to nie obchodzi. - Poczekaj, jeszcze raz - powiedziała nagle i zrobiła krok do tyłu, może z nadzieją, że jeśli odsunie się fizycznie, to uda jej się też cofnąć rozmowę. Nerwowym gestem założyła włosy za uszy i powiedziała: - Przez cały wieczór rozmawiam z twoim ojcem o połowie ryb, Trumpie i innych bzdurach, żeby Heath dał ci dzisiaj spokój. Dlaczego… dlaczego ty nigdy nie możesz wziąć mojej strony? Byłeś wściekły, że w ogóle będziesz miał imprezę urodzinową, a pięć minut temu nie chciałeś wychodzić z tej łazienki, dlaczego ty zawsze bronisz wszystkich tylko nie mnie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To pewnie żaden argument, zważywszy na fakt, na jakiego kutasa Arson tak, czy siak wychodził, o egzystencji swojej małżonki - i wszystkich jej uczuć, i wszystkich poświęceń, na które się zdobyła dla jego żałosnej persony, i wszystkich niezjedzonych przez nią sałatek z pomidorem, kanapek z glutenem i tortów ze śmietaną, na które mogła patrzeć, ale których nie mogła dotykać - faktycznie zapominając natychmiast, gdy w promieniu piętnastu metrów pojawiały się jakieś ważniejsze inne osoby, ale ta jego amnezja miała charakter obronny, a nie skurwysyński.
Nie zapominał bowiem o Ettel ponieważ w danej chwili nie miał już ochoty jej kochać. Albo dlatego, że miał świadomą potrzebę by ją skrzywdzić, wkurzyć, albo upokorzyć. Nie zapominał o Ettel, bo był jak Heath, który w wyrachowanym mieszaniu innych z błotem lubował się, i specjalizował prawie tak samo bardzo, jak w mieszaniu wódki z kontrolowanymi porcyjkami opiatów.
Wychowując się tam, gdzie się wychowywał - w domu, w którym jedynym gwarantem przetrwania była stała czujność, stałe wyczuwanie otoczenia, ciągłe wychodzenie naprzeciw nastrojom rodziców i dostosowywanie się do nich, jak satyna zdaje się dostosowywać do kształtu opływanego przez siebie ciała - Arson po prostu nie umiał inaczej. Nie był stały - nie tyle w uczuciach, co w aktach. Przypominał chorągiewkę na wietrze. Gdy czuł, że coś opłaca się bardziej, natychmiast rzucał w niepamięć to, co w danej sytuacji zdawało opłacać się mniej. A ponieważ uczuć żony był pewien - no, jak miał nie być, skoro zapewniała go o nich tak wiernie i naiwnie przez ostatnie pięć lat z hakiem - to czuł także, że nie musi starać się o nie równie mocno, jak o miłość (albo uwielbienie?) innych.
Widowni.
Krytyków.
Rodziców.

W tej samej chwili, w której Ettel zwróciła swoją twarz ku jego, i - tak nietypowo dla siebie, w gruncie rzeczy - wyszła mu na spotkanie z zasadnym oskarżeniem (zawartym w równie zasadnym pytaniu), Arson wyczuł pod palcami szorstkość cienkiego, złotego łańcuszka i pomyślał, że gdyby mógł, to by się na nim powiesił.
Pewnie nieskutecznie, bo złoto - choć pełnokaratowe - przecież nie utrzymałoby jego ciężaru (zwiększonego wagą wstydu, który na sobie nosił, oraz zbyt wielu wypitych dziś drinków). Uznał, że byłoby to jednak najlepsze rozwiązanie. Zakończyć życie z użyciem przedmiotu, którzy kojarzył mu się z czasami, w jakich było jeszcze dobrze. I jeszcze prosto. I w których to wierzył we własne "na zawsze", wyszeptywane w schechterowe ucho nad skrawkiem przesłodzonego, lepkiego rugelachu.
- Przecież wiem, co uważasz - Odparł, pod naciskiem spojrzenia Ettel zdjęty nagle dziwnym chłodem. Mówił zbyt głośno, i zbyt szybko, a także rzeczy, które wypowiadać należy bez obecności osób trzecich - Uważasz, że moja matka cię nienawidzi, i mój ojciec cię nienawidzi, i ja także - ja t-także cię nienawidzę, Ettel, i dlatego chcemy cię nakarmić niewegańskim tortem, i trzymamy w tym głupim, młodym, barbarzyńskim kraju na siłę. Uwiązaną tu złotym łańcuszkiem i przepisami wizowymi! A to nieprawda.
I pewnie chciał powiedzieć coś jeszcze, coś o miłości na przykład, ale teraz brunetka wyjechała mu z argumentem o staraniu się, więc Arson -

Arson się roześmiał się. Szczerze. (Co też wcale nie oznacza, że wesoło). W sposób, który jego matkę by oburzył, ojca rozjuszył, a Dziadka - Bellamy'ego Seniora-Seniora (tego, od którego zaczęła się tradycja nadawania pierworodnym tego bzdurnego imienia z kląśnięciem podwójnego "l" wrzuconym pomiędzy dwie inne sylaby), wywlókł z grobu i nakazał zjawić się tutaj z bambusową dyscyplinką używaną do wybijania własnym dzieciom z głowy co to weselszych głupszych pomysłów (kolonialną pamiątką przywiezioną mu przez któregoś z europejskich przyjaciół), którą mógłby nauczyć Arsona szacunku do starszych.
Może to te siedem porcji zbożowego destylatu, może nabyty niedawno stan post-orgazmicznej zuchwałości, a może fakt, że miał trzydzieści lat, a nadal był tym samym chłopcem, który chowa się w matczynej garderobie - wśród oparów pudru, ylang ylang i strachu - modląc się do nieobecnego Boga, wszystkich jego aniołków i pierwszej gwiazdki na niebie, o chwilę spokoju i chwilę ciszy i chwilę, w której ojciec wreszcie się wyładuje, i pójdzie spać, ale jakoś trudno mu było teraz kontrolować swoje emocje.
I reakcje.
I ten gorzki zaśpiew dobywający się teraz z wypalonego alkoholem, i przesuszonego brakiem zwykłej wody gardła. Chwilę temu, w kiblu, rozważał czy by nie napić się kranówki - ot, nabranej w cebrzyk dłoni prosto z jednego z trzech, czy czterech kranów. Teraz żałował, że posłuchał głosu rozsądku matki, a matka zawsze mówiła mu, że ma pić filtrowaną, czyściutką i sprawdzoną, a od łyku wody wypitej w publicznym kiblu (choć nie, żeby z publicznego kibla) dostanie cholery, gruźlicy, autyzmu i depresji.
- Stara się dla mnie? - Parsknął. Znajdowali się niebezpiecznie blisko stolika z tortem, w odległości, która pozwoliła Arsonowi wesprzeć się dłonią o jego kant - Czy ty się słyszysz?
Może się nie słyszała, ale samego Bellamy'ego słyszało teraz, z pewnością, coraz więcej osób. Nie wszyscy jeszcze, i przy odrobinie szczęścia także nie jego matka, oraz Heath, ale kilku kuzynów i kilku znajomych rodziców już tak.
- Jak bardzo ślepa ty sama musisz być, kochanie, żeby nie widzieć, że nie mogę... Nie mogę wziąć twojej strony, bo, kurwa - Teraz jego ton osunął się po skali dźwięku, zapadł do poziomu szeptu - Nie mogę wziąć nawet własnej. Rozumiesz? Nie mogę stanąć nawet po własnej stronie w tym chorym, pieprzonym d -
I można było to pewnie nazwać momentem najwyższej szczerości, na jaką Arson kiedykolwiek zdobył się w - choćby rozmytej - obecności rodziców. Niestety, moment ten przerwany został równie dramatycznie jak się rozpoczął: faktem, że de Loughrey-Cox wypił trochę za dużo, i przechylił się trochę za bardzo w jedną ze stron, i trochę zbyt optymistycznie przeniósł cały ciężar ciała na jedną tylko rękę.
W każdym razie, następną rzeczą jaką zarejestrować mógł i on, i Ettel, i zebrana tu gawiedź z wyższej półki, był dramatyczny kolaps pięknego śmietanowego tortu, zsuwającego się najpierw z platery, a potem ze stołu, prosto na żyłkowany marmur posadzki.
Szkoda. Arson nie zdążył jeszcze nawet zapalić świeczek.
Ani pomyśleć życzenia.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Canlis”