WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#2

Czy dałoby się znaleźć miejsce i okoliczności, w których Vince wolałby znaleźć się znacznie bardziej niż w towarzystwie własnych rodziców i ich znajomych? Oczywiście. Jako pierwsze lepsze, tak dla przykładu, można byłoby wymienić: salę operacyjną z wyjątkowo skomplikowanym przypadkiem, klatkę z wygłodniałym niedźwiedziem, tratwę pośrodku oceanu...
A jednak zgodził się na to nieszczęsne wielkanocne spotkanie, które w rzeczywistości tyle miało wspólnego z celebrowaniem jakichkolwiek świąt, co Vincent z żonglerką. Choć w tym drugim przypadku może nawet dałoby się znaleźć nieco więcej punktów wspólnych.
W każdym razie... Rachel Reed wzięła go z zaskoczenia. Jego matka umiała podejść człowieka, to nie ulegało wątpliwości. A on najwyraźniej przez tyle lat wciąż jeszcze nie nauczył się, że dobrą wymówkę zawsze warto było mieć w zanadrzu. Choćby po to, by nie ładować się w sytuacje takie jak te - kiedy okazywało się, że przez brak odpowiedniego przygotowania, kolejnych kilka godzin (o zgrozo...) musiał spędzać w towarzystwie osób, z którymi naprawdę wolałby nigdy nie siadać przy jednym stole. Albo choćby przebywać w tym samym pomieszczeniu. Albo kraju. I... może to właśnie była myśl? Może powinien spakować Laine oraz Yan i wyprowadzić się na tyle daleko, żeby...
Z planów dotyczących osiedlenia się gdzieś na innym kontynencie, wyrwał go oburzony okrzyk matki. Niewiele brakowało, a zupełnie przeoczyłby moment, w którym Yan pociągając nieumyślnie za rozłożony na stole obrus, udekorowała kreację Rachel gustownym kleksem z jakiejś sałatki, czy innego sosu. Musiał naprawdę wspiąć się na wyżyny samokontroli, żeby nie parsknąć w tym momencie śmiechem, a jedynie ograniczyć się do cichego rozbawionego prychnięcia, które natychmiast zmienił w udawany kaszel - dla lepszego kamuflażu. Podejrzewał jednak, że zbyt długo nie uda mu się powstrzymywać, dlatego też uznał, że będzie to idealny moment, by wymknąć się na chwilę na papierosa. Nie liczył już nawet, który to był. W pewnych okolicznościach podobne obliczenia nie miały najmniejszego sensu.
Musiał tylko pamiętać, żeby później pogratulować córce genialnego pomysłu z obrusem. Jeżeli ktoś jeszcze wątpił, czy rozmyślne zrezygnowanie z najmowania opiekunki na tych kilka godzin i zabranie ze sobą kilkulatki było dobrym pomysłem, to pewnie trudno byłoby o lepsze potwierdzenie. A jeśli wszystko miałoby pójść zgodnie z przewidywaniami, Yan mogła okazać się wspaniałym powodem, dla którego Vincent wraz z żoną - z ubolewaniem, a jakże! - musieliby wrócić do domu szybciej.
W takim wypadku małej zdecydowanie należałaby się ogromna porcja lodów.
Tymczasem, kiedy już Vince pożegnał się z chwilą wolności na tarasie i wrócił do stołu, wcześniejsza katastrofa zdawała się być już opanowana. Yan zdążyła znaleźć sobie inne zajęcie, Rachel chwilowo zniknęła (zapewne usiłując ratować sukienkę wartą jakąś niedorzeczną sumę), a jego ojciec wyraźnie miał do powiedzenia coś, przed czym powstrzymywała go jedynie reszta towarzystwa. Prawdopodobnie uśmiech posłany mu przez Vincenta ani trochę nie poprawiał sytuacji, ale... w tym momencie młodszy Reed naprawdę miał to serdecznie gdzieś. Czemu niby tylko on miałby mieć popsuty dzień?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gdyby chciała, mogłaby stworzyć specjalną wersję bingo pod hasłem: spotkania z jej teściami.

To znaczy - gdyby potrafiła zupełnie się tym wszystkim nie przejmować i obrócić wszystko w żart, mogłaby takie bingo stworzyć. Były przecież tematy poruszane za każdym razem, z godną podziwu wytrwałością. Rzeczywiście było w tym coś na swój sposób imponującego, skoro po tylu latach wciąż wkładali energię w to, by ją skrytykować i nie chcieli po prostu odpuścić, jeśli nie potrafili z a a k c e p t o w a ć.

Jej nazwiska, bo przecież woleliby mówić znajomym, że ich syn wziął ślub z jakąś Mary Jones, a nie z nieco trudną do wymówienia, obcą Ettel Franką Schechter (“jeszcze raz, jak ta dziewczyna się nazywa?”).
Jej akcentu, którego nigdy nie starała się ukrywać, by brzmieć bardziej amerykańsko, a po kilku latach spędzonych w anglojęzycznym kraju wziąć zdarzało jej się dziwić, na przykład gdy słyszała nowy idiom, który nie miał dla niej absolutnie żadnego sensu.
Jej religii, nawet jeśli zupełnie nie była wierząca i to nie ona organizowała imprezy na pół miasta z powodu jakiegoś święta - nie wychowała się w katolickiej rodzinie i to wystarczyło, by zrobić z niej obcą.
Jej pracy, choć tutaj czepiali się bardziej dla zasady, bez przekonania - bycie dramatopisarką nie było w żadnym stopniu lepsze niż bycie tłumaczką, a to oczywiste, że opinia kobiety, która zawodowo była Żoną, była tutaj kluczowa.
Jej tatuaże, jej makijaż lub jego brak, jej nadgarstki zupełnie jak u kościstego dziecka albo kolor jej lakieru do paznokci, gdy w głowach teściów Ettel zachodziły tajemnicze procesy, w wyniku których uznawali, że komentowanie cudzego ciała jest w porządku.

W zależności od momentu - psychicznego, cyklu, ale też, na przykład, momentu w roku - z niektórymi z tych pól radziła sobie lepiej, a z innymi gorzej. Starała się więc, w miarę możliwości, złagodzić ciosy. Dzisiaj, na przykład, nie miała ochoty na żadne, nawet najmniejsze czy najbardziej niewinne (zdaniem niektórych) komentarze dotyczące tego jak wygląda, dlatego założyła sweter ukrywający zarówno tatuaże, jak i jej ciało, a do tego na tyle nudną spódnicę, by nikomu nie chciało się przyczepić. Skoro jechali jednak na obiad wielkanocny, była pogodzona z nieuchronnością dyskusji dotyczącej religii.

Na tyle, że w pewnym momencie postanowiła, cóż, mieć to wreszcie z głowy i zadać swojej teściowej kluczowe pytanie: To ten Jezus wreszcie żyje czy nie żyje?

Okazało się, że matka Arsona nie wiedziała.
Okazało się też, że nikt zaangażowany w tę rozmowę do końca nie wie i wywiązała się okropnie długa dyskusja, w wyniku której Ettel była pewna tylko jednego: zasłużyła na papierosa.

- Hej - zwróciła się do Vincenta, dała mu moment na wystraszenie się tego, że nieoczekiwanie ktoś zaszedł go od tyłu i pochyliła się lekko w stronę jego krzesła. - Jestem Ettel. Dasz mi papierosa?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie miał okazji wtrącić się w jakże zażartą dyskusję dotyczącą życia bądź nieżycia Jezusa i... jakoś wcale nad tym nie ubolewał. Nie był to zresztą temat, który miałby go jakoś mocno interesować. Religijność w domu Reedów nigdy nie była zbyt istotna - nieoficjalnie oczywiście, bo przecież wcale nie wykluczało to celebrowania wszystkich świąt pozwalających na zorganizowanie wystawnych spotkań lub pokazywania się na tych zorganizowanych przez kogoś. Vincent z kolei, dobrnąwszy do tego etapu w życiu, który można było nazwać dorosłością, odpuścił sobie już nawet ten element. No... przynajmniej częściowo, bo jednak niekiedy trudno było uniknąć okoliczności, w których niemal podstępem bywał zmuszany do tego, by pokazać się gdzieś razem z rodzicami.
I nie, zdecydowanie nie spodziewał się niespodziewanego ataku zza oparcia krzesła. Zajęty zastanawianiem się, w jaki sposób mógłby subtelnie dać do zrozumienia córce, że właśnie teraz powinna już zacząć domagać się natychmiastowego powrotu do domu, prawdopodobnie miał spore szczęście, że w momencie, w którym Ettel do niego zagadnęła, nic akurat nie przełykał. Choć może zadławienie się na śmierć jakąś świąteczną sałatką, czy tam pieczenią, byłoby całkiem niezłym sposobem na wykpienie się od wszelkich innych podobnych spotkań.
- Jasne, Ettel, bardzo chętnie, ale... - krótką, prawie niezauważalną pauzę w swojej wypowiedzi musiał spożytkować na to, by ekspresowo sklasyfikować jakoś osobę, która właśnie go zagadnęła i od tego uzależnić dalszą część zdania. - Będę musiał przejść się po nie do samochodu.
Na pierwszy rzut oka raczej nie byłby w stanie powiedzieć o niej zbyt wiele. Nie do końca chyba wpisywała się w schemat, który dominował wśród zgromadzonego towarzystwa, ale... pomyłka mogłaby skończyć się fatalnie. Na przykład kolejnymi kilkoma lub kilkunastoma minutami spędzonymi w towarzystwie kolejnej osoby, z którą niespecjalnie chciałby mieć cokolwiek wspólnego.
Z drugiej strony - może jednak było to ryzyko, które warto byłoby podjąć?
Podniósł się od stołu, przy okazji, tak dla lepszego wyjaśnienia, prezentując jej puste opakowanie po papierosach. Rzeczywiście, podczas ostatniej wizyty na zewnątrz wypalił ostatniego i nawet przeszło mu wtedy przez myśl, żeby przejść się do samochodu i zajrzeć do schowka w poszukiwaniu zapasów. Pokusa odjechania jak najdalej stąd mogłaby jednak okazać się zbyt silna, w związku z czym postanowił ostatecznie wrócić do towarzystwa, zamierzając zahaczyć o samochód, kiedy już po raz kolejny najdzie go ochota na papierosa.
- Chcesz iść ze mną? - pytanie wciąż było ryzykowne, nadal przecież nie miał pojęcia, z kim właściwie ma do czynienia. A nie oszukujmy się, zbyt wiele nie spodziewał się po ludziach zebranych w tym miejscu (nie bez powodu zresztą). Mimo wszystko zdecydował się je zadać, dochodząc widocznie do wniosku, że niewiele mogło go spotkać rzeczy gorszych od spędzenia kolejnych paru godzin w towarzystwie własnych rodziców i ich znajomych.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przecież gdyby Vincent naprawdę się zadławił sałatką (tą, która nie miała niemal nic wspólnego z prawdziwie świąteczną potrawą, tą jedzoną tylko kilka razy w roku, przygotowaną wspólnie w dusznej, gwarnej kuchni, w której zgromadziło się tylu członków rodziny, że kłótnia staje się niemal nieunikniona) i padł trupem przy tym stole - antyku, o czym pani de Loughrey-Cox bardzo lubiła, niby mimochodem, przypominać swoim gościom - to byłaby jedna wielka katastrofa.

Oczywiście, jego rodzice prawdopodobnie byliby smutni z powodu utraty syna i spadkobiercy. Żona Vincenta dotkliwie odczułaby jego stratę, a w trakcie pogrzebu wszyscy z litością szeptaliby o tym biednym dziecku, zaledwie kilkuletnim, której ojciec właśnie zmarł. Ale to wszystko nic w porównaniu z największym problemem, jaki wiązałby się ze śmiercią Vincenta. Mianowicie:

Umierając, Vincent zepsułby przyjęcie pani de Loughrey-Cox. A to byłoby absolutnie nie do wybaczenia. Przecież goście nigdy by tego nie zapomnieli, a jej nazwisko (czy raczej: nazwisko jej męża) już zawsze byłoby kojarzone z tym nieszczęśliwym wypadkiem, jaki wydarzył się na Wielkanoc. Ciężko byłoby też wyprawiać kolejne udane kolacje, bo kto chciałby przyjść i usiąść przy stole, nieważne jak starym, przy którym niedawno ktoś zginął? A przecież Hattie t a k b a r d z o się starała, długie godziny poświęcając na wybór zastawy, menu czy kwiatów, jakie ozdobią dzisiaj ten stół, na który Vincent chciał paść, bez chociaż śladu jakiegoś wyczucia.

Nie, nie, nie. To absolutnie nie wchodziło w grę. Dlatego pozostaje się tylko cieszyć, że Vincent nie trzymał niczego w ustach i mógł nie tylko przeżyć, ale też zastanowić się, czy chce się wykręcić od prośby obcej dziewczyny.

Zauważyła jego wahanie i to, jak na nią spojrzał. Ale przecież wyglądała zupełnie przeciętnie - nie jak oszustka, która zabierze mu wszystkie papierosy i nie jak własna teściowa, gotowa zanudzić Vincenta kilkoma monologami. Dlatego poczekała po prostu, aż zakończy swoją kontrolę i skinęła głową. - A wiesz, gdzie jest twój samochód? - nie wiedziała czy zaparkował wzdłuż ulicy, gdzie trudniej było znaleźć wolne miejsce, za to łatwiej wyjechać, czy może przekazał kluczyki temu młodemu chłopcu przed wejściem, by to on martwił się o bezpieczne parkowanie.

Tym razem role się odwróciły, a to sprawiło, że musiała się lekko uśmiechnąć. Teraz to ona mogła przyjrzeć się Vincentowi uważniej i zdecydować, czy jest gotowa wyjść z nim z domu chociaż na chwilę. Ale zamiast dopatrywać się w mężczyźnie psychopaty, omiotła wzrokiem pokój, w którym nie znalazła jednak tego czego szukała. Ponownie spojrzała więc na Vincenta: - Tak, jeśli powiesz mi, jak masz na imię.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tak, to byłby ogromny nietakt z jego strony, gdyby postanowił tak po prostu umrzeć podczas wielkanocnego przyjęcia. Przy antycznym stole. W dodatku z pewnością byłoby to coś, czego państwo Reed za nic by mu nie wybaczyli - prawdopodobnie (na pewno!) nawet podczas pogrzebu któreś z nich musiałoby wspomnieć coś o tym, że Vincent kompletnie nie potrafił zachować się w żadnej sytuacji. Nawet, jeśli chodziło o jego własną śmierć, którą z całą pewnością po prostu chciał zrobić na złość wszystkim dookoła.
Na szczęście - póki co - obeszło się bez ofiar w ludziach.
I po drugie na szczęście - Vincent doskonale wiedział, gdzie stał jego samochód. Bo oczywiście, że zaparkował go sam, przy ulicy. Nie dlatego, że miałby nie ufać w zdolności chłopaka zajmującego się parkowaniem aut gości, obawiać się o zarysowanie lakieru, czy jakiekolwiek inne usterki. Chciał po prostu zadbać o to, by w razie potrzeby - lub nadarzającej się okazji - móc ewakuować się z tego miejsca jak najszybciej. Bez konieczności oczekiwania, aż chłopak podstawi mu samochód pod nos.
- O ile całkiem przypadkiem nie zmienił w ostatnim czasie właściciela, to tak, wiem - zdążył nawet wymacać w kieszeni kluczyki, upewniając się tym samym, że wiedział również, gdzie podziewały się właśnie one. I dobrze, bo w końcu to znalezienie właśnie ich zwykle stanowiło znacznie większy problem. Zwłaszcza w tych wszystkich sytuacjach, kiedy człowiek już był całkiem mocno spóźniony, powinien wyjść z domu co najmniej pół godziny temu, a kluczyki za cholerę nie chciały się znaleźć. Co dziwne - nigdy nie ginęły w tajemniczych okolicznościach, gdy nikomu nigdzie się nie spieszyło. To tak gdyby ktoś chciał wątpić w tę całą złośliwość rzeczy martwych.
- Vince - uśmiechnął się, jednak odpuścił sobie całe te uściski dłoni, czy inne konwenanse stosowane zwykle podczas przedstawiania się. Zamiast tego na moment jeszcze nachylił się do żony, żeby poinformować ją, że wprawdzie wybierał się w stronę samochodu, ale nie zamierzał jej tutaj porzucać i wkrótce powinien wrócić. A w razie, gdyby pokusa odjechania okazała się zbyt silna, po jakichś kilkunastu minutach Laine mogła iść w jego ślady i również się ewakuować. W końcu niczego nie mógł obiecać, prawda?
- To... co właściwie tu robisz? Bez obrazy, właściwie w tych okolicznościach możesz uznać to raczej za komplement, ale chyba średnio wpisujesz się w większość towarzystwa - zagadnął ponownie Ettel, kiedy już wraz z nią skierował się w stronę wyjścia, a następnie samochodu. I tak, jasne, dla kogoś postronnego pewnie faktycznie mogłoby to zabrzmieć niezbyt uprzejmie, ale... w tym przypadku chyba naprawdę było wręcz przeciwnie. Gdyby ta wyglądała jak ktoś, kto świetnie pasował do całej reszty towarzystwa, prawdopodobnie za nic nie dałby się przekonać do tego, żeby wyjść z nią dokądkolwiek. A już na pewno sam by tego nie proponował.
- Przegrałaś jakiś zakład? - to w sumie mogłoby być dość dobrym wyjaśnieniem. Zwłaszcza, gdy wciąż trudno było uwierzyć, że naprawdę istniały osoby, które z własnej, niczym nieprzymuszonej woli spędzały czas w podobnym towarzystwie. Co więcej, czerpały z tego przyjemność. Prawdopodobnie. Tego w zasadzie nie był do końca pewien.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na szczęście były też plusy całej tej sytuacji - gdyby Vincent skompromitował całą rodzinę, umierając podczas towarzysko-religijnego spędu w domu de Loughrey-Coxów (kolejny przypał, mógłby zakończyć życie w domu jakichś SMITHÓW i wtedy nikt nie miałby problemu z zapisem), to przynajmniej jego rodzice mogliby stanąć na wysokości zadania i… wyprawić ładny pogrzeb. Czy może bardziej stypę, bo w czasie samego zakopywania trumny w ziemi chyba nie można było się za bardzo popisać jako gospodarz imprezy. Z naciskiem jednak na chyba, bo o pogrzebach, tych nieżydowskich, wiedziała niemal równie mało co o Wielkanocy i czuła się podobnie zagubiona, gdy musiała wziąć udział w jednym z nich. Może więc, mimo wszystko, ta wielkanoc u teściów nie była aż taka zła?

To znaczy, nie miejmy złudzeń, była tragiczna. Niezręczna, nadęta, stresująca, niesmaczna i dość żenująca, prawdopodobnie dla obu stron. Ale przynajmniej okazuje się, że zawsze mogło być gorzej.

Podobno mogło być też lepiej. Na przykład wtedy, gdy opuszczasz salon i kierujesz się w stronę samochodu - i co z tego, że cudzego, w towarzystwie, najwyraźniej, cudzego męża (co, na szczęście, nie było ani żadną przeszkodą, a w określonych kontekstach mogło być nawet zaletą).

Tyle że Vince...

Vince trafił w czuły punkt.

- Dlaczego się nie wpisuję w towarzystwo? - powtórzyła po nim, ale ton jej głosu zdradzał, że wcale nie uważała tego za komplement. Jasne, że nie chciała być taka jak oni - jej teściowie, rodzice Vincenta, wszyscy ci przesadnie zamożni, przesadnie zblazowani i znudzeni zarówno sobą, jak i swoim życiem ludzie, którzy przede wszystkim chcieli się pokazać innym od tej najlepszej, nieprawdziwej strony. Przestało jej to już imponować (bo, owszem, na początku trudno było nie ulec temu urokowi) i ta impreza, z wszystkimi jej gości, a z samymi gospodarzami na czele, była co najwyżej a n t y w z o r e m. Ale najbardziej nie chciała rzucać się w oczy ze swoją własną innością, a gdy Vincent zadał jej to pytanie, trudno było nie poczuć się jak kompletne dziwadło. - Nie przegrałam żadnego zakładu, przyjechałam przez teściów - wzruszyła ramionami, dość żenująco chcąc się wpasować w to towarzystwo nieco bardziej - przynajmniej w oczach Vince’a. Z tego wszystkiego biedactwo pomyliło przyimki: powinna chyba powiedzieć do teściów, ewentualnie dla teściów, by podkreślić, że zrobiła to z myślą o rodzicach Arsona, by zrobić im przyjemność, a to nieszczęsne przez zdradzało tylko jej stosunek do imprezy, a nie stopień pokrewieństwa z gospodarzami.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”