WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rozchyliła powieki niedługo po tym, jak smukłe palce świtu objęły horyzont. Przez dłuższą chwilę tkwiła w niemym zachwycie, obserwując jak powleczona purpurą przejrzysta siateczka świateł osiada delikatnie na odsłoniętych obojczykach i nieskrępowanych aksamitem pościeli łopatkach. Bose stopy zanurzyła w miękkości dywanu i przeciągnęła się leniwie, wypełniając płuca życiodajnymi pierwiastkami. Kiedy zeszła na dół jeszcze pachniało kawą – Blake jednak przepadł, nadrabiając skutecznie zaległości lepione łapskami paskudnego przeziębienia.
To nic. Mieli się zobaczyć niedługo; pojmowanie czasu było względne, zwłaszcza w chwili, w której poranek przechodził płynnie w popołudnie, ślizgając się promiennym światłem po pokrywanym farbkami płótnie. Pędzel tonął w kobalcie, aby po chwili spłynąć po skosie cynobrową łzą. Malachit pokrywał piegami nadgarstki, a karminowy błysk wkradł się w materiał koszuli o przydługich rękawach, które – jak się okazało – niedostatecznie szczelnie owinęły się wokół szczupłych ramion.
To nic. Na ten rodzaj artystycznej niesubordynacji nie należało się obrażać, a raczej poddać chaotycznej figlarności. Płynąć z prądem.
Z domu wyszła wcześniej, z nadzieją na złapanie wzrokiem welonu dźwiganego przez wiosnę. Nie nadeszła jeszcze pora na wiśniowe płatki wystające z cieniutkich gałązek, ale obfite (katastrofalne) deszcze z ostatnich dni w końcu wsiąkły w podłoże, napawając nadzieją na powrót do normalności skołatane nerwy i podniszczone utratą serca. Parkowy ogrom zieleni zachwycał, kłaniając się nisko pod wpływem wciąż chłodnego wiatru, który podrywał włosy do tańca i przystrajał nos czereśniową plamką. Wydeptana ścieżka mnogością kroków ułatwiała wędrówkę, a czas skracał dystans między umówionym spotkaniem. Odtworzyła w głowie słowa Blake’a; tak ładnie mówił o kilku wdechach, świeżym powietrzu i powrocie do formy. Nie do końca wiedziała, w którym momencie rejestrował utratę tej ostatniej, ale z uśmiechem podeszła do wizji spędzenia czasu na rozmowach w rzeczywistości nieco innej niż tej złożonej z kuchennych blatów i krótkich dyskusji nad papierowymi rozliczeniami. Zwłaszcza że tak wiele budziło się do życia, a oczy chciały złapać odblask jezior i nieść jaskrawość mchu, w której można było spleść zdziczałe zawilcowe wianki. Może dlatego nogi poniosły ją w stronę niewielkiego wzgórza, będącego potencjalnie perfekcyjnym miejscem na toczenie dalszych obserwacji i utrwalanie tego, co później niekontrolowanie można było przelać na kartonik oparty o sztalugowy kręgosłup. Jeden krok, drugi, trzeci - podłoże było zdecydowanie mniej utwardzone, a stopy zapadały się w zieleni.
To nic - szła wytrwale pod górę, myśląc o tym, co dla niektórych wydawało się trudne; malowanie to żadne czary, a jej dłonie nie były naznaczone magicznym błogosławieństwem. Cała trudność polegała na tym, aby patrzeć uważnie, zahaczać wzrokiem o konkretne kontury i płynąć spojrzeniem po rejestrach składających się na ogólny zarys. Z czasem to, co oczywiste, stawało się preludium do wypełniania kształtów na swój sposób, odwołując się do wyobraźni.
Były jednak takie przypadki, w których chwilowa utrata wzroku potrafiła nas zgubić. Dotarło to do niej w chwili, w której nagła fascynacja rdzawym pasmem nieba wyciszyła ostrożność i zmyła grunt spod jej nóg - osunęła się nagle, bez gracji zjeżdżając na śliskich nartach złożonych z podmytej ulewą ziemi. I choć wydawało się, że przecież nic się nie stało, a normalnie podobna sytuacja wywołałaby w niej salwę śmiechu - coś jednak było nie tak. Okazało się, że podniesienie się do pionu nie jest rzeczą tak naturalną i prostą, jak jeszcze sekundy temu. Dziwnie było wrócić do chwili, w której wyprostowana postawa była osiągnięciem na miarę małego dziecka, ale ostatecznie udało jej się stanąć na nogi przy pomocy stabilności pobliskiego drzewa. I choć ból w żadnym stopniu nie paraliżował, to jednak dyskomfort związany z całościowym oparciem stopy o podłoże sprawił, że w końcu lewa stopa zawisła w powietrzu.
Wysłała informację o aktualnej lokalizacji - tak, jak mieli umówione. Uzyskana odpowiedź, że zaraz będzie odbiła się w jej głowie nieco inaczej, niż mogła jeszcze chwilę temu; zabrzmiała zupełnie jakby padła z ust ratownika, choć przecież nie zająknęła się ani słowem o coraz dotkliwiej promieniującej przygodzie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miał nieodparte wrażenie, że zimny luty - kojarzący mu się z jaskrawą, ostrą bielą - został w mroku nocy przemalowany w tony smutnej szarości, bez możliwości zarejestrowania wzrokiem innych barw. Horyzont zlewał się z gwałtowną ulewą, a sprytny obiektyw ukryty w ludzkim oku nie potrafił odnaleźć jego końca, by przenieść się w inne, spokojniejsze miejsce. Padało; ciągłe, bez przerwy, a dźwięk rozbijających się o szybę kropel brzmiał monotonnie i stawał się codzienną rutyną. Porywisty wiatr cicho mu przygrywał; gwiżdżąc między budynkami, łomocząc, gdy ulicami bezładnie toczyły się pozostawione na tarasach i podjazdach sprzęty. Niekiedy - burząc rytm tej niepisanej melodii - włączały się klaksony samochodów, lub nieprzyjemny alarm pogotowia, straży pożarnej, czy też policji. Blake Griffith również miał dużo pracy; nie tylko za sprawą zalanej piwnicy i kilkudniowego braku prądu, a przede wszystkim znaczącego wzrostu liczby umarłych, których należało odpowiednio pożegnać.
Klęska żywiołowa, którą dotknięte zostało Szmaragdowe Miasto, oprócz przepracowania, paru (prawie)bezsennych nocy, zdecydowanie lepszego zakończenia miesiąca pod względem budżetu w Serenity Funeral Home, podarowała mu w gratisie przeziębienie. Ot tak, aby za szybko o niej nie zapomniał i przypominał sobie z każdym kolejnym kaszlnięciem, mimowolnym pociągnięciem nosem, czy wzrostem temperatury w rozpalonym i tak organizmie. Rzadko kiedy chorował; poprzednim razem zdarzyło się to jeszcze za kratkami, długo przed tym, nim czystymi płucami zaciągnął się wolnością. Na szczęście (Lunarie, skoro z nim mieszkała) nie był wtedy przesadnie nieznośny, a jedynie czasami (Vandaaal, możesz przynieść mi kawę? Tylko, błagam cię, nie rób mi numerów i nie podstawiaj herbaty. Smaku jeszcze nie straciłem.) włączały mu się niestosowne prośby posyłane za pomocą (najczęściej) wiadomości sms, które przesyłał gdy słyszał, że krzątała się po kuchni. Z reguły radził sobie sam, ponieważ nie lubił nie być samodzielny, a proszenie kogoś o pomoc zdawało się godzić w jego dumę.
Przed tym, nim wsiadł na motocykl, pożegnał się z ojcem po kilkunastominutowej rozmowie. Myślał, że rodziców nie ma w domu, skoro u nich obowiązki znajdowały się gdzieś na podium priorytetów, zatem zdziwił się, że zastał w sporym domostwie w Queen Anne Wayne'a, wyjątkowo bezczynnie siedzącego na swoim ulubionym fotelu i sączącego koniak. Nie mógł go od razu zbyć stwierdzeniem, że przyjechał uberem tylko po to, aby odebrać zostawiony na przechowanie w bezpiecznym garażu motocykl, ale też nie zamierzał wypytywać o to, co się stało.
Może dlatego, że poniekąd się domyślał?
Chcąc zostawić te zbędne przemyślenia za sobą, wystukał do współlokatorki informację o tym, że zaraz będzie i nadmierną prędkością przeciął dystans między rodzinnym domem, a miejscem, w jakim się umówili. Zaparkował, raz jeszcze spojrzał na przesłaną przez ciemnowłosą lokalizację i ruszył bezpośrednio do celu.
- Lun... - urwał w pół-imienia, unosząc brwi ku górze z lekką konsternacją. -...arie... - dokończył, przechylając przy tym głowę, by lepiej zbadać jej pozycję. Podszedł bliżej, a na jego ustach wymalowało się niekryte rozbawienie.
- Nic nie mówiłaś, że ćwiczysz balet - stwierdził, taksując ją spojrzeniem z góry na dół i z powrotem - zaczęłaś ćwiczyć, bo nie wygląda to jak Jezioro łabędzie, a raczej prezentujesz pozę na połamane brzydkie kaczątko - oświadczył subtelnie, jak to miał w zwyczaju, nie żeby inaczej. Dopiero po tych słowach przyszła refleksja, połączona z krokiem do tyłu i ponownym spojrzeniem na jej stopę.
Cholera, a co jeśli wcale nie przesadził z tym połamaniem?
- To znaczy... - To znaczy, że to czas na sprostowanie - Nie jesteś brzydka, ale teraz co do tego drugiego nie mam pewności - mruknął niepewnie, chcąc odczytać z jej twarzy odpowiedź na niewypowiedziane, skryte w kontekście pytanie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W istocie, nie musiała czekać długo; falowane obłoki przesuwały się po autostradzie nieba, nie oszczędzając w swej chaotycznej podróży pojedynczych zalążków słońca. Może złote promienie postanowiły chwilowo odpocząć za puchowymi, przybrudzonymi dymem plecami. Może zdecydowały się zagarnąć czas, który wysypał na firmament niebieski sekundy składające się na pięć oddechów i trzy mrugnięcia powiek. Na pewno jednak widok ten przyciągnął jej uwagę na tyle, że ledwo się obejrzała, a słabe światło znów wysunęło się nieśmiało zza szarej kotary, wypływając odważnie na spotkanie z marazmem codzienności. Póki co przegrywało; wspomnienie niedawnych deszczów i odbijających się od okien kropel osiadło skutecznie w ramach dzisiejszego krajobrazu, czego dowodem były choćby przepite grunty, które nie udźwignęły ciężaru nadziei na wiosnę. Ten ukrócony brutalnie przejaw optymizmu zabolał nie tylko psychicznie – zostawił po sobie uraz w postaci fizycznego nadwyrężenia.
- Chyba Le Sacre du printemps nie przewidziało miejsca na moje niezdarne plié – westchnęła zmarkotniała, choć przecież wcale nie chciała po raz kolejny padać ofiarą własnej nieostrożności i dzikiego pędu podrywającego ciało oraz serce do pogoni za abstrakcją (tu: łapania wiosennych przebudzeń), którą cudem udałoby się pochwycić w dłonie. Nie była pewna, czy to właśnie z tych powodów natura kazała jej grać, a przecież oczy Blake’a w żadnym stopniu nie były zasnute dymną zasłoną, która przysłoniłaby jej nędzne podrygi. Przeciwnie, wzrok miał bystry, a i umysł prawdopodobnie świeżo wypełniony każdym jej roztargnionym potknięciem oraz przypadkowym spotkaniem farb z drewnianą powierzchnią mebli, które chłonęły jaskrawość barwnika przenoszonego na opuszkach palców.
- Nic się nie stało – zastrzegła od razu, osiadając tęczówkami w okolicach grzbietów jego kości policzkowych, zupełnie jakby chciała imitować odważne utkwienie wzroku w konturach twarzy mężczyzny. Jednocześnie odwiodła lewą nogę w bok, po skosie, tworząc w powietrzu ślad trajektorii niepowodzenia sprzed chwili. Pozycja piąta. Pięta i palce połączone, jedna noga przed drugą, co pozwala na ich skrzyżowanie, a więc i to, co miała poniekąd na celu – odwrócenie uwagi od brunatno – zielonych plamek, które odbiły się na dżinsowej fakturze w okolicach kolan. Nie zwracała uwagi na pamiątkę upadku, znowu nie aż tak bolesnego, a jednak przypieczętowanego sinym atramentem w okolicach kostki, który rozlewał się mozolnie, dopiero kreśląc granice swego istnienia.
Okazywało się, że z malarzami możemy mieć do czynienia na każdym kroku.
- No dobrze - westchnęła w końcu z rezygnacją, przygotowując barki do dźwignięcia ciężaru zakłopotania tym, że znów wpisywała się w standardowy szlak swego istnienia - zaprzepaścić nawet najdrobniejsze plany już na starcie brzmiało jak godne pożałowania motto. - Przyznaję, że zachowanie symetrii ciała nie przyszło mi z łatwością... - Wzruszyła ramionami, uciekając wzrokiem w okolice stopy, która przed pojawieniem się mężczyzny najwyraźniej nie wytrwała w pozycji drugiej - może swój udział w tym miało zapomnienie o rozłożeniu ramion, które ustabilizowałyby równowagę? Och, i czy naprawdę musiała dalej to wszystko tłumaczyć? Przecież widział. Znał ją. Przynajmniej z tej mało korzystnej strony.
- Jeśli planowałeś się ścigać, to proponuję ustalić metę tuż za moimi plecami. Tylko to da mi względną szansę na jej przekroczenie - stwierdziła w końcu, pozwalając na to, by usta złożyły się na kształt uśmiechu. Przecież nie mogło być aż tak źle; dłonie odczepiły się od chropowatej powierzchni kory, a stawiane kroki imitowały poprawny chód. Jeden, dwa, trzy - prawa noga dźwigała teraz zdecydowanie więcej. Lewa stopa - palce - pięta; point - flex - pulsowała rytmicznie przy większym nacisku. - Chociaż... chyba jednak będziemy w stanie zrezygnować z taryfy ulgowej. Jest do wytrzymania. Możemy ruszać - zapewniła wesoło, nie myśląc o potencjalnych konsekwencjach niezdiagnozowania urazu. Nie było czasu na takie rzeczy. Nie lubiła jawić się jako przeszkoda w podążaniu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Myśli, pomimo tego, iż w krwioobiegu nie znajdował się ani mililitr czy gram niewłaściwej substancji, nie były tak trzeźwe, jak tego potrzebował. Charakterystyczny dźwięk wydawany przez silnik motocyklu nie zdołał ich wyciszyć, a zaledwie uciszał - na chwilę, krótki dystans mijanego przystanku, domu, sklepu. Dodawany gaz napędzał adrenalinę, a ta - nawet jeśli się z nią przyjaźnił - ostatnio niejednokrotnie potrafiła wpakować go w problemy.
Czym właściwie była p r z y j a ź ń? Zapyta o to ją; (nie)przypadkową kobietę, którą poznał w dziwnym momencie swojego życia. W domu, który był jego, ale wciąż nie potrafił stwierdzić, czy więcej było w tym teorii, czy praktyki. Aktualnie był i c h. Lubił Lunarie; jej wyróżniający się na tle innych akcent, subtelnie rozmarzony uśmiech i roziskrzone spojrzenie, kiedy opowiadała o czymś, co sprawiało jej radość i satysfakcję. Nie przyznałby tego głośno (i na pewno nie jej), lecz nawet już tak bardzo nie przeszkadzało mu drobne gapiostwo ciemnowłosej; chwile, w których myślami odpływała gdzie indziej, a to, że dookoła działy się absorbujące (może innych, niekoniecznie ją) rzeczy, nie miało znaczenia. Przywykł, że była gdzieś blisko; niekiedy podczas przelotnego śniadania; między łykiem kawy, dokończeniem tosta, a papierosem, czasami w tle. Nie mógłby powiedzieć, że to przyjaźń; wciąż między nimi było więcej niewiadomych, mijania się i prywatnych sfer z niewidzialną, acz wyczuwalną ścianą zatytułowaną: wstęp wzbroniony, aczkolwiek między tym wszystkim widział tę nić porozumienia. Może w swojej o d l e g ł e j krainie dowiedziała się czegoś więcej o relacjach międzyludzkich i zdradzi mu ten sekret?
Później, jeśli przez gardło przejdzie mu słowo: p r z y j a ź ń.
Po tym, jak dotarł na miejsce i uzyskał od współlokatorki inną odpowiedź, zmarszczył czoło dając jawny dowód (swojej ignorancji) na to, że nie ma pojęcia co do niego mówiła. Przesunął dłonią po karku i pokręcił głową.
- La Sacre du...co? - zapytał, darując sobie powtórzenie całej nazwy, i bardziej kojarząc to co mówiła z koronacją (a może miała na myśli k o r o n ę drzewa?), a nie Świętem wiosny. W pracy miał do czynienia z językiem francuskim - poprzez Liane, którą mogła poznać w dość niezręcznej sytuacji - to nawet jeżeli dodał do tego te zwroty, które usłyszał w domu... nadal nie można było powiedzieć, że rozumiałby więcej, niż połowę wyrzuconych w tym języku słów, o ile nie należały do podstawowych.
- Ktoś cię gonił i musiałaś uciekać? Mam mu dać w zęby? - zapytał, by po wyrzuconych w jej kierunku pytaniach rozejrzeć się dookoła. Po parunastu sekundach już wiedział; podpowiedzią okazał się przeciągły tor, wyryty w przemoczonej przez długie opady deszczu ziemi. Nie wyczytał w nim historii pisanej przez pięty Vanderlaan, a wolał je wyłowić z jej spojrzenia.
- Nawet bez kontuzji nie miałabyś ze mną szans w ściganiu się. - Wywrócił oczami, jednak prędko kąciki jego ust powędrowały do góry, aby nadać całości łagodniejszy wydźwięk. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, iż nie wiedział jak wygląda jej dbanie o kondycję i czy faktycznie możliwość pokonania go była dla niej czymś odległym nawet bardziej niż kraj, z którego przybyła.
- Ty, ej... - Dobiegło zza jego pleców, ale ignorowanie rzeczy wyrobił w sobie świetnie, więc uznał, że to kolejny z dźwięków w oddali, który nie ma żadnego znaczenia. - Ej, Griffith, mówię do ciebie - warknięcie było wyraźniejsze, a dodanie nazwiska jednoznacznie sugerowało, że to nie przypadek. - Patrz go, Harry, skurwiel nie reaguje. - Rozłożył bezradnie ręce i prawie-przepraszająco spojrzał na Lunarie, by zwrócić się przodem do ścieżki nieopodal, po której dreptało dwóch mężczyzn, na oko w wieku Blake'a. Trzydzieści sekund później już wiedział kim był jeden z nich, a nieprzyjemna gula urosła mu na poziomie krtani.
- Kurwa - wydobył z siebie pomimo tego, w następstwie przełykając ślinę. - Dam ci fory, okej? - mruknął, patrząc przez ramię na kobietę - uznaj, że to wyścig. Możesz wybrać sobie nagrodę, złapię cię za... chwilę- poinformował, dodając do tego potakujące skinienie głową. To nic, że nie ustalił gdzie jest meta, a wspomniana chwila będzie trwała dłużej; rozciągnie się w czasie wraz z rozmową z bratem jednej z jego domniemanych ofiar.
Nie chciał, by była tego świadkiem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy by nie pomyślała, że choć trochę uda im się pogodzić przeniknąć przez tak dwa różne światy. Miała wewnętrzne poczucie, że płyną odrębnym nurtem, a jednak z czasem zdarzyło jej się spłynąć do nieznanego źródła, z którego czerpała wiele dobrego. Świadomość tego, że sama przyłożyła dłoń do złego początku zaszumiała jej w głowie otrzeźwiającą pulsacją; pierwszy tydzień obfitujący w wyrzucone na próg atrapy, sztywne manekiny i wysuszone ostrożną ciszą makiety nie zmniejszały dystansu. Sztuki sczytywania z map drogowskazów prowadzących do wzajemnego zrozumienia musiała szukać w jego obecności – błądzenie palcem w pojedynkę kierowało ją w stronę wypukłych wyżyn, z których nie była w stanie zejść w pojedynkę. Tylko na bogatych w tlen równinach mogli próbować do siebie dotrzeć. Z ulgą więc dostrzegała pierwsze kroki, które dążyły do wygaszenia zainicjowanego nieporozumieniem… konfliktu? Lęku o własne terytorium? Zresztą, to wszystko było bez znaczenia gdy przesiąknięte niepewnością serce rejestrowało, że przygotowana dla drugiego kawa przestała parzyć przełyk zlewozmywakowego syfonu, a zyskała szansę na kontakt z wyczulonym podniebieniem. W kolejnych dniach i dłonie zaniechały złośliwego gmerania w ustalonej przez mężczyznę aranżacji: nowe kwiaty znalazły swoje miejsce za obopólną zgodą, a zegar, który pierwszego dnia wybił swym mechanicznym tętnem sekundy zwątpienia, przesuwał się rytmicznie po tarczy domowego życia, które – jak się okazało – potrafili wieść razem. Wymieniane wiadomości smsowe przestały być oficjalnymi informacjami, a przerodziły się w luźny sposób komunikacji z którego chętnie korzystali, zahaczając przy okazji prześmiewczo o intonację z pierwszych oficerskich wręcz komunikatów.
Rozwiązanie problemu zaistniałego przed miesiącami okazało się prostsze niż zakładała: nie należało oczekiwać, aby drugie zanurzyło się w świecie pierwszego. Warto było jednak zostawić otwartą furtkę na taką sposobność.
- Pewnie zdecydowanie łatwiej poszłoby ci z sacrébleu – podrzuciła, rezygnując na tę chwilę z wiosenno-świątecznych wyrażeń. - I wiesz co? Miałbyś rację, bo ta reakcja byłaby jak najbardziej adekwatna.
Zaśmiała się, gdy kolejne pytania zatrzepotały w powietrzu; nie po raz pierwszy w życiu okazywało się, że nogi nie nadążają za subtelnym marzeniem o lekkości ani wyrywającym do pogoni ciałem, które przechyliło szalę równowagi. Upadek nie pozbawił jej jedynek i nie nadkruszył trzonowców, więc można było powiedzieć, że wyszła z tej przygody zwycięsko. Niestety, ten drobny wstrząs nie zakwitł również w dziąsłach nową przestrzenią na potencjalnie wyżynające się zęby mądrości.
– Zaraz gonił – westchnęła, wywracając oczętami w zgrabnym piruecie, którego – jak się okazało – nie były w stanie zakreślić nogi. Wiedziała, że straciła szansę na ucieczkę. Jego spojrzenie omiotło krótko miejsce samoataku z dużym zrozumieniem – nie była w stanie wymknąć się prawidłowym wnioskom, które sprawnie poskładał w głowie. – Zdarzyło się tak, że kocyk grunt był za śliski – Wzruszyła ramionami w pozornej obojętności, bo kąciki ust już drgały w powstrzymywanym usilnie uśmiechu. Nie wiedziała, który z policzków nadstawić w celu wymierzenia ciosu za pogoń za samą sobą (wybitnie nieudaną), dlatego zadarła wysoko głowę z niemym zapytaniem w roziskrzonych oczach – czy nie uważasz, że bycie mną jest wystarczającym przekleństwem?
Nie było sensu się spierać, tak jak i ona nie miała zamiaru polemizować z jego zdecydowanie wyższymi umiejętnościami w zakresie kondycyjno – sportowym. Bo i jak, skoro potrafiła potknąć się o własne nogi? Na froncie zostałaby daleko w tyle, aż w końcu jej drobną sylwetkę pożarłaby artyleria ciemnych chmur. I faktycznie, horyzont ciągnął za sobą podmuchy burzowego nieboskłonu, przecinanego głuchym echem nasyconych niepokojącą wróżbą warknięć. Zmrużyła oczy w celu zlokalizowania złowrogich sylwetek, aby po chwili przenieść błyszczące niepewnością tęczówki na twarz jedynego żołnierza, którego miała u boku.
- Oni wcale nie chcą, abyś naprawdę zareagował – powiedziała półszeptem, choć nie była pewna, czy to wypowiedziane życzenie nie pochodzi bardziej z głębin własnego serca. - Mam mu dać w zęby? – powtórzyła w ślad po nim, choć w pytajniku, który w założeniu miał nieco rozluźnić gęstniejącą atmosferę, dało się wyczuć pewną nerwowość. Tę podbiła reakcja Blake’a, który również dał się porwać łacińskiej mowie. Putain.
- Nie złapiesz mnie – zastrzegła od razu, podchodząc bliżej i bezmyślnie splatając palce w okolicy jego nadgarstka. Ten naturalnie nienaturalny odruch w kontekście ich prostej relacji parzył – miała wrażenie, że opuszki zamiast ścisnąć rękę w imadle pozornego bezpieczeństwa i krótkiego komunikatu (jestem tu, chyba nic nie może się stać) zadziałał zupełnie odwrotnie, zamykając ich w bańce chwilowej niezręczności. - Nie złapiesz mnie, bo nigdzie się stąd nie ruszam – uściśliła, uciekając dłonią w połacie miękkiego swetra. Musiała zostawić mu pole manewru, bo nieprzyjaciel skutecznie zmniejszał dzielący ich dystans. Miała wrażenie, że nazbyt usilnie znaczył przy tym teren; gdy tylko nawiązał kontakt wzrokowy z Blakiem, splunął z obrzydzeniem, zaciskając dłoń w pięść – mechanizm obronny formowany przez ciało. Jego postawa wzbudzała w niej pewien rodzaj lęku, gdy tak wpatrywał się wojowniczo, groźnie obnażając kły. Kolega stąpający obok nie sprawiał wrażenia kogoś, u kogo można było szukać szansy na wywieszenie białej flagi, ale mimo to miał w swej sylwetce zdecydowanie mniej złości – stawiane przez niego kroki nie podrywały ziemi do sejsmicznych podrygów.
- Harry to dobre imię dla psa – palnęła idiotycznie pierwsze uformowane skojarzenie, które zabłysnęło w głowie wspomnieniem białego teriera prowadzanego przez sąsiadkę na belgijskich terenach. - Ale chyba nie będzie nas podgryzał, prawda? – mruknęła, kompletnie nie rozumiejąc zastanej sytuacji. Na chwilę zupełnie zapomniała o kostce, która dała o sobie znać, gdy odruch nakazał zbliżyć się do muru zbudowanego z blake’owej sylwetki. Syknęła cichutko, na powrót rejestrując, jak zabawnie kontrastuje swą wątłą fizycznością z jego postawą. Byli zbudowani z zupełnie innej gliny – w słowie i myśli, poczynaniach i kreowanych znajomościach. Mimo to mieszkając pod jednym dachem udało im się stworzyć naturalną fortecę obronną przed wścibskimi nosami i przydługimi spojrzeniami, których genezy nie rozumiała. Może z tego powodu miała poczucie, że razem uda im się przenieść zalążki tej ochrony na zewnątrz. I dlatego, gdy Blake napomknął o wyścigu bez rywala, wbiła stopy w podłoże, aby żadna wichura nie mogła jej ściąć; nie miała zamiaru biec w pojedynkę.
Wiedziała, że przed pewnymi rzeczami nie sposób uciec.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak potoczy się ich znajomość; co przyniesie - czy więcej jasnych przebłysków nici porozumienia, czy wręcz przeciwnie: ich dialog przykryje zimny, słony deszcz z ciemnych chmur, które tak często wisiały nad Szmaragdowym Miastem. Starał się nie myśleć o tym, co by było gdyby...
Gdyby tego popołudnia, kiedy przekroczyła próg dawniej zamieszkiwanego przez siebie domostwa, on wykazał się większą stanowczością i zdecydowanym przekazem polecił znaleźć sobie nowy dom. Inne miejsce, tak różne od tego, które znała i ściany, pośród których czuła się bezpiecznie. Dla niego całość stanowiła pokryte farbą mury, kilka niezbędnych sprzętów, parę drobiazgów. Nic, za czym mógłby tęsknić, lecz miała niefart - nie zwykł odpuszczać i się wycofywać.
Gdyby przypadkowo nie trafił na nią w kwiaciarni, kiedy rzekomo miała przemierzać trasy, którymi wielokrotnie podróżowała przed laty, zanim postanowiła przenieść się do odległej Ameryki. Czuł dysonans spowodowany jej zachowaniem, które z jednej strony rozumiał, a z drugiej nie potrafił pojąć dlaczego nagle się ewakuowała.
Odkryła prawdę o tym, kim jest?
Kim p o d o b n o jest.
Nigdy nie zamierzał jej przed nią ukrywać, ba, na samym początku wydawało mu się, że wie. Że te parę smsów z dwuznacznym (ale bynajmniej nie erotycznym) podtekstem zakrawającym o więzienie, nie było przypadkowe.
Było?
Wiele rozmów odbiło się od gładkiej tafli ciemnej kawy, jaka z samego rana pobudzała ciało i umysł. Całe mnóstwo słów osiadło na balustradzie, u progu sypialni - jej lub jego - czy na pojedynczych klawiszach stojącego w salonie fortepianu. Grając melodie opowiadał historie, zaś ona malowała obrazy przedstawiając mu swoją treść, w żadnej z tych konwersacji nie poruszając tematów drażliwych.
- Znasz mnie lepiej, niż myślałem - mruknął z uśmiechem, który bezwiednie rozjaśnił jego twarz. Nie powiedziała nic odkrywczego, więc jego słowa miały w sobie wyraźną szczyptę przekąsu zmieszanego z rozbawieniem, ale jednemu nie można było zaprzeczyć: Lunarie Vanderlaan sprawiała, że uśmiechał się zdecydowanie częściej, niż było to przyzwoitym (w przypadku jego - głównie - posępnej natury).
- Powiedz mi, jak to się stało... - urwał, odsuwając się o krok, aby dokładniej zmierzyć ją wzrokiem. Uniósł pytająco brew, kiedy jego spojrzenie sięgnęło jej tęczówek. - ...że jeszcze żyjesz? - Pytanie - zadane lekko, żartobliwie, w wiadomym kontekście (wszystkich wpadek, które przy nim zaliczyła) bardzo łatwo mogło obrać zupełnie inny tor. Wystarczył fakt pojawienia się na horyzoncie dwóch demonów przeszłości mężczyzn, którzy ewidentnie nie zamierzali ustąpić ze swoimi zaczepkami.
Oni wcale nie chcą, abyś naprawdę zareagował.
Jej słowa zdawały się brzmieć z daleka; gdzieś indziej, co sugerowało, że podjęła jego wyzwanie i postanowiła pognać przed siebie w ramach rywalizacji. Chciał, żeby tak było. Zaciśnięta szczęka bacznie obserwowała stawiane przez znajomych kroki, dopóki nie poczuł w okolicach nadgarstku czyichś palców.
Lunarie.
Przekierował na nią wzrok, lecz tym razem mogła dostrzec, że wcześniejsza pogoda się zepsuła. Niemym poleceniem nakazywał, aby go wysłuchała - i poszła, nawet jeżeli gdzieś głębiej, podświadomie, doceniał jej gest i upór. Chęć zostanie z nim, choć nie miała pojęcia z czym się to wiązało.
Jak już się dowie - czy nadal będzie chciała b y ć? Wątpił.
- Prawie nigdy mnie nie słuchasz - powiedział z niezadowoleniem - skoro nie chcesz uciec teraz, nie uciekniesz wtedy, jak oni pójdą i będę chciał ci coś wytłumaczyć? - zapytał spokojnie, ale nie musiała odpowiadać. W teorii mogło paść wiele - obietnic, zaprzeczeń - a całość miała zostać dobrze zweryfikowana przez czyny.
Nie bacząc na powagę sytuacji, prychnął krótkim śmiechem, gdy współlokatorka podzieliła się swoimi przemyśleniami odnośnie imienia jednego z kolegów. Lekko pokręcił głową - bez pewności w tym ukrytej, a zaledwie przypuszczeniem osiadłym we wzruszeniu ramion, którym mówił: nie wiem, wydaje mi się, że nie.
- Nie reagowałem - potwierdził - nie jestem tu sam, a wy zakłócacie... - Nie pozwolono mu dokończyć. Austin - brat jednej z (nie jego) ofiar zaśmiał się głośno, niemalże zataczając od swojego nagłego wybuchu. Griffith uniósł brwi w niemym pytaniu, podobnie jak jego kumpel, Harry, któremu najwyraźniej nie w smak była zmiana planów i zmierzenie się z uniewinnionym mordercą.
- Możemy załatwić to innym razem? Na osobności. - Zadarł wyżej podbródek, ale też zrobił krok do przodu, chcąc stanąć przed Vanderlaan.
Tak, jakby łudził się, że zostanie tarczą dla słów, jakie za moment miały paść i wypełnić przestrzeń.
- Załatwić, kurwa... - warknął Austin - chcesz mnie z a ł a t w i ć tak jak ich? Jak swoją narzeczoną? Jak moją siostrę?! - Jego pięści zacisnęły się w piąstki, aczkolwiek nim zdążył szarpnąć do przodu - w chęci doskoku do Blake'a - został niespodziewanie powstrzymany przez swojego towarzysza. Seria niecenzuralnych słów pomieszała się z szamotaniną między przybyszami, a chęć kontrolnego spojrzenia posłanego Lunarie przegrała ze śledzeniem konfliktu tamtych.
- Odpierdol się, Smith, czekałem na to prawie sześć, jebanych, lat -
krzyknął ze złością blondyn i finalnie wyrwał się, z tym, że... podłoże było podobnie nieprzychylne jemu, jak wcześniej kobiecie i tuż po kilku krokach podeszwą buta przejechał po niepewnym gruncie, zatrzymując się dopiero przy pokaźnych rozmiarów głazie, na którym skulony oparł przedramiona.
- Dzień nie zrobi ci wielkiej różnicy - rzucił do jego pleców, ciągle gotów do odparcia ewentualnego ataku. Wzrokiem lawirował od jednego z nich, do drugiego, choć jego spojrzenie dłużej sięgało tego bardziej wyszczekanego, który - o dziwo, pomimo imienia - nie był Harrym.
Austin, nawet jeśli zamierzał coś dodać, został powstrzymany przez wodospad krwi, który popłynął mu z nosa. Prędko przyłożył do niego rękę i zdał sobie sprawę z tego, iż w międzyczasie zrobiło się wokół nich małe zbiegowisko kilku innych, obcych osób.
- Pożałujesz tego, Griffith, przysięgam - dodał na odchodne dość niewyraźnie, nie precyzując, czy chodziło mu o zbrodnię, czy właśnie próbował oskarżyć go o obrażenia, które odniósł w starciu z głazem.
- Uhm - mruknął oschle, niekoniecznie zainteresowany tym, jak miałby czegokolwiek pożałować. - Jeszcze nie uciekłaś. - Jeszcze.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wciąż coś się zmienia: widok nieba rozwierającego ramiona w pogodnym przyjęciu słońca, które za chwilę może zniknąć za kurtyną szarych obłoków, plany przeradzające się w decyzje oblepiające skórę pulą nieoczekiwanych wydarzeń czy humorzasty los podrzucający pod nogi kłody zamiast rulonika z pozytywną chińską wróżbą. Nawet pion tomików stawianych na półce pieszczotliwą ręką może w jednej chwili przeobrazić się w poziom bolesnym upadkiem na grzbiet.
Istnieją rzeczy, których porcelanowa podpórka nie udźwignie. Ciężar, który ulewnym deszczem zmyje zbudowany na braku podejrzliwości spokój.
Bo przecież czy nie jest tak, że nieustannie coś pęka? Pękają kolorowe baloniki nad urodzinowym stołem, napięte liny i pąki na zieleniejących drzewach. Łamane są szyfry, słowa, obietnice. Na ulicach łatwo dostrzec złamane dramatem sylwetki, a w domu wspomnieć potłuczone nieuwagą lustra. Nawet lód splatany skandynawskim mrozem może się załamać, gdy odpowiednie siły stawią mu opór.
Złamane może być też serce, które przecięła niespodziewana wiadomość.
W końcu - wiele rzeczy znika. Zdmuchnięte pyłki z drewnianych blatów i rzucone w nicość ubrania. Przepadają bagaże powierzone pod opiekę liniom lotniczym. Utracone szanse, nadzieje, zaprzepaszczone marzenia skonfrontowane z ogłuszającą rzeczywistością. Znikają filiżanki należące do osób, które miały trwać wiecznie, ale nagle nie ma ich w zasięgu wzroku.
znasz mnie lepiej, niż myślałem
A może tylko udało jej się złożyć rozrzucone po wspólnej codzienności puzzle w konkretne wyobrażenie?
Jak się okazywało, nie była to jedyna rzecz, którą nieświadomie składała.
- Ty mi powiedz – odpowiedziała na adekwatnie postawione pytanie, wyławiając z pamięci chwile, w których trzeźwy umysł mężczyzny uchronił ją przed poparzeniem, a innego dnia przed poczuciem kompletnej beznadziei, kiedy widok potłuczonych kolan nie wywołał pogardy na jego twarzy, a uszy nie zwiędły od splatanej zażenowaniem historii o nieco zbyt pospiesznym pokonaniu schodów. Posiadał godną podziwu czujność, która nieraz przegoniła sprzed jej nosa skutki przykrej przyszłości. Nie miała pojęcia, że Blake brakiem jednej rozmowy chronił ją przed własną przeszłością.
Dobrane przez nią przed chwilą słowa mogły wniknąć w jego podświadomość innym znaczeniem. Nie przyszło jej do głowy, że choć mówią tym samym językiem (przynajmniej teraz) i posługują się nawet tymi samymi słowami, to ich sens można rozpatrywać na różne sposoby, dopasowywane do posiadanej wizji rzeczywistości. Bo przecież nie spotkała na swej drodze tego pytania po raz pierwszy. Oprócz żartobliwych pstryczków w nos i zmartwionych spojrzeń podobne hasła wylatywały z ust zaniepokojonych sąsiadów. Nie pamięta już nawet kiedy przysłoniła uszy woalką naprędce łuskanych wytłumaczeń, gdy przypadkowy przechodzień zapytał czy się nie obawia. To było dawno temu.
Zresztą, czego mogła się obawiać? Pustych ścian, w których nie pachniało belgijską czekoladą przygotowywaną co środę przez babcię?
Można było przywyknąć. Poza tym – dom znów był pełny. Zyskała kogoś nowego.
A skoro tak, to nie mogła go tak po prostu zostawić. Nie tylko z powodu fizycznych nadwyrężeń, utrudniających wzięcie nogi za pas. Chciała być, i czuła, że tak właśnie powinno się stać. Trwała więc obok, przygotowana na potencjalne ciosy i stertę wulgarnych słów. Czekała na drżące od agresji atomy i złowrogie przecinanie powietrza. Katastrofalne wizje osiadły na powiekach i odebrały dech; nie była w stanie wykrztusić ani słowa, dlatego nie zważając na blejkowe niezadowolenie utkwiła wzrok w jego profilu, chcąc przekazać, że nie musi się martwić.
To ona zaczęła się obawiać, gdy cień absurdalności sytuacji rozgrywającej się na ich oczach przyćmił słońce; histeryczny śmiech był czymś, czego nie była w stanie przewidzieć, a co przebiegło przez jej skórę nieprzyjemnym dreszczem. Objęła się szczelnie ramionami, zupełnie jakby to miało ją uchronić przed rozsypaniem na drobne kawałeczki pod wpływem kolejnych rewelacji, które wypłynęły na światło dzienne.
Nic nie rozumiała. Nie chciała rozumieć
- Blake nikogo nie załatwił – wtrąciła nagle, czując jak przyspieszony oddech zaciska jej płuca. Kiedy przez sekundę przygniótł ją wzrok pomylonego, czuła się jak małe zwierzę schwytane do ciasnej klatki: jeszcze nie wiedziała, co ją czeka.
- Kurwa, nie za długo już korzystasz z prawa do zachowania milczenia? – Obślizgłe spojrzenie krąży między nią a Blakiem, ale w tym podsyconym delikatnym zaskoczeniem pytaniu kryje się coś, co nie pozwala jej uspokoić tchu. Nie wie, czy powinna mu wierzyć, a on nie wie, czy wierzy w całe przekonanie, które wcisnęła w wypowiedzenie tych kilku słów. Bo przecież tak było – o ile jeszcze była skłonna wyobrazić sobie, jak pięść Blake’a tańczy walca z nosem Austina, o tyle wspomnienie kobiet (siostra i narzeczona, narzeczona, n a r z e c z o n a?) nijak nie grało z wyobrażeniem, które… namalowała sobie na jego temat w głowie.
A co jeśli..?
Potrząsnęła głową, aby szybko pozbyć się tego obrazu. Aby strzepnąć z siebie ciężar całej sytuacji, która rozgrywała się na jej oczach. Zacisnęła mocniej usta, aby na powrót rozchylić je w niemym zdumieniu. Nie czuła, jak oplatające ramiona palce zaciskają się mocniej, a paznokcie znaczą skórę jasnymi półksiężycami. Wyrazy przeskakiwały jej przed oczami, a słuch przysłoniło chwilowe otumanienie; kolejna sterta rzuconych przekleństw nie wbiła się w zagłębienia małżowiny usznej. Od krwi spływającej po twarzy i buzującego odgrażania bardziej bała się, że z raczkującego znasz mnie lepiej, niż myślałem, będzie musiała przyznać, że nie zna go wcale. Musiała to sprawdzić. Musiała zostać.
- Bo powiedziałeś, że chcesz mi coś wytłumaczyć - przypomniała, a tembr jej głosu zaskoczył ją samą; suchy, wyczekujący. Niepewny.
Na pewno chcesz to usłyszeć, Lunarie?
Chciała. Chciała, aby zmył z siebie wszelkie podejrzenia.
- No więc poszli - zauważyła, rozglądając się z niby-rozbawieniem po okolicy, jakby chcąc mu pokazać, że stan faktyczny w istocie takim jest. Że nic się nikomu nie wydaje. - Spójrz tylko. Nie wiem, jak to możliwe, ale jeszcze żyjemy. Ja i ty. - Przeniosła na niego wzrok, a rysy twarzy ściągnęły się w skupieniu. Oraz nadziei.
- A skoro tak, to wiedz, że cię wysłucham. Wysłucham jak prawie nigdy - powiedziała na wydechu, walcząc z wkradającym się pod język i dłonie drżeniem.
- Załatwmy to, Blake.
Czekała. Czekała i bała się, że coś zniknie, serce pęknie wpół, a wszystko zmieni się na zawsze.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Spotkanie - przypadkowe, niespodziewane, niepotrzebne - trwające nie dłużej niż trzy minuty, intensywnością wyrzuconych w eter słów potrafiło zmącić spokojne fale zwane: porozumieniem, utworzone między dwoma odległymi, tak różnymi od siebie światami. Jej - jedną stopą w deszczowym Seattle, myślami zahaczając o kraj, który poznała jako pierwszy. Paleta różnorodnych kolorów wypełniała dni, jak i zdobiła kolejne podobrazia. Historie pisane poprzez wyuczony ruch nadgarstka za pomocą pędzla i wyobraźni były czymś, co zdecydowanie robiło na nim wrażenie. Na nim, na jego świecie; tym, któremu brakowało jasnych barw, za to dominowała pozorna nonszalancja w szarawych tonach i by je rozjaśnić nie wystarczyło rozsunąć ciężkiego materiału grubych zasłon.
Nie tylko jej kostka została nadwyrężona, ale i uważnie budowane zaufanie, które przez kilka miesięcy nie natknęło się na taką przeszkodę. Niepewne kroki, ostrożnie wypowiedziane słowa, aby finalnie czuć się w swoim domu komfortowo z wizją innej osoby, kogoś, kto śpi za ścianą i nie tak dawno temu był obcym; to wszystko stanęło teraz pod znakiem zapytania. Nie z perspektywy Blake'a, ale miał niemalże pewność, że tym, co czuła aktualnie jego współlokatorka (jeszcze? nadal? wciąż?) były wątpliwości. Sam zapewne po usłyszeniu oskarżeń względem niej zacząłby kwestionować to, co było prawdą, a co miało tylko wyglądać jak ona.
Znasz mnie lepiej, niż myślałem, ale dopiero teraz odkrywamy kartę zwaną: przeszłość.
Odprowadził mężczyzn wzrokiem, niepewnie zahaczając nim o kobiecą sylwetkę. Zignorował gapiów, jacy postanowili zatrzymać się na chwilę (o chwilę zbyt długo), oraz głośniejsze szepty. Wyrzucił z głowy dźwięk wymawianego swojego imienia, czy nazwiska przez obcych ludzi, ponieważ nie chciał, aby to absorbowało jego uwagę. Jeszcze parę miesięcy temu to było jego normalnością; rzeczywistością, której nie widziała Lunarie.
- Nie wiem od czego zacząć - powiedział szczerze, z dozą niezręczności przecierając dłonią kark. Rzadko zdarzało się, że nie wiedział co mówić, jak odpowiedzieć, czy w jaki sposób coś zripostować. Kontra nie była mu obca, aczkolwiek teraz zagubiła się między ramami czasowymi. Co było istotniejsze...dla niej? Wyrok, morderstwo, wyjście na wolność? Wypuścił ciężko powietrze i rozejrzał się.
- Chodź, tam będzie wygodniej - zaproponował, ruchem głowy wskazując na ławkę, ale nim zrobił krok, raz jeszcze spojrzał na jej kostkę. - A może powinien zobaczyć to lekarz? - Zmarszczył czoło, świadomie odwlekając rozmowę, a z drugiej strony czuł, że jeśli nie teraz, to mogą nie mieć kolejnej okazji na przeprowadzenie tej wymiany zdań, pytań, wątpliwości i faktów. Zacisnął wargi w cienką linię i wolnym krokiem skierował się we wskazane wcześniej miejsce.
- Niedługo po tym, jak się poznaliśmy... myślałem, że wiesz -
oświadczył nagle - pamiętasz te smsy? O więzieniu. - Uniósł brew, posyłając jej krótkie, pytające spojrzenie. Słowa, które pisała, brzmiały - w jego odbiorze - tak, jakby chciała mu zasugerować, że wie; ma świadomość tego, z kim mieszka i... nie przeszkadza jej to.
- Później namalowałaś i... Już nie byłem tego taki pewien. - Grymas mimowolnie przemknął przez jego twarz. Teraz już wiedział: Lunarie Vanderlaan nie wiedziała. Usiadł na ławce, w międzyczasie sięgając po telefon, na którym wpisał kilka fraz. Jeden artykuł - pierwszy z góry - z chwytliwym tytułem odrzucił. Znał jego treść, która bardzo jasno poddawała w wątpliwość jego niewinność. Kolejny zaś opisywał - w miarę zgodnie z prawdą - przebieg wydarzeń. Tych z 2015 roku - gdzie śmierć poniosły trzy osoby, przechodząc do ciężkiego stanu dwóch kolejnych. Jednej dane pozostawały ukryte, a drugą był Blake Griffith, późniejszy oskarżony o popełnienie zbrodni.
- Ivy nie miała romansu z Jamesem, o którym miałem się dowiedzieć tego wieczora - dopowiedział, podając jej telefon. - Jeden ze świadków też tak zeznał, ale to stek bzdur. - Ivory nigdy nie przepadała za jego kumplem, który lubił niezbyt legalnie dorabiać. Szemrane interesy, równie nieciekawe znajomości, a blondynka najwyraźniej miała lepszego nosa do ludzi, niż on.
- Nie umiem o tym opowiadać. To nie scenariusz filmu, ani książka - rzucił, wbijając wzrok w ciemniejące niebo. - Jeśli będziesz miała jakieś pytania... - Wzruszył ramionami i nie zdecydował się na to, aby spojrzeć na ciemnowłosą. Czytała podsunięty artykuł, czy i tego wolała (przy nim) nie robić? I tego nie wiedział. Czekał. Cierpliwie, choć dłonie zdradziły go, poprzez nerwowe bawienie się zapalniczką. Jak wiele mógł strawić tego popołudnia jasny blask ognia? Na pewno mniej, niż prawda.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zaplątana w gąszczu własnych myśli nie zwracała uwagi na otoczenie; zabawne, jak potrafimy być niemal stuprocentowo pewni co powinniśmy myśleć o tym czy o tamtym. Mogła formułować osądy z perspektywy trzeciej osoby, może nawet po wysłuchaniu tego co miało za chwilę zabrzmieć ciężką tonacją, byłaby w stanie wpisać w skoroszyt konkretne podpunkty dalszego postępowania. Wręczyłaby je komuś z pocieszającym uśmiechem i wycisnęła z ust kilka słów wzmagających czujność.
A potem nie wzięłaby za te porady ani grama odpowiedzialności. Dlatego nie wiedziała, czy rodzący się brak zaufania do Blake’a był jej jedynym problemem – nie ufała samej sobie.
Jak oddzielić to co widziała na co dzień, od tego, co mogła zaraz usłyszeć? Jak zestawić namacalny obraz podsycany żywymi barwami kreowanych przez codzienność wspomnień z czymś, do czego do tej pory nie miała wglądu? Nie chciała czytać tej księgi, nie chciała znaczyć opuszkami palców pokrytych krwawym tuszem stronic. Przecież zdążyła ulokować tom podpisany jego inicjałami na odpowiedniej półce, z brzegu, aby łatwo sięgać po okładkę, której widok stopniowo wyzwalał w niej uczucie ciepła i bezpieczeństwa. Tkwił wysoko w regałowej hierarchii, aby żadna niepożądana siła nie miała do niego dostępu. To naturalnie wyselekcjonowane miejsce miało chronić go przed niepożądanym wzrokiem, bo przecież zaryzykował tak wiele wpuszczając ostatecznie w swoje nowe ściany zupełnie obce istnienie. Dopiero z czasem do niej dotarło, jak wielką wdzięcznością powinna go obdarzyć.
A skoro znała już dalsze karty jego historii, to musiała zacisnąć zęby i zanurzyć głowę w początku.
Bała się, że koniec może być gorszy. Bo współtworzony i przez nią; jakie słowa miała dopisać w epilogu ich znajomości?
- Zacznij od tego, że jesteś tutaj. – Czyli gdzie? Na barwionej zielenią polanie, ulokowany wśród spacerowiczów szukających zbędnej sensacji i zamknięty w ścianach domu, który nagromadził wystarczająco duchów. Jesteś na wolności. A to już coś znaczy.
P r a w d a ?
Kiwnęła krótko, kiedy wskazał nowy kierunek (widzisz, lunarie? podążasz dalej. nie boisz się iść. nie z nim u boku. czy myślałaś, że tak będzie już zawsze?), a za chwilę pokręciła przecząco głową, bo żaden lekarz nie powinien teraz mierzyć jej pulsu, zaglądać w niespokojne gałki oczne ani mierzyć temperatury. Nie powinien oglądać jej nikt, bo mógł przysłonić widok wyłaniającego się zza horyzontu słońca, a ona tak bardzo potrzebowała pod jego wpływem wpleść rumiankowy spokój we włosy i opatulić ich skórę promieniami ulgi, niezbędnej gdy temperatura ciała spadała drastycznie przez obłapiające palce kumulującej się niepewności.
- To nie kostka mnie boli – W istocie, ten drobny ból był czymś prozaicznym i wpadającym w odmęty zapomnienia w zestawieniu z wizją czającej się za rogiem katastrofy. Bała się, że to spotkanie mogące przynieść artylerię ciężkich słów, zostanie z nią na znacznie dłużej, niż się spodziewała. Na dłużej, niż by chciała. Zastanawiała się, kiedy nadejdzie moment oswojenia (i czy w ogóle nadejdzie). Rozważała, czy upływ czasu pozwoli jej myśleć o tym wyłącznie jako o czymś wprawiającym w dyskomfort, ale nie wytrącającym drastycznie z równowagi. Bardzo chciała, aby przyszłość wrzuciła mogące się za chwilę rozegrać wydarzenia w broszurę drobnego ucisku, o którym pamięta się przez większość czasu, ale jednak potrafi zepchnąć na bok na rzecz dopracowywanej przez ostatnie miesiące hierarchii współtworzonych dni. Chciała, aby Blake Griffith i jego przeszłość byli dla niej co najwyżej irytującym ziarenkiem piasku w bucie, a nie łamiącą swym pędem lawiną.
- Że wiem? – Opadła ciężko na drewnianą ławkę i przejechała palcami od zaciśniętych oczu po pulsujące skronie. Mimowolnie broniła się przed widokiem nieporządku nowego świata. - A chciałeś, żebym wiedziała? – Drżącymi dłońmi dotknęła skóry oblepiającej okolice krtani; nie taką melodią miała go obdarzać. Tak bardzo liczyła na to, że oślepiający blask promieni słonecznych osiądzie na zamkniętych powiekach i zmusi do spojrzenia na wszystko z nadzieją. Że może łatwiej będzie udawać, że to nigdy nie miało miejsca. Nie potrafiła postawić się w podobnej sytuacji. Nie chciała. Czy na jego miejscu traktowałaby ludzi nieświadomych jak błogosławieństwo, które wdziera się w życie cząstkami normalności? Czy ze wszelkich sił chciałaby zapomnieć o latach, które zamykały się w chłodnej celi?
- Nie miałam pojęcia – rzekła w końcu, pozwalając na to, by pierwszym co odbije się w jej tęczówkach była twarz mężczyzny.
Oszukałeś mnie? Tak czy nie? Przecież raz los wręczył im okazję do poruszenia tego tematu, a jednak nie zdecydował się wtedy rozwinąć pergaminu ze spisanym drobnym druczkiem przebiegiem zdarzeń.
zniszcz to. nie chcę, by ona tu…
Jej już nie było.
Mimo to (a może właśnie dlatego?) zebrała w sobie resztki odwagi i wiary na to, że Blake złoży w jej dłoniach prawdę; przebiegła wzrokiem po zamkniętych w ekranie literach składających się na konkretne personalia. Ivory.
Ivy
.
Czy w taki sposób mógł układać na języku jej imię morderca?
Czuła swój puls na ściśniętym gardle. Czuła żal ściśnięty w klatce żeber; o ileż łatwiej by było mierzyć się z prawdą, gdyby była na niego po prostu wściekła? Z lękiem docierało do niej, że nie czuła się oszukana. Zatajenie prawdy? Przecież nigdy nie zawiesiła pytajnika o półkę podtrzymującą tak poważne oskarżenia. Okazało się jednak, że człowieka można tak samo pozbawić tchu przekazaniem informacji jak i jej zatajeniem. Teraz miała do udźwignięcia połączenie tych dwóch. I kompletnie sobie z tym nie radziła.
- Nie wiem, czy jesteśm… Czy jestem na to gotowa. Nie wiem, ile to może zmienić – zaczęła niepewnie, szukając w jego twarzy odpowiedzi, której nie musiałby wypowiadać na głos. Nie chciała, aby cokolwiek jej umknęło; starała się wyłapywać najdrobniejsze sygnały, pozbierać wszystko to, co wysypało się dziś przed jej wzrokiem i zbudować na powrót stabilną wieżę. Miała wrażenie, że oboje czekają na odpowiednie słowa, ale czas nie był z gumy. Czy dało się jednak bez rozmowy starać zrozumieć, poukładać pewne kwestie w głowie? Czy to było w ogóle możliwe?
Niczego nie była już pewna.
Źrenice lśniły miażdżącym bagażem pytań, odbijając się tępo od profilu mężczyzny: jak wrócimy z tym do porządku dziennego? czy nam się uda? powinniśmy udawać, że nic się nie stało? jeśli tak, to jak ciężko będzie odrzucić to na bok w wirze codzienności? i czy potrafimy się tak oszukiwać? Nie potrafiła zrozumieć tego, że w końcówkach jej rozważań pojawiało się ciągłe my. Że potencjalny lęk przysłaniało niezrozumiałe, absurdalne wręcz uczucie, którego bała się nazwać.
Dlaczego ani przez chwilę nie nachyliła się dłużej nad podstawowym zrobiłeś to? , jakby zupełnie odrzucając tę wersję z głowy? Dlaczego więcej dociekliwości tkwiło w czy masz poczucie zmarnowanego czasu, planów, życia?
Przez gardło ściśnięte marynarskim węzłem przedziera się jednak pytanie, które zaskakuje ją samą:
- Jak udało ci się oszukać samego siebie, że faktycznie wyszedłeś na wolność? Że to wszystko zostało za tobą?
Bo ciężar przeszłości lubił spadać nam na głowę znienacka, tak jak dziś, przed chwilą. Niebo usłyszało zbyt wiele słów, chmury wciągnęły zbyt wiele przesiąkniętych agresją oddechów. To wszystko paraliżowało, ale nie bardziej niż fakt, że istniała możliwość przykrycia tych wszystkich grzechów pod jednym warunkiem: - Blake? Czy ta osoba, którą pozwoliłeś mi poznać, to prawdziwy ty?
czy potrafię ci ufać?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zacznij od tego, że jesteś tutaj.
Bezwiednie i mimowolnie prychnął cicho, gorzko. Niepotrzebnie. Spojrzał w bok, chcąc ulokować gniewnie ciemniejące tęczówki - pozostałość po bezsensownym spotkaniu - gdzie indziej, a nie na niej. Ciemnowłosej, drobnej kobiecie, której zaufał wpuszczając w swoje cztery ściany i przy okazji swój świat; szary i ponury, by z czasem przemycała w niego przeróżne barwy, co nawet, o dziwo, przestało mu przeszkadzać. Była; gdzieś w tle, obok, przy nim. Bardziej przyjazna niż duchy unoszące się pośród sypialnią a piwnicą, bardziej nieświadoma, niż ludzie, którzy go mijali. Zacisnął szczękę, w tym samym czasie powoli opuszczając wzrok.
Nie miała przecież na myśli nic złego, a miękki ton jej głosu nie próbował - tak mu się wydawało - dodatkowo podrażnić jego nastroju, pewności siebie, którą na parę chwil stracił tak samo jak rezon; zniknął gdzieś między narzeczoną a obietnicą zapłaty za grzechy.
Dobrze, że nie był wierzący.
Niepewnie odwrócił twarz, by zbadać to, co działo się w oczach Lunarie, choć nie wiedział, czy bardziej obawiał się dostrzec w kobiecych tęczówkach jej mieniące się zawodem, rozczarowaniem i złością emocje, czy jego samego.
Może i te i te?
Nie wiedział. Wbrew temu, co sam lubił myśleć - że wie wiele na mnóstwo tematów i nie brakuje mu słów - świadomość niewiedzy spadła na niego nagle, a ostudzić nieprzyjemnego żaru palącego uczucia nie mógł nawet lekki, przyjemny deszcz, którego krople zaczęły na nich spadać.
Zatem... Zacznij od tego, że jesteś tutaj.
Dzień dobry, to znów deszczowe Seattle.
Dobry? Dzień?

Szmaragdowe miasto, w którym ponownie na niebie rozlały się ciemne chmury. Nad nią, nad nim. Nad nimi. A teraz rozlewał się deszcz.
- Tylko nie mów, że to ja cię bolę, Vandaal - rzucił z pozorną lekkością, chcąc załagodzić ton wcześniejszego oschłego, zachrypniętego prychnięcia, jakim ją uraczył. - Ciebie nie okłamałem odnośnie tego, jak się nazywam. - Pamiętała o ich świątecznym spotkaniu w salonie? O alkoholu, który - za często - mu towarzyszył? O imieniu, jakim podzielił się ze znajomą, a ta - teraz wiadomo dlaczego - była o to tak zła? Sięgnął - już nie wzrokiem, nie jej oczu - myślami do przeprowadzonych rozmów. Tych przy porannej, aromatycznej kawie, przypalonym obiedzie, czy pośród doniczek z kwiatami, z rozbrzmiewającym w tle fortepianem. Czy kiedykolwiek z premedytacją ją okłamał?
Nie pamiętał.
Winny, czy niewinny?
- Nie wiem - powiedział szczerze, ponownie przyznając się do nieumiejętności udzielenia jednoznacznej, konkretnej odpowiedzi. - Z jednej strony tak, bo miałbym pewność, że pomimo tego nie uciekłaś do Belgii w obawie, że gdzie indziej cię znajdę i zamknę w piwnicy - mruknął, spoglądając na nią kątem oka. No dalej, Vanderlaan, uśmiechnij się. Lekko, kącikowo, mimowolnie.
Znasz mnie.
Prawda?

- Z drugiej... to, że nie wiedziałaś, pozwoliło ci poznać mnie, a nie historie o tym, kim jestem. - Czy właśnie nie udzielił jej odpowiedzi na jedno z kluczowych pytań? Cisza wypełniająca przestrzeń między nimi zdawała się tworzyć przy okazji kolejne mury. Ściany, sprawiające, że ich dom nie był już ich, a stawał się dwoma odrębnymi budynkami, a on nie mógł winić ciemnowłosej, jeżeli nie chciałaby ich ponownie zjednać. Jego fundamenty zostały naruszone, o ironio, nie przez ostatnią nawałnicę a (bez)podstawne oskarżenia.
- To zależy od dnia. Niekiedy... - Wziął głębszy oddech i rozejrzał się, łowiąc jaśniejsze punkty. Migoczące latarnie, uniesiony wyświetlacz telefonu, drobne błyski na niebie, które zdawały się rozbłyskiwać bliżej centrum, a nie bezpośrednio nad nimi. Może mieli szansę, że się rozpogodzi?
- Zazwyczaj - poprawił się - jest dobrze. Nie rozpamiętuje tego, co było, bo wiem, że to nie ma sensu. - Już nie, skoro jestem tu, a nie zamknięty (w przeszłości). Czy aby na pewno?
- Zdarza się, że to wraca i przestaje być kolorowo. - Ruchem głowy wskazał kierunek, w jakim wcześniej odeszli mężczyźni, po chwili patrząc w ciemniejące niebo. Wracało; wraz ze wspomnieniami, przypadkowymi artykułami w internecie, zbyt dociekliwymi spojrzeniami przechodniów, obrazami; klatkami w pamięci i tymi namalowanymi starannie, na jakie nie potrafił patrzeć.
- Jeśli powiem, że nie musisz się mnie bać... uwierzysz? - zapytał, pomimo cichego szeptu, że to błąd. Nie powinien, a na pewno nie tuż po tym, kiedy się dowiedziała.

/ed. 25.05

Po wymianie jeszcze kilku zdań (wspólnie lub nie) oddalili się do zaparkowanego kawałek dalej motocykla, którym odjechali (czy też odjechał) do domu.

/ zt.

autor

Awatar użytkownika
31
175

mechanik

Chuck's Auto Repai

south park

Post

Szum wody dobiegał do jej uszu w chwili, gdy siedziała na barierce oddzielającą ją od świata, do jakiego nie chciała wracać. Jak długo tutaj siedziała? Godzinę, dwie, trzy? Przestała liczyć czas w chwili, gdy postanowiła tutaj przyjechać. Robiła, to rzadko, lecz cóż się dziwić. Całe życie spędziła w swojej dzielnicy i opuszczała ją mało chętnie jednak czasem nachodziła ją ochota na odrobinę odmiany. W takie dni właśnie wsiadała w komunikację miejską i ruszała przed siebie. Wysiadała na losowych przystankach i najzwyczajniej w świecie szła przed siebie. Bez celu opierając się miejskiemu zżyciu oraz zapachom, jakie wielokrotnie utwierdzały ją w przekonaniu, że potrzebuje pieniędzy. Tu jednak do jej nozdrzy dobiegał jedynie zapach wody, powietrza oraz odchodów zwierząt, po jakich część ludzi nie miała zamiaru sprzątać, bo i po co? Ludzie, z natury byli leniwi. Nie wiedzieli, jak należy szanować środowisko, w jakim przyszło im żyć. Zresztą tutaj zapomniała, o ludziach i różnicach, jakie towarzyszyła jej przez całe życie. Była przecież tylko ona, woda oraz wbijająca się barierka w tyłek. Poprawiła się odruchowo na miejscu sięgając dłonią do kaptura przymocowanego na stałe do jej ulubionej skórzanej krótki, jaką zawinęła jednej, ze swoich przypadkowych znajomości na jedną noc i uśmiechnęła się pod nosem. Wspomnienia. Nie wszystkie były złe, a wprost przeciwnie. Zawsze, gdy na ramionach czuła przyjemny chłód skóry przypominała sobie tamtą noc. Tak było i tym razem. Mogła sobie pozwolić na chwilę wspomnień przez wzgląd, iż była tutaj sama niczym dziecko w ciemnym lesie. Wiedziała jednak dobrze, że nic jej nie grozi. Wychowała się przecież między patologią i młodymi gangsterami. Mrok jaki, z każdą chwilą zapadał coraz szybciej był jej sprzymierzeńcem. Od wielu lat chronił ją przed wścibskimi oczyma i pewnie tak samo będzie tym razem. Dlatego właśnie nadal napawała się widokiem zachodzącego słońca. Piękny, prosty, sentymentalny... Prawie tak samo, jak ona wiele lat temu. Albo i też nie? Nieważne. Nagle, z zamyślenia wyrwało ją coś mokrego dotykające jej kostek i nim zdążyła zareagować poczuła na dłoni coś, co znała tak samo dobrze jak ból, a mianowicie szorstki ciepły język. -Co tu robisz?- Spytała obracając się ku zwierzęciu, jakie najwyraźniej pragnęło zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Znając życie zaczepiało dla pieszczot czy jedzenia. Schemat zawsze przecież jest taki sam.

autor

-

Awatar użytkownika
46
0

sędzia

King County District Court

sunset hill

Post

#3

Bardzo długie wyjście z psami stało się wręcz czymś co Caitlyn odczekiwała. Zawsze późnym wieczorem ładowała zwierzaki do swojego auta i jechali w randomowe miejsce. Gdzieś gdzie zwierzaki mogłyby się wymęczyć i wyszaleć. Potrafiła nie być w domu długie godziny i w ten też sposób chciała wynagrodzić psiakom to, że jej nie było tyle czasu. Jako iż takie wyjścia nie były rewią mody to wiecznie idealnie ubrana sędzia Hirsch przywdziewała normalniejsze ciuchy. Ot zwykłe poprzecierane jeansy, które były idealnie dopasowane do jej naprawdę dobrze prezentujących się długich nóg. Koszulka z logiem jednego z rockowych zespołów, którego słuchała buntując się przeciw rodzicom w ten sposób i skórzana kurtka mająca na celu ochronienie jej przed zimnem. Na nogach zaś wygodne trampki, bo przecież szpilek na spacer nie założy, bo i tak musiała wchodzić w trawę by zgarnąć piłki należące do jej psów.
Takie spacery ją skutecznie wyciszały i pozwalały się ogarnąć własne myśli, które w ciągu dnia zaczynały być strasznie chaotyczne.
Ying i Yang poleciały do przodu nie interesują się swoją właścicielką tylko wsadzając nosy tam gdzie nie powinny i interesując się każdym możliwym zapachem, który wodził na pokuszenia. Ostatnio musiała im robić kąpiel, bo oboje wytarzali się w odchodach i nic ani nikt nie był w stanie ich od tego odciągnąć.
Nie spodziewała się, że ktokolwiek inny mógłby się tędy przechadzać, bo przecież... to już nie była godzina na spacery. Widząc, że psy zaczepiają kogoś siedzącego na barierce gwizdnęła by przywołać je do porządku. -Przepraszam. To zbyt ciekawskie stworzenia - podeszła bliżej i chwyciła jednego z dobermanów za obrożę by go odciągnąć. Młody warknął z niezadowolenia, ale posłuchał się i grzecznie usiadł obok właścicielki.

autor

-

Awatar użytkownika
31
175

mechanik

Chuck's Auto Repai

south park

Post

V kochała zwierzęta, lecz przez brak warunków oraz brak pieniędzy nie mogła sobie pozwolić na żadnego towarzysz musiała zadowolić się tym, co samo do niej przychodziło, a przecież ciekawskie zwierzę zawsze wywęszy ciekawe zapachy. Tych natomiast dziewczyna nosiła na sobie wiele. Żyła przecież w dzielnicy gdzie zapachy morza mieszały się z żarciem ulicznym, a przez wzgląd na wykonywany zawód pachniała również interesująco. Przynajmniej dla zwierząt. Ludzie bowiem nie lubili zapachu smarów oraz otoczenia, jakim przesiąkała od dziecka. Ludzie byli okrutni, a zwierzęta nie. Drobna różnica. Wystarczyła, aby odruchowo chwyciła dłoń osoby sięgającej do zwierzaka. Silny uścisk zacisnął się na nadgarstku nieznajomej i dopiero po chwili do uszu V dobiegł sens wypowiadanych słów. Natychmiast zwolniła uścisk i odwróciła się ku nieznajomej, z przepraszającym uśmiechem wymalowanym na twarzy. -Wybacz... Myślałam, że chcesz mu coś zrobić.- Mówiąc mu miała na myśli psa. Nie wnikała przecież, jakiej są płci, boi po co? Zazwyczaj karmiła je po równo raz tylko robiąc wyjątek gdy musiała przygarnąć pod swój dach ciężarną sukę, z przetrąconą łapą. Nie było ją stać na weterynarza więc zrobiła, to co zazwyczaj robiła z samą sobą czyli zaufała instynktowi i nastawiła jej łapę, a następnie głodowała przez prawie cały miesiąc wydając wszystkie oszczędności na zwierzę i jej młode. Tak V dążyła empatią zwierzęta, a nie ludzi. Ludzie przecież byli jedynie złem koniecznym, a ta tutaj? -Nie wiedziałam, że macie dom- Odezwała się do zwierząt wstając, z miejsca tylko i wyłącznie po to, aby przykucnąć przed ich pyskami. Odruchowo wyciągnęła dłoń nie martwiąc się, o to czy zostanie ugryziona, czy nie i najzwyczajniej w świecie pogłaskała jedno jak i drugi zwierzę po pysku ignorując całkowicie osobę jaka im towarzyszyła. -Pilnujcie swojego człowieka. Po zmroku bywa tu niebezpiecznie- Dodała na odchodne i już miała wstać i ruszyć w swoją stronę lecz do jej uszu dobiegł znajomy odgłos, przed jakim nauczyła się uciekać już jako małe dziecko. Odgłos pijanego towarzystwa, a może nawet i naćpanego? Kto wie... -Cholera- wyrzuciła, z siebie krzywiąc sie przy tym nieznacznie. Nie przypuszczała, ze w tygodniu ktoś zechce zrobić ze swojej głowy papkę... I pewnie rzuciłaby się do ucieczki, lecz nie mogła. Były tutaj zwierzęta. Udomowione, bezbronne... -Idź już - Rzuciła w stronę człowieka, jakiemu nawet się nie przyjrzała samej zatrzymując się tak, aby posiadać zwierzęta za swoimi plecami.

autor

-

Awatar użytkownika
46
0

sędzia

King County District Court

sunset hill

Post

Powiedzmy sobie szczerze, że była w niemałym szoku gdy dłoń nieznajomej zacisnęła się na jej nadgarstku. Już miała łapać jej dłoń i odrywać (będąc nauczoną podstaw samoobrony) gdy uścisk się zwolnił i nieznajoma, której się teraz przyglądała zdobyła się na przepraszający ton. Gorej jak po tym mocnym uścisku będzie miała siniaki i jej pociechy zaczną zadawać głupie pytania. Tym z pewnością będzie się martiwć jednak później. -W życiu nie zrobiłabym krzwydy zwierzakowi - rzuciła szybko w odpowiedzi zabierając rękę i rozmasowując nadgarstek. Odsunęła się o te parę kroków, bo teraz czuła lekkie niebezpieczeństwo. Była cholernie wyczulona na takie rzeczy mając świadomość, że przez lata narobiła sobie naprawdę dużo wrogów.
Przyglądała się nieznajomej, która wręcz z dziecięcą ufnością kucnęła przed jej psami i bez większego zastanowienia zaczęła je głaskać. Na szczęście dobermany nie gryzły, a jeśli to już robiły to znaczyło, że czuły się zagrożone. -Ying i Yang są łagodne, ale podziwiam za takie zaufanie kompletnie nienzanym zwierzakom - musiała zwrócić na to uwagę, bo nie byłaby sobą. Ona jeśli chciała pogłaskać czyjegoś psa to zwykle najpierw pytała, bo niektóre zwierzę mogły po prostu nie przepadać za obcymi i je to strsznie stresowało.
Poczuła się trochę dziwnie będąc tak dosłownie olaną na rzecz zwierząt, ale przecież nie będzie czuć się urażoną. Nie miała zamiaru tutaj stać i rozmawiać, bo nie po to przyszła w to miejsca. Psy miały sobie poszaleć i to wszystko. Na tym miała się skupić a nie na poznawaniu ludzi. Zmarszczyła brwi trochę zdezorientowana zachowaniem i wręcz obronną postawą kobiety. Dopiero po chwili jej dotarły do jej uszu odgłosy i spojrzała w tym kierunku. Nie spodziewała się ludzi, a Ci brzmieli jakby niedawno wyszli z jakiejś dobrze zakrapianej imprezy. Momentalnie kucnęła przy psach i przypięła im smycze. Nauczyła ich atakować obce osoby. Dla swojego bezpieczeństwa. Jednak nie posłuchała się kobiety tylko w napięciu oczekiwała na to co się wydarzy. Część niej chciała uciekać lecz druga była zainteresowana rozwojem sytuacji.

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „Discovery Park”