WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Marzec 2022,
Novato, California
26) there's no need to complicate a simple phrase • hey there, baby, we'll be fine • I'll always want your peace of mind • I'll always look forward to better days ahead – ... serio tak jest! Po prostu w trakcie zaciskasz kciuk, wiesz, tak zwyczajnie.
Nie ma, kurwa, opcji, że to działa.
– No naprawdę! Widziałam na tiktoku.
A-ha. Żartujesz sobie?
– Poradzisz sobie. W tle, natomiast: Co? N-nie, Chryste. Ja nie- JENNA!!! Jasne, jasne. – Dziewczyna stuka paznokciami o łuk kierownicy – w odosobnionym i niespójnym rytmie zniecierpliwienia – czyli takim, który niezbyt dobrze komponuje się z mimicznie zaakcentowanym spokojem. I radością też. I nieudolnie przypudrowaną ekscytacją. Przygląda się wyłapanemu zadziorkowi; naderwanej skórce, odpryskowi czarnego lakieru, szramce zakreślonej szpicem kociego pazura. Sir Fluffybutt nie był wczoraj w najlepszym humorze – i, szczerze mówiąc, trochę się o niego martwiła. Wzdycha. – Po pierwsze, jesteś mi winny kosmetyczkę. Nie wierzę, że musiałeś wystrzelić z tym wyjazdem akurat dzisiaj. Czaisz, ile rzeczy musiałam odwołać? Co za beznadzieja. A po drugie...
Mruży oczy. Patrzy na olbrzymią bramę prowadzącą na teren ośrodka. Na rozłożyste płaszcze dachu, zewsząd rozchwytywane dłońmi palm.
– ... ty jesteś pewien, że typ ci nie nawciskał jakiejś ściemy? No patrz. Przecież to wygląda jak jakiś ośrodek wypoczynkowy. Z pięcioma gwiazdkami. Nooo, z czterema.
Sugerujesz, że powinien... co? Że powinni go trzymać w klatce? Czy od razu przykutego do łóżka, jak w szpitalu?
– No, może nie jak w szpitalu- O-o, czekaj, to on?! Jezu, Boże, on tu idzie!!! – Wykrzywia się przed lusterkiem – grzebieniem rozczapierzonych palców przemyka po strączkach jasnych włosów. Przeczesuje, poprawia, podwija, przeczesuje (po raz drugi), puszy – w sekwencji ruchów dyktowanej pamięcią mięśniową.
Szarpnięcie samochodowych drzwi.
Tylko błagam, zachowuj się... jakoś...
– HEEEY, TUTAJ!!! JESTEM JENNA (można przysiąc, że zamiast subtelnego podkładu, twarz dziewczyny rozświetlił nastoletni łańcuszek wszelkich 😊, ✨, 💕 i 🎀).
... normalnie. – Oddycha, z głową przeciążoną nagle sposobem jednostronnym; potylicą najpierw dociśniętą do kanapowego zagłówka, potem natomiast – skronią wspartą o dogrzewaną późno-marcowym słońcem szybę. Zamyka oczy. Wsłuchuje się we wiosenną mżawkę; w opad pierwszych słów. W środku – w sobie – do tych słów wyciąga dłoń. Naprzeciw niepewnej wciąż eksplozji chrypliwego basu. A potem – zagarnia w siebie całą ścianę deszczu. Mógłby pomyśleć: że z podobną ekscytacją podchodzi się do pierwszego odsłuchu nowej płyty. Ale w nagłej słocie stresu – Zachary próbuje tylko oszacować, jak daleko jest od domu.
– Daj tę walizkę do bagażnika, okay?! O-o, i to też. A to? To można na przód, pasami się- I wskakuj do niego na tył.
Zachary przepracował w myślach każdy z możliwych scenariuszy. Że przejmie go wprost z holu; że razem z nim podpisze odpowiednie papiery – z pierwszego rzędu śledząc ostatni zakos w „erce” dwellerowego nazwiska. Że mu ze wszystkim pomoże. Albo że chociaż uprzedzi Jennę, prosząc jednocześnie, żeby dała im moment – na rozpoznanie w sobie tych, których pozostawili przed miesiącami w szpitalnym łóżku.
Że mógłby wyjść pierwszy. Stanąć naprzeciw niego i powiedzieć – zwyczajnie, pomimo tremy sznurującej usta; że przecież obiecywał mu; zawsze go rozpoznać.
I nie spodziewał się tylko, że się wystraszy. Że spanikuje. Że da się spłoszyć – w podlocie mięśni uskakując przed obcą barwą kobiecego głosu.
Że na chłopców takich, jak Harper – nigdy nie dało się prawdziwie przygotować.
Jenna mości się w fotelu kierowcy. A potem – widząc fantomową bezwładność Zacharego, kiwa z politowaniem głową. – Chyba, że śpi, to możesz do mnie, na przód. – I jednocześnie posyła muzykowi spojrzenie – skonsternowane, ale za to nadane w sposób porozumiewawczy. Że biada mu siadać obok (prawdopodobnie dlatego, że młodociane serce fanki, zwyczajnie by tego nie zniosło; bez regularnych popiskiwań, za które przepraszałaby w spóźnionej niby-kurtuazji). – Ale to odpowiedzialna rola. Żadnego telefonu. I słuchawek w uszach. Ktoś musi do mnie nawijać. Długa droga, rozumiesz! – Łapie powietrze. Uśmiech blondynki zrasta się w śmiech, którego nie potrafi powstrzymać. – Bożechybaniemogęoddychać.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

I Jenna bynajmniej się nie myli w założeniu tych czterech, albo pięciu gwiazdek -

choćby na yelp’ie dowiedzieć się można błyskiem, sekundkę po wstukaniu nazwy kliniki w najpopularniejszą z wyszukiwarek, że Reflections Recovery Lodge szczyci się prestiżem, komfortem i najwyższą dbałością o luksus kuracjuszy (nigdy ”pacjentów” - jedna z wielu zasad wdrożonych po to, by minimalizować potencjalną traumę nieszczęśników-łamane-na-farciarzy, do ośrodka wmuszonych dramaturgią okoliczności, desperacją bliskich, albo kiełkującą gotowością, by jednak wyzwolić się z pożogi nałogu).
Rację miałaby jednak i wówczas, gdyby uparła się przy wizji o wiązaniu niektórych do łóżek, i trzymaniu ich może nie tyle w klatkach, ale w izolatkach, oddzielonych od reszty przybytku przepierzeniem Skrzydła Wyższego Nadzoru oraz dźwiękoszczelnością drzwi tylko z jednej strony ozdobionych klamką.
Co, szokujące? Że i takich praktyk można było zostać w Reflections naocznym świadkiem?
Może. Ale także zupełnie naturalne.
Bo - wbrew temu, na co wskazywać mogłyby jasne fronty z kalifornijskiego piaskowca, szpaler bananowców o zdrowych, ciemnozielonych kłodzinach i aura spokoju roztoczona po wewnętrznej stronie solidnego ogrodzenia - kompleks budynków nie krył w sobie ekskluzywnego kurortu, ale
  • pole walki.
Toczonej przez tutejszych rekonwalescentów przeciwko jednemu wrogowi - przewrotnie noszonemu przez nich w sobie.

***

Wychodząc na wolność -
  • wolność, wolność, wolność; przestrzeń nieobjętą wreszcie czułym, ale czujnym wzrokiem Esther, Profesora Ludlowa, i jeszcze paru innych osób
- Harper czuł tremę, ekscytację, i głód.
  • A-ha, otóż to. Wiele jego rodzajów. Fizycznie-boleśnie świadomy, na zaspokojenie których jego rodzajów będzie sobie mógł chciał pozwolić.
Ktoś pomógł mu z gitarami i torbą, ale tylko do linii płotu - nie dlatego, że nie chciał, w typowej dla pracowników Reflections usłużności, ale ponieważ Harper podziękował mu grzecznie (i z dwudziestodolarówką wciśniętą w nieśmiałość dłoni gestem nieznoszącym sprzeciwu). Wcześniej zakładał, że będzie mu chłodno - nowy standard, jak się okazuje, w ciele obciążonym dzielnym, ale niedomagającym sercem - ale teraz poczuł, że się poci. Pamiętał o dezodorancie, jak nastolatek przed randką, a jednak nadal czuł kretyńską potrzebę, by zanurkować nosem pod szczupły łuk własnej pachy, i jednak się upew -
  • HEEEY, TUTAJ!!!
Piskliwo - młodzieńcze, i od pierwszej nuty budzące sympatię; melodyczny wystrzał wzmocniony ruchem szybującej ponad ramię dłoni ściągającej najpierw wzrok, a potem i całe ciało Harpera, jak kotwica.
Nie musiał znać dziewczyny, by wiedzieć kim jest; i spodziewać się, również, z kim tutaj przybyła.

Szczerze?
Miał nadzieję na inny scenariusz. Na przykład, że Zachary przejmie go wprost z holu; że razem z nim podpisze odpowiednie papiery. Że mu ze wszystkim pomoże. Że go przytuli, przywita, przyjmie z powrotem. I, przede wszystkim, że go rozpozna.
Co nie oznacza też, że nie spodziewał się odmiennego - i bardziej prawdopodobnego, jeśli by się nad tym chwilę zastanowić - rozwoju wydarzeń. Wystarczająco dobrego (określenie bardzo modne wśród niepijących i niebiorących nałogowców) finału całego tego jego szczenięcego psiego oczekiwania.
Nie pozostaje mu więc chyba nic innego, niż -
  • posłusznie zgodzić się na to, co dostaje.
A więc się głodzi, mimo niewielkiej odległości, nie sięgając po jedyną osobę, jaka ukoić by mogła jego nienasycenie.
- Hej, hej, d-dzień dobry? - mówi, mimo ewidentnie popołudniowej pory. Jak gdyby nigdy nic, przyciąga ku sobie rozedrganą sylwetkę blondynki, i zamyka w krótkim uścisku, zupełnie, jakby znali się od lat, a nie widzieli przez jakieś czterdzieści pięć sekund. Podąża za jej poleceniem, najpierw pakując do bagażnika walizkę i torbę - w pochopnej ignorancji dla lekarskich zaleceń, by nie dźwigać (cóż, Panie Doktorze, sam Pan widzi, że nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby mu teraz p o m ó c). Potem się powstrzymuje zatrzymuje, mierząc samochód bacznym, badawczym spojrzeniem.
Zagląda przez ciemne matowienie szyby na tył. Wcale nie chce mu się płakać. I wie, że Zachary tam jest. Czuje go.
Ale czuje też jego wybieg.
- Hmm? Zasnął? To dobrze, niech śpi. Na tylnym siedzeniu i tak czasami mnie mdli, wiesz? - z flirciarską lekkością (która jedynie w uszach Prescotta okazać się może kąśliwym ciężarem) sprzedaje Jennie ciekawostkę (tylko połowicznie wspartą o strategiczny fałsz, który daje mu wymówkę, by wybrać jednak przód, nie tył pojazdu), jakiej dziewczyna nie wyczyta z Wikipedii - A dramamina, taki lek przeciwko chorobie lokomocyjnej, wchodzi w reakcję z benadrylem, który… - zaczyna nawet, zanim pomyśli o potencjalnych konsekwencjach dzielenia się z kimkolwiek zawartością wypisywanych mu recept; własny monolog (monolożek, raczej - kurtuazję tych pierwszych rozmów, które mają ośmielić rozmówcę, i zetrzeć z jego policzków - zupełnie niepotrzebny - rumieniec krępacji i rezerwy) ukraca machnięciem dłoni. Zapomnij, uśmiech, nieważne. - Długo jechaliście? Serio, naprawdę cię przepraszam za fatygę.

Potem otwiera drzwi prowadzące na tył pojazdu, i przypina futerał, kryjący w sobie akustyczny Epiphone, w miejscu, które sam chciałby mógłby zająć. Na Prescotta jakoś nie może patrzeć nie patrzy. Następnie pakuje się na przód, i z ciepłym uśmiechem zerka ku usadowionej za kierownicą dziewczyny.
- Podoba mi się twój sweterek. To Stella McCartney?
Nie jest pewien - może popełnia właśnie karczemne faux pas, sugerując, że dziewczynę w wieku ewidentnie studenckim stać jest, by przepierdalać setki dolarów na cukierkowe pastele krótkich pulowerków. A z drugiej strony - czy Zach i blondynka nie znali się podobno nie tylko od dawna, ale i ze szkoły Szkoły, i czy nie przeszli tej samej trajektorii rozwoju, zaliczając wspólnie kolejne punkty ekskluzywnych placówek edukacyjnych, i prestiżowego uniwersytetu? Z samego tego faktu - ale też z tego jakim samochodem jeździła (Mercedes, GLA-class), jak pachniała (Daisy, Marc Jacobs), oraz jak się zachowywała (naiwny, niezasłużony przywilej wyrażony w każdym geście) - wnioskował, że w całej gamie możliwych braków, na jaki cierpieć może młody człowiek, z dużą pewnością nie borykała się z tym finansowym.
Zapina pas. Wstrząsa połami jeansowej kurtki.
- Jenna - pierwszy raz zwraca się do dziewczyny po imieniu, świadomie, i z niegroźnym, sympatycznym wyrachowaniem używając tej głębi tonu, po jaką sięgał, gdy anonsował na scenie wykonywane po-raz-bardzo-pierwszy piosenki - Przez ostatnie sześć tygodni o niczym tyle nie rozprawiałem, jak o odpowiedzialności. Myślę, że dam sobie radę z tą rolą.
Następnie pochyla się nad obudowanym pudrowym różem telefonem wciśniętym w uchwyt przy desce rozdzielczej, z bezgłośnym Mogę?, wyrażonym w pytającym spojrzeniu, a gdy Jenna się zgodzi, sunie palcem w dół listy oferowanej przez jej Spotify. Chce spytać, czy ma jakieś szczególne życzenia, ale finalnie marszczy brwi i oferuje dość naiwnie:
- Nie możesz oddychać? To jakaś alergia? Mam inhalator, gdybyś chciała. W walizce. Taki zwykły, z mentolem, naprawdę fajna sprawa, ułatwia oddychanie przy arytmii.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Harper miał l e p i e j .
I nie – uprzedzając wszelkie obronne stanowiska i treści » że nikomu nie życzy się takiej katorgi, którą ostatnimi tygodniami znosił organizm piosenkarza; a także w ten organizm wmontowana dusza, skrawek nieba nazywany wyobraźnią i ściekiem uczuć, spływającymi wprost do studzienki serca «
– wcale nie chodziło o to.
I, w tym rozważaniu akurat, nie chodziło też o Zacharego.
Harper miał lepiej. Niekoniecznie łatwiej, ale lepiej, na pewno – w przewadze ponad rozedrganym rezonem Jenny, która na następny dzień nie będzie pamiętać ani słowa na temat jakiejś-tam-dramaminy, benadrylu, sweterka. Pomimo starań, nie będzie nawet potrafiła przypomnieć sobie, czy brunet, witając się, uznawał że to dzień był dobry, czy wieczór; czy objął ją lewym, czy prawym ramieniem – i czy objął ją, w ogóle.
Póki co jednak – sprawiała wrażenie bardzo obecnej. I świadomej swojego położenia. Tak jakby; tylko zachowanie Zacharego zbiło ją, widocznie, z pantałyku.
Nie wiem, z dziesięć godzin? Chyba dłużej. Zach się uparł, żeby wynająć hotel w Sacramento, także dzisiaj trochę się przespaliśmy i- O, naprawdęęę?! Dzięęęki! Słuchaj, zaprojektowane przez znajomą. Wydrapałaby ci oczy, gdyby to usłyszała. Ale mi też się tak kojarzy! No, w każdym razie – nie ma problemu. To znaczy przyjazd tutaj, to żaden problem. No i fajnie, że mogę trochę posiedzieć z Zachem. Już nie pamiętam kiedy ostatni raz nie musiałam go łapać w biegu. – Uśmiecha się lekko.
A uśmiecha się dziwnie. Dolną wargę muśniętą ma bowiem nieprzyswojonym istnieniem żalu; tylko na moment odrywając wzrok od drogi. To taki żal, znany wyłącznie przyjaciołom – którzy pod przymusem obowiązków, trochę musieli z siebie wreszcie wyrosnąć. Górna warga, natomiast, odsłania nie tylko rząd zębów, ale także niewinną zgryźliwość posłaną w kierunku Prescotta – i jego regularnych dezercji z kampusu, szczególnie przed weekendami; które (nagle?) stały się dla niej zupełnie jasne. Odrywa więc ten wzrok – po to, żeby napotkać spojrzenie Harpera – i krótkim, bezsłownym gestem zaprosić go w swoje progi muzycznego gustu.
Musiał więc zauważyć, że Jenna to na przykład Play Date w sekcji „On Repeat”, trochę Meghan Trainor, jakieś Attention w Time Capsule. Potem Doja Cat, Dua Lipa, trochę wszelkich „Swift” i „Perry”. Ale w kolejce stali też, dość niespodziewanie, The Beatnuts – którzy stuknąwszy w ramię takiego, chociażby, Bruno Marsa – próbowali dowiedzieć się, jakim prawem wylądowali na landrynkowo-popowych głośnikach tej laski.

I pewnie nie stałoby się zupełnie nic; może Harper-Jack Dweller uznałby jej preferencje za zupełnie przeciętne. Trochę nudne, ale w zasadzie na tyle przewidywalne, że i niedające się spotkać z wyrazem zawodu. Jednak w przedziale czasowym swobodnie rozpiętym gdzieś pomiędzy sekundami, a wiecznością – Jenna chyba zdaje sobie z czegoś sprawę. Na równi z rwanym dramatycznie chrząknięciem.
N-NIE. – Boże. Boże. Boże; no pewnie, patrzy na drogę. Ale jedną dłoń odrywa od kółka – podwiesiwszy ją sposobem błagająco-stopującym w przestrzeni pomiędzy nią, a prawostronnym pasażerem. – To znaczy – nie-e, to nie alergia. Znaczy alergia, ale niegroźna. Troszkę wyolbrzymiam. Błagam, nie przewijaj na dół, okay?
I teraz – teraz, wyjeżdżając na nudną prostotę głównej drogi – kątem oka łypie w kierunku swojego profilu (i tych dziewięćdziesięciu sześciu followersów, z czego czternastu obserwowało ją dosłownie wszędzie – więc i na insta, i fejsie, i twitterze; i tutaj, w tym samochodzie, miała wrażenie – obserwowali ją również).
O mój Boże. Przewinąłeś.
Okazywało się, że także i Jenna nie była w stanie wszystkiego przewidzieć. I o wszystkim pamiętać. Na przykład o tym, żeby usunąć z listy (albo przynajmniej przerzucić w głąb co najmniej trzech folderów) tą jedną czy dwie składanki, których tytuły jasno wskazywały, że stanowią regularny podkład do nieco bardziej intymnych spotkań.
Ale przecież nie chodziło o około-życiową nomenklaturę z codzienności dwudziestotrzylatki. Uważała nawet, że tytuł songs i’d like to get my internal organs rearranged to jest całkiem zgrabny, chwytliwy i zabawny. Tylko ten standardowy kolaż, którego powierzchnię zdominowały okładki Harperowych płyt, okazywał się... nieco krępujący.

Ale nagła zmiana w zachowaniu Jenny – i wszystkie te prawione w nerwach kocopoły sprawiły, że Zachary poczuł się zwyczajnie niedopieszczony; i zapędzony – jakby – w kozi róg konwersacji i kozi róg samochodowej kanapy, i kozi róg własnegocentryzmu. W przypływie rosnącej frustracji, nie otwierając nawet oczu – a przy tym ignorując jednocześnie rozterki Jenny (co do których jednak zżerała go ciekawość), z jego ust – darujcie dwuznaczność – padł ordynarny i bezpardonowy-
Kutas.
Przebąknięty z wyrzutem ansy w kierunku Harpera. Razem z głębokim oddechem; w bezpiecznie-niezależnej narracji, tchórzliwie prowadzonej z dystansu.
O, Zach! Śni ci się coś?!
W drżącym wysiłku uchyli wreszcie jednej z powiek.
Et tu, Brute?! Czemu pozwoliłaś mu usiąść z przodu?!
Czemu się po prostu nim nie zajmiesz?!
Dobra, wiesz co- O co właściwie-
Palcami przebiega po wstędze pasów – z cichym, mechanicznym kliknięciem; podbija się do przodu, z dłońmi wczepionymi w zagłówki przednich siedzeń. I – Och, kurwa. Zaraz rzygnę. Nie patrz na to, Jackie. No już, nie patrz. – Palcami – z oparcia, zsuwa się na ramię bruneta. I patrzy na niego. Patrzy. Patrzy. Zagląda w niego. I upewnia się, że nadal w nim jest. Że wciąż jest w nim – dla niego – miejsce.
Zapomniałam to usunąć, okay?! B O Ż E, pierdol się, Prescott!
Zachary się odrywa.
O tak, koniecznie do tej playlisty! – sarka, stukając palcem w pękatą strzałeczkę „startu”. – Bez kitu, nie wierzę że- do-

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Przez pierwsze dwa tygodnie pobytu w Ośrodku, Harper nie miał nawet dostępu do Spotify.

I, jasne, obruszyć mógłby się ktoś - słusznie zresztą, na rzeczywistość bruneta spoglądając w nieco szerszej i zobiektywizowanej brutalnie skali - że co to za problem niby?
Otóż...
  • Biały. Zamożny. Niepoważny.
    • Trudność nie-realna, będąca jedną z najbardziej ostentacyjnych oznak uprzywilejowanej życiowej pozycji trzydziestojednolatka (a fakt, że tym wygodnym, dostatnim żywotem czelność miał jeszcze ryzykować, i to nie w walce o ojczyznę, albo z jakąś tropikalną gorączką, którą złapał, lecząc koklusz, świerzb i skoliozę u sierot w krajach trzeciego świata, a jedynie z kosztownym, i jeszcze bielszym nałogiem, rozjuszać mógł obserwatora tylko silniej).
Ale zawężywszy pole odbioru - i pole odczuwania - do jego syngularnej perspektywy, ból Dwellera nabierał realności i głębi.
Bo przecież Harper oddychał muzyką. Tak, jak niektórzy oddychać mogą, na przykład - Obrazek

No.
Więc chociaż wiedział dobrze, na co się pisze, własnym nazwiskiem sygnując dokumenty będące jednocześnie gwarantem rozpoczęcia turnusu w Reflections Recovery
  • - równym druczkiem informowany, że dla dobra procesu na pełne sześć tygodni obdarty zostanie z różnych dóbr technologii, wszelkich dystrakcji i dostępu do wszelkich dróg, jakimi mógłby, mimo jawnych deklaracji, że tego nie zrobi (ale kto, na miłość boską, tak naprawdę wierzy narkomanom?) skontaktować się ze światem zewnętrznym, celem sprowadzenia sobie odpowiednich używek -
nadal, tak zwyczajnie, tęsknił.
Za głupią, prostą przyjemnością płynącą z czasowej separacji od rzeczywistości, jakiej człowiek dokonać może wciskając w uszy sztyfty słuchawek. Za ekscytacją kłębiącą się wokół świadomości, że wczoraj był New Music Friday, a pojutrze czekać na niego będzie nowe Discover Weekly. Za komfortem myśli, że w bezsenną noc może się ukoić Sinatrą, rozproszyć The Cure, albo pognębić RY X - wszystko wedle własnego widzimisię.
I wreszcie za frajdą z dzielenia się dźwiękiem z innymi - w ten prostolinijny, spontaniczny sposób, jakim nagle przerywa się poprzednią sentencję z błyskiem w oku, i JezuChrystejesttakapiosenka, totalniemuszęcijąpuścić, teraz! na wargach (bo też nie wolno było mu, nawet po odzyskaniu przywileju korzystania z off-line'owej wersji aplikacji, napastować pozostałych kuracjuszy wolą podzielenia się z nimi swoimi muzycznymi odkryciami).
Gdy więc Jenna, w chwili nieuwagi, oddaje mu panowanie nad wyświetlaczem telefonu, Haprer p r a w i e zapomina o Prescottcie. I oczy mu się błyszczą, i kąciki ust drżą zalążkiem uśmiechu, i na moment nie ma świata, i nie ma indygo asfaltu za oknem, i zieleniących się z wolna drzew, i sprzeciwu blondynki, która zorientowała się właśnie do jakiego odkrycia zmierza jej pasażer.

Brunet zagryza dolną wargę - nie w rozbawieniu jednak, czy konsternacji, ale w wyrazie najwyższego skupienia - i biegnie palcem wzdłuż rozpiski utworów. Nie drwi, nie ocenia; bada - w umyśle - wszystkie alternatywne tytuły utworów, i sekwencje, w jakich można by ustawić je na playliście. Coś wolnego, ale rytmicznego na początek. Niskie pulsowanie basów w ramach rozgrzewki. Potem jakiś hipnotyczny rytm, nieuchronnie prowadzący do klimaksu. Krzywi się odrobinę dopiero, gdy napotka nawet nie tyle własne nazwisko, co wybrany przez blondynkę utwór.
- Umm, Wet Delights, co? - drapuje brwi, i cmoka. Obecność jego chyba-najsłynniejszej pościelówy na playliście o tytule godnym praktyki chirurga miękkiego, która jednak, jak mógł się domyślić nawet debil większy od Harpera, niewiele miała wspólnego ze stołem operacyjnym, bynajmniej go nie zaszokowała:
Po pierwsze, brunet doskonale wiedział, że ludzie pieprzą się do muzyki, tak jakby... Cały czas?
Po drugie - nie jedną dyskusję z Dirkiem i jego zespołem, z chłopakami ze studio, z Clay'em, i z samym sobą - poświęcił rozważaniom nad tym, które z jego piosenek, i na której płycie, czemu mają służyć, a czemu sprzyjać. Jako twórca względnie świadomy orientował się więc przecież, że Almost Born in Shoreditch i Our Youth to typowy podkład dźwiękowy dla hucznych domówek, przy The Gem należy się oświadczać, a przy Baby, don't rozstawać. Znał je wszystkie od podszewki - i dlatego też uzurpował sobie prawo, by -
- Pozwolisz?
I zanim jego śpiący książę nie zdecyduje się jednak na pozorowaną pobudkę z pozorowanego snu, Harper zaczyna działać.
- Wiesz, to żaden wstyd, ale... Próbowałaś raczej... The Great Fire? - jasność dłoni migocze nad obudową urządzenia -
  • swipe
    • remove
- Mm, od razu lepiej. A tu... - Jego Fun and games pod Sign of the Times Harry'ego, jak wyrzut sumienia;
    • add
  • swipe
- I teraz jeszcze... - mruży powieki, zagryzając teraz już nie wargę nawet, co wetknięty w kącik ust koniuszek języka (wygląda trochę idiotycznie, trochę słodko, i o wiele młodziej - wycięty ze świata prostokątem lusterka);
  • swipe
    • add
- Mmhm, tak. High roller. Idealny do... No. Podziękujesz mi przy innej okazji!
  • swipe - swipe
- Goto... -
  • - Kutas!
I to jeszcze taki, w dodatku, który strzela prosto w potylicę - sykliwością pół-szeptu, jakim spluwa się spod górnej wargi. Kutas-znienacka. Kutas-z tylnego siedzenia. Kutas spod pozorów udawanej drzemki.
Następnie Dweller - Dweller kretyńsko uradowany, Dweller rozbrojony nagłą i specyficzną, ale wciąż b l i s k o ś c i ą, Zacha, staje się świadkiem krótkiej, słownej przepychanki. Przenosi wzrok z chłopaka na Jennę, i z powrotem - parę razy, i z taką intensywnością, że sam zacznie żałować, iż dramaminy mu jednak nie wolno.
Przez moment rozważa także, czy by tej dwójce nie przypomnieć, że mówią o nim, przy nim - ale zbyt do podobnego kontekstu przywykły, zwyczajnie poddaje się dynamice nie-poważnego konfliktu.
- Ty też? - zaczyna jedynie, gdy Prescott zagrozi pawiem; zanim zajarzy, z wolna, jaka miałaby być tego przyczyna. Wtedy się stroszy, ale tylko połowicznie - i tylko do momentu, w którym poczuje na ramieniu muśnięcie chłopięcej męskiej dłoni.
- Zachary - obraca głowę pod nowym kątem - To, że Ty nie lubisz mnie słuchać, nie znaczy, że inni nie mogą. To są... yyy... to są dobre piosenki! Do tańca, i do ró...
A potem się uśmiecha. I jakoś nie może uwierzyć. Ale także - jakoś - nie może się powstrzymać. Przechyliwszy się przez oparcie własnego siedzenia, z łopatką skręconą niewygodnie, i pasem werżniętym pod obojczyk -
  • nieważne.
Chce go dotknąć. Naprawdę. Bardzo. Tylko nie wie - czy może? Więc jedynie gładzi policzek Prescotta, i kupidynowy łuk jego ust, i skos prawej brwi, i płatek ucha, aż po stoku szyi zsunie się płynnie na wybój grdyki, i wespnie ponownie, po występie brody, między wargi. Wyłącznie wiązką spojrzenia.
(Dopiero teraz czuje, że chyba wolno wypada mu się przywitać).
- Hej -

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Rozpromieniła się; w taki sposób, w jaki – przy schowanej w dłoniach twarzy – przez parkan palców łypie się jednym okiem. W niepewnym, spąsowiałym pląsie źrenicy, względnie oswojonym już z własnym – i, jak się okazuje – zupełnie niepotrzebnym dyskomfortem. Dlatego daje się wciągnąć w zasadność roszad, których dopuszczał się właśnie piosenkarz na jej bardzo-prywatnej-playliście. I z żywym zainteresowaniem śledziła – no, tak jakby, bo jednym tylko uchem – rzucane pobieżnie komentarze; z których ostatecznie i tak niewiele była w stanie wywnioskować.
W stronę Zacharego zerknęła tylko raz – tuż po tym, gdy zjechała z mostu Sears Point, wprost na bezpieczną monotonię szerokiej ulicy o identycznej nazwie.
Sorry, ktoś tu został właśnie brrrutalnie przegłosowany. – Ale odbity w przednim lusterku uśmiech, wycelowany w Zacha, nie spełniał znamion złośliwości; wręcz przeciwnie. – To jest dobra muzyka. I można o niej pogadać z kimś, kto niekoniecznie dobija setki.
Bo pomimo prztyczka wymierzonego w gust muzyczny chłopaka, blondynkę chyba rozczula widok, którego złapała się przez ułamek sekundy. Jak Zachary – Zach? – i Harper-
spotykają się – o siebie. O krótką, napiętą lonżę spojrzenia; niewymiennego w żaden sposób, lecz zwyczajnie dzielonego – na dwoje. I w tym spojrzeniu, faktycznie, Harper-Jack Dweller wygląda
– odrobinę idiotycznie. Trochę słodko. I o wiele młodziej.

Przede wszystkim jednak – w nie tyle weryfikowanej, co na nowo ustalanej hierarchii – Zachary ze szczególną ulgą zauważał, że Harper-Jack Dweller wygląda, po prostu, zdrowiej. Że łatwiej już zapaść się w jego oczach, niż w policzkach, podbijanych haustami ostrożnie pobieranego tlenu; w krztuszącym pokasływaniu i chrypliwej walce o oddech. Że twarz, wreszcie – w dziennym, choć dogasającym popołudniową porą świetle – nie jest już wybledzona nanosem pikselizacji podesłanego jotpega.
Jest prawdziwy. Jest obok. Jest tutaj. Blisko. I może nawet jest jego. I może Zachary myśli nawet, że chciałby – żeby był jego.
Bo jest różnica kiedy mówisz-
Szeptem, chociażby. Albo kiedy półmrokiem własnego tonu gładko opływał uległe już i tak – przełożone w poprzek łóżka, wsparte na kwartecie atlantów z kolan i łokci – ciało.
Ugh, do mnie. A kiedy do wszystkich.
I może w podobnym układzie zastać mógł kogokolwiek – zaproszony portalem głośników, przez kurtynę membran, sącząc się w rytmicznych wyrzutach i harmonii wersów.
Ale to nie to samo.
To nie to samo.
I gdy Harper wreszcie się odzywa; inaczej, do niego właśnie – w apostroficznej figurze ledwie słowa, Zacharego ściska w żołądku. Wbrew początkowym sugestiom – wcale nie z powodu byle mocji, ani nadmiaru bodźców, ani świata rozmazanego wzbierającą prędkością.
Chłopak – ma wrażenie – przyjął w siebie głód. Jego głód. Każdy głód, któremu ulegać mógł chciał brunet.
H-hej. – To taki głód, który nie tylko spłyca oddech, ale także łaskocze w przełyku. I nie drażni. I od którego – Chryste – myśli sobie, że zwyczajnie mógłby oszaleć.

Co ty robisz? Z-Zach?
Podobno mdli go na tyłach. No to ja idę na przód – wyjaśnia, z nogą przełożoną już ponad tunelem podłokietnika; w wąskim przesmyku pomiędzy przednimi siedzeniami.
ZACH! N-nie możesz tak- CO TY ROBISZ DO CHOLERY?!
Odpowiedź, być może tylko pozornie prosta – ale nieoczywista. Bo owszem; Zachary zwyczajnie dosiada się do Harpera – nie tylko wbrew przynajmniej szeregowi łamanych przepisów czy kołysce jazdy, której dokonywała właśnie Jenna w konfrontacji z wyprzedzającym ich, roztrąbionym samochodem.
Mówiłaś, że mam się nim za-
Pojebało cię?! Harper!
I dziewczyna nie wie już, na kogo właściwie krzyczy; czy na drogową bufonadę tamtego faceta, czy na Zacharego, który w jej opinii – próbował ich wszystkich zabić tym manewrem – albo przynajmniej w trybie natychmiastowym pozbawić ją prawka – czy na Dwellera, od którego domagała się żeby coś zrobił.
Tylko że szatyn lokuje się już w ciasnej przestrzeni pomiędzy kokpitem, a mężczyzną. Wzdycha na niewygodę. I wzdycha na Harpera.
„Hej.”
Cześć.
Jak gdyby nigdy nic. Wbrew teoriom Jenny, po prostu go sobie ogląda. I próbuje go rozpoznać. W swobodnym rozstawie ud, na których przysiadł; z niezrozumiałym napływem satysfakcji – że w zupełnie dosłowny sposób (a więc taki, który ratowałby muzyka przed obiciem tyłka i paroma siniakami, kiedy zasiadał na nagim skraju sceny), przybrało mu się na wadze. Ocenia niepodcięty, dwucentymetrowy przyrost w długości włosów – który umknął pamięci chłopaka ostatnim razem; podlepiony potem szpitalnej salki.
Kiedy się przysunie, policzkiem przesuwając w lekkiej przebieżce po krawędzi Harperowej szczęki, uzna – niezadowolony, że w jednym miejscu-
Źle się – tutaj – ogoliłeś.
A potem cmoknie go w nos. Trochę w nagrodę. Trochę za karę. A trochę, tak zwyczajnie, z tęsknoty.
J o a c h i m .Wolno.Serio chcesz, żebym przez pół dnia siedział sam?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Setki, przewrotnie, dobiłaby też zaraz sama Jenna - dłonie zaciśnięte na łuku kierownicy, wzrok przenoszony regularnie z bocznego lusterka na horyzont za przednią szybą, i komunikującego się z nią głównie serią westchnięć i półsłówek współpasażera (nadal wlepionego w ekran jej telefonu) - gdyby nie nagły zwrot akcji, nagły zwrot kierownicy, i nagła konieczność wbicia podeszwy jasnoróżowego conversa w pedał (bynajmniej nie w formie inwektywy, tym razem) hamulca. .
I -
  • Chryste!
- może Harper miał nawet na końcu języka jakiś argument, z którym mógłby, głupio-lojalnie i odruchowo, stanąć w obronie preferencji (muzycznych) Prescotta, ale najpierw przypomniał sobie, że przecież znajdowali się z Jenną po tej samej stronie barykady (czyt. po jego stronie, a więc wypadałoby jednak okazać jej choć ciutkę wdzięczności), a potem wciągnięty został w cykl wydarzeń może nie tyle zaskakujących, co nagłych.

W lewym polu widzenia muzyka najpierw pojawia się łokieć, potem kolano, wkrótce szpic chłopięcego podbródka, a potem już cały Prescott, z tą swoją kretyńską, nieprzewidywalną zuchwałością, pamiętaną przez Dwellera spod ostrzału neonowych świateł. Jenna oponuje -
a opony buksują krótko o chrop podłoża pod nimi, nie-niebezpiecznie może, ale z pewnością wyjątkowo nieprzyjemnie, zwłaszcza jeśli było się kiedyś ofiarą wypadku samochodowego. Harpera wtłacza w siedzenie - nie tylko ciężar drugiego ciała, ale także nagły bezdech; ktoś ich wymija - roztrąbiona furia zamknięta w czerwieni samochodowej ramy; ktoś inny, wyłapany przez bruneta kątem oka, przezornie zmienia pas na bardziej odległy.
Za to Zachary Prescott, przepełzłszy ciasnotą między siedzeniami, mości się ledwie centymetry od Harpera; i owszem, dosiada się-do niego, ale też, dosiada-go. Ciepły, i żywy, i taki zwykły - cudownie, cudownie normalny (w konkretnym ujęciu tego epitetu - nie takim, na pewno, które zawiera w sobie wzmiankę o odpowiedzialności). A przy tym dokładnie taki, jakim Harper go zapamiętał (albo jakim chciał go zapamiętać - najbardziej na świecie).

Jeśli w Dwellerze kiedykolwiek istniał w ogóle jakikolwiek instynkt samozachowawczy, to teraz przyrównać by go można było do ćmy zbłądzonej pod ozdobnym kloszem lampy, skołowanej, rozedrganej, i rozrywanej między pragnienie, a rozsądek.
- Czy chcę... Co? Ja-jebię, Zach! - Harper oburza się z jednej strony, obrusza ostentacyjnie, każdym kolejnym ruchem wyrażając absolutną niezgodę na zachowania tego typu, i Jenna, uspokajająca oddech za kierownicą, powinna być z tej reakcji cokolwiek zadowolona. Tylko, że blondynka nie widzi - bo żeby takie rzeczy dostrzec, spoglądać należy nie tylko z bliska, ale również w odpowiedni sposób - minimalnego drżenia kącików ust muzyka. Nie dostrzega krótkiego skurczu mięśni brzucha, gdy ten w zarodku dusi zaczątek pół-śmiechu, pół-westchnienia.
I nie czuje tego, co czuje teraz Prescott - jednej dłoni automatycznie, i rozsądnie, osadzonej na jego ramieniu, stabilizującej go w niewygodnej, improwizowanej pozycji (i drugiej, od strony drzwi, zabłądzonej tuż powyżej jego pośladka).

Harper-Jack może być bowiem wściekły, ale zostaje też rozbrojony. I, jak to zwykle u niego, wszystko dzieje się przez nos.
- Jen-na. - Obraca głowę poza zasięg prescottowych warg - Jenna. Zatrzymaj się. Zjedź. Proszę.
I gdy dziewczyna wykorzysta najbliższą okazję, by skręcić na pobocze, zwolnić i zahamować, piosenkarz naciska klamkę, otwiera drzwi, i - manewrując nagle boleśnie zawadzającą (o kant siedzenia, o siebie nawzajem - ot, kolano o kolano, goleń o goleń; o metalową krawędź drzwi) długością przeszczepów kończyn, wykopuje Zachary’ego Prescotta poza wnętrze samochodu.
- Ja pierdolę, wysiadaj! - jęczy teatralnie, dłońmi rozpędziwszy się po samochodowym skrawku przestrzeni w rytmie sio, sio, sio! Potem podąża śladem Zacha - daddy long legs w dopasowanych jeansach, nieskończoność piszczeli wyrysowanych pod osłoną materiału, kolan, ud, wreszcie - biodra i cała reszta smukłego ciała. Ląduje na wąskiej wstędze pobocza - pasie jasnego żwiru i piasku poprzetykanego niezmordowanymi kępkami bezimiennych, zakurzonych traw. Łypie na Jennę, spojrzeniem wyrażającym skruchę i obietnicę poprawy jednocześnie, ale także i prośbę - ja się tym zajmę, nadane migotaniem czarnych rzęs niczym wiadomość pisana alfabetem Morse’a.
- Prescott, kurrrwa! - parska, drepcze w miejscu; śmiesznie, bo rusza się w jego ciele chyba wszystko oprócz oczu - spojrzenie bowiem nieustępliwie werżnięte w szatyna - Oh, o-oh for fuck's sake! Have you...? Are you...? I... F-fuck, baby, d-don't you... ever do that again!

Za jakiś czas będzie winien Zachary'emu może nie tyle przeprosiny, co przynajmniej wytłumaczenie. Rozmowę uciętą nad motelowym basenem, albo nad wyczyszczonym z syropu - za pomocą ostatniego kęsa francuskiego tosta - po-śniadaniowym talerzem, z jakimś "słuchaj, ja..." na dobry początek, i "teraz już rozumiesz" w miejscu epilogu. Ale w obecnej chwili z Harperem dzieje się coś innego. Coś, co każe mu sięgnąć dłonią do szlufek jeansów Zachary'ego - pierwszego punktu, który mu się nawinie - i przyciągnąć go do siebie, ale tym samym i przyprzeć do boku Mercedesa. Robi to jednak dziwnie-łagodnie, jakby w zwolnionym tempie, amortyzując dłonią impakt zderzenia, gdy oprze ją o okienną ramę ponad barkiem chłopaka.
  • Jeśli Jenna teraz na nich spojrzy - a przecież patrzy - zobaczy to, nieuchronnie, co pewnej październikowej nocy dostrzegła - przez ścianę deszczu - Joyce Jenkins (czterdzieści osiem lat, szminka w odcieniu Tulip Kisses, problemy wychowawcze z synem i operacyjne haluksy na stopach):
    • sylwetkę dociśniętą do nieprzysłoniętej niczym szyby; i drugą, naprzeciw pierwszej.
Ale sam Harper, spod przymykanych powiek, widzi tylko płowy błękit - niebo nad Ocean Shores zaklęte w dwóch obręczach dwudziestoczteroletnich tęczówek.
Potem go całuje.
- Straszny z ciebie...
I jest to pocałunek niewinny, lekki, bezpiecznie poszarpany szeptem. Pocałunek jak ośmioletni chłopiec wypchnięty na podstawówkową scenę z przydużym kadłubem gitary przewieszonym przez chudziuchny tors; co to niby wie, że potrafi, ale jeszcze się trochę wstydzi, trochę boi, trochę by chciał, ale trochę nie wie, czy mu wypada podoła.
Po jakiejś chwili przestraszy się sam siebie. Własnej siły. Własnego pragnienia.
Więc przestanie, na moment, uśmiechając się w Prescotta - i kręcąc głową ruchem beznadziejnie wyzutym z dezaprobaty.

- Kutas, wiesz? Absolutnie niemożliwy.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Harper łypie na Jennę – obietnicą i prośbą – od nadawcy do adresata wytrząśniętą w zasadzie nie-wiadomo-skąd. Z portiery rzęs, to na pewno. Ale trochę też – jakby z rękawa. Jak dobra karta – nawet jeśli, co prawda, nieco oszukana. Taka, powiedzmy, pozwalająca daną partię rozgrywki poprowadzić pod własne widzimisię.
Dziewczyna, wciąż jeszcze nieco niedoszła do siebie po skoku adrenaliny sprezentowanej przez młodszego z pasażerów, kiwa głową. I może zapewnienie muzyka powinna potraktować z większą surowością czy ogładą, ale – cały czar Jenny polegał na tym, że – r o z u m i a ł a .
I pewnie nawet w młodzieńczej krnąbrności – po opanowaniu rozdygotanego nerwami serca, dwóch łykach wody i odpaleniu e-truskawkowej-fajki, poczuła, że w zasadzie ją to bawi. Ujmuje. A widok takiego Zacharego, po ludzku (choć nieodpowiedzialnie), robi jej c o ś . I to coś robi z tym samym sercem, które sekundę wcześniej podsuwało jej niebezpieczną myśl, żeby ukrócić przyjaciela o łeb (bez litości dla i tak niepokaźnego już wzrostu).
Zatem – zanim za Harperem na powrót zatrzasną się drzwi, razem z owocowo rozpachnionym tumanem pociągnie się także lekki ton dziewczęcego głosu:
Yupp, he for sure deserves a good spank, if you ask me!
Żartobliwie, ale bez złośliwości. Tak, jakby życzyła brunetowi powodzenia, kiedy ten jedną nogą przeskakiwał już przez tę samą barykadę, po której jednej stronie – ledwie jakiś czas temu – stali wspólnie. Zaśmieje się – i, na wszelki wypadek, przeprosi.

Zacharemu natomiast dane już było patrzeć, jak w Harperze rusza się wszystko, oprócz oczu. Początkowo próbował jeszcze łapać się tych turbulencji, na które składały się uskoki stóp – palce postawione do wewnątrz i po skosie, i zawężany rozkrok, i ćwierć-obrót – przystopowany wyłącznie zakotwiczonym w nim spojrzeniem. Ślizgał się po pionie nóg, czerni dżinsów – potem, od rozprucia na wysokości kolana (będącego przypuszczalnie wyrazem stylu, a nie braków w koordynacji), windując przez cięcia rąk – na samochód wskazujące tak, jakby Zachary mógł mieć jakąkolwiek wątpliwość za co Harper postanowił go skarcić.
Tylko że, wzrokiem podsiadając wreszcie twarz bruneta, chłopak nie może powstrzymać śmiechu. Może zaskakuje go już ta wywleczona przez usta, i jakby przeciągnięta po żwirze – niepozbawiona pasji – kurwa (a raczej ku-rrr-wa, wybitnie dobrze rolująca się po języku).
Przecież nic się nie stało. – I może, za jakiś czas, będzie mu winny nie tyle wyjaśnienie – co przeprosiny. W tamtej chwili dostrzega jednak jakąś zmianę. Cień zawodu, być może; krótki – na twarzy przysiadający, kiedy słońce zakrada się za przysłonę ledwie pojedynczego obłoku, nie natomiast kiedy chmurzy się całe niebo. – Już, dobrze, dobrze. Obiecuję, tak? Obiecuję.
A potem –

– potem się wystraszy. Nie on, w zasadzie. Poczuje się tak, jakby spłoszyło się w nim coś, nad czym nie ma kontroli. I chyba zamknął oczy – na wypadek, gdyby miało zaboleć. Ale nie boli. Tym razem – orientuje się po chwili – naprawdę nie boli. Więc –

– pozwala się pocałować. Lekko, trochę nieśmiało; przyjmuje w siebie czułość Dwellera tak, jak występ tamtego ośmioletniego chłopca przyjmuje raczej-nieobiektywna publika. Autentycznie gotowa wybaczyć każde potknięcie w drodze na – i ze sceny. Palec przedwcześnie oderwany od progu; albo paznokieć tego palca, który zahaczał o niewłaściwą strunę. I wybaczał niepewność. I pozwalał mu oswajać się z nagle wzbudzonym zainteresowaniem, i uwagą skupioną tylko na nim – nawet w przestrzeni pęczniejącej od ludzi.
Ale jeśli naprawdę chcesz mieć stuprocentową pewność... – że tego nie zrobi już nigdy nigdy nigdy więcej – to po prostu-
Tylko że Harper nie ma ośmiu lat.
Lat ma cztery razy więcej. No, całkiem niedługo.
I w pierwszych szeregach krzeseł dostawionych „po szkolnemu” – w aulach ze ścianami, których okleina składała się z od-dziecięcych dzieł – nie ma już rodziców poruszonych byle iskrą przedtalencia – podchywcaną zza kamery, będącej niczym familijny video-album.
Rodziców nie było tam nigdy. Pewnie się spóźnili. Mieli pracę; nie mieli za to czasu na takie głupoty. Zapomnieli?
Są tłumy napierające na rozdygotane barierki, są łzy; wysycone lepkością potu drażniących rozbłyszczoną stroboskopami skórę.
I są wreszcie ręce, z ciężkiej wilgoci powietrza wyłapujące zwokalizowane drżenie głosu. Ręce gotowe go ponieść przytrzymać zagarnąć w siebie, w labirynt ciał, spojrzeń, w przypadek dotyku w konieczność dotyku w pragnienie dotyku. Dotykiem, ma wrażenie – zapędzić mógłby się teraz wszędzie; i tego dotyku nie potrafi sobie odmówić. U tyłu świadomości ma tylko Jennę. U tyłu barków – i połowy pleców – obnażający transparent szyby.
Jenna nie widzi więc tego, co czuje Harper; jednej dłoni – niezbyt rozsądnie osadzonej na jego ramieniu. Wyżej – u podbiegu szyi. I drugiej – z doliny lędźwi zapędzoną na pośladek.
Jest –
Wszystko w nim –
Cały –
Oprócz spojrzenia, nieustąpliwie werżniętego w stojącą naprzeciw, męską sylwetkę. I oddech werżnięty w nieobce, cudze – a jakby własne – usta. Takie, z których coraz częściej wymykały się podobne słowa; już nie z zapożyczonych, ale zwyczajnie współdzielonych leksykonów. Takie, które pozwalały wreszcie ich imionom przysiadać nie tylko w myśli, ale i w mowie.
... chodź na tył, hm? No już. P r o s z ę . – Ten oddech, wyszeptany w deltę znaczoną zbiegiem warg, wędruje skrajem szczęki. Zatrzymuje się, dość perfidnie, we wcześniej skrytykowanym, szorstkim punkcie. Chyba powstrzymuje wzbierający przy podniebieniu chichot – tak ciepły dźwięk, jak powietrze – jest lżejszy. Sili się więc, aby własne rozbawienie – wraz z namolnym krytykanctwem – zwyczajnie przełknąć. Żeby, wreszcie, szeptem załaskotać płatek jego ucha (tak, owszem – wspina się na palcach). Jest bliski-

Wzzz.

Chłopak, wzięty z zaskoczenia – zdecydowanie nie tak, jak mógłby sobie tego zażyczyć – po prostu stęknie. Przypominając sobie o samochodzie, Jennie, podróży.
Nie chcę nic mówić, ale w takim tempie to do domu wrócimy... tak za tydzień, co najmniej? Mam sobie odpalić Netflixa? – dziewczęcy głos ulatnia się zza wąskiego przesmyku opuszczonej szyby.
Zachary tąpnie w nią dłonią (w szybę, nie przyjaciółkę); tą, którą dotychczas trzymał poniżej, nie nad, linią wzroku blondynki. W rymie już poznanym, dokładnie: sio, sio, SIO.

Wzzz.

Czeka. Mruga. Myśli; że chyba w to nie wierzy. W jakość ich spotkania – w abstrakcję zajścia, w to, jak bardzo-
Tęskniłem.

W z z z .

No. Podziękujesz mi przy innej okazji!
A-cha; bo już w pierwszej, nieśmiało sączącej się z wnętrza samochodu melodii, Harper rozpozna tę piosenkę, którą jeszcze przed momentem sam wrzucił na składankę dziewczyny.
– Zabiję ją, przysięgam.
Nie możesz. Jestem waszym jedynym kierowcą.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

No... i?
I Harper-Jack Dweller idzie na tył samochodu.
  • Chór (sponsorowany, a jakże, przez Jennę, gdyby wnioskować z formy i obsady): 🤷 🤷 🤷
Nie tyle nawet bezwolny, co zwyczajnie o b e z w ł a d n i o n y. Jak rozwścieklony pies, jeszcze chwilę temu wgryziony furiacko w taśmę własnej smyczy, ale teraz gotów sam się na tej smyczy prowadzić. Zachowywać. Okiełznany nie dotykiem, albo obietnicą nagrody, a wyłącznie łagodną nutą zaplątaną w ton głosu właściciela.
Właściciela.
  • Słyszysz?,
    • Zach?

Koniec końców, drzwi za Harperem zatrzasną się znowu - i to za Harperem znajdującym się nareszcie po właściwej stronie barykady samochodu, jeśli ich intencją nadal było dotarcie do miejsca pierwszego dłuższego przystanku na trasie o jakiejś względnie cywilizowanej porze, nie zaś rzeczywiście koczowanie na przypadkowym poboczu w niedookreślonym wyraźniej celu (co gorsza, Dweller nie był pewien, czy w telefonie starczyłoby mu baterii - gdyby chciał, a chciałby!, użyczyć urządzenia Jennie, dla zabicia czasu szykującej sobie netfliksowy seans).
W każdym razie teraz (gdy dwóch pasażerów powróciło już na nowo-przypisane im miejsca), jeśli spełnione zostałyby trzy warunki, to znaczy:
  • - gdyby Harper-Jack Dweller był z natury wredny;
    - i bardziej podatny na sytuacyjne obniżenia progu, który tej wredocie (wredności?) umożliwia wypełźnięcie z zakamarków duszy na światło codzienności;
    - oraz gdyby od pierwszej chwili nie zapałał szczerą sympatią do umoszczonej za kierownicą dziewczyny, tak cierpliwie znoszącej cały ten ich w ból dzielony współdzielony, i pewnie też względnie niepotrzebny, dramatyzm;
brunet nie posiliłby się na nic więcej, niż tylko gorzkie od jadu (w sumie rozsądnie nie przełkniętego, a wyplutego, wynikiem samozachowawczego impulsu):
  • Well, yeah. But I didn’t hear anyone ask (you). Did you?
W akcie zaborczego impertynenctwa. W wyrazie skumulowanej w piersi sercu duszy zazdrości. Dając upust wszystkiemu, co nazbierało się w komórkach organizmu i pomiędzy zwojami umysłu na przestrzeni tygodni, w których do Zachary'ego Prescotta dostęp miał cały świat, tylko nie on sam. W rytmie wybitym skurczami serca, i imitującym może żartobliwe sio, sio, sio, ale zupełnie poważnym:
  • mój, zostaw
    • mój, nie ruszaj
      • mój, s p i e r d a l a j, i "wara mi od niego", wydyszane w twarz każdego z jakimkolwiek potencjałem na stanie się rywalem
Ale Dweller, jak to mówią, nie z tych. Może już nie, może nigdy. Zamiast więc t e r y t o r i u m oznaczać nagłą mikroagresją, jedynie się uśmiecha, i otacza je -
ramieniem. Ciepłem własnego ciała. Przymiętą połą kurtki, którą niebawem zresztą ściągnie, pół-dbałym sposobem złoży i przerzuci na opustoszałe siedzenie obok Jenny.
Z upływem minut coraz mniej skrępowany, nie tylko nagłym napływem wolności (bo, okazuje się, i swoboda może wiązać), albo oplotem materiału ubrań, czy pasa bezpieczeństwa, biegnącego skośnie połoniną piersi, a sytuacją, do której należy się przyzwyczaić. Po prostu - rozpręża się. Rozpręża się w Zachary'ego. Puszcza - ale nie jak dziwka, tylko jak ktoś, kto dotąd kurczowo trzymał się ratunkowego koła, tak zaślepiony własnym lękiem, że niezdolny przypomnieć sobie, że przecież pływać nauczył się już dawno. I Prescott może to wyczuć - w zmniejszonym napięciu mięśni, i regularnym takcie oddechu, w sposobie, jakim dłoń Harpera odnajduje kosmyk włosów tuż u szczytu jego karku, i bezwiednie trąca, podważa, gładzi. Bo Harper Jackie zwyczajnie się z nim wita.
Wita się z jego kostkami (duetem łączników, spajających obśmiewane przez Claytona Robertsa stopy w nieimponującym ponoć rozmiarze 10, z przyjemnym naprężeniem okrytych materiałem spodni łydek), zwłaszcza lewą, gdy o nią przypadkiem zawadzi czubkiem trampka, przekładając lewą nogę pod prawą, a więc i prawą - nad lewą, na wysokości Arbuckle (z licealnym "Jeju, shit, sorry" godnym pierwszej randki w ciemności i ciasnocie kinowego rzędu).
I z wysepką chłopięcego kolana, na której - z WITAMY W WILLOWS majaczącym za oknem - przycumuje jego dłoń.
I z udem, niby żartobliwie (ale i tak, by jakieś uczucie, dziwne, duszne, cieniem żaru mogło nagle rozlać się w wąwozie pachwiny i wspiąć skrajem podbrzusza wyżej-wyżej-wyżej), rozmasowywanego krótko, kiedy, pod Corning, Prescott poskarży się jękliwie, że cholera, yyy, chyba złapał go skurcz.
I z linią talii, i z występem dwunastego-jedenastego-dziesiątego żebra, zaczepnie łaskotanych w rytm koszmarnej piosenki LIAMOO zarzuconej przez ich kierowcę za (hi, hi, hi) Red Bluff. I z opuszkami każdego z dziesięciu palców prescottowych dłoni, na jakimś etapie podróży [Rawson, Blunt; Bend, Hooker (dwie małe salwy śmiechu); Cottonwood, Anderson, Redding, Buckeye, Shasta Lake, Pit River (Bridge)] muśniętymi, uciśniętymi, trąconymi, skubniętymi, stukniętymi, lub draśniętymi koniuszkiem własnych, albo choćby brzeżkiem paznokcia; i z kostkami nadgarstków, i z wybojami kłykci na trasie przegub - czubeczek środkowego palca. I z miękkim, jasnym wnętrzem tejże samej dłoni, w którym semi-świadomie Harper zataczać będzie szerokie, powolne kręgi, rozprawiając jednocześnie z Jenną o nowym albumie Oh Wonder, topografii Kalifornii północno-wschodniej i sześciu sposobach zastosowania nasion konopi ("a na toście z awokado próbowałaś!?"), oraz wyższości tychże-łuskanych nad niełuskanymi.
Będzie się witał. Cudownie nierozproszony nawet niezliczonymi rundami i spy with my little eye, fuck - marry - kill, i would you rather never see me again, or stay here forever?, tymi spontanicznymi bitewkami toczonymi dla zabicia czasu między jedną anegdotką, opowiastką, ciekawostką, a drugą. Czule. Niewinnie. Cierpliwie. Czasem z jakimś ukradkowym uśmiechem albo przelotną wymianą spojrzeń spotykających się przy - zupełnie nieerotycznych - zmianach pozycji z chwilowo-niewygodnej na niewygodną-za-chwilę.

I w zasadzie zgodzi się, w myśli, z Prescottem (po raz kolejny).
Że -
  • Przecież nic się nie stało.
    Ale, pomyśli, m o g ł o.
    • Bo, na miłość boską, widział -
      no, oczywiście, że widział -
      chłopak chyba zamknął oczy – na w y p a d e k -
Więc nie tylko wita się, ale także przeprasza. Każdym oddechem wytłaczanym w ciemię, albo skroń, albo za płatek ucha Zachary'ego. Nawet wówczas, kiedy w końcu przydrzemie, zdjęty nagłym spokojem, gdy przeskoczą ponad progiem Oregonu.

***
Obudzi go oksymoron: łagodne szturchnięcie i jakiś podszept, fuzja "jesteśmy!" i "muszę się odlać"; ale ostatecznie docuci nagły uskok terenu zaliczony przez Jennę przy wjeździe na motelowy parking. Uchyliwszy powieki - najpierw prawą, potem lewą, ze śmiesznym cyk uświadamiającym mu brutalnie, że spał dłużej i głębiej, niż mu się wydawało (będzie na siebie zły, bo czuje, że nie powinien - nie wie, ale przeczuwa limit dla czasu danego mu z Zachary'm, i chce go spędzić na trzeźo) - zobaczy sinawy, w wieczornym świetle, róż sidingu, nierówne rozświetlenie neonu z nazwą przybytku i kępy juki oraz przysadziste obsadzenia palm Serena, otaczające alejkę wiodącą ku recepcji. Wysiądzie pierwszy. Powie Jennie, że nie muszą wyciągać walizek i gitar, torba wystarczy; i zgodzi się, że owszem, to doskonały pomysł, aby dziewczyna poszła, i sprawdziła zawczasu, czy w ogóle mają miejsca (choć nie wie jakim cudem mieliby takowych nie posiadać - wnioskując z liczby samochodów, całych trzech, pozostawionych na parkingowej przestrzeni - w stosunku do mosiężnych cyferek, trzydziestu ośmiu, poprzytwierdzanych do drzwi tutejszych pokoi). Przeciągnie się, przechyli przez oparcie fotela, odnajdzie kurtkę, zarzuci na ramiona; zrobi mały półokrąg, czekając na Zacha.
A potem -
  • po upływie stu siedmiu dni
- nagle zostaną sami.
I Harper jakoś nie będzie wiedział co robić
  • ze sobą, ze swoim ciałem, z galopem myśli, z dłońmi i stopami, i spojrzeniem,
więc pozostanie mu, choć ostentacyjnego podobieństwa do przeszłości chyba nawet nie dostrzeże, zakotwiczyć wzrok w mgławicach rozmruganych gwiazdek jakby płynących po niebie - wschodzących dopiero, a więc radosnych, niezmanierowanych, tutaj - w swojskości Oregonu, poniżej granicy wiecznie zblazowanej Kalifornii.
- Ale fajnie, co? W mieście nigdy ich tak -

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

<link href='https://fonts.googleapis.com/css?family=Sacramento:400' rel='stylesheet' type='text/css'>
<style>
.Jenna1 {
filter: blur(1px);
color: #a652a75e;
display: inline;
transition-duration: 1s;
}

.Jenna1:hover {
filter: blur(0px);
}

.Zachblur {
filter: blur(1px);
color: rgb(136 136 136 / 51%);
display: inline;
transition-duration: 1s;
}

.Zachblur:hover {
filter: blur(0px);
}

.neonText {
font-family: Sacramento;
color: #fff;
text-shadow:
0 0 7px #ea1537,
0 0 10px #ea1537,
0 0 21px #ea1537,
0 0 42px #ea1537,
0 0 82px #ea1537,
0 0 92px #ea1537,
0 0 102px #ea1537,
0 0 151px ##ea1537;
}

.neonText {
font-size: 2.8rem;
animation: flicker 1.5s infinite alternate;
width: 150px;
border: 2px double #fff;
border-radius: 50rem;
padding: 0.6em;
box-shadow: 0 0 0.2rem #fff, 0 0 0.2rem #fff, 0 0 0.8rem rgb(99 142 235), 0 0 2.8rem #1367fe, inset 0 0 1.0rem rgb(0 81 255);
}


@keyframes flicker {

0%, 18%, 22%, 25%, 53%, 57%, 100% {

text-shadow:
0 0 4px #ea1537,
0 0 11px #ea1537,
0 0 19px #ea1537,
0 0 40px #ea1537,
0 0 80px #ea1537,
0 0 90px #ea1537,
0 0 100px #ea1537,
0 0 150px #ea1537;

}

20%, 24%, 55% {
text-shadow: none;
}
}

</style>
Kiedy wreszcie usiądą na skraju łóżka – już w pokoju, odrzucając przy ścianie torby i buty, i charakterystyczne, umęczone, post-podróżne oddechy; kiedy rozprostują „w końcu!” nogi (Harper z ulgą coś-jakby większą – adekwatną do swojego wzrostu; niezmiennie pozostającego wyznacznikiem swobody w zamkniętych przestrzeniach samochodów);<br>
wtedy, właśnie, Zachary się zastanowi – czy Harper słyszał. Jego rozmowę z Jenną. I – tym razem pytanie wymierzone już tylko w siebie; czy właściwie wolałby, żeby zwrócona mu odpowiedź jawiła się twierdząco, czy w negatywie.<br><br>
<div class="Jenna1">– Śpi? <br></div>
<div class="Zachblur">– Chyba.<br></div>
Blondynka, rzuciwszy przez ramię jedno tylko spojrzenie, nie potrafiła powstrzymać wątłego śmiechu, naprędce przystopowanego dosuniętą do ust piąstką.<br>
<div class="Jenna1">– Wpadłeś, co? <br></div>
W idiotycznej manierze – i może skrzywionej ćwierć-lojalności – w tamtym momencie pomyślał o wszystkich nieodwzajemnionych „ja – ciebie – też”, którymi – w podobny sposób – skrzywdził Teresę. Nie robił tego z premedytacją; i nie dlatego, że nie wierzył w jej słowa. Przecież wiedział o tym, że go kochała. Nie był tylko pewien, czy ona sama wiedziała właściwie, co to znaczy. Nie był pewien, czy potrafiłaby go zrozumieć.
Bo na mieliźnie każdego ze zwrakowiałych „kocham” i „na zawsze” – nie zauważała, że Zachary dużo chętniej wpatrywał się w bezkres morza. Oceanu. W płowość nieba rozoranego wstęgami chmur, jak wersami: niepoważnych, białych wierszy wyplutych w niebo przez wiecznie rozkrzyczane, nadbrzeżne ptactwo. Ot, krótkich, niezgrabnych i niezbyt ambitnych fraszek. Czegoś, czego się nie docenia – i za czym tęskno, kiedy się traci.<br>
<div class="Zachblur">– Jenn? Z pół świata się w nim buja. Druga połowa to kwestia czasu.<br></div>
W bezpiecznej intymności odpowiedzi, jak zwykle – traktującej ogólnikowo i „o wszystkich” (ale Jenna wie, że te pół świata nie widziało go w sposób, w jaki widział go Zachary – i w jaki Harper pozwalał się Zacharemu widzieć).<br>
Bo Zachary, <br>
zwróciwszy głowę w kierunku bruneta, zobaczy: <br>
Głębokie amplitudy wznoszonej sennym oddechem piersi. Pojedynczy, zupełnie drobny skurcz kciuka, którego ciepło opuszki wciąż wiło się w gnieździe chłopięcej, rozmasowywanej koliście dłoni. I zobaczy też twarz; dokładnie taką, jakiej mogłaby przyjrzeć się teraz dziewczyna, gdyby nie narzucony na nią obowiązek uważnego śledzenia trasy – i, tu prośba Zacharego – ewentualnych wybojów, żeby niepotrzebnym wstrząsem nie rozbudzić ich drzemiącego współpasażera. <br>
Ale zobaczy też bezbronność – czas i przestrzeń upchniętą tunelem pamięci oraz wspomnień przenoszący ich dwoje:<br>
dokładnie tam, gdzie po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że naprawdę może go stracić. Na zawsze. Przez trzy sekundy udziecinnienia trzydziesto-przeszło-letniego organizmu, podejrzany przez lufcik w drzwiach lekarskiego gabinetu. <br>
No więc, Harper (z niedbałością o tak zasadniczy błąd), w odpowiedzi na tę durną gierkę w gatunku słownym: <br>
  • Wolałbym zostać tu na zawsze.
I pomyśli też, że – w słodkiej, niegroźnej nieważkości snu, Jackiemu musi mu być zimno. Więc go przykrywa; z dziwnym, porażającym uciskiem w sercu (i rezonującymi w nim słowami Ginevry; jak chorobowy symptom). Ściągnąwszy kurtkę z przedniego siedzenia, jeansową ciężkością osłania męskie ciało. <br>
Zabiera też kosmyk włosów, który wymknąwszy się z zaczesanego nad ranem ładu, wydawał się łaskotać Harpera po nosie. Zaciąga za płatek ucha; bardzo, bardzo ostrożnie. <br>
Czy wpadł? <br>
Chryste. Zaintonowane inaczej: wystarczyło na niego s p o j r z e ć .<br><br>
<div class="Zachblur">– To tutaj?</div> <br>
<div class="Jenna1">– Tak!</div> Jesteśmy! <br>
<div class="Zachblur">– J-hhezu, nareszcie.</div> <br>
<div class="Jenna1">– Dobra, Zach, już – w s z y s c y wiemy, musisz-</div><br>
– Muszę się odlać. <br>
<div class="Jenna1">– Powtarzasz to od dwóch godzin. </div><br>
<div class="Zachblur">– Bo od dwóch godzin muszę się odlać.</div> <br>
Pyk! Podwozie auta rozbujane o uskok terenu; jakiś parkingowy próg, o który w ciemnościach nietrudno było, omyłkowo, zahaczyć. <br>
Wtedy też szatyn zauważa – względnie-trzeźwe uchylenie powiek. Nieco zamglone, ale obecne spojrzenie. Z okazji korzysta lekkim kuksańcem; Zachary grzecznie informuje. Daje do zrozumienia. Uprzedza:<br>
– Tylko sobie nie myśl, że jak teraz się wyspałeś, to pozwolę ci siedzieć do trzeciej przed telewizorem. Not gonna happen. <br><br>
Gdy wysiądą – zostaną sami.
Prescott wychyli się lekko poza korpus samochodu; kontrolnie i tylko po to, ażeby z krzątaniny sylwetek oraz ich wygłuszonej dystansem mowy wyczytać postęp Jenny w noclegowych pertraktacjach. <br>
Widział ją – trzy/czwarte ciała migające za oklejonym nazwą motelu przeszkleniem ścian recepcji. Oparta o ladę łokćmi, z lekko wypchniętym w bok biodrem i głową przytakującą z zawzięciem nasuwającym na myśl figurkę, podczepioną do deski rozdzielczej. Psią, na przykład – taką z wrażliwym na drogowe wstrząsy, tanio-plastikowo-filcowatym łebkiem. <br><br>
Tak zaaferowany, Zachary również nie dostrzega tej zbieżności; ich przystanku na skrzyżowaniu dwóch nocy. Tej dzisiejszej – oraz majowej, z roku jeden-dziewięć. Czuje ją jednak – na zasadzie uciekającego z głowy skojarzenia; takiego, które najpierw zaplącze się w sieć myśli, potem połaskocze mózg – ale zanim ten zdąży zareagować, podda się niedoścignionej dezercji. To skojarzenie dotyka teraz zapamiętanych przez chłopaka neonów – ich namiastkę odnajduje w jaskrawości motelowego szyldu oraz drzwi recepcji; epilepsyjnej czerwieni i błękicie szeleszczącego światła:<br>
Spoiler
<table> <div class="neonText">
Open
</div>
</table>
<br><br>
– No... – Przytakuje, cicho. I o ile jeszcze przed chwilą podskubywał guzik Harperowej kurtki, teraz w krótkim obejściu zatrzymuje się przy jego prawej stronie. Unosi głowę; chichocze. – Na pewno nie w Seattle. Wszędzie te pierdolone chmury. – Opiera się tyłkiem o bok samochodu. – Sorry, ale akurat pod tym względem, musisz przyznać, L.A. bije Seattle na głowę. – I kiedy już podzieli się logicznie uzasadnioną, ale jednak dość przypadkową myślą; zamilknie. Zamilknie w jeden sposób – i, po cichutku, przemówi w następny.<br>
Listem napisanym do szuflady (lub, w przypływie odwagi – cudzej kieszeni) – listem napisanym tym palcem, który, poza pisaniem takich listów, nie służy do niczego więcej (w przeciwieństwie do prawej dłoni, asystującej w składanych na ten palec obietnicach). I ten palec; nazywany często małym-palcem-lewej-ręki (dla innych – dla nich, od dzisiaj: River Pit [Bridge]), zahacza nieśmiało o wybrzuszenie jednego z paliczków stojącego obok mężczyzny.<br><br>

Wszystko się zmienia. Przez Harpera zauważone ostrożnie. Przyswojone, ale niezupełnie zaakceptowane. Na przekór po raz ostatni podchwyconemu życzeniu – wtedy, nad cukierkiem o smaku kawy, myśl przeciwko myśli: na Elliottowe „pamiętam” – jego „chciałbym żeby nic się nie zmieniło”. Jackie pomyślał wtedy, że przecież wszystkim komórkom ciała zajmuje siedem lat, żeby odnowić się dokumentnie.<br>
I o ile z tamtych chłopców niewiele mogło już zostać po piętnastu latach rozłąki; tak przy Zacharym, Harper mógł zmienić się niespełna połowicznie. I Zachary, również.<br>
Tylko połowicznie; więc, Harper – co oznaczałyby te proporcje?<br>
Może zmieniła się ta połowa Harpera, o której świadczył wykwit kilku dodatkowych znamion; na wysokości serca, jeśli zboczyć z mostu mostka, i ramionach. I przyrost tych istniejących – skupiska melanocytów w konwencji wadliwie-urokliwej (dość charakterystycznej, zresztą, piosenkarzowi): tuż poniżej piersi. Zmieniła się ta połowa Harpera, która przypominała zawieszony ponad ich głowami wszechświat.<br>
Ten sam wszechświat, jaki ulegał przecież nieustannej ekpansji.<br>
Zachary chciałby wierzyć, że w takim razie – nie pozwoli sobie przepowiedzieć, już nigdy, że nie ma w nim dla niego miejsca. <br>

Po chwili namysłu, skrobnie go paznokciem – dwa krótkie zadraśnięcia poprowadzone wzdłuż grzbietu dłoni – niby sygnał w pilnej potrzebie atencji. <br>
– Zobaczymy jak jej idzie?
<br><br>
A szło jej nieźle. Skubiąc właśnie papierek po mlecznej (... i jednak trochę już odleżanej) ciągutce, którą motelowa recepcja częstowała gości; z mlaśnięciem pomiędzy brzękiem przydrzwiowego dzwonka – odbierała właśnie od Hanka (wypisującym się markerem zawarte w przypiętej do polówki plakietce) swój dowód osobisty. Uśmiechnęła się na widok chłopców, kiwnięciem ręki nalegając, żeby podeszli bliżej. <br>
W oczekiwaniu na wydanie kluczy, napomknie na przykład – że w sumie to nawet tu niedrogo. Hank, w uprzejmej pogawędce wyjaśni, że ceny zostały zaniżone głównie w związku z coraz większą konkurencją. Zachary się zgodzi; przyzna, że – faktycznie – widział chyba jakiś inny motel, nie więcej, niż dziesięć mil „temu” (w bardzo prowizorycznej i nieco nieprzemyślanej jednostce czasu).
I właśnie wtedy – zaaferowany rozmową mężcyzna – kluczyk oznakowany „dziewiątką” (więc: pokój jednoosobowy, jak każdy na parterze), bez większego zastanowienia poda Harperowi. <br>
Ułamek bardzo niezręcznej ciszy, chrzęst kluczy, przez Jennę odebranych zamaszystym capnięciem („I knew we shouldn’t expect much from a shithole like this.”), a potem już tylko cała Jenna z recepcji wypadająca w sposób, który nieświadomego swojej pomyłki Hanka pozostawił we wzbierającej konsternacji („And what was that all about?”). <br>
Po raz pierwszy więc – przy ostrożnej wymianie spojrzeń z Harperem – przyznali się wytłumaczyli. W najmniej widowiskowy sposób, jakiego należało się po nich spodziewać. Z mdłym „well, you see-”, w jakiejś, kurwa, wielkiej improwizacji. <br>

– Now that’s one hot-headed chick. But hey, I’m sorry, I didn’t mean to- Facet chrząka. Poprawia sztywny kołnierzyk koszulki. – We serve breakfast, uhm- from seven till ten. In case you want to eat something before leaving. <br>
– Sure thing, thanks, Hank. <br>
– And I really don’t mind-<br>
– No worries, really. Uhm, we’d better go now. <br>
– Oh, of course. So… have an enjoyable stay… I guess…?<br><br>
* * * – Jenn, Chrrryste. Co to było?<br>
Więc: dotychczas oparta o ścianę Jenna – odrywa się od niej, i rozplątuje skrzyżowane dąsem ramiona. <br>
– Ja pierdzielę, też bym chciała wiedzieć „co to było”. Na m a k s a nieprofesjonalne.<br>
– Facet nie miał nic złego na myśli. Po prostu-<br>
– Po prostu co? Błagam, Prescott, czy ja wyglądam, jakby nie było mnie stać na osobny pokój? Że musiałabym spać z tobą? No, no chyba nie? Już wolałabym podłogę. Albo samochód. Nie wiem, rów, cokolwiek. <br>
– Wow, ty serio jesteś głupia.<br>
– A ty niski. I jakoś nadal cię kocham, a to dużo gorsze.
Chyba zaczną się śmiać. Potem dziewczyna machnie ręką.<br>
– Wygląda na to, że mam pokój równo pod wami, więc... – Wzdycha – Tylko nie bądźcie za głośno, dobra? Nie róbmy Hankowi pod górkę.<br>
<br> * * * Potem, to znaczy;<br>
[...] już w pokoju, odrzucając przy ścianie torby i buty, i charakterystyczne, umęczone, post-podróżne oddechy. I kiedy rozprostują wreszcie nogi; ległszy śmiesznie w zasadę tête-à-tête, po dwóch stronach łóżka, z policzkami miękko opartymi o staranną równinę pościeli – i z twarzami zwróconymi do siebie. <br>
– Nie żartowałem z tym oglądaniem telewizji. Tak dla jasności. – Spojrzeniem rozpędzi się po skroni Harpera; a potem wyjdzie na spotkanie z czernią źrenic – rozświetloną bladym światłem parkingowych latarni. Tym cholernym neonem. Księżycem – dla publiki stanu Oregon jakby mniej wstydliwy, niż tej waszyngtońskiej. <br>
– Ale chyba nie jestem na tyle śpiący, żeby nie móc dotrzymać ci towarzystwa. <br>
Palcem wskazującym trąca jego ramię. <br>
– Na pewno ci to wszystko nie przeszkadza? Wiesz, że jednak łatwiej byłoby wsiąść w samolot i- Wzrusza ramionami; potem unosi się lekko, obraca na bok i opiera na łokciu. – Chodź, zrobię ci- <br>
Mruga – zwyczajnie. I trochę bezbronnie. <br>
– Zrobię ci masaż, co? Żebyś jakoś przeżył tą jutrzejszą podróż. <br>
Ostatnio zmieniony 2022-06-15, 01:04 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Może jawiła się w negatywie. Odpowiedź –
- jak niedoświetlone zdjęcie.
Bo być może spał, głęboko, pod powierzchnią światła, w miejscu, do którego dusze idą by odpocząć – skulone w kłębek, albo – przy odrobinie szczęścia, gdy nieważkości nie trzeba doświadczać solo - wtulone w siebie nawzajem.

I jeśli tak, to Harper-Jack tylko mlaśnie, niemal bezgłośnie, lgnąc ciałem do Prescotta trochę silniej, trochę bezbronniej – policzkiem ku wstędze naramiennika, musculus deltoideus, albo biodrem do linii uda, naprężonej pod sanforyzacją denimu; ”jeju, ale słodko!”, powiedziałaby Jenna – gdyby nie zmieniała akurat pasa albo piosenki, albo dłoni na kierownicy, zbyt na dowolnej z tych czynności skupiona, by rejestrować wszystkie, i bezwiedne przy tym, poczynania swoich pasażerów.
Jack nie usłyszy, nie zapamięta. Nie przypomni sobie zatem – jutro, dłońmi wsparty o zielonkawe lastryko umywalki [marny zastępnik, przejściówka podobno, dla prawdziwej porcelany, którą, tak pełnym nadziei gościom, jak i umęczonym procesem mycia tego kurestwa pracownikom Motelu, od siedmiu lat obiecywał jego właściciel, Wielki Nieobecny (bo zajęty inwestycją w nową sieć, ponoć istny HIT!, za granicą stanu)]; albo za parę dni, przy kolacji spożywanej w towarzystwie jednego z lekkich, niestresujących seriali polecanych mu przez Esther, i trzeciego z rzędu kieliszka wegańskiego, b e z a l k o h o l o w e g o wina.
I nie zaboli go nic - fantomem żalu wgryzionym w serce, kłem wspomnienia wżartym w tkanki pamięci.

Ale może
  • jednak
    • jawiła się
      • twierdząco?

Wtedy… Cóż, wtedy – biorąc króciutki ruch kącika warg bruneta, skurcz ledwie, za zupełnie mimowolny, Zachary będzie się mylił. Błędnie odczyta pozorny bezwład ciała, i udawaną nieświadomość. Inscenizowaną nieobecność w rozmowie.
  • - Śpi?
    • - Chyba.
  • - Wpadłeś, co?

Harper-Jack Dweller wstrzyma oddech. Na tak krótko, że nawet serce nie zorientuje się w porę - wciąż krew wtłaczając w żyły bez większego zawahania. W niecierpliwej antycypacji.
A potem, chyba z braku jakiejkolwiek lepszej opcji:
    • - Jenn? Z pół świata się w nim buja. Druga połowa to kwestia czasu.
- odpuści.
Wstęgę tchu, przez nozdrza. Żadnym dalszym drgnieniem ciała nie burząc dotychczasowego kamuflażu. Z tym samym mlaśnięciem - tylko ciut głośniejszym, teatralnie przerysowanym jak-gdyby-nigdy-nic.
W myśli: „Wiedziałem”.
Rezygnacyjne, i boleśnie proste w brzmieniu. Króciuchny jęk sygnalizujący zgodę na stan rzeczy taki, a nie inny (bezpieczną anonimowość stwierdzenia, dyplomatyczny ogólnik - to mogło by być o nim nich, ale mogłoby być też o kimkolwiek innym, prawda?). Jakby się spodziewał. (Nie spodziewał się).
Ale nie jest zły się nie gniewa; w zasadzie – nie jest nawet rozczarowany.
Tylko trochę mu smutno. Smutkiem rozmytym, rozsmużonym w skroni, spływającym jak dreszcz po skrzydłach łopatek. I tak, pewnie byłoby mu łatwiej inaczej, gdyby wiedział to, co wiedział dziś Zachary. No, co? Tylko, że Harper-Jack nie może (zobaczyć, dostrzec, spojrzeć na niego siebie tak, jak robi to Prescott).

Patrzy natomiast na Zacha; zakochanyślepiony. Przez szczelnie domknięte powieki. Na szamotaninę - przez szatyna prowadzoną w pojedynkę - odwieczny spór pożądania i powinności, wojnę między tym, czego się chce i czego, podobno, chcieć się powinno.
I chyba zwyczajnie się o Niego martwi. W dojrzałej kontrze przeciwko grudniowej, obserwatoryjnej zaborczości -
  • - Po prostu się przyznaj.
Bo to jedno, żeby Zachary przyznał się do niego.
Ale co innego, aby przyznał się przed sobą.
I, wreszcie, do siebie.

***

Kiedy wreszcie usiądą na skraju łóżka – już w pokoju, odrzucając przy ścianie torby i buty, i charakterystyczne, umęczone, post-podróżne oddechy; kiedy rozprostują „w końcu!” nogi (Harper z ulgą coś-jakby większą, błędnie zrzuconą przez Zacha na karb jego wzrostu, i notorycznej konieczności by w ciasnych, podróżnych przestrzeniach, zwijać się w ludzką harmonijkę), muzyk również będzie -
się zastanawiał.

Nad tą dwoistością. Nad paliczkiem zaplątanym o paliczek, i policzkiem o policzek trącym w tym jednym miejscu, które przeoczył przy porannym rytuale golenia; nad spojrzeniem posłanym najpierw jemu - niczym list (miłosny), i tym drugim, rzucanym Hankowi - jak awizo, albo rękawica, zoficjalizowany wyrzut sumienia. Nad zachowaniem i wahaniem dwudziestotrzylatka dwudziestoczterolatka, który chyba znalazł się na porządnym rozdrożu. Treści dylematu samej w sobie brunet nie zna jeszcze może, ale może podejrzewać -
- Ale możemy przecież iść spać, w razie czego - Zaoponuje miękko; prawdopodobnie w podświadomej próbie uniknięcia bólu bycia odrzuconym - Wiesz, gdybyś był (mną) zmęczony? Nie ma spr -
Z lekkim frasunkiem powita palec Zacha, trącający nasadę jego własnego barku. Uśmiechnie się do niego, a potem, idąc za propozycją chłopaka, obnaży odważy rozbierze -
Ściągnie kurtkę, i koszulę, i tiszert - obierając się z ciepła posłusznie i skrupulatnie; w przyziemnym, nieerotycznym skupieniu. Zachary zobaczy dziwną galaktykę, jakby w rewersie – miast jasnych placków mgławic na czarnym tle bezkresu nieba – okręgi sińców wykwitłych pod kopułami baniek chińskich na pergaminie skóry, zgniłozielone i podbite żółcią, jasnoróżowe, z krawędziami w purpurze i niemal-niebieskie, choć nabiegłe czerwienią – zależnie od stadium blaknięcia. Harper dostrzeże natychmiast: wyraz twarzy chłopaka – przerażenie - w pierwszej sekundzie, nim mózg spowolniony uczuciem połączy fakty we wniosek około-medyczny, w kolejnej już tylko zapytanie (z cieniem niedowierzania, być może, ale i uśmiechu). I sam odpowie uśmiechem.
- To bańki lekarskie. Na toksyny – wyjaśni, trochę też zachichocze - Podobno nie ma rzeczy, której by z człowieka nie wywlokły.
Podwinie nogi; potem się przeciągnie. Wypręży. Zwierzę dzikie, ale oswojone – o bizarnym umaszczeniu, które może ma za zadanie straszyć, a może – rozczulać.
I, raz przywołany, podstawi się pod dłoń fotografa. Bokiem, barkiem, w końcu – koralikami kręgów, śmiesznych jak rozpięta bransoletka, jedną stroną zaczepiona na szczycie karku, z drugą puszczoną luźno ku tym dwóm bzdurnym dołeczkom u nasady lędźwi.
Spojrzy na Prescotta przez ramię. Pokręci głową, ale na pytanie bezpośrednio nie odpowie. Zamiast tego zacznie:
- Słuchaj, Zach... - W czułym skupieniu; zezując śmiesznie, gdy załaskocze spojrzeniem czubek chłopięcego nosa - A tobie...? Tobie to nie przeszkadza? No... N-no wiesz. Że to widać? -
I zamilknie na moment. I zastanowi się -
  • jak to w ogóle ubrać w słowa?
Dwójkę ludzi sczepionych z sobą niewidzialną wantą, co biegnie od piersi do piersi - bliskich sobie niezależnie od odległości, skazanych na siebie wyrokiem bez precedensu i możliwości odwołania się odeń. Jak to, kurwa, opisać, przy całej aperfekcji danej ludziom mowy: fonemów, grafemów, alofonów, akcentów i intonacji - gdy czuje się (i przeżywa) coś, na co najzwyczajniej w świecie nie zna się odpowiedniego słowa!?

- Nas.
  • Nie przeszkadza ci, Zachary,
    • że coraz bardziej jest nas widać?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

  • – Cicho. Nie śmiej się. Próbuję-
    Zadrży; zachichocze też – choć krótko – zdając sobie sprawę z tego, jak idiotycznie musi wyglądać. I jak bardzo, Chryste, jak bardzo nie musi się tym (przez jedną chwilę) przejmować. Nie przy nim.
    – Próbuję- Chcę to zapamiętać. Chcę to dobrze zapamiętać.
    Co takiego?
    No, jak to co?; mógłby się oburzyć. Uczucie, oczywiście. Uczucie. Że wszystko będzie dobrze.
Może gdyby – wtedy – Harper zrobił to samo, dziś nie potykałby się o wyboje dręczących go wątpliwości. Ale nie mógł – ocknąwszy się w trybie dopiero-co, przetrącony snem z jednej strony zupełnie dziecięcym, z drugiej natomiast – takim, które w stosunku do dzieciństwa stoi w opozycji niemal-absolutnej.
Ale jeśli taśmę czasu wywinąć w kształt nieco bardziej pierścienny – to jest, zapętlony – jeśli początek połączyć z końcem; jeśli z życia rzeczywiście uczynić krąg, a nie prostą wycieczkę z biletem w jedną stronę – to może Harper-Jack Dweller znalazł się właśnie w punkcie wspólnym. Wracał z miejsca, w którym u m i e r a ł jako dziecko; lub jako dziecko się budził. Że gdziekolwiek nie był – może po prostu wyszedł po Mary-Jane. Dokładnie tak, jak z wakacyjnej wycieczki odebrać można własną córkę. Z przystanku albo dworca, chociażby – znosząc cierpliwie dziesto-minutowe spóźnienia kolei, autobusu, taksówki. Teraz, razem z nią – przyzwyczajając się do świata (i, jakoś tak w tym przyzwyczajeniu, nabierając do niego nowej ostrożności). Wiedząc na przykład, że znów przyjdzie mu uczyć się na swoich błędach.
Na naiwności, chociażby.
Że są takie linie mety finiszu – które kojarzą się z końcem biegu, a okazują się tylko granicami; własnej wytrzymałości, na przykład.
I o tym, co można robić z zaufaniem; że czasem podlega zasadom typowym dla handlu wymiennego. Innym razem – mniej lub bardziej ryzykownej inwestycji.
Że czasem się nie zwraca.
A czasem-
Zachary chciałby wiedzieć, że siedzący na przeciwko niego mężczyzna – naprawdę – dopiero się zaczyna. Że to jeszcze nie koniec?
Że to jeszcze nie koniec. Że jeszcze się nie skończył.
Póki co jednak, Zachary spojrzeniem zawiśnie ponad gradientem blednących zaczerwień, fioletów i żółci. Tutaj trochę się płoszy – unosi rękę; chce go dotknąć i, dopiero kiedy zda sobie sprawę z oczywistości symetrycznych kształtów, Harper-Jacka po prostu uderzy.
W trajektorii pięści, zmieni zdanie:
Szturchnie.
Chryste, uprzedzaj! Ja pierdolę, kurwa!
Nie, jednak klepnie.
J-jednak- oprze; niewinnym i zaczepnym ciosem wyląduje tak, że w swojej formie przypominać będzie ledwie pacnięcie. Chłopak o tym nie wie, ale czuje przecież, że istoty, która sama podstawia się pod dotyk – nie wolno skrzywdzić w ten sposób.
No i co się śmiejesz... Przecież to jest jakiś dramat. Masakra, wygląda jakby cię tam torturowali. Jeszcze bardziej, niż cię torturowali. – Patrzy: na brutalnie ostemplowany grzbiet; jak pergamin z zaciekami kawy lub niebo, gdyby zamiast na Ziemi, stanęli na Neptunie – czyli takie z -nastoma, co najmniej, księżycami. I Zacharego, faktycznie, na początku straszy. Potem rozczula. Przede wszystkim jednak – rozprasza. – Pokaż to. Uhhh-
Harper mógł oczywiście poczuć – opuszkę palca wbitą w skłon pleców – na które szatyn naparł delikatnie, wymuszając jednocześnie napięcie. Wędrował brzegiem sińców; nieco badawczo, ale przy okazji też – w ramach zwyczajnej eksploracji rozściełanych na skórze widoków. Jakby pomagał sobie w lokalizowaniu kolejnych konstelacji; takich, których na niebie nigdy nie było – a teraz, nagle zupełnie, są.
Jesteś pewien, że to bezpieczne? Znaczy, na te twoje plecy. Nie wiem, czy takie podrażnianie znamion jest dobre. – Cmoka; śmiesznym, bocznym kląśnięciem języka – przepuszczony przez lufcik wycięty w kąciku ust. Potem zagryza wargę; gdyby mieli więcej czasu? Czuje, że każdemu z nich mógłby przyjrzeć się osobno. Że każdy z nich mógłby zapamiętać; już nie tylko względem ich rozłożenia na siatce tkanek – nie w uliczkach ścięgien, w których można je spotkać, podejrzeć – ale poznać.
Osnuwając jeden z barków przyjemnie kąśliwym dotykiem (czyli: obiecanym, w ramach masażu), zapędzi się dłonią w podramienny uskok. Wyczuje więc i spięcie brzusznego kompleksu mięśni, które jednak nie powstrzyma go, by zapędzić się nieco dalej.
Bo jeśli można, to- nmh- czekaj. – Przybliży się – pochyli – w drobnej, pierściennej próżni ust zamknie pojedynczy punkt. Zassie; podszczypując nadwrażliwość skóry – gdzieś pomiędzy wyblakle żółtym, a przyśniedziałym, nabytym przed dniami, zabarwieniem.
Kiedy się odsunie, zobaczy: nakrapianą czerwień własnej galaktyki – czegoś o zabawnie nieregularnym kształcie w stylu (a er pe dwa.cztery.cztery, na przykład).

Zaśmieje się.
Potem, wzniesiony już odrobinę i nachylony nad Harperowym uchem: – So... How does it feel to have a whole... gaylaxy on your "bloody back"?
Chichotem parsknie raz jeszcze – jakby w reakcji na to drażniące spojrzenie Harpera; ocierające się o koniuszek nosa. Barwa, którą trzyma we własnych tęczówkach sprawia, że patrzy tak, jak parzy słońce.
Czy mi- ale co? – Mruga. Chyba nie rozumie. Dlatego czeka, aż brunet mu wytłumaczy. Potem: jeszcze przez chwilę z owym wyjaśnieniem się gryzie; albo gryźć się pozwala. – Harper, Chryste.
Odrywa więc dłonie. Prawie – niezupełnie. Jedną tylko zatrzyma we wcięciu męskiego, lewego ramienia. Obejdzie go; wiedząc chyba, żeby drażnionego serca nie zachodzić od tyłu.
Że jeśli ma się jutro obudzić – to z nożem oddanym mu w dłoń, a nie wbitym w plecy.
Dlatego siada; zakończywszy niezbyt poradną pielgrzymkę, przetoczoną na kolanach – której stacja końcowa nakazywała rozmościć się w krzyżnej dolinie Harperowych nóg. Okazuje się, że jest to jednocześnie niezbyt udana kalka tej samej plątaniny ciał, w którą wdali się w kabinie samochodu. Źrenicami wczepi się w usta, w skrzydełko nosa (po przejściach z początku roku – jakby wyspokojone, w spoczynku po długim locie). Wreszcie spojrzy mu w oczy; dwukole połowicznie zmatowiałej czerni – rozświetlonej wyłącznie od strony szerokiego okna.
A sprawiam takie wrażenie? Jakby mi... przeszkadzało? – Ale nie z wyrzutem. Bez złości. Bez frustracji. Chłopak chyba nawet się uśmiechnie; z dziwną obawą zaplątaną w rzęsy.
Harper…
Oddech. Płytki – jakby bał się, że przy głębszym hauście, mógłby posłać ich na dno. A przecież to nie w swoim oddechu tonął. Nie w swoim oddechu przepadał.
J o a c h i m . Pamiętasz co mi powiedziałeś? W szpitalu? – Nie wie, czy powinien. Może lepiej byłoby, gdyby tego nie pamiętał. Jednocześnie przyłapuje się na tym, że kciukiem – zupełnie nieświadomie – gładzi go po wypukłości obojczyka.Prosiłeś, żebym poczekał. I- i później też. Przez telefon. No i czekałem. Czekałem, tak? I teraz jestem tutaj. I nie chcę być nigdzie-
Nigdzie indziej.
Rozstaw ludzkich ramion – z marginesem nadwyżki – to najczęściej nieco ponad wzrost ich właściciela. To sporo (to wszystko, czego trzeba); tutaj, na przykład, w cieniu motelowego pokoju, kiedy całym sobą podbiec może pod oplot Jego rąk.
I niewiele – tak strasznie niewystarczająco jednocześnie – kiedy znajdzie się cztery tysiące kilometrów stąd.
To takie uczucie, którego korzenie zapuszczają się gdzieś za mostkiem; wszelki odrost natomiast, w świadomości – torując rondo myśli, a potem robiąc z niego niezły mętlik. Nie wiadomo więc za które słowo się złapać – a które zwyczajnie puścić wolno.
Dostałem się na wymianę.
Zachary chyba boi się mu powiedzieć.
Na... na ten kwartał.
Strzał. Jeszcze nie złoty, ale już pozłacany.
W Nowym Jorku...

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Strzał.
Jeszcze nie złoty, ale owszem, już pokryty cienkim płaszczem połyskliwej emalii (choć może nie płaszcz to, a skafander – zasadny w podróży w największą nieznaną, albo kombinezon, potrzebny w drodze w wielki chłód).
I jeszcze nie w samo serce, ale już w pędzie do sedna – rykoszetując ciut, jakby obnieść się chciał nagle z całą krzywdą, którą zdolny jest wyrządzić; on - jeden tylko pocisk w komorze.

Więć strzał niby -
a jak grom. Dziwny, bo z nieba upstrzonego myriadami gwiazd zesłany w rewersie:

Najpierw huk.
  • – Dostałem się na wymianę.
    (Zachary chyba boi się mu powiedzieć).
    – Na... na ten kwartał. W Nowym Jorku...
Potem dopiero b ł y s k .
  • – Wyjeżdżam. Niedługo. Daleko.
W końcu - napięta cisza. Głęboka i obrzmiała czerwienią neonu; p5o5widokiem przeszłości, upraszającym się jednak, by o nim pamiętać.
  • [Zaufanie?
    Harper-Jack Dweller o zaufaniu wiedział tylko tyle, ile - bez słów - zdradzić był mu kiedyś skory pewien szesnastolatek przychylony koślawie nad kartonem mleka truskawkowego.
    Ch-chcesz? Harper Jackie nauczył się od niego właśnie – na nowo, po Elliottcie – tego, czego z domu wynieść nie zdołał. O zaufaniu. Ale nie co można z nim robić, a czego nie należy, i nie jak nim obracać - w handlu, najmie lub zapożyczeniach, a tyle jedynie (aż), że to taka miara (zdrowia), która nie poddaje się rekonwalescencji z dnia na dzień potrafi człowiekowi uratować życie.
    I, że ufać może nie trzeba - nie, jasne, że nie;
    ale, że czasem należy?
    • Nie.
    Że ufać niekiedy warto.]
I, logiczne: piosenkarz chyba jest w szoku; pourazowym, prawdopodobnie. Jak człowiek, który raz stracił wszystko, i teraz każda strata - lub choćby zapowiedź straty - jest wstrząsem wtórnym (ważne: niekiedy tremor taki bardziej zabójczy jest od pierwotnego).
Wszystko mu się myli. I kroki, i ruchy, i kierunki świata. Przepraszam? Którędy do Nowego Jorku? Produkuje dwie krótkie sentencje, i pierwszą planuje zakończyć zasadnym (oraz ciut niedowierzającym) znakiem zapytania:
  • Pojedziesz?,
a drugą kropką tak pewną siebie, jak pewne siebie może być ostrze gilotyny. Ale coś idzie nie po jego myśli (choć, jednocześnie, może dokładnie tak jak powinno), i gdy Harper-Jack otworzy usta, spomiędzy spierzchniętych warg - pierzchnie dziwnie wyrywne:
- Pojedziesz.
  • Do Nowego Jorku. Pojedziesz.
Nie pozwala mu, ale wie, że nie może mu zabronić. I być może czuje, także, że za późno już na straceńczy bieg na barykady. Na protesty, bunt, zamieszki, rebelię przeciwko widmu nadchodzącej samotności.
Nie spogląda na niego.
Nie może na niego patrzeć.
  • Długo. D ł u g o .
    Nie z gniewu, i nie ze smutku, ale z Tęsknoty, która wyprzedziła właśnie samą siebie. Nie ma prawa być (jeszcze), a jest (już).
A potem nagle - znowu jest w stanie. I zerka - głowę zadarłszy o tyle tylko, o ile to konieczne w jego położeniu - pod oplotem chłopięcych ramion i nóg, pod ciepłem i ciężarem ud trącających jego własne, i, prawie, skosy pachwin. Po drodze, zezując głupio, zahaczywszy spojrzeniem o pałąk paliczka, wgłębionego w rynienkę jego własnego obojczyka.
Jest tak blisko, myśli, że mógłby policzyć wszystkie skórne przebarwienia na nosie (3) i szczytach policzków (7) chłopaka. Samym tylko spojrzeniem rozczesać mu rzęsy (skoro myśli - nie był w stanie). Zrobić coś głupiego – zbuntować się i zamieszkać w lewym nozdrzu, jak pustelnik, żywiąc się nowojorskim kurzem i tym jednym pająkiem, który pewnej czerwcowej nocy postanowi przespacerować się szlakiem warg Prescotta. Albo porwać na coś żałosnego w całym swoim romantyzmie – stracić głowę życie, skoczywszy w otchłań w wąwozie tej małej blizenki pod linią jego prawej brwi.
Zatrzyma się [na chwilę przed końcem początkiem końcem wszystkiego], wspiąwszy po grani dolnej powieki, drażniąc kąciki oczu, dotrze do źrenic. Zachwieje, ale nie zawaha. I rzuci -
Wyrok sentencja zadarta nagłą nutą ku górze, ale nie zaczepna; przesycona niepewnością, lecz nie brakiem pewności.
- I am in love with you?
Tak. Wszystko mu się myli. Myśli i nuty i kierunki świata. Prze-przepraszam? Którędy do d o m u? Kropki ze znakami zapytania. Pożegnania z powitaniami. Przyjemność i ból.
I kimkolwiek jest teraz ta istota, którą Prescott napotyka wzrokiem, to z pewnością nie żadnym dorosłym mężczyzną, z bagażem doświadczeń ciążących na cętkowanych wybroczyną plecach. Dorośli ludzie nie noszą w spojrzeniu takiej ufności i takiej nadziei. Dorośli ludzie nie bywają tak bezbronni.
- You don't have to... - Przyspiesza - I don’t need you to… - W popłochu poszukiwania odpowiednich słów (żeby zdążyć - nim Zach się rozmyśli i odejdzie?).
- I just thought you should… - ...know?
Nie.
Przecież, konstatuje - i być może nawet zaśmieje się króciutko, urwanym, chichotliwym parsknięciem - chłopak musi wiedzieć.
- I just thought you should hear it from me, Zachary. From me. Before you go.

Strzał. Jeszcze nie złoty. I jeszcze nie w serce, ale już w komorze
Jeden tylko -

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jak milczenie. Tak się przecież mówi; że milczenie, w przewadze nad mową, jest złotem. A Zacharemu, jak nigdy, przydałaby się teraz przewaga.
Zatem, w złogach ciszy; próżnia, źrenice zwężane i poszerzane jak dwa zera (lewe – bezwzględne, prawe – absolutne; więc i trzymające w sobie stop-klatki) – we wnętrzu kosmicznej, głuchej pustki. W stagnacji spojrzenia utkwionego w mężczyźnie. Zupełnie, jakby brunet rozważał właśnie manewr wyprzedzania uprzedzenia; prędkiej dezercji przed tęsknotą. Gdyby tylko dało się tak - wytęsknić zawczasu i na zapas (żeby potem już nie musieć).
Albo jakby próbował uciec – z całą tą swoją ufną, po psiemu, manierą. Jak kundel zdradzony przez czwartolipcowe niebo; w naiwnej wierze, że aby uciec przed pstrokatą artylerią ognia, wystarczy na oślep wybiec z domu. Spięty, nerwowy, trochę chyba ogłupiały. Przede wszystkim jednak – zagubiony. Przybłęda gotowa porzucić samą siebie.

Prescott natomiast – przytakuje. Chrząka, drapie się po szyi – paznokciem zdziera odprysk słów i fragmentarycznie oskrobanych zdań:
It’s going to be okay. At least it can’t possibly be worse than what we just went through, right? No phone call limits and such. – Kciukiem zapędzi się do policzka mężczyzny; przed dotykiem wstrzymując się w ostatniej chwili. – I’m sure you’ll barely even miss me-
Nawet nie zauważy, że go-
nie było. Nie ma? Nie będzie. W zależności od tego, jak daleko posłać się w przyszłość.

Póki co jednak, posyła się wyłącznie w chaotyczny monolog Harpera. W tempo i rytm, w głos bruneta wplątane w ścisłej, symbiotycznej niemal współzależności. Tempo i rytm – w analogii do słyszanego sensu i słów; stanowiących niby całość, tylko że… kurwa, jednak niezbyt spójną? Szatyn spoważnieje; przede wszystkim – spoważnieją jego brwi. I kąciki ust, i oczu – podbite mikrym spięciem dolnych powiek.
Nie jest pewien, ale wydaje mu się, że ta [sentencja] intencja [intencja ze snu, być może; wyszarpnięta w oddechu nocnej bliskości] jest mu obca. Może tego właśnie oczekiwał Harper. Że jeśli chłopak rozczyta ten przekaz; rozszyfruje go jako-
Wyznanie: tak, owszem. Ale naprzeciw wyznaniom [Zachary] wychodził już nie raz. Od Teresy, na przykład: rozstrzelone wskroś doby ledwie kilkugodzinnymi interwałami. Wklepane w treść esemesa i pożegnania rzuconego w słuchawkę telefonu. Przed każdym „dobranoc” i po każdym „dzień dobry”.
Nigdy jednak nie słyszał ubranej w te słowa d e k l a r a c j i .
Jak wyrzut prośba zapewnienie sekret, ledwie opierzony fakt wyrwany z gardeł pismaków, zanim nie obrośnie w regularnie podcinane (znaczy się, dementowane) plotki.
Pomyśli: Chryste, nie oszczędzaj mnie bądź delikatny. Nie tak. Proszę – Jack – tylko możesz mocniej w ten sposób. Nie teraz.

Bo trzydziestodwulatek otwiera się na niego. Ale za sobą pozostawia też otwartą furtkę – na ślepo rozpędzone wyrzuty sumienia i przeszłość: na każdego mężczyznę, którego Zachary w siebie wpuścił (i dopiero co wygnał; przez zarzygany śmietnik [Fremont] i blister doksycykliny, wciąż upchnięty gdzieś na dnie tego samego plecaka, z którym tu przyjechał – Jackie nie musiałby nawet się starać, żeby go znaleźć). Na każde kłamstwo lub niedopowiedzenie.
Przecież miało być inaczej.
W zakleszczone wnyki dwóch ciał wpędził się jakiś absurdalny przypadek. Teraz krążył po miękkiej niewinności męskiej twarzy – potem, razem z nim, próbował dostać się w zatoki chłopięcego wydechu (jak alergia?). Zawracał, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Domowiąc się w Dwellerowej mimice i w prędkości zmian; trochę jak palcami przeskakuje się po grzbietach akt, w poszukiwaniu odpowiednich kartotek, na przykład. „Harper Joachim Dweller?” oraz: „A kim pan jest?”.
Przy trzaśnięciu szuflady („Niestety, jeśli nie jest pan z rodziny-”), Harper wygląda tak, jakby mrużył oczy.
Jakby spodziewał się ciosu.
Słusznie. Ale nie jest to trzaśnięcie w policzek; nie ma odskoku twarzy, zwróconej nagle w prostopadłym odrzucie – jak ostro powziętym zakręcie na autostradzie.
Nie ma uderzenia.
Nie ma krwi; jedyny jej rozlew następuje w komorze. Na czerwonym świetle semafora, jakby samo serce zdecydowało się wstrzymać oddech – a potem nim zachłysnąć.
Jest pchnięcie (tak, tak – Zachary go po prostu popycha; jedna dłoń w pędzie trącającym ramię, druga – przestrzeń ponad obojczykiem, tym wymęczonym jego własnym dotykiem). Lojalne, bo od przodu. Ale nie dumnie.
Żałosny skrzek łóżka; i Harper leży – z plecami płasko wpasowanymi w kotlinę pościeli; w skołtuniony ślad obecności – że gdyby teraz, rozdzieleni takim czy innym wyborem, zniknęli – pozostawiliby po sobie pewność, że byli.
Pewnego razu – razem. Właśnie tutaj.
Pozostawiliby: jakieś świadectwo. Albo poszlakę dla tych, którzy przyszliby po nich.
Którzy przyjdą. Prędzej czy później.

Szatyn się naprostuje (naprostuje go zwarcie w mięśniach, narastający skurcz i nagła świadomość, że długotrwałe utkwienie w jednym miejscu także boli); potem, pochyli. Chyba się zaśmieje. Ignoruje ucisk w gardle. Chyba go pocałuje – i, po głębszym wdechu, zacznie robić to, co robi najlepiej.
Zachary będzie udawał. Z żałośnie romantycznych rozważań Dwellera – najżałośniejszy okaże się ten, którego rozważania dotyczą.
Mógłby się rozszlochać i popłakać; obskurne tapety i fornirowe blaty i rzęchy utopić jak współczesny, atlantydzki mit.
Kiedy się podniesie –
  • - taki ponad-to. Jak to już wszystko miał-widział-robił, więc nic go nie zaskoczy. Nie zaboli. Nie ruszy. Boli. Boli go ufność Harpera i jego wrażliwość. Boli go i podrażnia; uczuciowy chichot przyciśnięty obcasem bardzo ciężkich słów. Ciążących – ale nie na tyle, żeby chłopakowi wolno było przy nim zostać.
Będzie spokojny. Mniej znudzony, niż zwykle – ale spokojny. Niewzruszony.
To jakaś próba generalna? Jednak ćwiczysz przed moimi rodzicami? Wiesz, żeby prosić o błogosławieństwo, czy jak to tam wtedy-
Poklepie go po torsie (pokrzepiająco?); chyba zapomina, żeby pod klatkę nie podsuwać dłoni – że to jak prowokacja, w której prosi się o krzywdę. Że zniewolone zwierzę nie przestaje być dzikie – i wciąż potrafi pokąsać.
Trochę za dużo patosu, Jack. Popracuj jeszcze nad tym.
Tylko że Zachary zwyczajnie w tej zdradzie się zapomina. Nie – nie z ręką dręczącą rozsierdzone serce, gdzieś pomiędzy żerdziami żeber;
zapomni się w pedantyzmie Dwellerowego słuchu. Zapomni się w chruścianym drżeniu głosu, nieporadnie maskowanym plątaniną szeptów i króciuchnych, mrukliwych zająknięć. Poprzetykane nerwowym łyknięciem śliny i spadem wzroku.
Zdradzi Joachima – ale zdradzi też s i e b i e .
But seriously now. I gotta take a piss. Hang on a minute.
Posuwistym ruchem wstecznym, zejdzie z Harpera. Potem – z łóżka.
W przeskoku ponad progiem łazienki, przyłapie samego siebie w kadrze lustra (jak złodziej); i kształt pozostawionej za sobą sylwetki.
Spróbuje zamknąć drzwi. Próba zamieni się w realną potrzebę; potrzeba – w desperację. Szarpie za blokadkę; trzy razy, zanim się nie podda. Harper usłyszy: tąpnięcie nogi o łazienkowe skrzydło (odskok, powrót, trzaśnięcie) – trafiającej gdzieś w wysokość wentylacyjnej tulei. Usłyszy też kurwę; choć tylko wyartykułowaną, przerzuconą naczyniem rezonansowym obrzydliwie-zielonej umywalki. Zaniechaną walkę z paskiem – przegraną chyba walkowerem, kiedy ledwie wyszarpnięty ze sprzączki rzemień wyślizgnie się z dłoni.
Zamiast się, kolokwialnie, wyszczać – Zachary po prostu usiądzie. Na opuszczonej desce kibla, przetrąconej szczerbatością plastikowych zawiasów.
Pożałuje, że nie wyszedł. Nie za bardzo miał zresztą dokąd pójść.
W popłochu połykanego oddechu;
  • a lat masz dwadzieścia trzy czterzy cztery. Cicho, sss-skarbie, nie broń się.
Tylko że kiedy chłopak przestanie się bronić – Harper, jeśli wciąż tam będzie – usłyszy go wyraźnie. Bo w ciszy można się bronić; ale nie da się w ciszy poddawać. Bezsłowny zlepek pociągnięć nosem, w rozbulgotanej brei syknięć i prychnięć.

Would you rather never see me again, or stay here forever?

J-Jack? Could you- – Dziwnym podbiegiem nieopanowanego głosu. – Could you come here and- and check the door, please? Something is- is wrong, and it won't latch, a-and-.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Żałosny skrzek łóżka i Harper leży – z plecami płasko wpasowanymi w kotlinę pościeli;
A potem drugi - jakąś chwilę później - choć tym razem bardziej wdający się w metaliczne stęknięcie. Umęczonych życiem sprężyn; chwiejnych nóżek - opieszale niedokręconych do ramy, zagłówka i zanóżka mebla; stelaża wydętego ku podłodze ciężarem dwóch jednego ciała -
i Harper wstaje -
Zatoczywszy się; niemal dokładnie osią wyznaczaną krokiem opuszczającego go przed chwilą szatyna. Prędko - z pośpiechem napędzanym
  • totalnym
    • niezrozumieniem
      • sytuacji.
Jeśli Zach ma rację - to znaczy: jeśli nagły fajerwerk jego reakcji, tępy cios wymierzony w męską pierś, głuchy huk, który zwykle towarzyszy nagłej śmierci Oczekiwań - rzeczywiście uzwierzęcają Harpera - to ma rację tylko częściową. Bo w swojej skundlonej formie - i w spotkaniu z nagłym wystrzałem - brunet bynajmniej nie przypomina żałosnej i trochę pociesznej przybłędy w dzikiej panice podsycanej żarem sztucznego ognia: uszka położone po sobie, oczka wbite w podłoże, ogon wciśnięty desperacko między rozlatane łapy.
Nie. Bo teraz, jeśli canis, to lupus. Nie familiaris.
(Choć, z drugiej strony, ta wersja Harpera także nie jest już Prescottowi kompletnie nieznaną).
Zwierzę gończe - gdy igła wmontowanego w serce kompasu kierowana jest wyłącznie zapachem posoki. Sączącej się, na przykład, z miejsca, w którym podcięto (znaczy się, zdementowano), czyjeś plotki skrzydła.

Nie, Zach. To nie jest popłoch.
To pościg.

Harper staje w drzwiach łazienki.
I w poświacie światła ściekającego po jego sylwetce jak zjełczałe masło (podobne - w kolorze i tempie, jakim, mozolnie, opływa jego skronie, i barki, i tułów - aż po dłonie, wyciągane teraz do chłopaka).
- What- What the actual fuck, Prescott? - Nie chwyci dwudziestoczterolatka za front koszulki tylko dlatego, że w porę przytrzyma się rantu umywalki. W tragikomicznej parafrazie wydarzeń z publicznego kibla w Griffith Park; jakby próbował pastiszować własny ból - What. The. Fuck?
  • W łazience jest ich teraz czterech. Dwóch. Czterech. Pięciu? Sześciu? Jeden. Czterech. Dwóch. Czterech? Dwóch. Jeden - przepuszczony przez pryzmat zwierciadła -
    (...) rozumie; to dzieje się naprawdę. I zawsze było o Nim. - Patrz. Patrz na siebie. Widzisz? Widzisz, Zach? - charczy, i brzydzi się siebie. I współczuje sobie. I współczuje Prescottowi. Najbardziej jednak - współczuje lustrzanej tafli przed nimi.
Potem się zamachnie by się zamachnął. W ataku wymierzanym przeciwko wszystkim ciałom odbitym w milczącej płaszczyźnie zwierciadła. Jak wtedy. Dokładnie, jak wtedy - tylko, że -
  • to wszystko zwyczajnie nie ma prawa się stać. Ty. Ty mi się s t a ł e ś .
    • Co?
      • Tak; pewnym rzeczom… Pewnym rzeczom już nie wolno się wydarzać.
A więc:
Żałosny skrzek łóżka i Harper leży – z plecami płasko wpasowanymi w kotlinę pościeli;
A potem drugi - jakąś chwilę później - choć tym razem bardziej wdający się w metaliczne stęknięcie. Umęczonych życiem sprężyn; chwiejnych nóżek - opieszale niedokręconych do ramy, zagłówka i zanóżka mebla; stelaża wydętego ku podłodze ciężarem dwóch jednego ciała -
i Harper wstaje się podnosi.
Mozolnie; jak żołnierz, na przykład - ale nie oficer żaden, tylko taki zwykły, biedny szeregowiec, ledwie wyrwany z rodzicielskich objęć, w biegu polem minowym ocierający jeszcze, łokciem, pozostałość mleka z górnej wargi - otrzepujący ubranie z opadającego pyłu, i umysł z impetu uderzenia.
Potem - sprawdza. Mknąc trasą synaps biegnących przez ciało; od koniuszków palców po czubeczek głowy, z przystankiem po lewej stronie piersi, jakieś siedem centymetrów w jej głąb.
Mimo eksplozji - był cały. Zdradzony, może trochę, tak, ale nie zniszczony. Centrum jego atencji powinno znajdować się zatem gdzie indziej -

Bo największej heterodoksji Zach dopuszczał się nie na nim, a na samym sobie -
  • nie pierwszy raz zresztą; każdym sarknięciem wyzutym (pozornie) z emocji, i każdym "Postaraj się bardziej" ("Daj mi jeden powód, dla którego miałbym się tam pojawić"), "Musisz lepiej/inaczej" ("A tak na serio, dzwoniłeś z czymś ważnym?"), "Stać cię tylko na tyle, co?" ("...niby od kiedy to twoje ujadanie ma służyć sprawianiu przyjemności?") [zapożyczonym najpewniej od Kenta Prescotta, i wszystkich innych chujowych ojców tej planety], oraz wszelkimi przejawami wyrzekania się własnej tożsamości
- tym chłopaku, który przez soczewkę aparatu (albo, nawet lepiej, poprzez wyznaczany paliczkami własnych dłoni kadr) lubił śledzić gwiezdne szlaki ("– And if you elongate the exposure time, then you’ll get that cool effect of star trails - ").
Tym chłopaku, który potrzebował - tak, w łóżku, w najbardziej przyziemnej z dostępnych interpretacji - żeby go niszczyć i z sadystyczną czułością przywracać do życia na nowo ("– Tell me it’s good. Tell me I-I’m good. Oh God. Jack, Jackie, fuck, Joachim - ").
Tym chłopaku, który potrafił się śmiać krótkimi eksplozyjkami szczekliwego śmiechu (" - A- masz na myśli... to? Musiałem się czymś zarazić. Nie wiem od kogo. "), i płakać brzydkimi salwami szlochu niewiele mającego wspólnego z poezją (" - Nigdy więcej tak nie rób. N-nigdy, nigdy nigdy więcej, b-błagam. Obiecaj mi. –" ).
I, wreszcie, tym chłopaku, chłopcu, w zasadzie, który przyszedł raz do niego o piątej nad ranem, ponieważ się bał. O siebie, chyba, i własnego ciała - pooranego nagle nebulami sińców i zadrapań ("– Przepraszam, ch-cholera. Kurwa. - ").
  • I ten rodzaj zdrady bolał (Harpera) b a r d z i e j.
    Ale bolał także lepiej.
    Bo za każdym razem, kiedy Zach zdradzał się przy nim, zdradzał się przecież także i przed nim. Wpuszczając go do swojego świata przez mikre rozdarcie ochronnej powłoki, przyginając do podłoża zasieki z ostrzowego drutu, żeby brunet mógł przejść ponad, albo obok. Niechcący. I nieplanowanie. Ale to nie znaczy przecież, że niepotrzebnie.
    Przypadkiem niepozbawionym sensu.
Pod drzwiami znajdzie się jeszcze zanim Zach go zawoła. Trzy metry przestrzeni przemierzywszy dziwnie posuwistym, bezszelestnym krokiem - nad bladożółcią wykładziny, nad niedostrzeżonym przez żadne z ich dwojga kawowym zaciekiem - niedoczyszczoną, wsiąkłą w akrylowe włókna reminiscencją po gościu sprzed ośmiu dni (dowód, przewrotnie, że tak na dobrą sprawę nie byli tu sami - z każdej strony otoczeni widmem ludzkiej egzystencji, przelotnych dramatów i komedii rozgrywających się za przesłoną motelowych drzwi). Będzie nasłuchiwał -
Jak złodziej; w ciemni własnego umysłu starający się wywołać najbardziej adekwatną wizję tego, co dzieje się po drugiej stronie cienkiej ściany. Chyba usłyszy; pociągnięcie ukochanego nosa (o nie, o nie, nie, nie - w najprostszym, post-odwykowym skojarzeniu) i, jeśli skupić się wyjątkowo sumiennie, pierwszych wysłanników opuchlizny panoszących i rozpychających się w delikatnych tkankach powiek.
Dopiero potem dotrze do niego -
Jego własne imię.

A następną rzeczą, jaką zarejestruje, będzie fakt, że klęczy.
Na bolesny mezalians skazując rozgrzaną skórę odsłoniętego jeansowym przetarciem kolana i chłód pseudo-marmuru posadzki. Nie w akcie oświadczyn, ale oświadczenia. Że wszystko mu jedno. Że zależy mu tak zajebiście, że mógłby, na miłość boską -
Owszem: jak pies, który może-może i zgubić porzucić samego siebie -
Ale zawsze znajdzie drogę do swojego właściciela
Tego, który dał mu dom.

- Baby. Darlin’ - ostre, dosadne brzmienie amerykańskiego akcentu zdetronizowane nagle miękkością europejskich głosek (jak zwykle kiedy Harper czuł- się: zagubiony, przestraszony, zakochany, słaby) - Hey. Hey. Look at me, will you?
Zawsze go zdumiewało co kilka kropli wody i rozbełtanych w niej defensyn (no, już, sss-skarbie, nie-broń-się) jest w stanie zrobić z człowiekiem barwą ludzkich tęczówek. Jakie nuty z niej wydobyć, jakie ukryć. Niewidoczne na co dzień karbowania beleczek i wgłębień przeobrazić w kratery i bezdenne rozpadliny (znaleźć się na ich dnie - to chyba bezpośrednio dostać się do duszy). Krajobraz księżycowy - zdublowany nieperfekcyjna symetrią przedzieloną linią zaróżowionego emocjami nosa.
Harper myśli, że mógłby umrzeć. W tych oczach.
Mógłby skonać pod jednym mrugnięciem chłopięcej powieki.

Chyba znalazł jego dłonie, i teraz chyba zagarnia je między swoje. Ostrożnie, ale nie-nieufnie.
- We could make it work, yeah? I don’t… I don’t mean the door, that one is probably fucked, and I’m really no handyman, as you know... so we will have to call someone or… - Nie rozumie chichotliwości własnego roztargnienia, z jakim rzuca teraz pojedyncze spojrzenie w stronę zwyzywanych przez Prescotta zawiasów; pretekstu do tego nagłego rzutu bliskości - rąk wplecionych w ręce, spojrzeń zderzających się bezdźwięcznie, ale boleśnie, w ukośnym locie z żałosnego piedestału kibla, i jeszcze żałośniejszej płaszczyzny podłogi.
- I mean… This. This whole thing. We really could, Zach.
Nie ma tu żadnego szampana, i kieliszków, i niskiego stolika, na który można by je ostawić. Nie ma upału i świerszczowej symfonijki wdzierającej się do wnętrz przez lufcik wąskiego okna. I nie ma dwojga obcych sobie ludzi.
Ale jest jałmużna (może po prostu zawsze musi być jakaś): torture frotté motelowego ręczniczka, którego rąbkiem Harper osuszy teraz kant chłopięcego policzka.
- Hey. I’ll fuck off if you tell me to. You don’t have to ever see me again, you know? - Nie groźba (odejścia) albo prośba (o, na to odejście, pozwolenie), ale propozycja - It’s just… You gotta know, it’s not something I’d like to do, okay? And I don’t think it is necessary.
  • *Heterodoksja – (gr. ἕτερος i δόξα), zdrada, nieprawowierność; uznawanie odmiennych dogmatów, niezgodnych z obowiązującą w danej religii doktryną wiary.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zadusi się – w sobie. Jakimś konwulsyjnym, zygzakowatym posunięciem lewej stopy – rozdygotanej tak, jakby dociśnięcie do posadzki palców-pięty-palców stanowiło piekielnie bolesny wysiłek. Z prawie złączonymi teraz ze sobą kostkami. W uskoku kolan i na tych kolanach opartych łokci. I z filarów, których te łokcie są jak niewymierne cokoliki – wychodzących dłoni, ślizgających się po wilgotnym roztopie twarzy; i skroploną sól przez te dłonie przenoszoną z rzęs na palce – na rozchełstany kosmyk włosów – w skalp – i z powrotem. Z przygryzionym kciukiem, jak jakiś ścięgierz, mający powstrzymać wymykający się spod kontroli galop coraz głębszych – i coraz bardziej mokrych – oddechów. Dziwnie pustych: ale tak pustych, jak bywają wielkie domy bez mieszkających w nich rodzin. Bez rozbieganej nagości dziecięcych stóp, bez zabawek targanych przez podłogę, bez naparstków uderzających o klawisze dostawionego w kąt pianina. Jak ogród z fontanną usychającą z pragnienia i buda, której ostatnie wspomnienie psa trzyma się na tym łańcuchu, który kiedyś oplatał jego kryzę; a teraz leżał odłogiem, ciśnięty pod jedno z bierwion.
Kiedy Harper przed nim klęka (i jest to następna, ale też raptem jedyna rzecz, którą zarejestruje) – chłopak wciąż jeszcze gryźć będzie się z własnym niepokojem. A mimo to, złagodnieje. Wraz z oddechem – odrobinę tylko bardziej regularnym. Złagodnieje w taki sposób, w jaki zasypia się do szeptu roztaczanego znajomym głosem.
Tylko że, choćby Harper tego oczekiwał, nie spojrzy na niego od razu. Nie spojrzy na niego także wtedy, kiedy Harper o to poprosi. Poczuje za to spięcie – dobiegające z wnętrza. Samymi źrenicami próbując zamortyzować zderzenie kolan bruneta z marmurkiem podłogi. Stęknie.
No, no, no- d-don’t- Jackie, please, get up, c-come on, please. – Otrze nos – wnętrzem dłoni przesuwając po jego czubku. I ten zadarty ruchem nos przetnie parę bruzdek. Przez ułamek sekundy chłopak wygląda jak dziecko, które oparło się o sklepową witrynkę, a teraz trochę śmieszy – a trochę straszy przechodniów. Wreszcie nim [tym nosem] pociągnie. – This floor is fucking vile. Fu-fucking filthy. Jack, please.
I choć ten strzępiony słowotok pozostanie nieskuteczną próbą dźwignięcia bruneta do pionu, Zachary nie powstrzyma przechwycenia przez niego swoich dłoni. Pozwoli mu – i nie sprzeciwi się. I już wie, że nie da rady milczeć. Nie da rady go unikać. Boże – kogo jak kogo, ale Jego?
Gosh, what are you even talking about? What do you mean I don’t have to see you ever again? It’s nothing like that. And- and you know it. You fucking know it. I just want to stay. I want y o u to stay. – Zachłyśnie się, a potem pochyli. Czoło wcisnąwszy w rynienkę ciepłego obojczyka. – I don’t want to go. I messed things up and suddenly... There’s no time left to fix them. And that’s so- so unfair. You know what I’m saying? – Wszystko, co uchodzi z jego ust, przechodzi przez filtr Dwellerowej skóry. Wszystko, co mówi – przedostaje się w jego krwiobieg, spala się i gaśnie w nim burczącym podźwiękiem.
Teraz, wysunąwszy dłonie z jego objęć (zważywszy na ciasnotę pozycji, wcale nie jest to tak łatwe, jak mogłoby się zdawać), zapędza się nimi w kierunku Harpera. Omija frotkę ręcznika. Gdyby mógł – złapałby się jego koszulki. Ale piosenkarz – od pasa w górę – wciąż jest nagi. Dlatego przytrzymuje się odsłoniętych ramion. Przytrzymuje się plamki któregoś z tatuaży – tak delikatnie, jakby mógł ją rozmazać pod własnym palcem. Jak tusz – jak świeżo położony atrament; na korespondencji, krótkim liście z treścią wyznania.
I'm scared. – Obejmuje go. Uwiesza się na nim; ze spojrzeniem wybiegłym naprzeciw ohydnej, odrapanej ściany. Harper musi go czuć; to, że chłopak próbuje być blisko, ale nie chce być przez niego widziany. – It's... it's just so hard to make peace with the thought of leaving. – Każde słowo przerzuca ponad jego ramieniem, o które opiera wilgoć podbródka. – And… What if it won’t? What if it won’t work as we want it, and I’ll come back, and you won’t be here, waiting? What if one day you’ll just decide to move on with your life? And you have every right to do so. We both know that.
Co. Jeśli.
Cichnie. Tak – przez chwilę, chyba, pozostają w ciszy. I dopiero ta cisza pozwala Zachowi ostygnąć. Pozwala zlokalizować ból – a potem podać go Harperowi w jakimś dziecięcym (ale nie dziecinnym) celu utulenia.
Jeszcze przed momentem płakał – teraz, po sztormie, próbuje skupić się na czymś innym. Więc skupia się na drzwiach. I na tym, że jak wszystko tutaj – są jakieś strasznie chujowe. I na tym, co właściwie powiedział do niego Joachim. Zacznie się śmiać – ale w tym śmiechu pozostanie bardzo niepewny. Bardzo nieśmiały (choć śmiech i śmiałość brzmią tak, jakby leżały tuż obok siebie).
Yeah, we… we should call Hank. – Przebąknie krótkim chichotem. W przeciwieństwie do deski, na której siedzi – oburzonej nagłą zmianą, z cichym trzaskiem pogłębiającym istniejące już uszczerbki. Zachary zaśmieje się jeszcze głośniej. – He’d be delighted to hear from us again.
A potem westchnie. Spoważnieje. Zamruczy, zmęczony.
I’m dead on my feet. Can we just… go to bed? Cuddle a bit or something… or perhaps watch some TV. – Wreszcie podejmuje decyzję; prostuje się. Daje sobie możliwość, aby przyjrzeć się muzykowi – jakby mógł z tej twarzy, teraz objętej oburącz dłońmi i rozgłaskanej kciukiem, cokolwiek wyczytać.
Pewnie, że mógł. Oczywiście, Chryste. Oczywiście – że mógł.
And... uh- hey. Please... tell me you meant it. Please, Jack. Promise me you mean it. About… you know. Being- – Chrypi. Drży mu głos. I ręce. – … uh- in love. With me. Please.

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”