WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

19) I want the entire street out of town • just so I can be alone with you • and I'll go when you're ready • my head's gettin' heavy • pressed against your arm • I - Było tłoczno.
O tej godzinie – zawsze – było tłoczno. Cały wic polegał jednak na tym, że choć to właśnie korytarze (jako podłużna przestrzeń ograniczona ścianami) wydawały się szczególnie narażone na przytkanie ciałem studenckim (tak jak o szanownych profesorach zwykło się mówić, że ciałem są pedagogicznym) – ruch na linii między-salowej bywał lepiej zorganizowany, niż po wyjściu z głównego budynku. Wprost na brukowany plac kampusu. Tam bowiem – na chwilę po zaciągnięciu się pierwszym haustem chłodnego, jesiennego powietrza – zapominało się o nabytych w drodze praktyki zasadach migracji. Przystawało się w grupkach – na uboczu, oblegało ławki w czasie „okienka”, z plastikowym pudełkiem po brzeg wypchanym bulwami koktajlowych pomidorów i widelczykiem-Excaliburem wetkniętym w krwisty owal jednego z nich (ale nigdy niemogącym dotrzeć do ust zajętych jakimś absolutnie-ultra-ważnym dyskursem dotyczącym gościnnego wykładu Sadie Barnette). Na schodach i pośrodku drogi. Także.
Należało więc przechadzać się slalomem zwykłym – lub bardzo ostrożnym – jeśli trzymało się akurat torbę, plik papierów (eseje, ksera, wydruki – zawsze pod ręką lewą) i kawę (w ręce prawej); jak robił to dziś sam Zachary. Problem w tym, że dziś-właśnie lawirować pomiędzy chmarą niezgrabnie nawigujących po kompleksie postaci, będących niezwykłą mieszanką kulturowo-językową, było większym wyzwaniem, niż zwykle.
Szczególnie w strategicznym punkcie. Tam, gdzie o tej porze roku ogołocone wiśnie straszyły rozczapierzonymi witkami; w łuku triumfalnym posadzonym nie tyle w celach estetycznych, co ku pełnej patosu chwale tęgich umysłów przyszłych alumnów. Teraz? Zebranych. Jak? W dziwnej, pół-kolistej figurze o krawędziach raczej graniastych, ale ruchomych-ściśniętych-zwartych.
O cokolwiek się nie rozchodziło – Zacharego nie za bardzo interesowały przeboje akademickiego światka. Najczęściej były to zwykłe poglądowe przepychanki. Podpisywanie petycji i wniosków. Ankiety, i zbiórki, i wybory do... Zamierzał więc całe to poruszenie wyminąć; na tym odcinku trasy supłając palce w plątaninie słuchawek, byle jak upchniętych w kieszeni płaszcza.
  • Harper!
      • Jeszcze tutaj! Harper!
    • Czy ja też mogę?! Gdzieś w tle: KOCHAM GO.
        • Tylko zdjęcie! Tu-tutaj!
            • Psia mać, rozmazane wyszło, da radę jeszcze jedno?
          • Har-
Co? Zachary (mechanicznym drgnieniem odsuwa słuchawkę od ucha) wierzy własnej intuicji; ale jej nie dowierza.
W przypadku Prescotta, niestety, nie istnieje żadna mityczna przewaga wzrostu, która pozwoliłaby mu wychylić się ponad krzywizną szeregu – wtapia się więc w niechlujnie-geometryczny obwód (parujący kołtun ciepła tlący się ponad tekturowym kubkiem działa jak marzenie). Ktoś – a tak naprawdę to Elizabeth Tyler, studentka drugiego roku, występuje o krok; wywołana właśnie ośmielająco-zachęcającym skinieniem celebryckiej dłoni. Przywołuje ją – i Elizabeth przez chwilę czuje się wybrana; ekstaza nie tylko nie minie, ale wzbierze na sile, kiedy Zachary zastuka wymownie w szczupłe ramię dziewczyny. Zapyta, czy nie chce „zwykłego” zdjęcia (zamiast marnego selfie strzelonego z przedniej kamerki). No, oczywiście – kurwa – że będzie chciała. Zanim wciśnie telefon w dłoń chłopaka, zdąży tylko w ekspresowym zrywie przesunąć palcem po ekranie, rysując jakieś nieudolne esy-floresy (urządzenie odblokuje dopiero za trzecim razem; trzęsą jej się ręce Zach przyłapuje się na myśli, że zna ten stan aż za dobrze).
Nie będzie się spieszył. Podkręci parę parametrów w trybie manualnym. Skupi się na dobrym kadrze. Nie-na-Nim. Strzeli fotkę (całą serię, na wszelki wypadek). I, dopiero potem, podniesie wzrok. I podniesie też kąciki ust. Zdążył polubić ten widok.
Jak można było domyślić się po ciasnym kółeczku wlepionym w planetarny pierścień gwiazdy – stał tam dłuższą chwilę. Czyli: nie, nie był przelotem – ani przy okazji; ani w żaden inny sposób, który sugerowałby, że robił coś innego niż...
czekał.
– A ty? Nie chcesz? – zagaduje, zsuwając się gdzieś na ubocze wymieniającego się tłumu. I, już – następna osoba owija ramię wokół talii muzyka – na jeden błysk tylko lub draśnięcie atramentu. Ktoś inny – próbuje zamienić z Dwellerem parę słów.
– Co? – Ktoś prosi o podpis na okładce podręcznika.
– No... nie chcesz, nie wiem, jakiegoś zdjęcia? – Zachary patrzy na ten podręcznik.
– Nie, dzięki. – Zachary patrzy na Niego (i wie, że Jego wzrok tak samo traci na koordynacji, potykając się w drodze pomiędzy pstrokacizną żywo rozognionych twarzy). Patrzy przez ramię Tyler.
– Zaaach, no nie gadaj. To jest jakaś totalnie jedna okazja na milion!
– Nie wątpię. – Mówi cicho. Niewyraźnie. Jakby go tu nie było. Jest przy Nim.
– Ehhh, twój wybór, Prescott. – Wzrusza ramionami, opuszką palca przerzucając fotki przez galerię; uśmiecha się do ekranu. Kiwa głową. – Dzięki za zdjęcia.
– Ej, Beth?
– No? – Unosi głowę.
– A masz jakiś marker?
Owszem – będzie miała; upchnięty w torebce razem z całą resztą narzędzi, z których na co dzień korzystała w trakcie warsztatów artystycznych.
– Nie musisz oddawać. Dobra, lecę bo-
Ale reszta wywodu zostaje pożarta brzęczeniem tłumu (i stłumiona tego owadziego brzęczenia natężeniem). Student przeciśnie się pomiędzy dwoma ogniwami zaciskanego coraz śmielej łańcucha.
Déjà-vu;
Prescott wspomina to, co dopiero się zdarzy. Co?
Prescott wspomina to, co dopiero (już) się zdarzy(ło). Oddech. Szarpnięcie.
Déjà-vu.
– Po co tu przyszedłeś, Zach?

– [Po autograf.] Chciałem…szeptem ciszej: prosić gdzie? [mam czekać; ma ochotę się zaśmiać]pana o autograf. – Wystawia rękę. Niezgrabnie; trzyma w niej te cholerne wydruki i marker, i rękaw ma naciągnięty po sam nadgarstek. Druga; wciąż zajęta.Tu-taj.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Przy wylocie parkingu. Na chłodzie brukowej kostki wysmaganej wczesnogrudniowym (późnolistopadowym? eh, wszystko jedno; tęsknota miała do siebie to, między innymi, że działała jak rozpuszczalnik, kontury dni liżąc swoim szorstkim jęzorem tak długo, aż nie poddały się jej działaniu i nie rozmyły, przechodząc w permanentną dnionoc; granica jawy i snu brutalnie zaroztarta jak łezka krwi przy rozfalowanym walką o oddech nozdrzu).
W bramie. Pod geometrią bliźniaczych zakrętów żelaznego kucia, w samym centrum przeciętego jeszcze ciężarem dwóch liter dumnych: U i W, oraz jednej nieśmiałej: o, wsuniętej pomiędzy nie, jak kilkulatek wsuwa się w lukę dzielącą sylwetki rodziców.
Na połaci mijanego krokiem niby-pewnym, i niby-niespiesznym, skweru. Przez jakiś czas - z ulgą - bo poniżej linii wzroku kilku tylko (tak z racji niesprzyjającej pogody, jak i przez wzgląd na trwające jeszcze zajęcia) studentów obsiadającyc kształty ławek.
Następnie: Na schodach i pośrodku drogi. Także.
  • - Tak, że ten - żenujący w swej prostocie zlepek słów, brzydki kolokwializm nonszalancko wepchnięty w niewystarczająco zwarty szereg innych wyrazów w rozmowie z przyjacielem, i próbie odpowiedzi, na przykład, na jedno z podstawowych pytań: ”Jak ty sobie z tym wszystkim radzisz, Harper!?” Odpowiedź: wcale - No wiesz, takie życie, cena sławy, he-he - choć niewesoło - Przecież wiedziałem, na co się piszę…
    • Harper!
      • Jeszcze tutaj! Harper!
    • Czy ja też mogę?!
      • Gdzieś w tle: KOCHAM GO. Ooooh-I-looooh!oove him!
    • Tylko zdjęcie! Tu-tutaj!
      • Psia mać, rozmazane wyszło, da radę jeszcze jedno?
    • Har-
Chłosta szeleszczących dźwięków - pełnych ekscytacji szeptów i podjudzeń podszeptów (”Ty, no… Ty idź! Ja? Nie, ja nie. Ty… No weź, daj spokój. Nie daj się prosić. Zo-zobaczysz, tobie nie odmówi… No, no idź, już!”), w akompaniamencie szustów wydawanych przez pośpiesznie przerzucane strony zeszytów i podręczników (”Tu, t-tu, o tutaj! Tutaj, tak?, o, tutaj jest Twoje miejsce we mnie). Niemilknący (nigdy?) szmer, biały szum oplatający ciało niebieskie, wbrew wskazówkom dawanym mu dobrodusznie przez doradców, krótkim lotem [dziś? dziś akurat LAS - SEA: 2h48m] zapędzone w objęcia - dosłownie - śmiertelnych.
Przy krawężniku czterdzieści osiem kroków odległym od głównego wejścia gmachu, w którym Zachary Abel Prescott kończył właśnie ostatnie na dzisiaj zajęcia.

- Jak? - (jak zawsze) pyta o imię - zwyczajem prostym w praktykowaniu, a niezwykle wzmacniającym żywioną względem niego przez gawiedź sympatię - Jak masz na imię?
- Elizabeth Tyler - mówi dziewczyna (ewidentnie zdenerwowana; i w tym zdenerwowaniu zapominająca, że gwiazdor spytał ją tylko o imię - więc, och [rumieni się jeszcze bardziej], nim zdążyła powstrzymać pierwszy odruch, podała mu już pełne dane osobowe [trochę szkoda, że bez numeru telefonu]), a Harper się śmieje - niezłośliwie, jakikolwiek potencjał goryczy tłamszcząc pod płaszczyzną języka. Powszechnie wiadomo, że - z wyjątkiem kilku skandali (systematycznie wymazywanych z mediów za sprawą paru znajomości, dwóch łapówek oraz jednej kolacji z rachunkiem na półtora tysiąca dolarów), w których zdarzyło się piosenkarzowi kogoś ofukać, odtrącić, przesunąć z własnej orbity ruchem nazbyt zdecydowanym - Harper jest super-gwiazdą. “Super”, czyli “fajną”. Taką normalną, co nie? Taką - jak - my. Kometą, która ogon z zawadiackim śmiechem przerzuca sobie przez ramię, albo - jeśli trochę bardziej zmęczona - ciągnie po ziemi, jak w powrocie z wykańczającej służbowej podróży, albo po całym tygodniu wytężonej akademickiej pracy, ciągnie się za sobą bagaż z uszkodzonym kółkiem, czy po brzeg wypchaną teczkę.
Przychyla się do dziewczyny. Patrzy jej prosto w duże, ciemne, i okolone rysem jeszcze ciemniejszych rzęs, oraz przerwanej w kilku punktach kreski wykonanej eyelinerem, oczy. Nie widzi.
- Taylor? - pyta - żartem; ktoś potem - nad niedopieczonym rantem serwowanego dziś na stołówce jabłecznika - skomentuje, że w sumie było to nawet zabawne, zdecydowanie nie-wredne, śmieszne takie, w punkt. Nic.
Powie jej, że mógłby się pomylić. Doda, że jest od prawie-imienniczki ładniejsza, a z pewnością - salwa śmiechu - młodsza. Otoczy ją ramieniem, łaskawie wywinduje nabrzmiałe zmęczeniem powieki tak, by na zdjęciu wyglądać trzeźwo przytomnie dobrze. Na wzór gestu wykonanego przez dziewczynę - dwa palce zwróci w stronę obiektywu, prostując je w kształcie V, u dołu zakończonego supełkiem kciuka, palca serdecznego i najmniejszego - przez pierwszy z wymienionych dociskanego do poduszeczki dłoni. Poza.
Serce przyspieszy. Głupie - zapomniało, że nie musi nigdzie pędzić, bo przecież zdąży. Jak zresztą miało nie zdążyć, skoro czekało?! Znajomym.
Zygzaki "Ha" i "Jy", wzdęty (i rzygać, w dodatku, mu się chciało powtarzalnością tego aktu) brzuszek "De", oraz kopnięty ciąg pętelek w "e" i "ly" i "ly" i znowu "e", na okładkach kilku woluminów i strzępkach wydartych z kołonotatników kartek, postawi sumiennie, ale (oksymoron?) niedbale, rozproszony - Kształtem - pasującym tylko do jego ramion.
-No, dobrze, to już ostatnie! - pod wpływem jednego ruchu harperowej dłoni, przyczajony nieopodal ochroniarz cierpliwie nie tyle pogrozi, co raczej zapowie - Jeszcze jedna osoba! Podchwyconym kątem oka.

Gdy chłopak się zbliży, Harper obdarzy go typowym sobie uśmiechem; jeszcze nie zaszczyci szczególnym traktowaniem.
Był tu dla po Niego. I nawet się nie łudził, że Prescott łyknąłby wymówkę traktującą o papierach z lat studenckich, odbieranych teraz z nagłą pilnością z dziekanatu, albo charytatywnych odwiedzinach na wydziale Muzyki, chuj-w-sumie-wie-po-co.
Wiedział, że Zach w mig zrozumie. I wiedział też, że sam szybko się zdradzi -
z tą wiernością (oksymoron.), z jaką sterczał tu od dobrych trzydziestu minut, wytrwale znosząc inkonweniencję konieczności radzenia sobie z młodymi fankami.
- Widziałem, że się wahałeś? - zauważa w (pozornych) ramach fanowsko-celebryckiej pogawędki - Nie jesteś fanem rock'n'rolla?
(Śmiali się z przecież przed kilkoma dniami - Harper: w defensywnej autoironii, Zachary: w cudownie zuchwałej nieznajomości muzyki tworzonej przez bruneta - z tego, że piosenki Dwellera koło prawdziwego rocka stały chyba tylko w kolejce po szczepionkę).

Zachary chyba się uśmiechnie? A HJ od tej chwili nie odwróci wzroku od twarzy studenta. I własnym spojrzeniem przytrzyma jego.
- Patrz na mnie - szeptem; w chwili, w której przejmie od Prescotta flamaster. Wstrząśnie nim głębia podbitego popołudniowym światłem brązu chłopięcych tęczówek sensownym, mechanicznym, wyuczonym gestem. Przełknie. Chwyci za odsłonięty skrawek skóry tuż powyżej żebrowania ścięgienek nadgarstka - i ruchem powolnie-metodycznym, podsunie rękaw prawie ku rozwidleniu żył w zgięciu łokcia. Tak naprawdę? Chciałby się teraz pochylić, i pocałować go w to właśnie miejsce.
- Ojej, wypisał się chyba - kłamie; zamyka marker postawiwszy na skórze ledwie pół-kropkę, marną kopię pieprzyka zapożyczonego z galaktyki rozsianej po jego własnych plecach. Zamiast tego -
  • prosić gdzie? - przy północno-wschodnim wyjeździe, za biblioteką wydziału prawa;
    kiedy? - za piętnaście minut, zgarnę Cię;
- wiedzie: palcem po zatrważającej miękkości tkanek, czubkiem języka, w skupieniu, po łuku swojej górnej wargi, spojrzeniem - za spojrzeniem Prescotta, więc spotykają się w połowie.
Podpisuje go się; w taki sposób, że fotograf nie może dostrzec stawianych przezeń liter.
Prescott nigdy nie dowie się, jakiego Harper dokonał wyboru.
O doborze słów w sygnaturze, Prescott dowie się dopiero za wiele miesięcy.

Teraz, przekornie, powie, że sorry, ale zdjęć już nie. Bo, Zach, Ty pewnie też masz ich już dosyć?
A potem - jak gdyby nigdy nic - zapyta:
- Skończyłeś już?
I w mnogości dostępnych interpretacji, potencjalnie ważne będą tylko dwie:
  • (1) Ze mną? Mogę już dać <<autograf>> następnemu <<fanowi>>?

    (2) Na dziś - zajęcia?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Każda gwiazda, która ciągnęła za sobą ogon – każda kometa – mogła też go pod sobą kulić. Ale nie On. I Zachary to lubił; nawet jeśli stroszenie piórek rzeczywiście stawało się obiektem nieszkodliwych i mało poważnych drwin. Harper taki już był – w całej gamie barw, których harmonijkę wachlarza zaprezentować dało się tylko w jego kompletnym rozstawie. A teraz muzyk prezentuje się w swojej pełnej krasie; z brokatem gwiazdorstwa łagodzonego przymilnym uśmiechem – i żartami, których urywki nagrają się na czyimś snapie albo nawiną na rolkę aparatu. A potem będą odtwarzane. I odtwarzane. I odtwarzane, z pogwałceniem przycisku replay. I [inni] będą do tych fragmentów wzdychać, i śmiać się, i nie wierzyć we własne szczęście.
A on? On się uśmiechnie. Nie powie wiele; tyle tylko, co zawsze – że nie za bardzo interesuje go ten typ muzyki.
I tyle. Pozostanie mu słuchać, od jutra – wróć – tuż po weekendzie (w trakcie weekendu z kolei umyślnie będzie lekką dłonią scrollować wszelki social-mediowy feed), że ten Dweller jest super, serio; i że na tych zdjęciach tak fajnie wczuwa się i przejmuję energię tych, z którymi akurat pozuje (fanów). Że jest sympatyczny i w ogóle taki cool guy w sumie – złego słowa nie można powiedzieć.

Byłem kiedyś na pana koncercie. W WaMu. Myślałem, że może mnie pan pamięta. Trochę szkoda, ale domyślam się, że takich jak ja to na pęczki... – Nie patrzy na postawioną kropkę; jedną z takich, które być może należałoby połączyć, gdyby dodać jej parę towarzyszek, a potem odpowiednio ponumerować. Ah, wypisał się? No trudno.Tak. [Skończyłem.] Nie zabieram więcej czasu. Jeszcze tylko ten... marker? O, dzięki. – Odbierze pisak. Dotknie jego dłoni. Parzy.

– O co z tym chodziło? Kiedy ty niby byłeś na jego koncercie? I co, i ty myślisz, że ja ci tak po prostu wybaczę, że mnie nie zabrałeś?
– Jenna, kurwa, ciiichooo... – Kładzie dłoń na jej plecach, pomiędzy łopatkami – poklepuje przyjaciółkę, ale prowadzi ją w kierunku przeciwnym do swojego celu. – Nie byłem na żadnym koncercie. Potem... – Patrzy za siebie. Patrzy na niego; spojrzeniem, które jego spojrzeniu daje się trzymać za grdykę.
– Potem pogadamy, co?
– Ooo nie, nie ma mowy. Prescott, nie spławisz mnie w ten sposób.
– Przecież wiesz, że mój ojciec zajmuje się takimi, jak on. – Niedobrze mu. – To tak na wszelki wypadek. Cała filozofia. E-ej, właśnie, Dave coś jeszcze chciał ode mnie. Skoczę to załatwić, nie czekaj na mnie.

Przyspieszonym krokiem; za bibliotekę wydziału prawa. Ma jedenaście minut. Na miejsce dotrze w ciągu trzech.
Zachary się zastanawiał. Tak, jak może zastanawiać się dwudziestotrzylatek, oparty teraz o ceglano-kamienną, a przy tym ładną – choć leciwą ścianę nawarstwionych, poszarzałych cegłówek. Stoi w jakiejś płytkiej wnęce; nie tylko dlatego, że z całego wjazdu jest to miejsce najwygodniejsze (ale nie „wygodne” jak w „dobrze-mi-tutaj” – zdecydowanie lepiej byłoby mu z kimś gdzieś innymdziej; tylko wygodne jak „nie muszę pilnować, czy coś mnie zaraz nie rozjedzie”), ale też dlatego, że śmieszne to bocianie gniazdko, choć uwite na ziemi, pomiędzy ścianą a filarem, z którego pojedynczą rzutką wzroku sięgnąć dało się zarówno placyk, szeroką bramę i ulicę. Bez potrzeby skręcania sobie karku. Równiutki asfalt i niziutkie krawężniki – odnawiane z największą czułością; nawierzchnia łatana plombami z setek tysięcy dolców.
Zachary się zastanawiał. G ł u p i o tak; idiotycznie, mógłby powiedzieć, prychając zaraz na własne myśli. Dolnymi jedynkami zahacza o tekturowy gwint niemal osuszonego już kubka; przygryza i skubie, i ślepiami wodzi za każdym samochodem, który decydował się zatrzymać przed szkolnym areałem. Myślał o tym, czy Harper specjalnie pojawił się dla po niego wcześniej (zmaterializował się, dosłownie – albo tąpnął o ziemię, zrywem własnego pomysłu strącony z pochmurnie łaciatego firmamentu; z przebłyskami zaskakująco ciepłego, jak na tę porę, słońca). Czy nie chciał się spóźnić? Czy zależało mu na tym, żeby być przed czasem? Czy to tylko przypadek? Wyszedł za wcześnie – pomyliwszy zegarki; zapominając, że ten-jeden akurat w zwyczaju ma się nieco spieszyć.
Czy nie mógł wytrzymać – krążąc po pokoju, po raz trzeci obracając się wokół własnej osi – płynnie przeszedłszy przez noc-dzień-noc zwartą w paru minutach wdzięczenia się do lustra. Sweter czy polar? Kurtka – taka, skórzana? Może jednak w stylu bardziej pod-prochowiec? I czy dlatego zerwał się przedwcześnie, bo już – musi stąd wyjść, cholera, bo wzbiera w nim poczucie, że zaraz zwariuje.
I – tutaj Zachary kiwa głową z politowaniem dla samego siebie; i ratuje go tylko przenikliwy pęd wiatru wrastający w zarys policzków na pierwszy front wysuniętych przez opinane kości – że w gruncie rzeczy, oj, trochę migoczą w nieśmiałym rendez-vous różu i czerwieni.
Myśli o tym, czy na pewno wygląda dobrze. Tak zwyczajnie – dobrze. Czy nie wygląda za bardzo jak Prescott. Czy nie wygląda za mało jak Zach. Czy widzi w nim Zacharego? Czy Abla.

Osiem minut. W pułapce wyobraźni trwa tyle, co wieczność (i jedno, i drugie – ósemką, tylko podejrzane pod innym kątem). Wieczność ścięta nagłym, ale kontrolowanym hamowaniem; wizg ścieranych opon i wilgotnego żwiru wdartego pomiędzy bloki bieżnika. Sygnał: przeciągły, ostry świst, razem z gwizdem przepuszczony przez palce wraz z osuniętą lekko szybą przestronnego Volvo.
Po drodze do samochodu upije ostatni łyk kawy – i na chwilę tylko zatrzyma się, żeby wyrzucić tekturowy odpadek. Trzaśnięcie drzwi; o, tyle wystarczy, żeby znalazł się w środku. Siada na tyle – z szoferem wita się wyłącznie krótkim uniesieniem dłoni.
Zanim upomniany zostanie o zapięcie pasów – uśmiechnie się wreszcie. Odwróci pół-bokiem, z ramieniem zahaczonym o oparcie szerokiej kanapy. Założy nogę na nogę. Przyjrzy mu się. Bawi go to.
Wypisał się, huh? – Pochyla się, lekko. Mogliby spotkać się, w połowie.Dziwne. Sprawdziłem, działa bez zarzutu. Chyba mam pecha. – Wzdycha, prostuje się, głowę dociska do zagłówka.
Zgarniemy po drodze coś do jedzenia?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Przyspieszonym krokiem; za bibliotekę wydziału prawa. Ma jedenaście minut. Na miejsce dotrze w ciągu trzech.

W tym czasie Harper-Jack Dweller, jego jednoosobowa ochroniarska świta oraz dwie chyba autentycznie-zainteresowane jego muzyką dziewczyny, które okazują się znać nie tylko tytuły jego albumów - w tym nawet nazwę roboczą tego debiutanckiego (rzadka ciekawostka uchowana w internecie gdzieś w archiwach Esquire) - ale także posiadać jakąś opinię (z częścią Harper się zgadza, z częścią nie, o czym je szczerze i naprawdę grzecznie informuje) na temat charakteru zmian, jakim przez lata uległa jego twórczość - przechodzą z trapezu głównego dziedzińca w załom uniwersyteckiego parkingu. Żwir ścieżki chrzęści pod czterema parami stóp; słońce - zaskakująco śmiałe w swych zakusach jak na tę porę dnia, i roku - liże odsłonięty kark. Harper miał na sobie szalik - czy raczej przerośniętego kuzyna jedwabnej apaszki, skundlonego domieszką bawełny - zawiązany wokół szyi w płaski półsztyk na wzór marynarskiego, ale teraz zdjął go, i mnie w liźniętych wiatrem dłoniach.
Zatrzymują się przy samochodzie. Fanki Cheslie i Saffron nie mają odwagi prosić go o zdjęcie, więc proponuje sam. Pozują - i w kontraście dla napięcia, z jakim dawał się obejmować, przytulać, otaczać i zachodzić z każdej możliwej strony na dziedzińcu zanim Zachary Prescott nie dotknął jego dłoni - piosenkarz czuje rzadką, słodką swobodę. Zapewnia, że absolutnie powinny pojawić się na następnym koncercie; one - obiecują, że się na nim stawią. Przybijają sobie chyba nawet piątkę - we względnie dojrzałym, a przede wszystkim obopólnym rozumieniu, że coś, co nie jest prawdziwą znajomością ma przecież święte prawo, by za nią przez parę uroczych minut uchodzić.
Potem Harper wsiądzie do samochodu. Przepłucze usta hauścikiem Evian zaczerpniętym z butelki, splunie w kratkę studzienki kanalizacyjnej i zatrzaśnie drzwi. Jednego przydupasa - bodyguarda obdarowanego właśnie wolnym popołudniem - zastąpi następny: szofer o twarzy i historii, którą mógłby dzielić z trzydziestoma innymi parającymi się jego zajęciem. Dweller weźmie kolejny łyk - tym razem pozwalając wodzie zostać; przełknie. Przeczesze włosy palcami. Po płytach postojowych będą krążyć przez trzy minuty.

Zachary we wszystkich tych swoich pensjonarskich rozważaniach jest w pół-błędzie (więc ma i pół-rację): wyjście z domu - odwiedzonego przelotem, bo przecież w drodze z lotniska, faktycznie zajęło Harperowi więcej czasu niż pierwotnie planował, i rzeczywiście związane to było z dylematami ubraniowymi (nie tyle jednak stylistycznymi, jak to miało miejsce przed premierami, rozdaniami i innymi oficjałkami). Powód - stojący za polarem (drugi ma w bagażniku, i bynajmniej nie zabierał go ze sobą z myślą, że nosić dziś będzie dwa jednocześnie), kurtką, doskonałą izolacją wysokich żebrowanych skarpetek i podkoszulkiem wciśniętym głęboko za krawędź jeansów jak pod reprymendą nadopiekuńczej matki, jest wybitnie pragmatyczny.
W Ocean Shores wieje.
Nie, wróć.
W Ocean Shores wieje piździ.
Niezależnie od tego, czy mamy akurat wiosnę - z patchworkiem nieba rozciągniętym nad stopniowo zazieleniającymi się wydmami, lato - stoiska z pocztówkami, ręcznikami plażowymi i ociekającymi masłem kolbami kukurydzy na gorąco oraz drapiącym gardło, i prowadzącym do odwodnienia organizmu (nadwyżką soli) popcornem, czy zrost jesieni z zimą, jak teraz: tabliczki głoszące, że OTWARTE ZAMKNIĘTE, wywieszone w drzwiach wszystkich restauracji z owocami morza, kawiarni przyjaznych rodzinom z dziećmi i najróżniejszych sklepików z suwenirami, z wyjątkiem paru, dzielnie trwających na placu boju o prawo mieściny do legitymowania się mianem całorocznego kurortu wypoczynkowego - na wysuniętym w objęcia oceanu cypelku po prostu urywa łeb.
Harper wie też na szczęście, że - o ile zrobią tak, jak zaplanował - może tym razem nie stracą głowy zupełnie myli się?; na molo i plaży chce spędzić niewiele więcej niż godzinę, w porywach do dwóch. Potem przejdą się deptakiem, wemkną między rzędy kolorowych domków i - zanim wolnym spacerem dotrą do Coral Care Residential - będą mogli potrzymać się za ręce, jeśli tylko będą chcieli.
I jeżeli ceną za ten komfort są przewiane uszy i głos zachrypnięty koniecznością przekrzykiwania wiatru (oraz kolorowa posypka zdmuchnięta z waniliowego świderka trzymanego w przemarźniętej dłoni), Harper jest gotów ją zapłacić [za nich dwóch - dlatego w najgorszych momentach będzie szedł pierwszy, osłaniając Prescotta przed uderzeniami fordewindu]. W żadnych innych okolicznościach nie mógłby pozwolić sobie na podobny luksus - na spacer bez ochrony, na rozmowę bez natychmiastowej autokorekty, na powłóczystość posyłanego innemu mężczyźnie spojrzenia, którym szmatławce karmiłyby się przez kolejne dwa tygodnie, ale w Point Brown - o tej porze roku niemal całkowicie wyludnionym relikcie lepszych dni, żywiącym się tylko dawną, zapomnianą chwałą, w którym średnia wieku przeciętnego mieszkańca wynosi pięćdziesiąt osiem i pół roku - może się wreszcie rozprężyć.
Bo tak, być może znają go wszyscy, ale nie wówczas, gdy za punkt odcięcia ustanowi się datę urodzenia i zdolność do operowania nowymi mediami.
Więc w Ocean Shores -
  • Od Seattle odległym:
    - dwie godziny i osiemnaście minut, jeśliby słuchać zaleceń Google Maps;
    - dwie-trzydzieści-cztery, jeśli ktoś dopiero uczy się prowadzić samochód, lub, z takiego bądź innego powodu kieruje nim bez prawka, a więc i z duszą na ramieniu oraz wytężoną uwagą, starając się nie ściąć przypadkiem żadnych ograniczeń, lub nie podpaść czymkolwiek przydrożnym patrolom;
    A także -
    - wymowną godzinę-czterdzieści, gdy jest się akurat kierowcą Pana Dwellera, a Pan Dweller, z uprzejmym uśmiechem, ale i pustką w oczach wskazującą, że jeśli jego kaprys nie zostanie spełniony, nie będzie miał nawet najmniejszych wyrzutów sumienia podejmując decyzję o odjęciu przydzielonej w ubiegłym miesiącu premii - wyjaśni, że zależy mu na czasie;
- nikt nie ma pojęcia, kim jest jakiś tam Harper-Jack Dweller. Co oznacza tyle, że Harper-Jack Dweller może wreszcie być sobą.

Zachary - oglądany przez przydymioną szybę, a potem jednym wsiadaj za tę szybę wciągnięty - myśli o tym, czy na pewno wygląda dobrze. Tak zwyczajnie – dobrze. Czy nie wygląda za bardzo jak Prescott. Czy nie wygląda za mało jak Zach. Czy [Harper] widzi w nim Zacharego? Czy Abla.
Harper, tymczasem - widzi w nim wszystko.
(Wiele więcej zatem, niż ładne wycięcie łuku kupidyna, kosmyk włosów obsunięty czołem we flircie z lewą brwią, welurowe włosie zagięte przy kołnierzyku bluzy).

Nie, nie wie, czy będzie tak jutro, i pewien jest, że przed kilkoma tygodniami było zupełnie inaczej, ale teraz - nie chce może odwrócić wzroku
  • Spokojnie, muzyk rozumie, co się dzieje MYLI SIĘ!: przecież zawsze był kochliwy, nigdy nie potrzebował wiele. Parę spotkań raptem, kilka niedopowiedzeń, którymi uzupełnić sobie można wizję tego drugiego człowieka, załatać luki, wyrwy niewiedzy. Stworzyć materiał do romansu - zgodnie z bezsłowną umową prowadzonego przez parę dni, czy tygodni, aż do wypalenia.
- Wiesz, chłopcze... ilu ja widziałem takich, jak ty?
- “Takich jak ja, to na pęczki”, co? Low blow, Prescott - odgryza się (za uwagę o markerze), ale nie kąsa. Szczypie jedynie - wargami, zębów nie szczerząc. Szczenię - Nie wiem, kto ma większego - rzuca, parska śmiechem, korzysta z okazji, by sytuacyjnym żartem przetrącić kark przemożnej potrzeby, by pochylić się do Prescotta i wpić w te jego głupie, pełne, skąsane kofeiną wargi - Pecha.
Chichocze. Spogląda za okno. Mijają fasady budynków, wyślizgują się z szarugi Seattle.
- A myślisz, że wytrzymasz z półtorej godziny? Mamy - grzebie w kieszonce przytroczonej do tyłu-przedniego-siedzenia. Znajduje torebkę prażonych migdałów, batonika musli; powinni mieć jeszcze jakieś kretyńskie oliwki z oregano, pakowane próżniowo - Na miejscu zabiorę cię do Sharky’s. Czekaj, Zach, padniesz - płynnym ruchem ciała obsuwa się po skajowej płaszczyźnie siedzenia, wysuwa wąskość bioder w przód i do góry by wyłuskać z kieszeni telefon. Rysuje palcem linię łączącą 0 z 4 i z kolejnym zerem i 3 - Patrz jaki odjechany, phop! - Volvo skacze na wyboju - podoba ci się? Bez kitu. I mają niezłą pizzę. Zjedlibyśmy pizzę? I pójdziemy na soft serve, hm? Zabiłbym za truskawkę z wanilią. Ale, wiesz, w Peppermint Parlor podają cały rok - nie pamięta, kiedy ostatnio wypowiedział przy kimkolwiek równie długi ciąg wyrazów, które nie powodowały u niego zaczątku do ataku paniki - A potem... Będę chciał kogoś odwiedzić, dobra? Obiecuję, że odstawię cię do domu przed nocą. Jeśli... - będę musiał - Hm? Dobrze?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zachary nie może mieć racji. Nie może mieć jej nawet w wymiarze połowicznie-okrojonym; ani żadnego ułamka, ani procentu, ani cienia (a wszystko przecież może kłaść się cieniem, choć niemierzalnym; szansa, na przykład – albo wątpliwość). Nie dlatego, bynajmniej, że trop jego rozmyślań z jakiegoś absurdalnego powodu (czym są, w jego sytuacji, powody? głosem rozsądku?; dawno ze sobą nie rozmawiali) miałby okazać się szczególnie błędny. Zachary nie może mieć racji, bo nie stawia żadnej tezy. Świat wykreowany w jego głowie jest wyłącznie pytaniem. Wypowiedzianym nie tyle szeptem, co rozchyleniem warg spękanych w dwóch miejscach (przy lewym kąciku, do góry – i po prawej stronie, na dole), spomiędzy których wydobywa się wyłącznie krótki, płytki oddech. Odrobina ce-o-dwa nagłym westchnieniem porwana z powrotem w płuca.

Patrzy na niego. Brwi, śmiesznym, lawinowym zrywem opuszczają się w dół stoku łuku rozpiętego ponad źrenicami wprawionymi w drżenie rozregulowanym tikiem. Pecha. I Prescott przerzuca nimi teatralnie, a potem się uśmiecha – i odwraca wzrok. Przez chwilę zastanawia się co on tu właściwie robi; jedno z tych pytań, które zadaje się wtedy najczęściej – kiedy nie chce poznawać się na nie odpowiedzi. Bo, tak naprawdę, nigdzie nie byłoby mu lepiej. Tak – tutaj jest mu wygodnie.
Znak zapytania na końcu Dwellerowej odpowiedzi trzyma się chyba na ślinę (?); bo jednym oddechem zostaje przekrzywiony, i zgrzyta, i kołysze nim, i spada wreszcie, przytrzymawszy się wyłącznie na niezbyt starannie przybitym bretnalu (albo nawet nie – na jakieś pinezce wpiętej w korkową tablicę, przywieszoną tuż ponad nastoletnim łóżkiem). Teraz przypomina haczyk (¿), na który Zachary, w pierwszej chwili, daje się złapać bez cienia podejrzliwości. Jest jak złota rybka, którą ktoś wypuścił z akwariowej kuli, prosto w morski bezkres; z tą tylko różnicą, że nie za bardzo potrafiła spełniać cudze życzenia.

Wyciąga dłoń przed siebie – zahacza palcem o ząbkowany rancik szeleszczącego papierka, w który owinięty jest batonik. Wzdycha.
Uhh, nie, spoko, może zaczekam. A co-
Myśli: a, no – więc pewnie kolacja? U niego, tak? Bo przecież nie-
Co? „Na miejscu”? Harper, co ty-
I nagle jakby się budzi – głowę obraca na bok – wciąż opartą o tylne płaty tapicerki. Przygląda mu się. Dwupasmem myśli przemyka coś jeszcze. Zachary zastanawia się, czy Dweller wie. Jak bardzo w tamtej chwili zmienia się jego twarz, kiedy opowiada w ten sposób. Sprawia, że mógłby w nim przepaść. I tylko dlatego odwróci zaraz wzrok.
A-ha? Sharky’s? Pizza? Truskawka z wanilią? Ehe? Tak? – Powtarza po nim, niemal równocześnie (zupełnie jakby wchodził mu w zdanie, a przy tym czym śmielej namawiał do dalszej perory). Gdyby dało się kogoś śledzić słowem – to dokładnie tym by się teraz zajmował. I z każdą głoską unosi brwi coraz wyżej – i w powolnej, leniwej rozciągłości ruchów pochyla głowę, zerkając na mężczyznę pod coraz ostrzejszym kątem. Harper może tego nie widzieć; nie w sposób bezpośredni, ale napięcie policzków Zacharego ewidentnie wskazuje na to, że nie może powstrzymać uśmiechu. Przytakuje. Patrzy przez przyciemniany welon szyby. Wargi zaciska w zwartej linii; idiotycznie wypycha język, na linii dziąseł zarysowany łagodnym kopczykiem. Robi z mimiką wszystko co może, ale nie potrafi powstrzymać miłego rozbawienia.
No proszę. Harper-Jack Dweller pojawia się znikąd – po to "tylko", żeby zabrać go na wybrzeże. Na pizzę i lody. Na zawsze, co, Dweller? Mógłbyś? Zabrać mnie stąd raz – na zawsze.
A sprawdziłeś? – pyta. Nie patrzy na niego. Zapina pasy, choć nikt go o to – tym razem – nie prosi. A potem opiera brodę na dłoni – i skupia się na niezbyt malowniczych szarościach waszyngtońskiego miasta. Szmaragdowe bywały tylko prześwity wypluwane szczerbatością zabudowań. Ale poza szarugą?
Były też dobre momenty. Takie dni, kiedy słońce przebijało się przez podszyt chmur – i psim, ciepłym liźnięciem muskało karki. Kiedy odbita czernią samochodowej szyby strużka mrowiącego światła mogłaby połaskotać teraz Prescotta po nosie. Odbić się w tęczówkach, na co dzień – jeśli porównać do rodzaju słodyczy – jakby-lukrecjowych (smak cukierków przez Prescotta znienawidzony) – teraz jednak rozświetlone pozłotą w odcieniu mlecznego toffi. No, zdarzały się dobre momenty. Dobre dni. Słodkie?
Takie dni, jak ten.
No czy sprawdziłeś, czy mają w wersji wegańskiej. – Szturcha go stopą. Nic nie poradzi na to, że umysł przeprogramował się już na te jego idiotycznie upierdliwe fanaberie; Zachary o Harperze zaczął, tak po prostu, myśleć. Brać go pod uwagę. I dalej, za tak bardzo czułym ciosem: tą samą stopą zahacza o łydkę. Wdaje się w szczeniacką zaczepkę; i tylko ta stopa wetknięta w nader dorosły obuw (do tego narzędzie wizualnego przekłamania) krzyczy, że wycieczka poza miasto jest najlepszym pomysłem na świecie. I że Zachary się cieszy – i że mu się podoba, i że tak – chce – chce spędzić z nim cały dzień, i wieczór, i da się odwieźć – a jeśli nie, to noc też z nim spędzi. W tamtej chwili wszystko mógł z nim spędzić; i wszystko przetrwać.
Ale maska poważnego studenta nadal trzyma się jego twarzy. I tylko trochę – o, z perspektywy widzianej bokiem – ale nie z lusterka, w które kontrolnie wpatrują się mętne (ale bystre) oczy kierowcy – widać zaczątek oblicza mniej-Prescottowego. Czekaj, Zach.
Szkoda, że nie mam dzisiaj aparatu. Miałbyś zdjęcie w tych odjechanych szczękach, skoro tak ci się podobają. Ale następnym razem, co? Następnym razem wezmę. – Zachary nie ma prawa wiedzieć, że następnego takiego razu już nie będzie. I dobrze – czasami lepiej nie wiedzieć. Tak samo, jak czasami nie warto skupiać się na uwiecznianiu chwil, tylko na ich przeżyciu.
Kogo chcesz odwiedzić? To znaczy... jeśli chcesz mi powiedzieć. Jak nie to... – Głupio robi. Bez sensu. Za bardzo; i dlatego zbywa temat machnięciem ręki. Poważnieje, potem uśmiecha się raz jeszcze. Znów trąca go czubkiem buta. – A czas na zbieranie muszelek też uwzględniłeś? – Parska śmiechem.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Sprawdziłem - kłamie. Nie z wyrachowania, po prostu w geście auto-obronnym. Nie chce się przyznać, że nie pomyślał o sobie o tym - Nie, ale zrobią. Mamy, wierz mi, albo nie... Wegański ser - łypie na chłopaka z ukosa, liczy drgnienia kącika ust, że te słowa wybiją go wreszcie z ram dorosłej, rozsądnej pozycji - W bagażniku. W sumie... Możemy się zatrzymać, jak jesteś głodny. Mmm, pyszny, surowy, wegański ser - Ma (zbyt) dobry nastrój (to oznaczać może tylko zjazd, który dopadnie go za cztery do sześciu dni; tak jest zawsze) - Zrobią nam. Tę pizzę. W sensie, mnie. Zastąpią, co tam trzeba. Zresztą... - zaczyna; przygląda się pieszczocie palca muskającego bezmyślnie rąbek celofanu. Gdyby był sam, złapałby się za głowę - Harper-Jack Dweller żałuje w tej chwili, że nie jest orzechowym produktem Nature Valley - 70% bakalii, 30% pełnoziarnistego owsa, gwarancja organicznych składników!; Parska śmiechem - Dobra, zapomnij. Właśnie chciałem powiedzieć, że nie jestem wybredny...

Obydwaj wiedzą, że [znowu] by skłamał. Wystarczy jedno spojrzenie -
  • staranny wykrój młodzieńczego profilu, akcent klasy wyższej niby subtelnie, ale wymownie, tętniący w spółgłoskach, nawet sposób siadania, składania dłoni, ruch nadgarstków i ramion zdradzają, że Zach to towar z wyższej półki.
    • Stać go?
      W tej chwili myśli, że - dla Prescotta - stać by go było na wszystko.
Spogląda w dół. Omija dłonie ułożone na kolanach, krawędź obciągniętego czernią fotela. Patrzy na zaczep chłopięcej stopy, trafiający prosto w jego piętę ścięgno Achillesa. W krótkim skupieniu stara się rozwikłać zagadkę - pojąć dysonans między nastolatka godnym ruchem nogi, a pozorem powagi wypisanej na odwróconej odeń twarzy.
Przysuwa się. Płynnym ruchem - pogłębionym tylko, gdy kierowca bez uprzedzenia, ale miękko, wsuwa się w jedną z serpentyn drogi szybkiego ruchu.
- Hej? - wyciąga dłoń. Ostrożnie, powoli, ale z zapowiedzią braku litości - Coś tu masz. Tu, o, tutaj - trąca policzek fotografa. Odsuwa rękę. Trąca znowu - celu dopatrzywszy się finalnie w coraz gwałtowniej drgającym kąciku, w którym zbiegają się wargi - Jakiś atak chyba… To skurcz? Co? - Jeszcze tylko chwila; słodka, najsłodsza, i obydwaj nie wytrzymają. No, taką przynajmniej ma nadzieję. Drażni - palcem powagę mimiki. I konstatuje - z ulgą - że szatyn z każdym kolejnym wyrzutem powietrza przez nozdrza coraz mniej przypomina Prescotta - Zach? No? Przyznaj się, już... Co to? Jesteś... chory?
Bez znajomości scenariusza nie da się wiedzieć, że niektóre sentencje są także wyrokiem.
Harper myśli: Nie będzie musi być następnego razu.
- Hm? Aparat? Przecież... Mam telefon - wzrusza ramionami; niewinny - Wiem, że to nie to samo, ale wiesz, w razie czego... Żebyśmy nie musieli znowu tam jechać... - rzuca; potem się tłumaczy; winny - To znaczy... Żebyśmy mogli pojechać gdzieś indziej. Następnym razem.

W zasadzie - uświadamia sobie - nie musi go nawet dotykać. To nie tak, że nie chce - pewnie, że chce. Ale nie czuje takiej konieczności, pośpiechu związanego z myślą, że trzeba się ukrywać, że trzeba zdążyć, że istnieje jakiś limit - wyznaczony cyferblatem albo blaskiem fleszy buchającym już zza winkla. Wystarczy mu, że...
Że siedzą obok siebie. Że rozmawiają - wymieniając się strzępami poważnych i niepoważnych informacji w tej chwili? w tej chwili Zachary Abel Prescott jest dla niego najważniejszy na świecie. Że się słyszą. I czują. To samo?
Śmiech -
  • kolejny podskok samochodu, przy wjeździe na trasę rzadziej uczęszczaną.
- Co? Kogo? Ach, cholera, jasne! Hrabinę, lady Ettę Rose Sparks, z domu Archibald - recytuje, przedrzeźniając ton, którym Ginny zwykła przedstawiać wszystkich członków swojej rodziny - dobra importowane ze Starego Kontynentu pierwszą klasą - Matkę mojej matki.
Chyba zapada cisza. Harper nie wie, co powiedzieć. Myśli, że może to wcale nie był taki dobry pomysł? Ale czuje, że -
- Masz coś przeciwko? Bo wiesz, ona i tak - czy na usta, w pierwszej, i bardzo prawdopodobnej - zważywszy na wiek lady: dwie na baczność ustawione lemniskaty, syjamsko zrośnięte ze sobą spoiwem powstałym z Sipsmith London Dry i limonkowego soku, charlestona tańczonego do upadłego i jednej wojny oraz trzech mężów przeżytych z godnością - interpretacji ciśnie się, że ”niedługo umrze”? - Niczego nie zapamięta. Ma demencję, już od dawna. T-to znaczy… Zaczęło się dawno, jeszcze jak byłem w college’u - mówi spokojnie, tonem wskazującym na fakt, że pogodził się ze scenariuszem spisanym przez los jego babci (tyle przynajmniej, że ładną czcionką - bo Ettę dopadł Alzheimer, a mógł przecież Parkinson). Słyszy siebie, i słyszy dorosłego mężczyznę. Faceta, który przeżył wystarczająco dużo strat lat, by wiedzieć, że nawet najgorsza żałoba nie trwa wiecznie kłamstwo - opowiadane dzieciom przez dorosłych. Ale patrzy w lusterko - wąski prostokąt zawieszony na froncie, nad deską rozdzielczą - i widzi chłopca - Czasem mnie rozpoznaje, na chwilę. Kojarzy, wiesz. A potem przestaje. Czasem jej się… Przypomina. Jakieś rzeczy z przeszłości. Jest… serio… - tonem głosu zarezerwowanym tylko na chwile, w których czuje się, że należy - niekiedy zawczasu - bronić honoru własnej rodziny - Absolutnie czarująca. Ale słabnie. Wiesz, gubi się. Nowych informacji nie zapamiętuje już wcale.
Nie jest mu smutno. Jest mu…
Wygodbezpiecznie.
Zupełnie normalnie. Mówi z szacunkiem, ale bez przesadnego dramatyzmu. Mówi jak do osoby, której się ufa.
(I przed którą której nie trzeba się z niczego tłumaczyć).
- No, w każdym razie… Po kolacji nie będzie nawet pamiętać, że w ogóle u niej byliśmy.
Ot, to do siebie ma już słodgorycz chwil równie ulotnych jak te nasze, teraz.
  • Nie martw się, Zach. O wszystko zadbałem.
    O komfort dzielony na dwoje - nie tylko mój własny. O to, by potencjalnym pytaniom pourywać łebki nim dojrzeją, rozwiną skrzydła, przepoczwarzą się w kłopoty i skandal.
    Zapamiętają nas chmury - kostropate pędzelki bieli rozpanoszone po płachcie błękitu.
    Zapamiętają nas kamienie - rudawe, szare i cętkowane brązem kocie łby deptaku, wygładzone prostokąty ścieżek w Domu Starców.
    Zapamiętają nas wycieraczki - rozkiwane w medytacyjnym tańcu podczas drogi powrotnej, zgarniając z przedniej szyby pierwsze splunięcia deszczu.
    Zapamięta nas kwadrat kartonowego pudła na wynos - przepocony tłuszczem spływającym z ciasta, nakrapiany zagubionym ziarnkiem kukurydzy. Sznurówki lewego buta - Twoje, zawiązane moją dłonią, gdy będziesz miał zajęte ręce: zupełnie niewinnie, trzymając w nich po prostu dwa rożki wypełnione tą nieszczęsną truskawką i wanilią. Dyskotekowa kula rejestrująca dwie niepasujące do grona seniorów sylwetki podczas imitacji dansingu. Różowe, żółte i błękitne bruliony do bingo - nim, tego samego wieczora, stracą krótkie, choć ekscytujące, życie w niszczarce do papieru.
    Zapamięta nas ocean. Piasek. Strzeliste słomki nadmorskich chaszczy.
    Idących krok w krok, ramię w ramię.
- Jesteśmy na swoim miejscu - zapowiada Harper, gdy zatrzymają się w końcu - w bocznej ulicy, już z widokiem na chłodny błękit majaczącego przed nimi oceanu.
  • Ale nikt poza tym. Nikt poza tym.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Mmm! – Podłapuje; ale krzywi się tak, jakby rzeczonym serem Harper machał mu teraz przed twarzą. Tak – tym pysznym, surowym, wegańskim serem. – Chyba nie mamy wyjścia, musimy się zatrzymać. – Ale na spojrzenie szofera, który słyszy wszystko, ale nie słucha niczego, Zachary tylko pokiwa przecząco ręką.
I pokiwa też głową, z pożałowaniem, w kierunku obecnego obok mężczyzny. Widzi, że ma dobry humor – i, zabawne, przyłapuje się zaraz na tym, że jego nastrój, również, chętnie płynie tym prądem.
Nurtem, który teraz znaczony był wstęgą wyciągniętej w jego kierunku ręki.
Trzyma się dzielnie. Serio – próbuje być podważny i nie bać się czegoś, czego dotychczas – nigdy – się nie czuło; a więc pozostawało nieznane; jak choroba, której objawy nie pozwalały postawić jednoznacznej diagnozy – i tkwiło się w tym nieustającym poczuciu, że coś jest nie-tak.
A zachorował. Zach chorował. Nieuleczalnie. Przewlekle.
Pomyślałby ktoś, że to może choroba oddechowa – astma na przykład? Odpowiedzialna za płytkość oddechu. Za ucisk na płucach; skurcz – tak samo niedający się kontrolować, jak badany palpacyjnie mięsień twarzy odpowiedzialny za uwypuklenie wesołego grymasu.
Albo ostry rodzaj alergii – rumiany odczyn sięgający szczytu nosa.
Albo zaburzenie rytmu serca. Arytmia i wszelkie przedrostki podłączone pod -kardię, i migotania.
Śmiertelnie? Nie – chyba nie. Ale za tak silne (i, przede wszystkim – trwałe) uszczerbki na zdrowiu, trafić do pierdla wcale nie jest trudno. Takie uszkodzeniakaralne – i prędzej czy później przychodzi za nie zapłacić. Winny.

Hm? Gdzie? – Zryw dłoni (myśli: kawa?) – i miękko zaciągnięty hamulec mięśni; Harper go ubiega – więc palec wskazujący chłopaka zawisa żałośnie tuż przy ustach. Ale kiedy zda sobie sprawę z tego co się (z nim) dzieje – pozwoli sobie na moment nieuwagi; i pęknie.
A- masz na myśli... to? Musiałem się czymś zarazić. Nie wiem od kogo. – Winny – siedzi obok. Z palcem przytkniętym do skóry względnie gładkiej; takiej, która co prawda zapomniała już o tamtym trądziku, ale nadal czknęło jej się jakimś rozognionym punktem. Ale też taka, która – jakby z zasady – nie za bardzo zdolna była w całej swojej jałowiźnie do porośnięcia jakimkolwiek sensownym zarostem. – Taki sezon chyba. – Śmieszny podryg barków. Zacznie się śmiać – a chwilę później pozwoli mu się także tłumaczyć.

Tłumaczy się – winny w inny, niż kiedykolwiek dotąd, sposób. Harper tłumaczy mu się nie ze swojego życia, a z siebie. Nie z przeszłości – nie z czegoś, co zrobił (lub nie zrobił; lub wmówił sobie, że zrobił – tak naprawdę jako kłamstwo powtórzone wielokroć, biorąc winę na siebie). Tłumaczy mu się z przyszłości. I w tej przyszłości – jakkolwiek trywialnej, przyziemnej, ot; zwyczajnej, prozach?icznej – wprzód wybiegającej raczej nieznacznie – są razem. Dwa ludzkie istnienia splątane warkoczem współdzielonego czasu. Na chwilę. Na moment – dopóki się o nim nie zapomni.

Dopóki oni się nie zapomną: a zapominać będą się na dwa sposoby;

zapomnieć się — zapominać się «przekroczyć pewne dopuszczalne granice»
  • tak, zdarzy im się: zapomnieć w przeciągłym spojrzeniu, stojącym u progu ciszy – i dopiero czyjś głos (takie, załóżmy, tematyczne „co dla was?” rzucone w podejrzliwym, ale zaskakująco miłym tonie) przywróci ich światu, który na bliżej nieokreślony moment (moment prosty – jak linia jest prosta – pozbawiona początku i końca) przestawał istnieć; i w dotyku – kiedy w ucieczce przed zrywem wiatru wpędzą się wreszcie za jakąś wiatę, a potem: palce zawieruszą się przy skroni, odgarniając tych parę kosmyków, które – niezbyt urokliwie zaburzą ostatki i tak nadwyrężonego już ładu.
zapomnieć — zapominać (o kimś) «przestać pamiętać o kimś lub o czymś»
  • z tym? Z tym sobie nie poradzą. Owszem – będzie żałoba. Nietypowa, przeżywana po cichu. Poza tym – żadna żałoba nie trwa wiecznie. Ale nie zapomną. Pozostanie więc tylko
zapomnienie — «oderwanie się od jakichś problemów lub codzienności poprzez intensywne zajęcie się czymś innym»
  • trochę inne niż to, które przychodzi z chorobowym postępem demencji, chociażby.
W każdym razie; na wzmiankę o matce-jego-matki – faktycznie – zapada cisza. Ze wszystkich osób, które mogliby, potencjalnie, odwiedzić – ta jedna w życiu nie przeszłaby mu przez myśl. Ale milczy nie dlatego, że ma coś przeciwko; milczy – bo nie wie jak powinien zareagować. Bo zaskakuje go spokój, z jakim Harper gotów opowiedzieć jest o czymś, czym Zachary nie miał potrzeby, nigdy, zaprzątać sobie głowy.
Mówi o starości. Mówi, w gruncie rzeczy, o śmierci. I mówi też o sobie – o prywatnej części siebie (być może o matce-jego-matki wie co drugi czytelnik jakiegoś portalu muzycznego, dla którego Harper udzielił kiedyś wywiadu; a może nie – ale o tym, z kolei, Zach prawa wiedzieć nie ma). Chłopak nie tylko pozwoli mu mówić; wysłucha go. Ze spokojem.
I w całym tym mętliku nie będzie długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Chciałby co prawda zapytać: a gdyby pamiętała? Ale nie pyta. Mówi, że:
Nie. To znaczy... nie mam nic przeciwko. Tak zrobimy. – Przytakuje. Mrugnie do niego. Uśmiechnie się. – Tylko musisz mi powiedzieć, na co powinienem się przygotować. Powiedzmy... bardziej, niż ty? Czarująca? Bo, wiesz, nie pamiętam kiedy ostatni raz ktoś doprowadził Beth do takiego stanu. – Wzdycha żartobliwie, kiwa głową.

A potem wysiądzie z samochodu. Najpierw – na słodką, ale wcale niewytęsknioną wolność przedostaną się nogi. Stuknie obcasem o jakąś wyboistość bruku. Następnie – cała reszta – rozprostowana zaraz długim, porządnym przeciągnięciem; zmęczony nie tyle podróżą, co godzinami spędzonymi na wykładach.
I na moment odklei się od rzeczywistości. To prawda – jest zimno. Wieje piździ, niemiłosiernie (nie wie o tym, że w bagażniku czeka na niego polar; i nie narzeka). Ale jest też... wygodnie. Tak po prostu; robi się wygodnie, kiedy zahacza spojrzeniem o Dwellerową sylwetkę. I przypomina sobie, gdzie jest – choć przecież nie zapomniał ani na chwilę. Wystarczy parę kroków, by znaleźć się naprzeciwko niego. By wsunąć dłonie w kieszenie swojego płaszcza (korci, by sięgnąć nieco dalej). Zadrzeć głowę. Chyba chciałby coś powiedzieć, ale nie potrafi znaleźć słów; więc po prostu na niego patrzy.
Nie, tych konkretnych słów nie znajduje – zamiast tego:
Dawno to zaplanowałeś?
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Beth? - dziewczęce imię przez moment lewituje nad dwellerową skronią niczym znaki zapytania, co wisieć zwykną w próżni nad główkami zmagających się akurat z jakimś życiowym wyzwaniem, dwuwymiarowych postaci w komiksach. Krótka konsternacja; Zach chyba nie ma zamiaru mu pomóc; więc: Beth?, kim była jaka-... - Aaach, Taylor!

- Tyler.

- Tyler.
Poprawia się - tak słowem, jak i ciałem - dźwignięciem osuniętego po stoku fotela kcorpusu delicti; winny? sam-sobie; do przyzwoitszej nieco pozycji.
Imię fanki - w ordynarnie aromantycznym wydaniu aktu zapominania - zdążył już wymazać z pamięci. Ot, zwyczajnie - ale inaczej przy tym niż taki Bastian Everett na przykład, drogi przyjaciel, który notorycznie spóźniał się i zapominał. Po gwiazdorsku: bez potrzeby późniejszego przepraszania, ze wzruszeniem ramion podkreślającym tylko dodatkowo oczywistość reguły, że przecież nie może o wszystkim pamiętać.
Paradoks: z tego dnia - pamiętać będzie w s z y s t k o.
- Mmm, zdecydowanie bardziej. Tak ze trzy razy. U Sparksów-Dwellerów to rodzinne, ale to chyba cecha recesywna, nie wiem… - wygładza poły kurtki, otwiera drzwi - Zresztą sam zobaczysz: Etta Rose cię uwiedzie. Po pięciu minutach będę pewnie zazdrosny.

Bezgłośnie: Co ty pieprzysz, Dweller!?
Obchodzi samochód.

Stoją naprzeciwko siebie.
Jedyna osoba, która mogłaby im teraz faktycznie towarzyszyć (lub przeszkodzić) - Kierowca - ani drgnie. Z lewą dłonią nadal wspartą o łuk kierownicy, i z prawą służącą za uchwyt na, zwykle pogrążony w hibernacji prywatny telefon, siedzi po prostu na swoim miejscu, fizycznie bliski, ale każdym innym wymiarem jestestwa odległy od nich o mile. Porusza się tylko obłość okrytego czernią koszuli brzucha - w śmiesznym zderzeniu z praktycznie nieruchomą piersią, i duet gałek ocznych zwieńczonych punktami tęczówek i źrenic, śledzących rządki wyświetlanych na ekranie liter. Skupiony na przerzucanym artykule - czymś, co podesłała mu żona albo kochanka, sam już nie wie - nie tylko zwyczajnie nie zwraca uwagi na dwóch młodych mężczyzn przy prawej burcie pojazdu, ale też po prostu o nich nie dba. Nie w tym sensie, że nie dba o swoją pracę - poczeka tu, zawiezie ich gdzie będą chcieli, zadba o ich prywatność bezpieczeństwo tak, jak nakazano w kontrakcie; nie zależy mu po prostu na uczestnictwie w ich mikro-dramacie, przedstawieniu na które nikt nie kupił chyba biletu, pantomimie, ich bliskości albo odległości od siebie, czy czymkolwiek innym, co dzielą teraz pod chłodnymi podmuchami wiatru.

Stoją więc - sami, naprzeciwko siebie.
(I obok siebie - względem ogromu przyszłości, którą niedługą chwilę temu Harper bezwiednie opowiedział Zachary’emu w objęciach samochodowych ram).
Dweller myśli, że Zach pomylił kieszenie. Ale wie też, jak bardzo Prescott nie lubi, gdy zwraca mu się uwagę, lub wytyka błędy. Jak bardzo defensywny się wtedy staje, jak zamknięty (obserwacja poczyniona przy wnikliwej analizie wszelkich mikroekspresji: ust sznurowanych gwałtownym skurczem mięśni na każde, choćby najostrożniejsze ”uważam, że jednak nie masz racji”, wzniesień ciężkiego spojrzenia w milczącą połać sufitu przy każdym: ”jesteś pewien?”, spięciach sztywniejących momentalnie ramion w konflikcie z prostotą najbłahszego choćby ”nie”. Pozwala mu więc wygrać w przedbiegach - przyznając mu rację brakiem reakcji.
Kurwa, a po prostu chciałby go poczuć jeszcze bardziej?
Misère
- Hm? - marszczy brwi. Nie psuj tego, Prescott Dweller. - A (pytanie/odpowiedź) co za różnica… czy dawno, czy nie?

Chciałbyś wiedzieć? Naprawdę?
W kontynuacji chłopięcych rozmyślań wiedzionych nad bezrefleksyjnie (ot, cała energia mentalna władowana w śledzenie wyobrażonych ruchów Harpera: mylącego zegarki, krzątającego się po pokoju, mnącego w palcach szorstkość płaszcza, miękkość polaru, śliską skórę kurtki) skubanym zębami rantem kubka po kawie.
Przyznaj się Zach - chciałbyśśś wiedzieć.
Tylko, widzisz, na to pytanie nie ma odpowiedzi, którą - po paru chwilach głębszych dywagacji - uznałbyś za odpowiednią.

Jeśli powiem Ci, że dawno...
Może pomyślisz, że zależy mi zach, tak bardzo?
Że się wkręciłem, że przesadzam - bo kto w dzisiejszych czasach randki takie rzeczy, czy rzeczy-w-ogóle, planuje z równą starannością? Kto nie śpi, z nici fantazji plotąc pod powiekami tkaninę wszelkich możliwych scenariuszy, by wreszcie wyprodukować tę idealną? Kto wyobrażenia obraca w umyśle - jak bezkształtną bryłę gliny na kole garncarskim się obraca - aż przyjmą kształt nie tylko perfekcyjny, lecz i zdatny, by w nim serwować ambrozję?
Tylko frajerzy. Kurwa, tylko cioty jakieś. Miękkie, uważaj, faje - bezbronne, a bezbronność z mody wyszła tak gdzieś w tysiąc-osiem-setnym.

Jeśli natomiast przyznam się
- że ledwie co - i to nie takie ledwie co, jak w “przed paroma dniami”, lecz jak w “przed chwilą”, z braku lepszych zajęć lub w obliczu anulacji innych planów - może stwierdzisz, że mi nie zależy wcale?
  • A - i tu już litania kolejnych pytań - co to w ogóle znaczy, że ktoś jest komuś uzależniony?
Czy będziesz rozczarowany? Czy Ci to zadziała na ambicję, czy na kompleksy? Ćśś, nie broń się - wiadomo, że każdy ma jakieś. Czy się obrazisz? Odsuniesz? Czy zaczniesz sobie głowę zaprzątać uporczywym pytaniem, kto taki odwołał spotkanie, że padło na Ciebie?

No, więc? Dawno to zaplanowałem?
A co byś wolał?
(Zachary Prescott (może) nigdy nie pozna odpowiedzi.)

Harper patrzy na niego. Absurdalny pojedynek prowadzony na spojrzenia w przytłaczającym milczeniu - przerywa jednym uśmiechem.
- No dobra, Zach. Już. Chodź.
Roztrzepuje włosy krótkim ruchem dłoni. Jego włosy, nie swoje. To mógłby być gest godny kochanka - gdyby palce w gęstwinie kosmyków przepadły na dłużej. Albo braterski w wymowie - jakby mu dodać szczeniackiej brutalności, o, bez woli zadania krzywdy, tylko w próbie wolnego od słów podkreślenia kogo słuchać nie tylko wypada, ale i trzeba.
Ale tak - ze swoją przypadkowością, z popędliwością opuszek wnikających między jasnobrązowe sploty na wysokości skroni, z czułością biorącą się z faktu, że Dweller wiedział jak dotykać jak Zach lubił być dotykanym - mógł należeć tylko do niego.
Mógł należeć tylko do niego.

Ruszają. Lekkim marszem - do którego przygrywają dwa wyposzczone żołądki. Jeśli milczą, to tylko po to, by przedwcześnie nie pozdzierać sobie gardeł w walce z zawieją. Jeśli mówią, to trzy po trzy, niektóre wyrazy tracąc pod zaciąganym na brodę kołnierzem. Nagle:
- Ach, kurwa! - roztargnione westchnienie, wyraz liźniętej rozbawionym współczuciem auto-dezaprobaty. Harper-Jack podnosi dłoń, w króciutkim pacnięciu przytyka ją do swojego czoła - Czekaj, kurde! Ser! - Cofa się, i już, już, mknie z powrotem: czarne kosmyki włosów zalizane wichrem, szczudła nóg w sporze z jego podmuchami - I to, to jeszcze - dodaje, wciskając Prescottowi w zaskoczone ręce ciepłe okrycie. Może się rumieni. Może trochę mu głupio. Może naprawdę planował to wszystko aż zbyt skrupulatnie.
- Dobra, to teraz dwa pytania: ananas? - zmienia temat - No, na pizzy. Ponoć... - I czuje się głupi i szczęśliwy, i głupio-szczęśliwy w tym wszystkim - No tak. A poza tym, jak na uczelni? Hm? I w ogóle... Jak ty się masz, co, Prescott?
Tonem zupełnie innym niż w 505. Przetrąconym nie tylko wiatrem, ale także faktyczną ciekawością.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wątpię – odpowiada w sposób zabawnie automatyczny. Wydawać by się mogło, że chłopak wcale nie potrzebował go słuchać, żeby wiedzieć, jaki sens upchnięty zostanie przez Dwellera w jego słowach. – Że by cię wygryzła. Ale kto wie, jeśli naprawdę zrobi na mnie t a k i e wrażenie, jak mówisz, to... może zaproponuję jej jakąś prywatną sesję, co? – Zaśmiał się.

Masz rację. Bez znaczenia. – Zachary wcale nie rozpatruje tego w domniemanych przez mężczyznę kategoriach. Wbrew pozorom – chce się chyba tylko czegoś dowiedzieć; ot, bardziej w ramach prowadzonej bezwiednie obserwacji. Układanki uzupełnianej bez większego pośpiechu; sprawdzając, czy jeden element komponuje się z drugim, czy może jednak nie. Czy „Harper” to bardziej: spontaniczne wypady, czy starannie zaplanowane ucieczki wycieczki. – W każdym razie... podoba mi się ten pomysł. Podoba mi się. Tutaj. – Krótkim ruchem podbródka wskazuje na wszystko wokół – i na nic konkretnego, jednocześnie. Ma więc na myśli zarówno odcinek plaży wkomponowany w kadr, i kilka desek w stylu niby-schodków prowadzących na mikro-promenadę i łeb tego odjechanego rekina straszący z daleka, i nieczynne w okresie zimowym sklepy, i... ciszę. Ta cisza. Ten spokój – też mu się podoba.
Ale sam? Sam bym tutaj nie przyjechał.

Chwilę później zerka na niego z ukosa. Tak pomiędzy czwartym a piątym krokiem poczynionym we wskazanym przez muzyka kierunku; a który nagle przetrącony (ten krok w etiudzie chodu) został zwrotem w tył.
Ale nie wraca się za nim od razu. Stoi. Patrzy. Próbuje zrozumieć; z tymi rękoma idiotycznie wepchniętymi w kieszenie; kurczy się – trochę tylko, pod nosem psiocząc na wiatr, który plecy chłopaka zamienia w idiotyczną karykaturę wydmy; śmieszny pochył łopatek smaganych chłodnymi porywami.
Nie irytuje się. A za osiem sekund – zacznie się nawet śmiać.
Czekaj, czekaj. Czyli... czy ty chcesz mi powiedzieć, że... ten ser... to był na poważnie? O-oh hah-ha, Chryste, jesteś... ha-? Niemożliwy. – Hamowany zaciekle chichot nie daje się zadusić w krtani. – Ahahah-hah. O? Dz-dzięki. Heh- Pomożesz? – Oddaje mu na chwilę płaszcz – na przetrzymajmnie; głowę przetyka przez miękki, polarowy tunel. Tak – pozwoli sobie pomóc (przecież poprosił; choć jak zwykle, dopilnowawszy starannie, by nie zrobić tego w sposób zbyt bezpośredni).
Po pierwsze: ananas. Tak. Dużo – pomrukuje, próbując odzyskać nie tyle wolność, co panowanie nad zesztywniałym od mrozu ciałem (wzdryga się w ułamku chwili, kiedy uniesione w górę ręce ciągną za sobą dolny płat bluzy – odsłaniają wąski fragment brzucha i bioder – i wystawiają się na pastwę ziąbu). Odbiera płaszcz; póki co – narzuca go wyłącznie na ramiona.
Po drugie... nie wiem, serio chce ci się tego słuchać?

Pamięta. Oczywiście, że pamięta. Nie, nie ma żalu – nie rozpamiętuje; ale pamięta.
  • [No to? Chcesz się od razu...] - zaczepia; wzrokiem - o sylwetkę chłopaka, językiem - o szorstką, jędrną skórkę owocu. Jest głodny, ale nie spieszy mu się. Tak, jak dzisiaj?
    [...chcesz ... od razu ...] [czy jednak posłuchać muzyki?] [Albo opowiedzieć mi, jak ci minął dzień?] Wzrusza ramionami: Mnie tam, Prescott, ganz egal.
Na uczelni, huh? No... udało mi się dogadać z jednym z profesorów, żeby pomógł mi przygotować się do wysłania prac na nadchodzące konkursy. To ta łatwiejsza część. Namówienie kogoś z kadry, ma się rozumieć. Jak jakiś jebany protektorat, czaisz. Po prostu musisz się upewnić, że kojarzy twoje nazwisko. A jak nie kojarzy, to trzeba zrobić tak, żeby w trakcie rozmowy padło w jakichś subtelnych okolicznościach. I te konkursy to wiesz, po nowym roku dopiero, i tak. Część... właściwie większość z nich nie ma za bardzo znaczenia. To znaczy nie jest zbyt prestiżowa i w sumie pewnie nie ma nawet sensu zawracać sobie nimi głowy, ale... chciałbym, żeby któreś z moich zdjęć przestały wisieć gdzieś w marnym digitalu, tylko na... prawdziwych wystawach. Wiesz o co chodzi? Ten impact na odbiorcy. A zresztą. – Macha ręką. Ale widzi (czuje, Chryste), że Harper pozwala mu mówić. Chce, chyba? Naprawdę – chce. Świadomie; więc Zachary kontynuuje:
To tak, jakbyś próbował spełniać się w muzyce nie występując na żywo. No, w teorii by się dało, nie, ale wyobrażasz to sobie? W każdym razie, Young Portfolio ‘22 może być w zasięgu. No i marzy mi się Sony WPA w kategorii studenckiej, ale... z tym jest więcej roboty. – Wzrusza ramionami. W którymś momencie szeroko przestępuje ponad truchłem wytrąconych, prawdopodobnie przed dobrymi paroma godzinami, frytek. W całości niemal rozdziobanych i rozrzuconych – dosłownie – wszędzie, za sprawą krążącego wokół ptactwa. Dziwnie mu, kiedy zdaje sobie sprawę i orientuje się, nagle zupełnie, że do powiedzenia ma sporo – tylko rozmawiać nie ma z kim. – Wiesz, że załapałbyś się jeszcze na parę odsłon YP? Jak się z tym czujesz, hęęę? – Wybija brwi ku górze w pojedynczym podskoku. I chciałby wymierzyć mu lekkiego kuksańca; zamiast tego trąca lekko biodrem; o, tak – w prowadnicy nóg pomiędzy jednym krokiem, a drugim. – A tak poza tym to chyba mam uczulenie na psią ślinę. W przyszłym tygodniu się dowiem. Nie żeby mi to robiło jakąś różnicę.
Dojście do lokalu zabiera im raptem chwilę. Wchodzą po występie niskich schodów – Zachary ostatnie metry rozdarte pomiędzy pseudo-gankiem lokalu, a jego drzwiami, pokonuje tyłem. To znaczy – idzie przodem (w sensie – prowadzi), ale zwrócony jest w stronę podążającego za nim Harpera.
To co z tym ananasem? Ponoć...? – Przygląda mu się. Zachowuje powagę – jakby naprawdę nigdy-w-życiu nie słyszał o żadnej ananasowej-teorii. Opiera się plecami o drzwi; serio, nie podejrzewa, że drewniana płyta trzyma się w futrynie równie stabilnie, co rozchwiane drzwiczki w saloonach, żywcem wyciągniętych z klasyki westernów. Wejście ma, powiedzmy, z prawdziwym przytupem. – O-ochkuuurrr- psia jego mać! – Łapie pion – próbuje, przewróci jakieś krzesło. Podniesie je, przeprosi właścicieli, spojrzy na Harpera. – Eee... Dobrze smakuje na pizzy, tak? Mhm, też tak myślę. Tu siadamy? – Chrząka we własną dłoń, podsuniętą pod usta. I tą samą dłoń założy zaraz na oparciu, które przed momentem grzmotnęło o posadzkę.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

+18 momentami, caution!

Głowę, akurat, przetyka przez miękki, polarowy tunel -
  • a więc nie widzi, prawda?
    • Nagłego zrywu ciała muzyka, aktu wtykania paltotu - wręczonego mu przed chwilą przez Prescotta -pod pachę, odruchowego pędu dłoni na krawędź podwijającej się fotografowi koszulki i ich hamowania - w swej gwałtowności godnego walki o życie na Moście Aurory - tuż przed tym, jak zahaczyłyby o rant materiału.
  • Powstrzymajuje mnie się.
Pociąga nosem. Czeka. Oddaje Zachary'emu płaszcz, tupie zabawnie w miejscu - na znak gotowości do dalszej wędrówki.
- Niemożliwy!? Hę!? - wtóruje mu krótkim szczeknięciem śmiechu - A co to w ogóle znaczy!?
  • niemożliwy
    1. «niedający się urzeczywistnić»
    2. «będący nie do zniesienia»

    • niemożliwie • niemożliwość
    - zwrot wyrażający przekonanie, że to, o czym mowa, nie stało się lub nie stanie się»
Kiwa głową. Czy chcesz ze mną?
Otóż: chce.
Chce, bardzo.
To znaczy - słuchać. Twarz zwróciwszy łagodnie ku źródle dźwięku; nadstawiając ucha jak ku przyjemnej jazzowej melodii ciekącej z gramofonu w niedzielne popołudnie, ku naiwnej piosence rozciągniętej migotliwą mgłą nad chałką z dżemem sylwetkami dwóch postaci. Chce - jak na muzyka, bądź co bądź, przystało, karmić się tą melodyką. Smakować ją, przetwarzać, syntetyzować i wcielać między komórki ciała. Chce stawać się słowami - jak kochany przez nas człowiek stać się można wierszem, tekstem piosenki, albo epitafium.
Przymyka chyba nawet oczy, prycha cicho. I:
Zabawne, myśli. Że też takie zwykłe pierdolenie [o niczym] może być bardziej intymne, niż pierdolenie [się] w dupę. Że też słowo bardziej werżnąć się może w człowieka, niż ciało. Głębiej dotrzeć.
Bardziej zranić.

- Jak ktoś miałby nie kojarzyć Twojego nazwiska, P r e s c o t t? - mógłby spytać, delikatną tkankę chwilowej bezbronności chłopaka siniacząc starannie wymierzonym ciosem. Skrzywdzić go - opuszczoną na moment gardę wyminąwszy złośliwym wyrazem. Mógłby, tak. Ale nie chce. I - póki co - potrafi się powściągnąć.
Wzdrygnie się tylko, króciutko, ale nagły ruch tektoniki ramion uda mu się wyrównać głębszym oddechem. Odpowiedzialność za wstrząs, znanym sobie dobrze sposobem, zrzuci na karb okoliczności - ot, zimno przecież.
- Mhm, no ale impact na odbiorcy to Ty już potrafisz… - mimowolnie wywija wargi w odwróconą podkówkę, niewyrośniętą jakby - jedynie zalążek uśmiechu. Ironia: wspomnienia, które niebawem dojrzeją, przemieniając się w imago potworów, na razie są po prostu jak czerwień, pełznąca po zakamarkach jaźni. Niegroźne.
  • (...) lat masz dwadzieścia trzy jeden.
    Jeansową kurtkę narzuconą na zwykły, szary tiszert; plerezkę grzywki zaczesaną na czoło w idealistycznej próbie ukrycia przed światem bladych reminescencji po trądziku. Nie jest Ci z tym szczególnie do twarzy - przekonasz się za jakieś pół roku.
    Cicho, sss-skarbie, nie broń się.
    - Musisz już iść? - Harper pół-leży zabawnie, wspierając barki o brązowy skaj szezlongowego obicia; przed chwilą myślał o swojej matce, i o kontrakcie, który musi za dwa dni podpisać - wbrew własnej woli wziął oksykodon i popił go redbullem. Nie chce być sam - Czy możesz zostać jeszcze moment?
- Hm. Czaję, chyba. A co możemy można by zrobić, żeby było jej mniej? Albo, żeby była bardziej znośna? Ta robota - lawiruje między bladożółtym ziemniaczanym truchłem, miejscami jeszcze dzielnie utrzymującym kształt umożliwiający rozpoznanie w nim frytki, miejscami - wprasowanym naciskiem podeszwy, albo mewią łapą w bruk - Totalnie powinieneś, moim zdaniem. Dopilnować tego. A potem wiesz, Londyn, za parę lat Hasselblad, i… - zupełnie o mnie zapomnisz; marszczy nos, przegania śmieszne widmo smutku, myśli, że to jakiś absurd przecież. Rozchmurza się - i pozostaje tylko liczyć, że niebo weźmie z tej gwiazdy przykład - Zach, właśnie - ryzykuje - Nie wiem, czy będziesz wiedział o co mi chodzi, ale tak się zastanawiałem... Jak robisz zdjęcia, nie? To, masz wrażenie, raczej słuchasz historii, czy opowiadasz historię, hm? M-myślałeś kiedyś nad...
Docierają na schodki; Zach prowadzi, a Harper podąża za nim. Teraz? Głupia, przelotna myśl liżąca jedynie przedproże świadomości: Na koniec świata by z nim poszedł, i na zawsze.
- Robi. Różnicę, robi - Upiera się - Więc lepiej, żebyś nie był. Uczulony. Bo na przykład... ktoś mnie ostatnio nazwał "kundlem", czaisz? Jakiś - automatycznie ścisza głos; ot, refleks silniejszy od rozumu - Dziennikarz. W porównaniu do kogoś tam, chyba jakiegoś Sheerana, chuj z nim. W każdym razie - lepiej, żebyś nie był.
Nie myśli o tym, co mówi. Ale to, co mówi - czuje.
  • [ Wargi sunące szczytem naprężonego ramienia, zapędzone w ślepy zaułek za płatkiem ucha, znaczące jego krawędź połyskliwym śladem wilgoci. Pod czerwienią neonu - mieni się jak krew.
    Czuje.
    Krótkie splunięcie; wąska strużka płynąca ciaśniutkim wąwozem dwóch złączonych z sobą palców, i dwa złączone z sobą palce w mozolnej wędrówce brzegiem pośladka - przechadzka ledwie, spacer zaburzany drżeniem.
    Czuje.
    Kroplę śliny - zuchwałą dezerterkę z cieśniny ocieranych wierzchem dłoni ust - w ćwierć-sekundowym locie, tuż przed tym, jak roztrzaska się na ogołoconej ze wstydu połaci podbrzusza.
    Czuje.
    Wilgotne objęcia warg szarpiących za wszystko - c o k o l w i e k - co znajdą w histerycznym poszukiwaniu czegoś, czego można by się pochwycić. Tylko tych drugich - nigdy nie znajdują. Gdyby mogły - jak dzikie zwierzę w agonii - zagryzłyby same siebie. ]
- Ananas ponoć... Nic. Potem ci opowiem pokażę - zaczyna przekornie. Potem się śmieje. Przeprasza właścicieli za kolegę, wywraca oczami. Dla Ruth, pięćdziesięcioletniej właścicielki lokalu - i osoby odpowiedzialnej za szyk rekinich szczęk, oraz fałszowanie faktur i zaniżanie, na papierze, generowanych przez Sharky's przychodów - Harper i Zach są tylko dwójką irytujących nieco swoim rozkrzyczeniem, ale w gruncie rzeczy dość uprzejmych, młodziaków. Ledwie na nich patrzy - znad Ocean Shores Weekly, myśląc równocześnie o konieczności rozmrożenia dodatkowej porcji (rzekomo) pieczonych ziemniaków. Spaceru chłopaków od wejścia - w odleglejszy punkt wnętrza, nawet nie rejestruje.
- Nie, nie tu - Dweller tymczasem macha ręką na zasugerowane przez Zachary'ego miejsce. To nie jest zaproszenie do sporu albo przepychanki - na moje wyjdzie, czy na Twoje?, lecz automatyzm. Wzrok mechanicznie ucieka najdalej jak się da, ku okrytemu ceratą stolikowi - jedynemu w całej restauracji zwróconemu do okna frontem, a nie bokiem - Tam lepiej, hm? Może być?

Siadają obok siebie. Powyżej blatu - dłonie lądują w bezpiecznym dystansie, na krawędzi papierowej serwetki, w pobliżu stojaka z wytarganym na krawędziach menu (jednym, do podziału). Poniżej drewnianej platformy - udo trze o udo. Krótko, przypadkiem - ale przedłużonym świadomie podjętą już decyzją. W naśladownictwie ruchu pożyczonego od stopy zahaczającej o łydkę w wiozącym ich tu samochodzie.
- Szczerze? Jestem zajebiście głodny. Chcesz jakieś przystawki? Lepiej się najeść, w Coral Residential podają takie ohydy jak puree z groszku i surówkę z jakiejś zasranej kalarepy. No, niedosłownie. W każdym razie, babc... Etta będzie nalegała, ale przysięgam, że cię powstrzymam. Już wystarczy, że uprowadziłem cię z miasta. Naprawdę nie chciałbym być w dodatku odpowiedzialny za Twoje zatrucie.
Przynajmniej - przeczuwa, choć oczywiście wiedzieć jeszcze nie może - nie tym rodzajem toksyny.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

To prawda. Nie – nie widzi.
A mimo to wciąż chciałby wierzyć – że tamtego dnia widział więcej, niż inni.

Na większość pytań nie odpowiada (na część, z tej większości: od razu); tkwią one w zawieszeniu. W poczekalni – w kolejce przed lokalem. Oczekują, całkiem kulturalnie – na zostanie wywołanymi. Na jasną komendę – że o, proszę, teraz możecie się przysiąść (więc: przede wszystkim, potrzebne było wybrać najpierw odpowiednie miejsce). I dlatego z komentarzami Zachary się wstrzymuje (choć przyrównanie Harpera do kundla, a potem zestawienie go z chyba-jakimś-Sheeranem rozbawi chłopaka na tyle, by skwitował wszystko króciutkim parsknięciem).
Może być. – Przytakuje. W zasadzie propozycję, by zająć miejsce – powiedzmy – nieco bardziej ustronne, przyjął z ulgą.
Zsuwa płaszcz z ramion – a potem przewiesza go przez oparcie krzesła (nieobite żadnym protektorem nóżki tępym skrzekiem przesuną się po parkiecie – na chwilę przed tym, aż Zachary usiądzie).

Etta, mówisz. Ah. – Z marzycielską czułością akcentuje litery wyglądające tak, jakby ktoś postawił obok siebie dwa skrzyżowania; i faktycznie, dźwięk jest to dość ruchliwy, szczególnie w ustach Zacharego. Samogłoska doczepiona u końca kobiecego imienia sprawia, że mięknie przyjemniej, niż bliźniaczość liter wczepiona w jego nazwisko. – Oj, na pewno będziesz musiał mnie powstrzymywać. Nie wiem czy będę potrafił jej odmówić. Sam rozumiesz. Nie dać zaprosić się komuś takiemu na kolację?
Etta Rose. Harper-Jack. Harper Joachim (nie wie); Mary-Jane (nie wie).
Trochę jak Etta James. – Wzdycha, kręcąc po ceracie jakieś wymyślne, choć niezbyt dynamiczne esy-floresy. Krzywi się, kiedy omyłkowo przemknie po plamie przyschniętego soku. Szarpnie za serwetkę, otrze opuszkę. Zerknie przed siebie – i, niedługo po tym – na Dwellera.
O co chodziło z tym „mniej roboty”, huh? Próbujesz mnie obrazić, czy chcesz, żebym już w ogóle nie wyściubiał nosa poza Chinatown? – Wbija spojrzenie w pejzaż-ciągutkę malowaną porywistym wiatrem. Od plaży dzieli ich co prawda spory dystans, ale szarawo-srebrzysta (szarawa – z założenia, srebrzysta – kiedy słońce wyjdzie jej na spotkanie) nić oceanu pieni się pod niewidzialnym tarciem żywiołu; w jakiejś manierze wierzchowca po wyjątkowo obciążającym przejeździe. – Nie, Harper. Te zdjęcia muszą po prostu być... na konkretny temat. O czymś. Wiesz jak jest. Ty też tekstów pewnie nie piszesz na zamówienie, no nie? Niby się da. I to będą porządne zdjęcia, ale...
Wzrusza ramionami. Z przejrzystości niewielkiego pojemniczka o walcowatym kształcie wyskubuje pojedynczą wykałaczkę.
Ale chyba wiem co miałeś na myśli. Z tamtym pytaniem. Tylko że tam nie ma żadnego „czy”. – Stwierdza, z dłońmi splecionymi gdzieś w niespiętej cieśninie własnych ud. Zerka przez własne ramię; przygląda się kobiecie, ale zza gazety wystaje tylko skrawek jej czoła – brzegiem wywiniętych łamów ociosany tak, jakby kształt podkradł wprost z przedszkolnego bohomazu – z ptasim korpusem wygiętym w motywie spłaszczonego "M". Trochę jak logo McDonald's, czy coś; gdyby chciała robić za reklamę pseudo-konkurencji.

Przesuwa miniaturą drewnianej szpili po nodze Harpera. Wchodzi w zakręt kolana; w obręcz wokół wypukłości kaletki. Słysząc szelest przekładanej stronnicy (nie żaden znowu ostentacyjny; a zatem wynikający z doczytanego do końca artykułu, nie natomiast z powodu jakiegoś-tam przyłapania czy konsternacji), Zachary wyciąga dłoń spod blatu. Cienką, ostro zakończoną żerdkę wsuwa pomiędzy własne usta. Przetoczy po dolnej wardze, pchnie językiem. Zagryzie.
Po prostu rozmawiam. – I będzie na niego patrzył. Patrzył głęboko. – A jak? No, to różnie, nie? Zależy czego akurat potrzeba. Czy jakaś parafraza, czy trzeba wdać się w jakąś większą polemikę. Czy trochę skłamać. Ale rozmawiam. Przede wszystkim – rozmawiam. Chociaż faktycznie, najlepiej wypadają rozmowy, w których obydwie strony mają coś do powiedzenia. I obydwie strony słuchają. Czy coś. – Czy jego fotografie go słuchały? Czasami tak. A czasami współpracować z nim, po prostu, nie zamierzały. Nie mówiły. Milczały. Żadnych opowieści, które można byłoby przekazać dalej; lub całe podziurawione fabularnymi lukami.
Zachary – przez dosłownie chwilę – również milczy. Raz jeszcze zerknie w kierunku Ruth; źrenicami przetoczy po bieżni niewidzialnego mostu łączącego kobietę z kantem pleców chadzającego po kuchni mężczyzny. Od czasu do czasu zamieniają ze sobą słowo, ale przyzwyczajeni do swojej obecności nie muszą nawet unosić wzroku (znad lektury lub wycieranych naczyń), a co dopiero przerywać swoich zajęć.
Dlatego kiedy upewni się (a zatem: przez szybę jeszcze, chyłkiem – czy aby żaden turysta nie przechadza się właśnie trasą z naprzeciwka; albo ktoś, kto zakończywszy poranny połów nie chciałby zajrzeć do knajpy), że są bezpieczni, chłopak rozwleczonym w czasie ruchem, pochyli się w stronę muzyka. Szpicem wykałaczki draśnie jego usta; samym końcem wkradając się pomiędzy miękkie wypukłości czerwieni. Czeka na przejęcie.
A potem się uśmiecha; zanim jeszcze zwolni ucisk po własnej stronie. Odsuwa się. Dźwiga do pionu.
Zahaczę jeszcze o toaletę. Za dużo kawy. Chyba jakaś tu- o, jest. Jakby co, to pamiętaj o tym ananasie. Podwójnym. I możesz mi wziąć colę. – Położy dłoń na jego karku. Kciukiem zahaczy o wywinięty przy szyi kosmyk włosów. – Bez cukru.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Głęboko, Zachary
  • - nie da się spoglądać na coś.
Można tylko w. Wiązką spojrzenia przedarłszy się przez ochronne warstwy, przez karacenę póz i postaw, misterny kokon upleciony z codziennych obron przed bliskością.
Choć, jasne - spoglądając na coś, też niby napatrzeć się można... Czy nie tak właśnie robiła choćby Charlie, widząc w nim to, czego było jej potrzeba?
Jednak: nie dostrzec - do najbrzydszych części duszy nigdy nie dotarłszy.

Ale Zach... Zach - chyba - patrzy w niego.
Głęboko.
I nie odwratuj sięca wzroku. I nie zawratuj sięca, skórę ocaliwszy dezercją. A kiedy wstanie - to tylko po to, by oznajmić, że poratuj się najwyższa wyszczać z systemu nadmiar kofeiny.
A Harper-Jack Dweller się cieszy. Zwykłą, przyziemną, trywialną radością. Radością w piątek po południu, radością po ostatnich zajęciach w tym tygodniu, radością obciążoną presją ciśnienia atmosferycznego, uciskiem wciąż pulsującym w uszach po lądowaniu z dwu-i-pół-godzinnego lotu.
Radość tę - wyraża marszcząc nos, i drapiąc się w kłykcie lewej ręki (ręką prawą).
- Aha, no to cię powstrzymam - obiecuje; przetacza walczyk solniczki między dłońmi, odstawia - A potem przymuszę do różnych rzeczy. Jak już będziemy w domu, w domu, w domu u mnie.
Ukłucie drewnianym patyczkiem - i rajd konturem kolana, spacer krawędzią łękotki - spłyca mu oddech. Tlen dociera do płuc dopiero, gdy wykałaczka trafi między wargi fotografa. Tylko na - czego Dweller nie ma jeszcze możliwości wiedzieć - chwilę.
- Szczerze? - śmieje się, choć jest to melodia subtelnie podbita smutkiem - Większość moich tekstów tak właśnie powstała. Na zamówienie. Zresztą, pewnie byś się zczaił, gdybyś ich kiedyś posłuchał. Nie mówię, że powinieneś, mała strata - Jeden kącik warg opada, ale drugi zamarudził gdzieś w przerwanej wędrówce pod szczyt policzka.
Zawsze w takich chwilach - czyli także rzadko, bo nie zdarza się ich wiele - Harper obiecuje sobie, że się zmieni. Że świadomą decyzją wróci do pisania inaczej, do pisania, którego nie będzie się wstydził.
Myśli, że chyba by mógł, chyba by potrafił.
Potem - oczywiście - się rozprzepraszam.
- Czyli rozmowy jak nasza? - rzuca, i jest w tych słowach coś tak dramatycznie naiwnego, że Zach miałby prawo się przestraszyć. Są lekkie. Lekkie jak płatek asfodela stokrotki; a jednak gdyby chciały, pociągnęłyby ich na dno - Good. I’m happy, Prescott.
Ostatnie dwie litery? Wyglądają tak, jakby ktoś postawił obok siebie dwa skrzyżowania krzyże. Proste, z jasnego drewna - brzozy może, albo klonu, takie, jakie się stawia na wiejskich cmentarzach, czy na szczytach pagórków i na polanach, dla uczczenia nagłych rewolucyjnych zrywów. I adekwatnie, bo dźwięk jest to w jego ustach dość martwy - choć w żadnym razie brzydki, czy płaski. Ginie - pod płaszczyzną języka, niedokończony; bo -
Harper-Jack Dweller się peszy.
Nagłym zbliżeniem się drugiego ciała człowieka, wbrew kultywowanemu długo zwyczajowi: w pełni ubranego, w zasięgu wzroku potencjalnych świadków. W tym, że aby oddychać zapomniał teraz już zupełnie - zorientuje się dopiero, gdy za Prescottem trzasną wahadłowe drzwiczki prowadzące do toalet.

Siedzi. Z dłonią spoczywającą na własnym obojczyku - dłonią, która w drodze ze stolika przez pierś, i z piersi ku kołnierzowi, nie zdążyła na spotkanie z muskającymi jego kark palcami fotografa. Zaciska wargi na drewienku. Walczy.
Idź za nim, mówi Impuls. Podjudza. Stopy - wbrew Świadomości - galopują w miejscu.
Nie, no daj spokój, siedź - nawołuje Rozum, wciąż zajęty rekonwalescencją po niedawnym fiasko w obecności Zachary'ego.
Idź, idź, choleratuj go, przed sobą, prosi Żądza łka Sumienie. Podrzuca wizję czterech ciasnych ścian kabiny, pośpiechu dłoni w konflikcie z paskiem, policzka dociśniętego do chłodu kafelków; i Harpera też podrzuca, w górę, w nagłym -
Coś Ty, Chrrryste! Siadaj!, wrzeszczy na niego Samokontrola. I Dweller sadza poderwany przed chwilą z krzesła tyłek, ale nogi nadal jakby w dokach startowych.

[Na szczęście: z odsieczą przychodzi mu Ruth - krokiem rozkołysanym balastem kilogramów nasadzonych na pierś i szerokie biodra. Pyta - znowu; w profesjonalnym nawyku - jak się mają, choć przy stoliku siedzi przecież tylko jeden chłopak mężczyzna. Słyszy odeń, że wspaniale. W krótkiej wymianie pizza-centrycznych sentencji, Dweller zamawia jedzenie i po puszce coli dla Zacha, i siebie; prosi o kilka plasterków cytryny zaserwowanych osobno, oraz lód. Gdy Zach wróci, brunet będzie już dźgał jeden z cytrusowych talarków czubkiem wykałaczki (innej; tę pierwszą - nadal trzyma w kąciku warg; i przez następne czterdzieści osiem miesięcy, nim ktoś mu nie zwinie portfela na lotnisku w Paryżu, będzie nosił tam, gdzie zdjęcie matki i bilet z pierwszego samodzielnie zagranego koncertu)].
- Zamówiłem ci zwykłą. Znaczy, ze zwykłym serem, tak na wszelki wypadek. Chronię cię, Zach, mam nadzieję, że to docenisz! Bo ten wegański... jest w zasadzie dość paskudny. Trochę jak z połykaniem, czaisz? Smakuje lepiej, jak się zamknie oczy. Ale nadal trochę jak celofan, i teraz mówię o serze, żeby nie było - papla - Tylko wiesz, cholera... Ja już po prostu nie mogę. Nie jadłem niczego, co pochodziłoby od zwierząt, gdzieś tak od 2018, i nie jestem już w stanie. I tęsknię, kurwa, każdego dnia, ale wiem, że tak jest... No nie wiem, jakoś tak przyzwoiciej jakby. Lepiej dla mnie - śmieje się z lekkim dramatyzmem - Nie wiem, czy wiesz, co mam na myśli.
Jeszcze nie.
Za moment Ruth zaserwuje im pizzę - z podwójnym ananasem. Obok: ustawi cały talerz wyładowany po brzeg plastrami rzeczonego owocu. Potwierdzi zamówienie: to cały zapas, jaki mieli. Harper się uśmiechnie. Nic nie powie. Uniesie barki, opuści, jak gdyby nigdy nic sięgnie po widelec.
  • Kurwa, gdyby mógł - przyniósłby tu Zachary'emu palmę. Żywą palmę ananasową. W zębach.
Potem jedzą. Jedzą, i rozmawiają. Dweller zadławi się kawałkiem rukoli, i zachłyśnie - haustem coli, w nader prędko podjętej, desperackiej próbie wypłukania upierdliwego listka, który uczepił się jakiegoś zakamarka jego przełyku. Wysmarka się w serwetkę, przeprosi, odczeka parę minut, nim znowu rzuci się na jedzenie. Będzie odrywał trójkąty ciasta i składał je - zwyczajem podchwyconym podczas wycinka którejś trasy koncertowej, spędzonego parę lat temu w Nowym Jorku - na pół, i maczał w zamówionym dodatkowo sosie pomidorowym. Spyta Zachary'ego, czy gdyby do końca życia miał jeść tylko jedną rzecz, to byłaby to pizza, i dlaczego tak. Będzie się śmiał. Zapomni, że z miejsca jak to - trzeba w końcu wrócić.
Przypomni sobie.
Wytrze palce w jeansy. Odchrząknie.
- To co, idziemy na plażę zanim się ściemni? Jeszcze Peppermint Parlor, jeśli masz w ogóle miejsce... - palec wymierzy w brzuch towarzysza, ale go nie dotknie - I ochotę. Wiem, trochę zimno, ale chyba przeżyjemy? To jedna okazja na milion.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Hej, Dweller? A ty?
Jak ty się czujesz?
Nie – nie żadne jak-się-masz. Jak się czujesz, kiedy po wszystkich tych latach patrzysz na pierwsze linijki tekstu; wybite może z rytmu rzężącej w tle kapeli, ale dopieszczone tak, jak dopieszczone potrafią być tylko uczucia nastolatka wypluwane w buncie serca na zmięty skrawek papieru. Na kolanie. Pod szkolną ławką.
Na... serwetce, być może. Takiej jak ta. Zach piekli się – w sposób sobie zwyczajny całkiem, kiedy spomiędzy pręcików wysupłuje trzy dwie jedną, ale sklejoną z trzema innymi w porządku, poddaje się dwie celulozowe chusteczki.
Jak czujesz się, śpiewając teksty, które dziś opowiadają o cudzych zupełnie emocjach; tamtego dzieciaka, będącego dawno odegnanym cieniem. Jak czujesz się, kiedy dawne historie nabrzmiałe kiedyś-prawdziwą emocją, dzisiaj wyszczekiwane do mikrofonu są jak... covery.
Czaisz, Dweller? Coverujesz samego siebie.

Dziwne, co? Kiedy coś tak ważnego – w co włożyło się tyle starań i trudu i uczuć i pasji i serca (i przez pewien czas wydawało się rdzeniem wyrwanym z kręgosłupa życiowego sensu) przestaje... mieć znaczenie.

Doceniam. – Kładzie dłoń na klatce piersiowej; podkreśla swoją wdzięczność w przerysowanym, ale przymilnym geście. Wegańskie chipsy – jakimś tylko cudem – mu zasmakowały, ale do sera, faktycznie, przekonany nie był.
Tak się zastanawiałem... – Zaczyna, odsuwając krzesło. Drapie się po brodzie, siada, patrzy na bezlitośnie nakłuwane przez Dwellera płatki cytryny. Patrzy na niego. Patrzy na wykałaczkę pozostawioną we wcięciu ust. Wysokogórskim pędem pnie się po grzbiecie jego nosa – wędruje sinawym sierpem policzka; czekanem spojrzenia zahacza o oliwkowy krąg męskich oczu. – „Większość”. Ale nie wszystkie, co? Nie wszystkie piszesz jak... na zapomówienienie?
Zamówienie. Pomówienie. Zapomnienie. Mnie-nie (nie zapominaj mnie, proszę).

Zachary spojrzy na wsunięty w dostawkę talerz; palcem pchnie krążek ananasa wystający poza brzeg – a niebezpiecznie chylący się w kierunku blatu. Przeniesie spojrzenie na Ruth. Znów zerknie na talerz – i, wreszcie, na Dwellera, którego cypelki ramion niewinnym uskokiem tną króciznę powietrza.
I chłopak na niego patrzy. Przez bitych (choć znowu nie jest to żadne manto; urokliwy odcinek czasu odklejony od rzeczywistości) parę sekund. Patrzy na niego, ale nie oczekuje wyjaśnień. I wtedy się uśmiecha. Nie, nie uśmiecha się.
Śmieje się. Jego Zachary się śmieje. Trzy krótkie wyrwy chichotu – szczere, ale ukrócone natychmiast nagłą powagą, z którą wchodzi w dialog z Ruth. Zupełnie nieambitny, towarzyski, o – taki właśnie będący standardową zaczepką klienteli, na jaką wywija się tylko oczami, idiotyczne anegdotki znosząc tylko po to, aby uniknąć kiepskiej recenzji na jakimś portalu z opiniami.
Mamy nadzieję, że to nie kłopot? Cierpię na paskudny niedobór witaminy B. – Dweller go poprawi, że – C. No, właśnie. Miałem na myśli witaminę C. Kolega się na tym zna bardziej. Musi się pilnować. W końcu weganin, no nie? Straszne braki. Z czym w sumie masz największy problem, Harper? Z witaminą D, chyba? – Przenosi na niego spojrzenie. Odrywa – i znów, hop, na Ruth. Ruth mówi, że jej syn stosuje teraz dietę peskatariańską, i że to w kontekście witaminy D bardzo rozsądny wybór (Zachary przytakuje, ale policzki – czuje – rozerwane zostaną zaraz śmiechem, jak balonik, który nie pomieści już więcej powietrza) – i mówi też o braku słońca w stanie Waszyngton, i zamieniają ze sobą jeszcze parę słówek, aż wreszcie zapada krótka cisza i enjoy your meal, i Ruth wraca na kuchnię.

Potem jedzą. Jedzą, i rozmawiają. Kiedy Dweller zadławi się kawałkiem rukoli, i zachłyśnie – haustem coli – Prescott poderwie dłoń („okay?”); dotknie ramienia, poklepie po plecach. Poda mu serwetkę (zamiast jednej wyciągnie cztery – na tym etapie wyzbywa się jakiejkolwiek staranności), zaśmieje się znad kawałka swojej pizzy. Skomentuje sposób, w jaki brunet wygina trójkąt ciasta.
I odpowie mu, że tak – chociaż, w rzeczywistości, wcale nie.
Wreszcie – przypomni sobie. Że z miejsca takiego jak to – trzeba w końcu wrócić. Zabawne; Zachary w dziecięcej naiwności zadaje sobie pytanie „dlaczego”. Dlaczego miałby stąd wracać. Dlaczego nie może-
Nie. Dlaczego nie mogą tutaj zostać. Tu – albo gdziekolwiek indziej. Ale jak najdalej od tego, o czym mogli przez ostatnich parę godzin zapomnieć. Tak po prostu.
No raczej. Zamierzam wykorzystać tę okazję i... – Śmieje się. Inaczej, lekko; to taki rodzaj śmiechu, który przysiada na ustach, ale docelowo – pozostaje w lustrze oczu. – Co ty na to, Jack, żebyśmy tą następną, za dziewięćset-dziewięćdziesiąt-i-tak-dalej [...] też wykorzystali? – zagaduje, patrząc przed siebie. W niebo – poszarzałe trochę, ale wciąż zbyt nieśmiałe jeszcze, by zasugerować nadejście zmroku. Dopiero za chwilę odwróci głowę.
Hm? Jak myślisz? Mógłbym tu wrócić. Za jakiś czas. Nawet gdybyśmy mieli tu przychodzić tylko po to, żeby... – Palcem wskazującym rozdrapuje tępo jakiś punkcik na wysokości skroni. – ... no, rozmawiać? Jak dzisiaj. Jak dzisiaj, Harper. To byłoby fajne, co?
Zachary, myśli sobie, że mógłby-
– Good. I’m happy, Prescott.
Mógłby się-
Yeah. You know, I just… I just think I-
Uśmiecha się, głupio. Głowę pochyla, uwypukliwszy lekko przełęcz łopatek. – I could get used to seeing you like this.
– I’m happy, Prescott.
Anyway, you done? – Zerka na zmasakrowane resztki owocu; rozmiękłe pierścienie rozlewają się po sobie nawzajem – i po rzeźbie talerza – i wyglądają jak topiące się zegary Dalí w La persistencia de la memoria (co za, kurwa, ironia).

Kiedy wyjdą – Zachary wzdrygnie się w ponownym spotkaniu z porywistym wiatrem. Założy na siebie płaszcz. Poprawi polar, rubież materiału podciągając pod samą szyję. W drodze pod Peppermint Parlor nie będzie zbyt rozmowny; ale powie wszystko – małym palcem hacząc o dłoń Harpera. Dwa ogniwa absurdalnie krótkiego łańcucha spięte ze sobą w nerwowej, potliwej spadzi (Prescott przyłapuje się na tym zbyt późno, by – jakkolwiek ukradkiem – zaradzić swojej przypadłości). Teraz modli się tylko, żeby sierpy dłoni nie wpuściły się wzajemnie w pełnię uścisku. Myśli sobie, że byłoby mu, chyba, trochę głupio.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Yeah, he’s coming undone -
  • - Rozpada się
    • na części pierwsze, na chaos, na totalne zagubienie; rozchodzi w szwach, niewiele mających wspólnego z tym, który bladym, wężowatym ściegiem pnie się w górę chudego biodra. Tym jednym stwierdzeniem spojrzeniem, posłanym niebu szarzejącemu łagodnie pierwszą zapowiedzią nie tylko zmroku, ale i deszczu, a potem przywróconym mu jak jakaś pierdolona Ziemia Obiecana Utracona, Zachary Prescott po prostu go niszczy - ale jest to najsłodszy z możliwych rodzajów destrukcji, anihilacja, którą człowiek pragnie się inhalować, oddychać nim nią, poić się, karmić, dławić się nią, i prosić o więcej, i chorować na nią, i prosić o więcej, i umierać na nią i prosić błagać o -
  • dopiero za parę godzin, gdy wpakują się, zmęczeni, przewiani, ale nie zawiani, nieprzytomni, lecz jak na siebie - jedynie po kieliszeczku brzoskwiniowej nalewki skitranej w czeluściach nocnej szafki przez tę cwaniarę, Ettę, wyjątkowo trzeźwi - na tylne siedzenie przysłanego po nich samochodu.
Ale wcześniej - melodykę śmiechu Zacha przyjmie tak, jak po długim dniu wypełnionym nawigacją wśród natłoku obowiązków przyjmuje się uścisk zaufanych ramion: z ulgą. Poczuje napięcie (bo może głupio wyszło, albo przesadził, albo okaże się - a i tak przecież bywa - że na rozstaju poczucia humoru rozejdą się, i nie spotkają nigdy więcej), ulatniające się z ciała łagodną falą. Opuści ramiona, rozluźni. Zerknie na doglądającą ich Ruth, na Zacha, powróci spojrzeniem do ananasowej impresji - póki co, świeżo wywleczonej z puszek, które z kolei przechowywano w chłodni, trzymającej jeszcze względnie zbity, koherentny kształt - i osiądzie wreszcie na stoku kobiecej sylwetki.
- Z witaminą D? Nie, nie... - z przypuszczeniem Zachary'ego wejdzie w żartobliwą polemikę - To nie kłopot. Wbrew pozorom, uzupełniam regularnie - rechot stłumi pierwszym kęsem. Popije colą. Łypnie na Prescotta, kącikom ust pozwalając wywinąć się lekko; jeden z nich - głupio maźnięty sosem pomidorowym - oczyści czubkiem języka.
- Ale najgorsza, wie pani, jest witamina Z. Są takie momenty, że strasznie mi jej brakuje, potwornie wręcz. Dużo podróżuję, a to nie sprzyja... - trzepotać będzie rzęsami i tłumaczyć cierpliwie (ale też, wyjątkowo, bez irytującej maniery światowca, który jetlagiem i południową opalenizną w środku waszyngtońskiej zimy karmić potrzebuje własne ego), z przekonaniem o słuszności własnych twierdzeń głuszącym wszelką budzącą się w Ruthie wątpliwość, że witaminę Z odkryto zupełnie niedawno, że ma dobry wpływ na zdrowie psychiczne i przeciwdziała depresji, zwłaszcza u wegan, ale u peskatarian także, więc może powinna polecić synowi. Zapewnia, że warto doczytać. Przypomni o tym jeszcze, ostentacyjnie zatroskany zdrowiem nie tylko pracownicy Sharky's, ale i jej potomstwa, gdy prosić będzie o rachunek.

Już na zewnątrz - parsknie nieskrywanym wreszcie śmiechem, ostentacyjnym, ale nie wrednym. Poprawi kołnierz kurtki. Przeklnie wichurę; zagapi się na szarpaną podmuchami markizę kwiaciarni, straci Zachary'ego na chwilę, zgubi gdzieś w martwym punkcie spojrzenia.
  • Postawi dwa długie kroki, wyrównując dzielący ich dystans. Nadgoni; i dotyk ręki w pierwszej chwili weźmie chyba tylko za pomyłkę, za smagnięcie wichru, albo liźnięcie trzepocącego na nim materiału kurtki. Nie zdąży połączyć - faktów, a w konsekwencji - dłoni, swojej, z tą Prescotta.
A mimo to: się uśmiechnie; półgębkiem, i z pewnym roztargnieniem. I w rewanżu - gdy po długim procesie tłumaczenia im, co się składa na smak waui w maui wypisanym na ekranie nad ladą, pracownica lodziarni odwróci się, by przygotować dla nich po deserze - muśnie wargami skroń fotografa, zaczepi poduszeczką ust o brew. Ot, tylko-tylko, ledwie-ledwie, w-sumie-to-nie, ale jednak-tak. Potem odwróci wzrok -
  • myśląc sobie, że głupio by było choćby nie spróbować.
___

Do bramy Coral Care Residential docierają punkt osiemnasta (choć Zach z pewnością nie omieszkałby wytknąć Harperowi, że wcale nie, bo w chwili, w której przekraczają próg przybytku, prącej pod wiatr wskazówce dwellerowego zegarka do szóstej brakuje pełnych dwóch okrążeń przemierzonych osią cyferblatu). Są zmęczeni, i zmarźnięci, i szczęśliwi. Zach ma na policzkach dwie płachetki pąsu (i, kurwa, Dweller mógłby pisać o tym piosenki), Harper sortuje w dłoni kolekcję znalezionych na plaży muszelek i kamyczków. Planował pozbyć się tych nieszczególnie pięknych, ale jakoś nie potrafi - w końcu kręci głową, i wszystkie, jak leci, sypie w czeluść kieszeni.
Muzyk legitymuje się grzecznie - głowę wetknąwszy w wylot strażniczej budki; palcem wiedzie po rejestrze gości, pokazuje dowód - tak po prostu osobisty, jak i powinowactwa z Ettą, a więc i uzasadnienie swojej bytności w rezydencji. Puszczeni zostają głównym wlotem bramy - przed wiatrem wreszcie ciut osłonięci nie tylko ścianą kamiennego muru, ale i szpalerem równiutko przyciętych drzew. Suną przed siebie, ale cofają się przy tym w czasie - o trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt lat; to trochę tak, jakby z każdym powziętym krokiem coraz głębiej wsuwali się pod płachtę jasnej, wypachnionej Opium YSL tafty, w objęcia czasów, w których fakt, że Neil Armstrong postawił właśnie swój słynny mały - wielki krok, przynosił ludzkości trochę otuchy w żałobie po ulubionym Kennedym. Wchodzą do schronu - czteroskrzydłowego, trzypoziomowego azylu dla białych, zamożnych, rozpieszczonych ludzi, którzy ze swojej białości, bogactwa, rozpieszczenia i wygody nie chcą rezygnować nawet stojąc oko w oko z nieuchronnym.
Harper trochę się krzywi, ale - złapawszy własne spojrzenie w ogromnym lustrze lobby - przywdziewa radosny uśmiech ukochanego wnuka. Idą korytarzem, po miękkiej wykładzinie drukowanej w fikuśny wzór palmette, pną się szerokimi schodami prowadzącymi do jednej z ośmiu komunalnych bawialni, przedzierają przez zaporę z ciężkiej woni lilii i róż (mającej chyba maskować zapach moczu, metylofenolu i starości).

I Etta czeka na nich - kościstym ciałem wbita w szezlong, nogi plotąc w kostkach jak debiutantka; w uszach ma klipsy - wielkie perły otoczone złotem łańcuszka, na łydkach - nylonową siatkę zakolanówek, i misterne zawijaski żylaków. Harper-Jack od razu rozpoznaje, że babcia póki co czuje się wyśmienicie; czyta w przytomności spojrzenia jej zielonych oczu, i radosnym przychyleniu ciała. Nie wstaje - świadoma, że proces taki to w jej wieku, i okolicznościach zdrowotnych, proces wyjątkowo długi i metabolicznie kosztowny, ale wyciąga do niego ręce - podzwaniając bransoletami, błyskając płytką zadbanych paznokci.
- Joachimie! Dziecko moje drogie! - przywołuje go, każdą zgłoskę barwiąc akcentem iście posh, i w imporcie zza oceanu, a Joachim przykuca przy niej, i daje się wycałować, i szczypnąć w policzek, i wiąże swoje dłonie z dłońmi staruszki, i dolewa jej herbaty, a potem skinięciem głowy daje Zachowi znak, że w ten sposób - utulona, najedzona, i napojona darjeeling, Harpia Wszystkich Harpii jest absolutnie niegroźna - A kogo to mi przyprowadziłeś, co? Jakoś przybrało się tej naszej Lottie w ramionach! I coś kibić jej zmarniała... Choć, ech, nie, by kiedykolwiek mogła nią akurat imponować... - Etta chichocze, wzrokiem lawirując po konturze ciała Prescotta; podoba jej się, czemu wyraz daje, jak to zawsze ona, żartem - Powiedz no, kochanie, jak ci na imię? Bo, że z arystokracji, to widzę po stopach. O, o, Jackie, widzisz jak je ustawił? Tak - powolnym ruchem nóg obutych w czerń pantofla, Etta naśladuje młodego fotografa; palce zwraca do zewnątrz, pięty do wewnątrz, odległość między krawędzią obcasa pozostaje niewielka, lecz zauważalna - No, chłopcy moi, siądziecie chyba ze mną?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Pod płachtę jasnej, wypachnionej Opium YSL tafty.
A gdyby zmrużyć oczy? Pierwszym rzutem spojrzenia prześlizgnąć się po wersach tekstu – nie doczytać słowa czy dwóch, litery pomylić-przestawić-połknąć (jak "t" ginące pod językiem); powieki przetrzeć pięściami kurczonymi własną siłą, w efekcie cienką skórę i to, co pod nią, smagnąć plamką fotyzmu.
Spod płachty pamięci, wypachnionej szczenięcą nostalgią (YSaLt water taftfy).
Co?
Opuszczenie dłoni zbitych w zwarte kłębki palców – widmo siły; co była kiedyś w tym miejscu, a nie ma jej już, od dawna. Hasło niemal reprezentatywne dla rezydentów C. C. R. Potem – wzruszenie ramion, wytężenie wzroku – oddech powzięty przez nos wraz z dziwnym rodzajem ulgi.
Że co minęło, zostaje w przeszłości. Choć nie wszystko stracone – bo nadal się potrafi; i może nie słodycze wyłuskane z dna papierowej torby, ale gofry, lody czy misterne waui w maui. Że pewne rzeczy się zmieniły, ale pewne też – zostały na zawsze.

Zachary wie, że za dwa-trzy dni (lub, jeśli myśli nie zostaną rozwleczone w formie maratonu, a raczej skondensowane w sprincie – w wymiarze dwóch-trzech godzin) uzna ten dzień za dość niemądry (ale nie „idiotyczny”). Taki, ma się rozumieć, filmowo błahy; przesłodzony. Kiedy nogi, za sprawą rzuconego mu nie tylko spojrzenia (ku jawnemu całkiem zaskoczeniu), okazały się uplecione nie tyle z waty, którą można opatrywać rany, ale jej cukrowego wariantu. Różowej, pulchnej, rozpierzonej i rozdmuchanej wokół drewnianej tyczki wetkniętej w scukrzony obłoczek, a która wyglądała jak róg wyrastający z grzywy jednorożca.
Uzna ten dzień za nieprawdopodobny. I prędko stanie się on wspomnieniem podbieranym z półki ulubionych – jak ulubionym widokiem było ciało Dwellera. Łydka drżąca w oparciu o chłodną wypukłość wanny. I to wspomnienie, równie prędko, utożsamiać zacznie z uczuciem szczęścia tak mierzalnego, jak niemierzalny był ocean podmywający podeszwy butów, zanim się o-o-ooo, nie uskoczyło pojedynczym krokiem przed przemoczeniem skarpetek – a co skutkowałoby, w obecnych warunkach, nieuchronnym przeziębieniem.
Potem – zacznie się tłumaczyć. Że głupio byłoby przecież nie spróbować.
Jeszcze potem dojdzie do wniosku, że się cieszy. Cieszy się, że spróbował.
I że żałowałby, gdyby tego nie zrobił.

Rzecz w tym, że przekraczając dziś próg uczelni, w życiu nie przypuszczałby, gdzie znajdzie się w następnej kolejności. Ot, tak po prostu – w nieco późniejszym czasie. I on tylko – ten czas, złośliwie, płynął jakby szybciej, niż zwykle; może to właśnie z powodu miejsca, do którego zmierzali. Podobno z wiekiem chwile umykają szybciej – opływają kolebki dłoni, zaciekiem tną wąskie przestrzenie pomiędzy usztywnionymi reumatycznie palcami. A starszych ludzi; takich, którzy staliby wciąż po przeciwnej stronie prescottowej barykady (więc z ledwie przeskokiem ponad poprzeczką dwóch dekad życia), było tu sporo.
Sporo, ale nie w ilości zagrażającej zatłoczeniem. Dla wszystkich tych, którzy u schyłku życia pragnęli doświadczyć ostatnich drobin luksusu i komfortu.

Zachowi było więc dziwnie. Tak zwyczajnie – dziwnie. Jak dziwnie może być, kiedy zdajesz sobie sprawę, że zmierzając ostatnią prostą do odpowiedniego pokoju, słuchasz o tym, jak to jest przez dwie godziny – z perspektywy pracownika (Zachary wzdryga się, kiedy doprawdy urocza pracowniczka przedstawia się jako Tess – a teraz plecie im anegdotki, które tylko dla kogoś wplątanego w realia wydają się równie zabawne, co straszne i męczące, ale też i zupełnie naturalne) szukać zagubionej protezy zębowej, by po stu dwudziestu minutach usłyszeć, że – niby nie wiadomo – ale osiemdziesięciosześcioletniej Alice być może zdarzyło się spuścić plastikową szczękę w toalecie.
O tym, że Janette nie tknie chleba, jeśli nie zostanie okrojony ze skórki i pocięty w – (koniecznie!) równą względem linijki jej spojrzenia – kostkę. Kosteczkę, raczej. I będzie nie w humorze, jeśli do śniadania nie dostanie jogurtu, razem z aluminiowym wieczkiem do (udziecinnionego – o ironio – w tym wieku) oblizania. Niezbyt sprawnie.
O tym, że Albertowi, przy każdej okazji skorzystania z ubikacji, należy pozwolić na równe trzy minuty i pięćdziesiąt pięć sekund warty przy włączniku światła. I że ten włącznik światła będzie napastował palcem, żarówkę wprowadzając w uciążliwe miganie – a od czego odwieść się go, po prostu, nie da. Albo i nie chce, dla świętego spokoju. Tess mówi, że na pewnym etapie, jeśli nurt nie jest zbyt szkodliwy, łatwiej jest płynąć z nim, niż pod prąd. I pewnie ma rację.
Kim jest zresztą Prescott, żeby oceniać. Jest przerażony. I blady. I jest bliżej – tej prawdziwej – śmierci, niż kiedykolwiek dotąd. I nie ma miejsca na zadzieranie nosa, kiedy dociera do niego swąd najpiękniej wypachnionej stęchlizny. Ludzkiej. Połać przesiąkniętą aromatem – Opium YSL, na przykład.
Zachzachciałby tak, w pierwszym odruchu, przesyconym dotychczasową wyprawą u boku Harpera Joachima („Joachima”? Patrzy na niego, wiotkim ruchem spinając cięciwę brwi; w życiu by nie pomyślał, że...). W pierwszym zrywie beztroski, głupich żartów i swobody, kiedy można popuścić wodze nie tyle może fantazji, co lekkiego ducha zamkniętego w żelaznej manierze.
Zachary – odpowiada automatycznie. Nie wie na czym polega aura Etty Rose, ale czuje, jak wlewa mu do gardła rtęć własnych słów (i ta rtęć osiada się w podeszwach stóp; tych, które ustawił – nieświadomie podświadomie jakoś – w ten, a nie inny sposób). W zasadzie to czuje się jak błazen, wykorzystujący swój jester’s privilege.

Ufa Harperowi. Nie można powiedzieć, że nie. Ale z trudem przyjdzie mu uwierzyć, widząc rześkość kobiecego rozumowania – i trzeźwość spojrzenia, i dobór słów, i... zdolność do otarcia z kurzu schorzeń konkretnych wspomnień (osób? nie, Prescott, choćby chciał zapytać o Lottie, nie porwie się na przekroczenie pewnych zasad, wobec których pogrywali do niedawna – przed nieśmiałymi muśnięciami ust, skroni, palców, dłoni; choć na przekroju dzisiejszego wieczoru kobiece imię Zacharego rozbawi zdublowane „t” obwiąże się wokół jego języka lub utknie za migdałkiem, łaskocząc nabłonek na podobieństwo jakiegoś irytującego, pojedynczego włosa w jedzeniu – obrzydliwe). Z jakąś równie absurdalną logiką co domniemanie, że jeśli na czyjejś twarzy kwitnie uśmiech – to znaczy, że nie może być smutny.
Fotograf nie jest w tej świadomości wprawiony na tyle (i zwyczajnie obyty w niej), by przypomnieć samemu sobie, że to właśnie zdarzenia najświeższe datą, nieprzeterminowane, zapakowane w ozdobną papeterię teraźniejszości dają się łatwiej zapomnieć, niż przeszłość. Jak z chwastami wrośniętymi w grunt, gdzie łodyżka daje się przedrzeć z łatwością, ale korzenie nie ustąpią bez odpowiedniej dozy włożonego w proces pielenia trudu.
Babka Harpera prawdopodobnie nie potrafiłaby zrelacjonować mu, co jadła wczoraj na obiad, ale mogłaby godzinami, bez choćby krztyny zawahania, toczyć historie na temat zjawiskowej sukni w odcieniu marsala, którą miała na sobie w ’56. I o chłopcu, któremu skradła serce dwa lata później (w hipnotycznej – ale szanującej się – wirtuozerii; nie doczekał się jednak niczego ponad wakacyjny romans i cichą lecz niedoszłą zdradę uczuć, gdy perskim okiem przycięła sylwetkę jego, cóż, siostry).
To prawda. Etta była zjawiskową kobietą. I tego blasku, i gracji, i ogłady nie mogła odebrać jej nawet starość. Jeśli Zachary by(wa)ł gorszy od Śmierci, to Etta bez wątpienia miała od Niej więcej dumy.
A Zachary nie dumy się spodziewał. Nie tego, że Etta – w obliczu zapewnień Harpera, wyglądała całkiem... zwyczajnie. I to chyba przeraziło go najbardziej. Szara, jesienna nie-zwyczajność tego popołudnia.

Tess, doświadczając całego zajścia, uśmiecha się tylko. Zdąży jeszcze przytaknąć, gestem tym oddelegowawszy się do dalszej pracy. Uprzedzi tylko, że jeśli zamierzają dłużej zostać, to – tutaj zerka na Ettę [czeka: wie, że w topografii zmarszczek odnajdzie zaraz ciśnięty między linie cień zadowolenia] – wieczorne ćwiczenia pewnie będą musieli przełożyć na jutro. I faktycznie, w przypływie entuzjazmu ożywi się, mówiąc że muszą zostać – koniecznie – bo na bzdurnym unoszeniu rąk i nóg, i wszelkich krążeniach nie zamierza spędzić dziś ani sekundy.
Chyba... chyba nie wypada odmówić, co? Harrrper? Joachimmm? – Chłopak szturchnie bruneta; lekko, ukradkiem – łokciem zahaczając o łokieć. Joachim? Joachim. Jo-a-chim. Chciałby powiedzieć, że go to bawi. Ale dochodzi też do wniosku, że w sumie mu się to (chyba?) podoba.
W rzeczywistości – Tess pamięta doskonale, że dzisiejszy grafik wcale nie przewidywał tego rodzaju zajęć. Ale Rose nie zdaje sobie z tego sprawy; i choć pojęcie czasu nie ma dla niej większego znaczenia – wydając się konceptem raczej sztucznym, tak jej radość była przecież całkiem prawdziwa.
Poprosi wnuka Etty na bok, na słówko. Domyśla się, że tu bywał – ale z racji własnego, niezbyt imponującego stażu w domu opieki, czuła się w obowiązku, aby w ramach formalności wyjaśnić co-i-jak słychać u podopiecznej.
– Ostatnio bywa nieco kapryśna, jeśli chodzi o przyjmowanie lekarstw. Ale apetyt jej dopisuje. To dobrze, bardzo dobrze. – Tak – Tess wyznawała zasadę, z którą nie wszyscy się zgadzali; ale wychodziła z założenia, że wmuszanie jedzenia w pensjonariuszy nie ma większego sensu – i potrafi wyrządzić więcej szkody, niż pożytku. Kiedy organizm szykuje się do odejścia, nie potrzebuje dostarczać sobie energii; trochę jak wyłączające się urządzenie, odłączone od prądu. Działające na powoli wyczerpywanej baterii. – Często o panu opowiada. To znaczy, kiedy ma lepsze dni. Dobrze trafiliście. Dzisiaj jest jeden z nich. Ogólnie staramy się dostosowywać do potrzeb naszych podopiecznych, jeśli chodzi o zajęcia. Może pan poprosić Ettę o pokazanie zrobionego przez siebie memory bag. Trzymamy je tam, ale proponuję najpierw zapytać ją o pozwolenie. No, tam jest telewizor, to wiadomo. – Mierzy mężczyznę ostrożnym spojrzeniem. Nie jest pewna, czy może sobie na to pozwolić, ale ryzykuje:
– Niektórzy pacjenci chętnie, wie pan, śpiewają. W ten sposób czują się słyszani. Mamy jedną salkę z gitarą, pianinem i... no, tak. Chciałam tylko powiedzieć, że takie wizyty dobrze działają na Ettę. Czasami może się wydawać, że one nie mają znaczenia, ale to nieprawda. To nieprawda. – Podryg ramion. Śmieje się. – No nic, bawcie się dobrze. Gdybyście czegoś potrzebowali, to [...]
Wkrótce dziewczyna zostawi ich samych. W kącie bawialni (a co w mniej renomowanym przybytku nazwane zostałoby najpewniej zwyczajną świetlicą), gdzie z daleka od ewentualnego zgiełku najczęściej zaprowadzano rezydentów, którzy zmagali się z demencją.
Kiedy Harper wróci w krąg rozmowy, zorientuje się, że do zajętego przez kobietę fotela dostawione zostały dwa krzesła. Prescott będzie w środku jakiejś lekkiej rozmówki ("naprawdę?"; rozbawione spojrzenie rzucone w kierunku mężczyzny – więc i z domniemaniem, że rozmawiają o nim) – ale nie powstrzyma go to przed zachęcającym pacnięciem dłonią miejsca obok siebie.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”