WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A marsala to przecież niezwykle odważny kolor jak dla dwudziestodwulatki.
  • Zuchwały, powiedziałby ktoś; skandaliczny wręcz - zawtórowałby jeszcze inny - i samozwańczy przy tym - krytyk strojów niewieścich, a mających się cechować, przede wszystkim, przyzwoitością (jeśli nie pruderią).
Na szczęście, ci malkontenci, którzy mieliby czelność podobnych przymówek się dopuścić - z ojcem Etty, Charlesem-Victorem na czele, dawno już wymarli (śmiercią przyspieszoną rysem osobowości typu A, warunkującym choleryczny tryb życia i nagłe emocjonalne wybuchy, z których jeden ultymatywnie zapędził ich nad krawędź grobu, i popchnął). I tylko w pamięci Etty nadal można się z nimi kłócić, wszelkich przypadkowych nieboraków jakich się da pochwyciwszy w zaproszeniu do wygłoszenia opinii.

Więc:
  • - Powiedz, Zachary, c h ł o p c z e? - z zaskakująco poufałym klepnięciem wycelowanym w udo szatyna - Nie mam racji? Że może faktycznie, k o r a l albo b r u d n y róż byłby bardziej stosowny, ale m a r s a l a - czy nie czarowniejsza? A uwierzyć mi musisz na słowo - i okiem mrugnie, na znak żartobliwy, że są inne sposoby, na które mogłaby mu w zasadzie udowodnić (gdyby chciała - lecz nie chce, wiek już nie ten; poza tym przeżyła w swej historii wystarczającą gamę mezaliansów) - Że to marsala właśnie najbardziej pasowała do alabastru mojej skóry!
Harper słucha ich kantem - i z oków kantu salki, zresztą - przez Tess dyskretnie odciągnięty na bok jako członek najbliższej rodziny. Stwierdza - mierząc Prescotta ostatkiem spojrzenia, że owszem -
  • Zachary jest przerażony.
Ale zanim zacznie sobie zarzucać, że ta jego uzasadniona bladość i onieśmielenie, chyba, jego są odpowiedzialnością - bo może to za szybko, za dużo, albo za wcześnie, pracownica Ośrodka rozproszy go rozmową.

- Tess?
Otóż Tess mu się podoba. W sposób czysto platoniczny, wsparty o filar profesjonalizmu - i żaden inny przy tym, wbrew nadziejom Janette, która wszystkich młodych gości płci męskiej ("choć dziś taka ta młodzież jakaś zniewieściała, że to naprawdę czasami trudno odróżnić...") próbowała z dziewczyną wyswatać.
Podoba mu się ton jej głosu - stabilna, ale nie monotonna melodia, która wznosi się i opada, gdy Tess przybliżyć mu próbuje realia życia pensjonariuszy, a jednak w żadnym momencie - nawet zapędzając się w rejony kłopotliwe albo krępujące - nie traci nuty szacunku.
Podobają mu się jej ręce - mocne, spracowane, o palcach długich, ale nie wiotkich; ogołocone z ozdób, w kilku miejscach natomiast oznaczone znamieniem albo drobną blizną, ot, taką, jaką zostawia niespodziewane starcie z wyjątkowo ostrą krawędzią papieru.
Podoba mu się jej poczucie humoru - nienachalny żart, którym dziewczyna zbliża się, ale nie narzuca - dystans może zmniejszając, lecz nie przestawiając stopy (ozutej w brzydki, lecz wygodny i praktyczny, but na wzór pielęgniarskiego) ponad wyznaczoną przez rozmówcę granicą.
I jej oczy - jasne i ciepłe.
Nie podoba mu się, natomiast, jak mówi do niego - proszę Pana.
  • Co innego, zupełnie, gdy w bezczelnej przekorze robi to Prescott.
- Wystarczy Jack - oferuje z uśmiechem, składając dłonie z lekkim - jakby - zakłopotaniem. I z tą samą konsternacją - konstatuje, że nosi dziś wybitnie wiele imion.
  • I otacza go, także, wiele różnych osób -
    • A pasuje do niego, jakimś cudem, nagle tylko "Zachary" Zachary.
- Wiem, że mają - zapewnia, może nader prędko; może tak - jak osoba winna na w Sądzie Ostatecznym przed szereg się wyrywa z gorliwym zapewnieniem o czystości od grzechu - To znaczy wizyty. Znaczenie. Wiem, że mają znaczenie.
I świadom jest, że odbywa je zbyt rzadko. Zresztą - gniewne splunięcie myślą pod wiatr, bo w kierunku Seattle - on to jeszcze jak Cię mogę, ale jego matka!?
  • Zakłada, że gdyby miał odwagę pokłócić się z Ginny, to poszłoby pewnie właśnie o to.
- I jeśli czegoś potrzeba... - cóż, na pewno macie to gdzieś zapisane, w jej aktach, zakładam? - jeśli czegoś potrzeba, to proszę się ze mną kontaktować bezpośrednio. Albo z moim agentem. Jakby marudziła, że od dziś chce jeść tylko crumpets i dżem z kwaśnych brzoskwiń, to przecież ja to załatwię - Zarzeka się pół-szeptem; gdy zerknie przez ramię - z ulgą stwierdzi, że Etta na moment zupełnie o nim zapomniała (i pomyśli, że w zasadzie nawet nie trzeba mieć demencji, żeby przy Prescottcie zapomnieć o całym świecie).
Dziwnie rozkojarzony, skinie głową na jedną z propozycji opiekunki, ale drugą zbędzie krótkim, choć uprzejmym:
- Memory bag? Może następnym razem.

I tak wie - lub wmawia sobie, że wie - co by tam znalazł:
Atłasową wstążkę w kolorze miodu spadziowego - z kasztanowymi kiedyś włosami Etty-Rose wdającą się we flirty najwyższej harmonii, ale wśród srebrzystości siwizny zbyt bladą, więc i tracącą wszelki urok. Owalne puzderko karmelków Charbonnel et Walker- przyjemnie chropowatą płaszczyznę krepiny przecinaną gładzią inskrypcji i logo. Parę listów i pocztówek - od zmarłych mężów i zmarłych kochanków, od zmarłych przyjaciół i wrogów. Ptasie piórko znalezione przez dwudziestokilkuletnią Ettę w ogrodzie botanicznym Kew, i lwi pazur przywieziony z kenijskiego safari. Bilety do jakiejś opery, do jakiegoś teatru, i z jakiegoś rejsu. Jej własny paszport - co sugerowałoby, że staruszka świadoma jest, że w najbliższej podróży nie będzie jej on potrzebny.

No -
  • i zdjęcia.
Zatem:
Siedmioletnią Ginevrę - choć tak dla rodziny, jak i później na okładkach wielkich modowych magazynów, funkcjonującą przecież zawsze jako Ginny - machającą, w dzień jakiegoś bliżej niedookreślonego święta narodowego, chorągiewką nie w gwiazdki, lecz w paski. The Union Jack, co za głupia ironia.
Mikre stadko cockerspanieli - Daisy, Patsy, Wilbura i Milly, która była ponoć wredna, i ślepa na jedno oko - ukochanych pupili, po których odejściu Etta zupełnie zrezygnowała z posiadania zwierząt.
Biało-rudą fasadę domu opuszczonego przez Ettę duchem po śmierci jej ostatniego męża, a ciałem - dwa lata temu, przed przeprowadzką do Coral Care na stałe.
I, wreszcie - także Siebie.
Dziesięcioletnie szczenię siedzące w śmiesznym rozkroku na najniższym stopniu schodów prowadzących na ganek wspomnianej nieruchomości. Ciemną czuprynę rozświetloną popołudniowym słońcem. Plaster z Supermanem przyklejony krzywo do piszczeli. Ledwie cień siniaka pod lewym okiem - pamiątkę po jakiejś szkolnej przepychance. Chłopca, który nikogo nie kochał nie ćpał nie pił nie miał nikogo na sumieniu nie wiedział co go spotka.

___
Kiedy Harper wróci w krąg rozmowy, zorientuje się, że rozmawiają o nim -
  • - i się uśmiechnie. I przysiądzie na brzegu wolnego krzesła - w równej odległości tak od Etty, jak i od Prescotta.
- Mhm, naprawdę - żachnie się, imitując odruch pełen irytacji, ale nie będzie w nim w tej chwili nawet cienia (choćby i wysublimowanego) gniewu - No, przyznaj się, milady - zwróci się do kobiety, gładząc przy tym skórę jej dłoni - dziwną, bo jakby szorstką i gładką jednocześnie - Którą przypowieścią go uraczyłaś? Tą, w której wpadłem w klomb begonii, czy o tym, jak kochałem się w córce listonosza?
I nieważne, czy Etta-Rose przyzna, że tą pierwszą (i cyknie porozumiewawczo do Zacha, bo w istocie była to ta druga), czy skrępuje się nieco, bo już zapomniała - Harper powie, że przecież jej wybacza, i że mogą się z niego nabijać ile tylko wlezie. I spyta - obserwując, jak zmarszczki na twarzy milady rozświetla promień radości - czy nie chciałaby, by jej coś zagrał.

___
We wspomnianej przez Tess salce faktycznie jest gitara - ciut niedostrojona Cordoba C7 kupiona pewnie spontanicznie w sklepie muzycznym, do lokalnego Walmartu przyczepionym niczym wrzód - i Harper-Jack sięga po nią odruchowo, ale potem czuje na karku babciny wzrok.
Etta bowiem - no, cóż - Etta nienawidzi gitar. Uważa ten instrument za plebejski - i nie w lekcje szarpania strun przecież inwestowała, gdy upierała się, by płacić za lekcje muzyki Joachima.
Toteż staruszka zażyczy sobie, żeby brunet zagrał na pianinie. A Jack zaoponuje, ale słabo.
Także: speszy się - i zrobi to autentycznie.
Potem - odsunie obity atłasem zydelek. Siądzie.
Przesunie dłońmi po klawiszach. Ledwie-dotykiem pogładzi biel-i-czerń-i-biel, i chłód dawno nieużywanego instrumentu.
Łypnie na Prescotta - podchwyciwszy każdą emocję, z którą chłopak teraz na niego patrzy - a nastepnie wzrok odwróci tylko po to, żeby zajrzeć w siebie -

i zagra.
  • No, Chryste Panie, oczywiście, że zagra. Najpierw pomyśli, że może Debussy, lecz po chwili konstatacji uzna, że może lepiej nie przykładać się do wzmacniania starczej depresji melancholijnym brzmieniem typowych dla kompozytora melodii.
    Więc mordować będzie raczej szlagiery przywołujące na myśl czasy pełnej sprawności, pełnej nadziei i pęcherzy, które - choć pełne - nie wymagają natychmiastowego, a czasem i mimowolnego opróżniania. Zacznie od Connie Francis, bo wie, że Etta bardzo ją lubi; pogoni The Everly Brothers, i zarżnie - choć, w fantazji, zerżnąłby prędzej - Ricky’ego Nelsona.
I choć najpierw wokół pianina zebrana była jedynie garstka mieszkańców Coral Care, nagle w salce tłoczyć się zacznie ich więcej. Monique - powracająca właśnie ze spaceru z córką i wnuczętami lokalna przyjaciółka Etty-Rose - wetknie głowę zza załomu framugi, a za głową podąży rubensowska obłość jej ciała; Albert odczepi się wreszcie (i ku wielkiej uldze doglądającego go pielęgniarza) od łazienkowego włącznika i przyczłapie przez próg, kuszony brzmieniem znajomych przebojów. Marcus porwie (w taki sposób oczywiście, w jaki osoba z zaawansowanym artretyzmem porwać może kogoś z podwójną endoprotezą biodra) do tańca Yvonne - aha, tę właśnie Yvonne, w której podkochiwał się dość jawnie od dwunastego maja dwutysięcznego dziewiętnastego - daty tożsamej z pierwszym dniem spędzonym przez staruszkę w przybytku.
Dweller zaś zapomni - że przed chwilą myślał o Śmierci. I o tym, że jego córka przecież będzie na początku życia równie niedołężna, co eklektyczna zgraja otaczających go seniorów u jego schyłku. I, że kto, jeśli nie On właśnie, wszystkiego będzie musiał ją nauczyć? - jak osiemdziesięcio-ośmiolatkę uczy się operować widelcem, i wiązać sznurówki.
Zapomni - i pamiętać będzie tylko, że- Zach na niego patrzy-by nie pomylić kroków w spacerze po deptaku klawiatury.
A potem Etta pochyli się, ramię wnuczęcia trącając sękatym kosturkiem palca; szepnie coś do niego, i Harper jęknie:
- Babciu… - próbując się wyłgać jakoś, i wykręcić. Ale Etta nie ustąpi, a jak odmówić można komuś, kto za parę miesięcy twarzą w twarz stanie ze Śmiercią?
(Zach? Nie odmawiaj mu dzisiaj niczego).

Uderzy w klawisze. Przeczuje subtelność pęknięć płyty rezonansowej (i, nim opuszczą Rezydencję, lojalnie napomknie o tym Tessie lub jej przełożonemu, sugerując, by może zainwestować w jakiś nawilżacz powietrza, który zapobiegłby pogłębieniu kontuzji instrumentu). Chrząknie, trochę się spóźni, ale -
  • Wise men say: only fools rush in
- nadgoni. I choć zaraz zdenerwuje się też na kołki stroikowe - poluzowane w najbardziej ordynarny ze sposobów, i na wybity, wytarty filc młotkowy - nie przestanie -
  • Shall I stay? Would it be a sin?
I ani razu - ani, kurwa, razu - nie spojrzy za siebie, choć na monochromię klawiszy patrzeć nie musi wcale -
  • Take my whole life, too
- a kiedy skończy, Etta poprosi, żeby zagrali jeszcze w karty. Harper zafrasuje się, gdy Monique w cudownej nieświadomości zasugeruje, że może by tak All Fours, i roześmieje, gdy od kogoś innego padnie sugestia, że może jednak w Kenta.
Ale w końcu - w drodze demokratycznego głosowania (tylko jeden pensjonariusz narzekać będzie kolejnego dnia przy podwieczorku, że decyzja była nie fair, bo go na to referendum nie obudzono z drzemki) - wybrana zostanie kanasta.

I nikomu nie przyjdzie na myśl, że dwójka obecnych oszukuje - grając równocześnie w Misère.
  • For I can’t help -

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wise men say: only fools rush in

Mógłby podejść. Co za problem? Przeprosić Janette. Stanąć za nim – spleść ręce ponad ramionami tak, jak przewiązać – niby pelerynę – można luźno zarzucony na plecy sweter czy cardigan.
Wsunąć nos w załomek szyi. Przekonać się, że zapach wetiwerii nadal trzyma się przy skórze – zaaplikowany ze starannością w centralnej części powyżej obojczyków i – o, tutaj – za uchem (korzystając z okazji – mógłby dotrzeć do niego szeptem; albo oddechem – spotkać się ze skurczem mówiącym mniej-więcej tyle co ”nie tutaj”). Unieść spojrzenie. Z paradyzu ramienia przyglądać się wędrówce dłoni po klawiaturze pianina – z równą czułością, z jaką przechadzać zwykły się po jego skórze.
Tak. Mógłby.

Shall I stay? Would it be a sin?

Mógłby przesunąć paznokciem po kręgosłupie mężczyzny, sprawiając natychmiast, by jeszcze bardziej – o ile to w ogóle możliwe – sprężył plecy w pionie. Mógłby wpleść palce w jego włosy, na szpulę paliczka nawinąć pojedynczy kosmyk. Przeczesać grzywę fali zwichrzoną wiatrem, którą zobaczy dopiero teraz, kiedy brunet znajduje się niżej – bo siedzi. Siedzi, zwrócony do niego tyłem. I poprawi (z tą tylko różnicą, że – później, bo przecież dzisiaj nie muszą się nigdzie spieszyć); Chryste, poprawi tak samo czule, jak zrobiłby to w swojej wyobraźni. Nie ma siły się pilnować. Nie ma siły, by się wzbraniać. Nie dzisiaj.
Nie dzisiaj.

Take my whole life, too

W innej rzeczywistości – w tej, w której na temat preferencji Prescotta z pogranicza melomanii zdążyliby już przeprowadzić rozmowę pod tytułem; wiem, że nie przepadasz za moją muzyką, ale-
Na które Zach zapewniłby, że to wcale nie tak. Harper jednak, bynajmniej, nie zamierzał się gniewać. Nie nastroszyłby się, nawet. Zapytałby – bo taka była intencja wszczętej pogadanki – na czyj koncert mógłby go w takim razie zabrać.
A Zach odpowiedziałby, że nie jest to, raczej, możliwe. Chyba że Dweller gotów byłby dla niego wynaleźć i wybudować wehikuł czasu.
Dzisiaj Zachary zrozumiałby więc, że dla chłopców takich jak Dweller nie ma rzeczy niemożliwych. I może na scenie wcale nie widzi Ricky’ego Nelsona w szczycie formy, ani Elvisa. W zasadzie, zaśmiałby się w duchu – nie ma tu przecież żadnej sceny.
Ale to nieważne.

For I can’t help –

To nieważne. Bo Harper zdołał cofnąć go w czasie. To znaczy zdołał cofnąć tych, którzy takiego Elvisa Presleya, być może, mieli okazję obejrzeć posłuchać na żywo. I widać to – widać, na przykład, w oczach Lucindy. Lucy w Elvisie Presleyu podkochiwała się (zresztą, niemal jak każda dziewczyna w tamtym czasie) od piętnastego roku życia. Co prawda wolałaby, żeby ten uroczy chłopiec (pomyśli, że ma talent – i że może powinien... no – pewna nie jest, jak takie rzeczy się załatwia – ale skontaktować się z kimś, kto pomógłby mu rozwinąć karierę w tym kierunku? szkoda byłoby, żeby się zmarnował!) grający teraz na pianinie zaśpiewał coś innego. Dużo chętniej usłyszałaby – na przykład – „Don't Be Cruel” (w ’56 roku dostała się na widownię The Ed Sullivan Show – z tamtego dnia nie pamięta zbyt wiele; w przeciwieństwie do nagrania wciąż obecnego w sieci, na którym słychać krzyk zachwyconych dziewcząt; tym najwyższym tonem poszczycić mogła się, a jakże, właśnie Lucinda).
Zachary natomiast na tę przejażdżkę zabrał się przy okazji. Autostopem. Na doczepkę. Dobrze mu zresztą – zniknąć na moment na rzecz cudzych wspomnień. Przystanąć na uboczu. I popatrzeć na Harpera, który pacjentom oddaje ich młodość. Sprawność. Zdrowie. Oddaje im samych siebie.
I dwudziestotrzylatek odrobinę tylko speszy się własną myślą; i rysem uśmiechu wciśniętym pomiędzy własne wargi – że w podsłuchiwanych słowach – Harper oddaje mu też cząstkę siebie.
Tak poza tym? Poza tym – na moment zapomni o tym, że jest przerażony. Może nawet nabierze kolorów – w jakiejś ironicznej odwrotności, gdy przeniesie się do czasów, w których to właśnie fotografie i nagrania były raczej wyzbyte barw – w czerni i bieli, i we wszelkiej bladości jaką nie tak dawno przywdziewał Zachary.

Potem, owszem, zagrają w karty. Zachary nie wygra w żadnym z rozdań – i będzie wydawał się z tego powodu – chyba – nieco zawiedziony. Wytłumaczy się (choć w jawnie żartobliwym tonie), że to po prostu rodzaj taryfy ulgowej z jego strony. Czy ktoś mu uwierzy? No, pewnie, że nie. Tak; chłopak zostanie w karcianej rozgrywce zdominowany przez grupę staruszków o średniej wieku wynoszącej, na oko, osiemdziesiąt-parę lat. Dopiero za jakiś czas zorientuje się, że po przeciwnej stronie salki inni pensjonariusze – to znaczy ci, którym nie w głowie były jakieś namiastki hazardu (tak – stawką bywało wszystko, od rzeczy faktycznie posiadanych, po – na przykład – oddanie na następny dzień swojej porcji czekoladowego puddingu) – skupiają się na powolnych pląsach.
Spojrzy na Harpera.
I –
  • – Aha, no to cię powstrzymam [...] A potem przymuszę do różnych rzeczy. Jak już będziemy w domu, w domu, w domu u mnie.
– zaprosi do tańca Ettę.

Nie jest pewien w którym momencie przeszła mu trema – ale Prescott zaczyna przypominać tego Prescotta, którym bywał zazwyczaj. To znaczy – zamierzał być górą (w, prawdopodobnie – najbardziej błahy ze sposobów, biorąc pod uwagę serię karcianych porażek). Nie przewidzi tylko, że Harper sojusznika odnajdzie w... Tess. Bo to ona, właśnie – dziwnie rozbawiona pod nosem – porwie muzyka w kierunku, w którym zerwał się szatyn.
Sęk w tym, że –
– kiedy na co dzień obcuje się z osobami rozchybotanymi ponad schyłkiem życia, zazwyczaj do wszelkich spraw nabiera się innego podejścia. Pewnie, trzeba mieć w sobie odrobinę znieczulenia – na tyle zdrowego, by po powrocie do domu ze zmiany móc wejść znów w tryb rodzinny; a wszelkie troski zawodowe zostawić pod wycieraczką, jak zostawia się klucze. Czyli: poza pracą, ale zawsze dostępna.
Zatem: jeśli Tess miałaby wskazać jedną rzecz, którą praca w niej zmieniła – byłaby to potrzeba, by pozwalać innym czerpać z życia, które (przypominała sobie każdego dnia, wsuwając stopę z zalążkiem koślawości dużego palca w gumowe obuwie) nie trwa wiecznie. I często przemija szybciej, niż można byłoby się tego spodziewać. Często kończy się szybciej, niż przewidują plany. Często przeżywane musi być w ukryciu. W oszustwie.

To prawda: nikomu nie przyjdzie na myśl, że dwójka obecnych oszukuje, ale Tess będzie o tym po prostu to wiedziała. I jeśli Harper-Jack Dweller miał przez drobny spisek wyrobić sobie na jej temat nową, mniej przychylną opinię, to... była gotowa podjąć to ryzyko z uśmiechem na twarzy.
Spróbuje z nim zatańczyć.
Spróbuje. I kiedy powolna kołyska ruchów w pewnym momencie po prostu się zatrzyma, westchnie tylko, wzruszając ramionami. I dziewczyna porwie w ramiona Ettę (Etta poczuje się rozchwytywana – nie trzeba podkreślać, że będzie jej się to podobało); napominając jednocześnie, niby-prośbą, że kondycyjnie absolutnie bliżej jest jej do Rose, niż Pana Dwellera Jacka. Zaśmieje się. Mrugnie porozumiewawczo.

Co? – prychnie student, zaskoczony biegiem akcji. Stanie przed brunetem, ale ani drgnie w rytm muzyki. Zadrze głowę. Będzie się czuł, tak po prostu oszukany? oszust?, głupio. – Nie no, Harper. Daj spokój, cholera. Nie ma mowy. Zbierajmy się stąd, co? Zbierajmy się.
*** Westchnie. Jest zmęczony. Jest już – naprawdę – zmęczony. I widać to, po powiekach głaszczących źrenice z mozolną manierą. Po skroni, która od czasu do czasu chyli się na Dwellerowy bark. I zdradza go też obojętność, i swoboda, i serio-co-za-różnica-jesteś-mój. I kiedy ugryzie go w ramię; czy też skubnie raczej, nie siląc się nawet, by otwierać oczy. Jest noc. Jest ciemno. I – po całym dniu paranoicznego pilnowania się – jest mu go mało.
Za jakiś czas? Rozbudzi się nieco. Podsunie Harperowi swój telefon – urządzenie przemknie po udzie mężczyzny. Zsunie się, ale nie spadnie. Zachary zastuka palcem w ekran, ratując go przed wygaszeniem. Ten sam ekran przecięty będzie wstęgą przemierzanej przez nich trasy – z zaznaczonym, mniej więcej pośrodku, punktem. Później pochyli się w stronę Dwellera. Nosem zahaczy o płatek ucha. Szeptem:
Ugh, Harper? Twój szofer nie jest przypadkiem głodny? Może chciałby wpaść... tam... – Znów stuknie palcem. Ekran – znów błyśnie. – Tak na pół godzinki? Poczekalibyśmy na niego. Do Seattle jeszcze połowa drogi. Trochę się nudzę, Joachim.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Niespodzianka -
  • bo co, jeśli Prescott spotkałby się wtedy z inną zupełnie odpowiedzią?
Nie tutaj, Zachary.
tak, tu dokładnie; ale też tu - niedbale, jak niedbały jest swobodny ruch, którym się kogoś przygarnia do siebie.
"Do serca", tak chyba się mówi?
Do serca.

Gdyby, w każdym razie, Zach podszedł teraz, i go dotknął, Harper-Jack skapitulowałby natychmiast. Ot, w okamgnieniu -
Syngularnym spięciem mięśni oddał swoją niepodległość; suwerenność - zaprzedał natychmiast za jedno, choćby najprzelotniejsze, muśnięcie. Za ucisk opuszek biegnących różańcem kręgosłupa. Za ruch palców - dłoni niczym zgrzebło - wyczesujących z plątaniny kosmyków reminiscencję wichury i nadmorskiego piasku. Za oddech łagodną mgłą otaczający bark, albo skroń, granie brwi, albo policzek.
Sprzedałby się za jeden jego oddech.

Zachary zrozumiałby podobno, że dla chłopców jak Dweller nie ma rzeczy niemożliwych. I tylko Harper ukryłby przed nim, z pośpieszną troską, z jaką dziecku oczy zakrywa się na mijanym przypadkiem miejscu zbrodni, niewygodną weryfikację założenia (wysnutego w tak urwanej, jak i bezdźwięcznej salwie śmiechu), że -
  • Nie ma tu przecież żadnej sceny!
Błąd, Zach. Zawsze, zawsze, z a w s z e jest jakaś cena.

W każdym razie:
W innej rzeczywistości – w tej, w której na temat preferencji Prescotta z pogranicza melomanii zdążyliby już przeprowadzić rozmowę pod tytułem; wiem, że nie przepadasz za moją muzyką, ale-, Zach; ja, i wszyscy inni też prędzej czy później się dowiedzą; i to jest w porządku, słyszysz? wszystko jest z T o b ą w porządku; - to Harper zachęciłby go do podejścia. To on, wyprzedzając ruch fotografa, odwinąłby się przez ramię - nie jak do ciosu, lecz jak do pocałunku. Wyciągnąłby dłoń. Przechyłem ciała - choć na moment nawet nie przerywając popisu wirtuozerii - przylgnął do szczytu chłopięcego uda, albo gładzi biodra.
Oparłby się - ale nie pokusie. Oparłby się tak, jak oprzeć się czasami [o coś kogoś] trzeba, gdy się na barkach niesie cały świat. Oparłby się tak, jak się opiera gdy się wie, że własnym brzemieniem można się podzielić.
Zach, może kiedyś.
Ale nie dziś.
Nie dzisiaj.


Dobra i zła wiadomość jest taka, że Etta zapomni.
Zapomni, że przez chwilę wydawało jej się, że w tańcu prowadzi ją żaden tam Zeke, czy inny Zachariah, tylko przecież Teddy: och, ten sam najpewniejszy uścisk dłoni, ta sama stroma linia kości jarzmowych i ten sam odcień zdrowych, gęstych włosów, który z Wietnamu nie wrócił po 1964. Zapomni, że wnuk zagrał jej Elvisa, i że ograł ją w karty, tym samym - napawając dumą (bo to ona! - pomarszczona pierś okryta żółcią sukienki wyprężona dumnie w dychawiczym wysiłku - ona go uczyła r ż n ą ć!). Zapomni, że przed ich odjazdem, skradła chłopców do pokoju, i napoiła kieliszeczkiem-naleweczki. Zapomni, że spodobało jej się, jak błyszczały im się oczy. Zapomni, że przed snem - w trakcie rytualnego masażu limfatycznego stóp, zwłaszcza prawej, która już od dawna odmawiała posłuszeństwa - Tessa napomknie, że uroczy byli razem ci goście. Zapomni, że słońce zachodziło tego dnia w barwach żółci i amarantu - na wiatr.
Zapomni, że w ogóle tu byli.

Ale Harper -
  • Korzystając z faktu, że jego organizm - w przeciwieństwie do większości tych, które go aktualnie otaczały, cechuje się pełną, podobno, sprawnością - wyciągnie szyję i łypnie Albertowi przez ramię, a potem w podszepcie umożliwi Janette wygraną, zdradziwszy, jakie karty trzymał w pomarszczonych dłoniach jej oponent.
    Skrzywi się tylko na myśl o trofeum w postaci puddingu czekoladowego. Nie będzie myślał o Elliottcie. Nie będzie myślał o Elliottcie. Nie będzie myślał o -
    - Poddaję się! - jęknie z teatralnym dramatyzmem. Rzuci karty na stół, czoło w poddańczym geście zaś oprze, pokonany, o kanciaste ramię babci. Pozwoli jej przebiec palcami po swoim policzku. Uśmiechnie się. Pozwoli jej - polizanym wcześniej subtelnie palcem - wygładzić kogutkowaty kosmyk sterczący nad czołem. Pozwoli jej zapomnieć o swojej
    - czyjej!? - rychłej śmierci
- będzie pamiętał.


___
Zachary’emu jest go mało?
To miłe, i nieustające nawzajem.
Ale, mówiąc zupełnie szczerze, przyczyna, dla której i Harper nie będzie się (już? póki co? chwilowo? na razie?) pilnował, jest raczej od tego rodzaju tęsknoty niezależna.
Bo Harperowi, zwyczajnie: się nie chce. Tak. Po prostu: nie ma siły.
Szofer podpisał wszystkie możliwe NDA, jakie Iris zwykle trzyma w rękawie garsonki, i jakimi ciska o stół przy każdej możliwej rekrutacji, poza tym - i on zdaje się być wystarczająco wykończony, by wzrok koncentrować raczej na tym, co dzieje się na szosie, a nie na tym, co miejsce ma za jego plecami. Żaden wielki mi skandal, zresztą; zobaczyłby tylko rękę bruneta wyciągniętą luźno ponad oparciem siedzenia, i kciuk zapędzający się - ale w sumie może w wyniku pomyłki? - za kołnierz drugiego z pasażerów; ostrożnie.
Pewnie nie musiałby się nawet krygować. Pewnie mógłby teraz powiedzieć po prostu: Proszę się zatrzymać. Muszę obciągnąć mojemu koledze.
Ale w jakimś sensie - fajnie jest poudawać.

Więc Harper poczeka. Pokiwa niby-mądrze głową, dwa palce przyciskając do ekranu telefonu - oddali je od siebie niczym bliźniacze części pełnego, zamkniętego nawiasu, i tym samym - przybliży wybraną przez Zacha lokację. Zmruży oczy, pociągnie nosem. Zapamięta jakiś punkt szczególny, odwróci telefon - pozwalając tylnym siedzeniom znów utonąć w mroku.
Na cztery minuty, nim z błękitnawego półmroku pobocza wyłoni się budząca (zależnie od doświadczeń wczesnodziecięcych nastawienia) respekt, rozbawienie lub przestrach sylwetka potężnego knura, Harper jakby przebudzi się z drzemki (gówno prawda, wcale nie spał - czuwał, obracając na żarnach myśli linię melodyczną sączącej się z radia piosenki; RY X albo Novo Amor, wszystko jedno - ale i tak zastanawiał się, co by można z niej ukraść). Wyciągnie rękę, opierając nasadę kości trójgraniastej o oparcie fotela kierowcy. Chrząknie.
- Hej? W zasadzie... Czy moglibyśmy się niedługo zatrzymać? - zagai. Podchwyci wzrok kierowcy w lusterku - zastanowi się, czy napotka w jego oczach brak zaskoczenia, czy ulgę - Na trochę... Na małą przerwę. Bo Zachary Zachary Zachary Abel się nudzi ma nudności - złośliwe cyknięcie języka - Wiadomo, choroba lokomocyjna.

Szczęśliwy przypadek - zajazd, i steakhouse, i przylegający doń placyk, na którym za dnia strudzone wojażami rodziny urządzać sobie mogły przerwy i pikniki - trafi im się absolutnym cudem. Zjadą więc - z asfaltu na pobocze, z pobocza na parking; tam zaś znajdą miejsce subtelnie otulane mrokiem.
Harper powie kierowcy, że ten ma spokojne pół godziny. Aha? Tak, nie ma sprawy. Oni tu sobie posiedzą. Potem przyjdą. Albo się przejdą - dla zażycia powietrza.
Jakby dla potwierdzenia własnych słów - choć w sumie niepotrzebnie - sam wysiądzie wówczas, gdy zrobi to kierowca. Przejmie kluczyki, przeciągnie się. Spyta, czy w bagażniku jest dodatkowa butelka wody? (Jest). Wsparty o karoserię, odprowadzi szofera wzrokiem - w krąg latarnianych świateł, potem na dywan poświaty barowego neonu. Obejdzie samochód, otworzy drzwi od strony Zachary'ego.
  • W tym świetle wyglądać będzie, tak jakby nie miał połowy twarzy, i ani krzty wstydu.
- Zach? - W jego głosie jest coś zimnego metalicznego; smakuje jak krew - Ugryzłeś mnie - Nie oskarża. Stwierdza fakt. Oparty dłonią o łuk samochodowej ramy - D l a c z e g o mnie ugryzłeś? Jesteś g ł o d n y ? - naiwnie, ale nie-niewinnie - Bo jeśli tak… - wskazuje na majaczący w ciemności rys zajezdni
- Możesz iść, nie? Posilić się. Odpocząć ode mnie. Droga wolna.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Wszystko ma swoją cenę. No, fakt – f a k t podkreślony zblazowanym kiwnięciem głowy. Przecież uprzedzał – od samego początku. Że, na przykład, za dzień spędzony na (cywilizowanym co prawda, ale wciąż –) odludziu, przyjdzie im zapłacić przeziębieniem. I głosem rozharatanym wybojami tonów, którymi zmuszeni byli przebijać się przez nieustające zrywy wiatru.
Ludzie też. Choć nie zawsze w sposób, którego można byłoby się po nich spodziewać. Zachary wygląda teraz tak, jakby spojrzeniem taksował trzydziestojednolatka. Celem-wyceny, ma się rozumieć.
I widzi. Chryste – widzi. Smukłą, ale nie wiotką, figurę męskiej sylwetki. Głęboką czerń, w której – gdyby nie przytłaczająca bliskość – mógłby się zgubić. Kontury liźnięte jaskrawą wstęgą neonów; kolorem tak wyrazistym, że w przyrodzie świadczyć mógłby o dwóch tylko rzeczach.
Pierwsza: od Harper-Jacka Dwellera lepiej się trzymać z daleka. To prawda, rzuca się w oczy – w starannie wypracowanym uroku opartym na latach praktyk, wskazówek i konsultacji. Ale jest też – przede wszystkim – ostrzeżeniem dobijającym się do zdrowego rozsądku przez mgłę czaru; przed toksyną zamkniętą w obiegu jego organizmu. Ostrzeżeniem, o którym – zapędziwszy się dłonią w wewnętrzny rejon ud – łatwo można zapomnieć. Tak naprawdę: po prostu nie chce się pamiętać.
Druga: jest oszustem. A to? To tylko kamuflaż, który miałby uchronić go przed krzywdą. W rzeczywistości – okazałby się całkiem bezbronny.

Zmieniłeś zdanie? – pyta, szczerze zaskoczony. Szpicem języka trzaśnie o wąską przestrzeń pomiędzy horyzontem dziąseł a podniebieniem. Pozwoli sobie na krótką pauzę; i w tej przerwie przemknie grzbietem dłoni powyżej linii męskiego kolana. – Mówiłeś, że mnie powstrzymasz. A potem... (Obiecałeś) że mnie do czegoś... zmusisz, huh? Mam nadzieję, że ta część nadal jest aktualna.
Wartość Harper-Jacka Dwellera wciąż rośnie. (Do czego mógłbyś mnie zmusić?; pyta, dużo ciszej.)
Ale finalnie – zdążył wyręczyć Zacharego. Sam się wycenił. (Do czego chciałbyś mnie zmusić?)
Na jeden [Jego] oddech. Sprzedałby się – za jeden [Jego] oddech.

Yeah, well, you’re not the “all bark no bite” type, either. So, can we just cut it out with all this bullshit?
Wzrusza ramionami. Opiera się, wygodniej. W tamtej chwili nawet na niego nie patrzy. Gdyby Dweller zechciał teraz poddać pobieżnym oględzinom twarz chłopaka, mógłby pomyśleć, że wygląda na urażonego. Ale nie jest obrażony; wszelkie domysły utnie wywrotem źrenic po bieli w objęciach powiek.
You see, I’m not hungry. But I think I-
Zachary nie jest jeszcze przekonany w co pogrywa sobie brunet. Ale przyjmuje zaproszenie – w ciemno. Palcami zahacza o oparcie kanapy rozpiętej na tyłach samochodu. Podnosi się; podrywa biodra, środek ciężkości ważąc gdzieś na osi ciała. A potem umości się przed Dwellerem – przyznając sobie absolutne minimum przestrzeni. Z jedną ręką – wczepioną w dach samochodu i drugą – przełożoną przez jego drzwi. Pochylony lekko, wspięty na palcach. Tym razem alabaster skóry zarysuje bardziej świadomie – podszczypując parę punktów pomiędzy szyją, a płatkiem ucha.
… actually, I might be a little bit thirsty.
Za który oddech, Jackie? Za który wolałbyś się sprzedać?
Ten?
  • Przytrzymany w płucach, a potem połknięty posłusznie, zanim jeszcze znajdzie swoje ujście spomiędzy warg. Dla niego? Mógłby dławić się tlenem, jak złogiem zwężającym pobocza tchawicy.
Ten?
  • Oddech Zacharego – zamknięty miękko na oddechu mężczyzny. Draśnięcie gorąca pędzącego pod prąd; elektryzującego – owszem. Ale takiego też, które w zderzeniu czołowym mogłoby doprowadzić do śmierci fatalnego wypadku.
Czy może... T e n?
Oddech, w który wprasza się parę mrukliwych dźwięków.
I bet you could put this mouth of yours to better use instead.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Do czego mógłbyś mnie zmusić?
- Do wszystkiego, do czego tylko bym chciał.
- Do czego chciałbyś mnie zmusić?
- Do wszystkiego, do czego nie zmusił Cię jeszcze nikt inny.

Zobaczysz, Zach -
  • ostrzeżenie: ratuj się, być może faktycznie wypisane w jaskrawości barw, które składają się teraz na Harper-Jacka Dwellera:
    • - w niemal fluorescencyjnej jasności skóry rozpiętej między naprężonymi ścięgnami szyi, i gałkami kłykci zaciskanych w pięści dłoni;
      - w dziwnej zieleni tęczówek - (kurewskiej królewskiej pstrokaciźnie plamek malachitu, cętek mołdawitu i pasków perydotu, pokreślonych rzadkimi maźnięciami złota) - dwóch okrągłych witrażyków, wpiętych w pół-okryte powieką nadświetle gałek ocznych;
      - w czerni rozjuszonych wiatrem włosów, które jakby - choć wicher dawno przecież ustał - nie chciały przestać się gniewać, rozstroszone na wszystkie strony świata [dopiero potem - Zach ujarzmi je jednym ruchem ręki];
      - w fioletach i purpurach kratownicy mikrych żyłek, pomiędzy którymi w kółko i krzyżyk zagrać byś mógł z samym Diabłem - na szczytach jarzma, we wnętrzu dolnej wargi, w obciążonej obrączką kolczyka konsze ucha - drażnionego przez Cię czubkiem nosa; Harper łapie własne odbicie - paletę bezbronności - w karoserii SUVa; wzdryga się drży z obrzydzenia podniecenia.
Będziesz biegł. Sssłyszysz? Lawirując pomiędzy ludzką zbieraniną, potykając się prawie o sznurówkę lakierek. Ja stracę przytomność, a Ty zmysły. Będziesz biegł.
  • Będziesz błagał. Z każdą zgłoską uboższy w godność. Zapętlony w litanii, którą przekupić spróbujesz chyba cały Wszechświat. Będziesz błagał.
    • Będziesz - Obrazek. Jak jeszcze nigdy nikogo. Będziesz -
Nie może zebrać myśli.
Ale w zasadzie - nie to było dziś jego ambicją. Odsyła je więc na przepustkę, ot, krótkie wychodne - jak, w nader ludzkim odruchu, spontanicznego urlopu udzielić można gosposi albo lokajowi na jedno popołudnie.
- Mh, bossy - parska. Podoba mu się - bardzo; ale brzmi tak, jakby nie podobało mu się wcale. Osiada dłonią w przesmyku między szyją, a wznoszonym ku dachowi ramieniem chłopaka. Trzyma. - Thirsty, you say? Didn’t (you; język potyka się o dolne zęby) hear him? We’ve got water… - nie może jakoś okiełznać wzniosów-upadków-wzniosów własnej piersi. Powoli traci cierpliwość (ale chęci? nie) - Oh, get back in that fucking car, will you?

Do wnętrza pojazdu wmusza Zacha jednym, krótkim pchnięciem - takim, które w zasadzie nie wymaga żadnej siły. Śmiesznie: taktownie czeka, aż chłopak podwinie nogi; w głupim wychyleniu głowy sprawdzi, czy mu nie przytrzaśnie polaru.
Obchodząc samochód - z przystankiem koło bagażnika - żachnie się nad własnymi reakcjami. Ale się nie zatrzyma -

- Brought you some - do samochodu najpierw wsiada półlitrowa Perrier, dopiero potem brunet; wsuwa zielone szkło butelki w kieszeń przedniego fotela, zamyka za sobą drzwi, podwija nogę, biegnie dłonią wzdłuż cięciwy uda Prescotta.
I tak, może Zach jest spragniony, ale to Harperowi zasycha w gardle.
Co?
Przełknięcie.
Zasycha mu w gardle.
Gdy patrzy na tego dzieciaka - syna Kenta Prescotta - pod jednym jego [Harpera] dotykiem, za jednym jego [Harpera] poleceniem usadzonego na tylnym siedzeniu SUVa, ubranego w jego [Harpera] własną bluzę, totalnie ogołoconego za to z całej tej swojej sukowatej aury, którą na co dzień otaczał się jak ostrokołem. Zachary'ego Prescotta; z całą tą jego wkurwiającą zuchwałością, zwyczajowo upchniętą w kaszmirowe sweterki Laurena i krochmalone błękity pod nos dowożone mu z pralni; z echem Mid-Atlantic Accent pobrzmiewającym w niektórych zgłoskach, gdy się zapędził, i zapomniał o millenialnym slangu. Z profilem odziedziczonym - aha, no tak - po nikim innym, jak po ojcu (jak to się zwykle dzieje w przyrodzie, z prawdopodobieństwem w stosunku fifty:fifty).
Myśli: mam Cię.
Znowu. I będę Cię miał (znowu). Na łasce i niełasce, na wyciągnięcie ręki. Na zawołanie, za komendę, na jeden jęk albo oddech - właśnie.
Ale wbrew pierwotnemu założeniu - nie czuje, w zasadzie, satysfakcji.
Nie, serio. I zdaje sobie z tego sprawę z nagłym zrywem czegoś, co czai się w kolebce łona i między żebrami, ze skowytem skłębionym w zaciśniętej krtani.
  • Zach nie jest trofeum, jest nagrodą.
A Harper?
Pragnie go tak strasznie, że mógłby się rozpłakać.

Jednakże:
- Where’s your manners, Prescott? - z typowym sobie wdziękiem pozwala, by gramatyczna poprawność poszła się jebać. Może się myli, ale chyba - z kolanem przysuniętym do krawędzi siedzenia, jedną dłonią u nasady chłopięcego karku, drugą: na barku - niżej- na piersi - niżej - na brzuchu - niżej - ma go w garści (mhm? przecież c z u j e). Zawisłszy wargami nad skronią szatyna: - (szeptem) No, na co czekasz? Poproś.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

18+

Przejdzie mu przez myśl pytanie – wyjałowionym tropem powziętym w gruncie rzeczy całkiem znikąd: czy Harper czuje na sobie jego spojrzenie. W mikrych przejściach pomiędzy zamknięciem drzwi, obejściem auta – i kiedy wreszcie pozwoli poczuć się obok (rozkojarzony tylko na moment, kiedy zamknie ich w przestrzeni stosunkowo wąskiej, ale nadal – jak na standardy tyłów – mocno luksusowej).
Zamknie ich w próżni. Odciętych od świata ścianką przyciemnianych szyb. W ciemności rozproszonej wyłącznie surowym światłem elektronicznego panelu wciętego w deskę rozdzielczą; zmrożonego bezruchem wyświetlanej mapy. Tej, z której (póki co) nie będą mieli większego pożytku.
Do tej podróży nie potrzebowali bowiem wskazówek. Pewność, z jaką męska dłoń spacerowała zboczem jego uda była wystarczającym świadectwem; znał trasę. Wiedział, gdzie powinien się zapędzić. W którym miejscu z w o l n i ć – na którym odcinku nie warto tracić czasu i – wreszcie – któremu powinien poświęcić więcej uwagi.
Harper-Jack Dweller wiedział jednak, przede wszystkim, w jakim momencie się zatrzymać, żeby –
– żeby doprowadzić Zacharego Prescotta do szaleństwa.
– samemu sobie sprawić nieco przyjemności. Tak; szatyn nie musiał nawet na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że jest to rodzaj sadystycznej pokusy; że Harper cieszy oko widokiem regularnych spięć mięśni, które rwą się do niego – w ostatniej chwili powstrzymywane dość jednoznaczną komendą.
Taką jak, na przykład – poproś.

Ale zanim:
Prescott obserwuje, jak muzyk przekomarza się z nim w boleśnie zabutelkowanej dosłowności. Przeciąganej umyślnie i, tak zwyczajnie, uszczuplającej zasób czasu. Pierwszym odruchem wyciągnie dłoń w kierunku telefonu, żałośnie osuniętego na wyściełaną tapicerką krawędź. Ot, w krótkiej kontroli upewniłby się, że mają do swojej dyspozycji (co najmniej) pełne dwadzieścia cztery minuty. Ale nie zdąży. Nie zdąży; wytrącony obecnością Harpera nie tyle zignoruje, co zapomni o początkowym zamiarze.
Przypomni sobie w chwili głuchego tąpnięcia smartphone'a o podłogę samochodu. Uderzenie wyciszone wyłącznie jakąś pierdoloną matą – czymkolwiek – Kurwa – pomruk: Dweller, zostaw, nie obchodzi mnie to.
Nie obchodzi go czas. Nie przy nim.
Na mnie. Skup się – na mnie. Shh, tutaj, na mnie – bła-
Westchnie – z rezygnacją, i z myślą zapętloną na przodzie świadomości, że było blisko. Było blisko – już pod jednym jego dotykiem.
Why don’t you just pack it – bezdźwięczne szarpnięcie strun głosowych; przedwcześnie zaduszony pomruk; Harper przecież c z u j e, że ma go w garści – in, huh?
I kiedy trzydziestojednolatek w zrywie kontemplacji będzie w Zacharym doszukiwać się swoich trofeów czy nagród; Zachary pomyśli – dość nagle – że mógłby dla niego być wszystkim czymkolwiek tylko zechce.

Potem, jednak, zaryzykuje.
Problem w tym, proszę pana, że... Jak na „przymus”, czuję się dosyć... swobodnie. – W tym samym czasie, w którym szept Harpera koncentruje się na jego skroni, szatyn unosi palec wskazujący. Niespięty wiraż paliczka podsuwa pod brodę mężczyzny; pogładzi chwilę, przemknie niżej. Po wypukłości grdyki, w krótkim romansie z, zaśmiałby się (gorzko) w duchu – ogryzkiem zakazanego owocu. W dół. Wsunie się pod ciepłotę polarowego materiału. Skubnie spodnie, pasek. W dół (wciąż jednak – ponad skrawkiem dżinsowych tekstyliów); z kłębem kciuka dociśniętym do męskiego podbrzusza. Zach się w niego wczepia. – Równie dobrze mógłbym się teraz zająć tobą. Mogę się, uh-
Wzrusza ramionami. Zwalnia rękę; omija dłoń Harpera. Tak naprawdę? Jest tak blisko, że mógłby ją strącić. Podciąga bluzę. Rozpina pasek, poluzowuje.
Mogę się zająć sobą. Sam.
Jedną ręką; prześlizgnie się pod materiał bokserek. Drugą, sięgnie gdzieś za siebie – przeciągnie po taśmie pasów, tym razem – bezpieczeństwa. Zrobi to za szybko. Zapiecze (bez znaczenia; i tak jest mu gorąco – i wszystko go boli).
Prostując się, ukróci pozostałość dzielącego ich dystansu. Wpije się w niego; tonem rozkojarzonym, płytkim, wytrąconym. Tą samą skronią, która przed chwilą chłonęła Dwellerowe ultimatum – w akcie niespodziewanej bezbronności – oprze się o niego. Zwyczajnie. Zbyt miękko.
Jack? Po prostu mnie powstrzymaj. – W oczekiwaniu na kaptaż – zadrży;
Mu głos. I on. On też – zadrży.
Proszę.
Po prostu mnie –
Ostatnio zmieniony 2022-03-04, 20:02 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

wybitnie 18+
boże, pójdę do piekła
moich rodziców - serdecznie przepraszam



..."jest mu gorąco", tak?
I -
  • Wszystko go boli?
Śmiech.
Bezgłośny, panoszący się wyłącznie we wnętrzu: w nawie krtani, pod sklepieniem podniebienia, ale i niżej
  • - n i ż e j -
    • smugą dźwięku liżący pas podbrzusza i cieśniny pachwin.
B o l i?
- Boże, przecież to nie jest ból.
Ból jest reakcją na tortury.
A to? To są dopiero negocjacje. To jest dopiero preludium.

Nie. Nie czuje na sobie jego spojrzenia - otrzepawszy się z niego pośpiesznym ruchem ramion wyciąganych ku samochodowej klamce - takim, jakim posiłkować się można w pojedynku z ostrzałem deszczowych kropel; ale czuje jego oczekiwanie - w sobie.
W ogniu trawiącym cięciwę kulszy - służącą teraz raczej za lont. Potrzeba tylko jednej skry -
  • [ Trzaśnięcie drzwi ]
Harper się mości. Rozgaszcza w polu wrażenia, że Zach może, rzeczywiście, zająć się sam-sobą, ale - jak mówi się czasem o osobach nękanych cierpieniem - naprawdę nie powinien być teraz s a m. Dobrodusznie dotrzyma mu towarzystwa.
– …”pack it in", huh? - droczy się, śmieje złośliwie, ale i - w dualizmie dozwolonym tylko w takich chwilach - serdecznie. Z bezbronnej, szczeniackiej irytacji; z bioder niecierpliwie, pożądliwie podrywanych na spotkanie z jego dłonią. Z drgliwego ruchu rozchylonych warg w spowitą mrokiem przestrzeń wyrzucających staccato tchu. Policzkuje Zacha płachtą gorącego powietrza. Naśladuje. Przedrzeźnia. I jeśli Zach czuje, że Harper robi się wredny, ma rację. Jest wredny, ale nie bezduszny. I jeśli Zach czuje, że Harper robi się okrutny, ma rację. Jest okrutny, lecz nie bezlitosny. I jeśli Zach czuje, że Harper nie ma w tej torturze skrupułów - ma rację, ma rację, ma rację. Brak mu skrupułów (ale - jakoś tak wyszło felernie - nie serca) – So eager.
  • – Jack? Po prostu mnie powstrzymaj –
- Nie - prycha - Jeszcze nie teraz.
Śledząc ruch ręki chłopaka - wzrokiem łagodnie tylko zasnuwanym mgiełką podniecenia - pozwoli kącikom warg wywinąć się w lekkim uśmiechu. Zanotuje ruch palców, jak w szkolnym równaniu - z napięcia ścięgien wyczyta ładunek potrzebnej Zachary'emu siły. (Z)rozumie.
I, w jakimś sensie, to pewnie też jest komfort bycia z facetem; dziewczyny - zwyczajnie - nie zawsze wiedzą takie rzeczy. Jak dotknąć. Gdzie. Kiedy. Kiedy przestać - kiedy się zatrzymać.
Ale teraz, prawdę mówiąc, nie ma dla Harpera większego znaczenia, kim Zachary jest, lub kim twierdzi, że nie jest, lub kim będzie, gdy następnego dnia w dół pożarowych schodków zejdzie krokiem jakby sennym, trochę chwiejnym, stabilnym niby, lecz niepewnym jednak, lub kim nie będzie już nigdy więcej.
Liczy się tylko ciche, zabawne klapnięcie skroni, opadającej na jego ramię w kapitulacyjnym akcie. Czoło dopchnięte w zagłębienie ciała niecierpliwym, desperackim niemal ruchem. Bliskość. Nawiązana w niedorzecznym kontekście.
Harper w niepowstrzymanym odruchu pobiegnie dłonią ku prescottowej potylicy. Podtrzyma; pozwoli mu się wtulić. Czule.

A potem, w szczycie okrucieństwa:
- Szybciej.
Chrapliwym, brutalnym wyrzutem dźwięku. Z "nie waż się odmówić" wplecionym między głoski. Wyceni, tym razem on, wartość ruchów Zacha na jakieś pięć oddechów. Rwanych, lecz przynajmniej z heroizmem. Doceni starania. Westchnie:
- No dobra.
Następnie:
- No już, zostaw.
Ale też:
- Daj.
Niezdecydowany jakby, ale pewny.
A także - w przyzwoleniu i zakazie jednocześnie.
Odepchnie dłoń Zacha. Prędko; strąci ruchem na granicy irytacji. Starszy, kurwa, stażem: Pokażę Ci j a k.
Spęta ręce - w nadgarstkach, prowizorycznym więzem własnych palców. Podtrzyma - nad głową? Za głową? Dociśnięte do skaju siedzenia?
I puści się - pędem, trasą cielesnych przesmyków, przestrzenią dzielącą dwie biodrowe kości.

Ale także: puści się jak d z i w k a.
Bez wstydu. Chryste, na co komu wstyd na tym etapie?

Jeśli Zach spojrzy w lusterko - wąski prostokąt szkła o krawędziach gładzonych obłością obudowy, podbity tylko smugą syntetycznego światła - zobaczy kant policzka w opadach i wzniosach, i płótno skóry wzdęte wulgarnie kształtem swojego własnego ciała.

Jeśli ręką zapędzi się - tak, dziś wolno, byleby tylko nie za szybko - poniżej granicy przyzwoitości, natrafi palcami na efemerydę potu wstępującą na nasadę męskiego karku, roszącą płaszczyzny pod plątaniną ciemnej czupryny, liżącą załom skroni.

Jeśli nadstawi ucha, natomiast, usłyszy, chrzęst przesuwanej na bok klamry, szelest jeansu, lubieżne mlaśnięcie warg owijanych wokół żaru. Jakąś chwilę później - Harper się zakrztusi, sytuację recenzując salwą jednoznacznego dźwięku. Złapie oddech, potem chwyci się chichotu - skłębionego pod górną wargą, ocieraną właśnie wierzchem dłoni.
- M-mm? - wytłumione, lecz niecenzuralne.

Tylko, że w sumie... Harper, mimo wszystko, jest z dobrego domu. Nadal się więc trzyma zasad etykiety. Nadal pamięta, że niektóre rzeczy, wbrew pozorom może, wolno konsumować używając palców; obejmować dłońmi, wsuwać z wolna w głodne usta. W razie saliwacji - ich kącik otrzeć brzeżkiem podkoszulki serwetki. Przeprosić.
- Mm?
A przede wszystkim: nie mówić z pełnymi ustami.

Więc Dweller się cofnie; poprawi - na siedzeniu, przede wszystkim, bo z poprawnością moment ten niewiele ma wspólnego. Przysunie - do Zacha; i w przelocie chłopak poczuje go na własnych wargach, ale -
  • na własnych wargach poczuje też siebie.
Przymusi go by nań popatrzył. I sam - spojrzy w niego.
- Co byś chciał?
Ruchem wymiennym, z dłonią w zastępstwie warg.
Z w a l n i a .
Przyspiesza.
Z - w - a - l - n - i - a .

- No, Zach? C z e g o.
  • Byś.
    • Chciał?

Żeby przestało Cię boleć?
  • Czy żeby bolało b a r d z i e j?
- Poproś.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

18+

– Daj.
Tak (do niego) mówi.
Zanim puści się jak dziwka; śmieszne, biorąc pod uwagę że jeszcze przed momentem obydwoje się wyceniali.
A Zachary – w pewnego rodzaju podświadomej kapitulacji – go posłucha. Podda się poleceniu. A potem? Potem połknie, niby-przypadkiem – dostawioną u przodu literę. Po prostu mu się odda. Odda mu nadgarstki i przysługę – zdradzając jaka jest najkrótsza droga, by upaść. I tylko tyle; tylko tyle wystarczy, by w intymności wieczoru odnaleźć w chłopaku przeczucie, że chce potrzebuje mu się powierzyć.
Ukryty za blagą powziętego głęboko oddechu; niby-zblazowanego poślizgu źrenic. Ale wibrato mięśni daje do zrozumienia, że organizm Zacha pierdoli to, co chciałby, a czego nie chciałby d a ć po sobie poznać. Bo wie, czego potrzebuje. Co jest konieczne. Wie, że tak będzie lepiej. Że tak jest-
Och, kurwa. T-tak, t-tak (jest) dobrze.
I kiedy miękkim zrywem dociśnie policzek do oparcia, prowadząc za sobą przechył ciała – poczuje się tak, jakby brunet znalazł najczulszy jego punkt. Z trudem ogniskować będzie błądzący w przyjemnej mętności wzrok; na wypukłym podbiciu męskiego policzka. Na kropelce potu pochłoniętej przez materiał kołnierza.
Acha – znajdzie najczulszy jego punkt. Zachary, choć na własnej szyi krtani zaciska teraz zapętloną mantrę, nie przestawaj, Boże, nie przestawaj, nie- zorientuje się wkrótce, że mężczyzna po prostu pamięta już, gdzie go szukać. Gdzie szukać: pojedynczej zadry, przez którą równomiernie wypruwał chłopięcą duszę. Wypruwał – ale nie wypluwał; Zacharemu mogłoby to nawet schlebiać.
Chryste.

Nie, Jack, n-nie – szarpnie tylko, tępym charknięciem podcinając strunę głosu. Dłoń, samoistnie, poderwie się do lotu – równie szybko opadłszy na grań ordynarnie odchylonego kolana. Harper-Jack Dweller się cofa; ale to Zachary sztywnieje. Chciałby to – po prostu – skończyć.
I chciałby też, żeby w ten sposób mogli trwać – kurwa – wiecznie.
Bo:
choć, być może, Harper uznał, że Prescott w naturze ma coś z suki, tak pod znajomą rękę podsuwa się z manierą zwykłego kundla. Uważne spojrzenie (posłane mu najpierw z dołu – potem z dającej przewagę wyżyny) dostrzegłoby jednak, że nie kieruje nim grzejący w trzewiach sentyment. Na odwrót – jest wyziębiony wzbierającym od dawna głodem.
Tak głodny, że mógłby, wkrótce, umrzeć; z widmem ulgi wzbierającej na horyzoncie własnego ciała – zgodzi się na wszystko. I – brunet wie – że sam doprowadzi do chwili, w której drżący pod przed nim chłopak będzie skomleć; w prośbie o uwagę.
Fuck, now, that’s disgusting – prychnie; gorycz słów łagodząc jednak krótkim spięciem przyjemnego grymasu. A potem – grymasu przyjemności.
Kiwnie na niego.
Wbrew poprzednim zapewnieniom: jest więc – bardzo – b a r d z o – głodny. W pętelce arkanu własnej dłoni ściśnie wypukłości żył – felce męskiego przedramienia, które – gdzieś w trakcie całego zajścia – ogołocone zostało podwinięciem rękawów. Harper ma przecież klasę; a Prescott jest wyrozumiały. Nie chcą (się) ubrudzić. W krótkim otarciu warg poczuje siebie; ale jest to smak dość prosty, niewyszukany i raczej mało satysfakcjonujący.
Chodź. Tutaj. – Kciuk oprze o górną wargę bruneta; nasiąkłą czerwień przez ułamek chwili ociera tak, jak ociera się łzy, krew i każdy inny rodzaj skroplonego bólu i przyjemności. Wytrze czule czule czule pociągnięciem wolnym, ale przede wszystkim – starannym.
Zachary. W tej jednej chwili.
Mógłby. Jeść. Mu. Z. Ręki.
Dlatego:
poprowadzi ją; własnymi palcami wpiętymi w grzbiet śródręcza – obetrze jeszcze plamkę śliny wezbranej w kąciku ust. I przysunie go do siebie. Potem jego dłoń. Jego palec – do swoich ust. Przepuści swobodnym repasażem szorstkiej nasady języka. Obejmie. Wsunie – w siebie. Głębiej; niewprawionym glissandem prześlizgując się po progach palca.
Zarzewie ognia gaszone odwracanym wzrokiem: od struny chroboczącej w brudnym dźwięku rozpiętej na szyi ujętego w ramionach gryfu.

Wycofa się w milczących falach dezercji – z wilgotnym kląśnięciem języka. Przygryzie zębami miękką tkankę opuszki. A potem – sięgającym wstecz wstecz wstecz – wyrazie uznania, Zachary zupełnie lubieżnie osunie się językiem po równi jego palców. Zanim znów nie zanurzy ich w swoich ustach. Długim pociągnięciem wkradnie się pomiędzy – zaczynając od distalis ustępującego przesmyku.
Wie, co robi.
I Harper również wie, co robi siedzący na przeciwko niego chłopak.
Zachary się nauczył.

Zachary uczy się [go] dotykać. W bolesnym wyparciu świadomości, że w tej samej chwili uczy się dotykać wszystkich innych mężczyzn. Zrozumie to – kiedyś. Ale jeszcze nie teraz.
Kabina auta przygarnie sekret ciężkiego, młodzieńczego suspirum.

Krótkim wznosem podsunie się do niego – zawadzi o coś kolanem, zahaczy łokciem, tąpnięciem wzbierającej w nim oskomy pozwoli sobie na to by stracić zmysły równowagę. Wyszepcze; Jezu.

Z w a l n i a .

Wyszepcze w przestrzeń pomiędzy nimi. Bezdźwięczne proszę.
A potem w Harpera. Harper? Proszę. Błagam.

Przyspiesza.

W jego policzek – w zręb szczęki, w usta; w wąską, ale nie nieistniejącą przepaść kłębów parzącej duszności.

Z - w - a - l - n - i - a .

B ł a – a – ugh; przez rozchylone wargi przetoczy się wyrwany spod samokontroli jęk – krótki, zduszony czym prędzej czernią-bielą-czernią pod-powiek (migotaniem – serca); lub bielmem, jakim zachodzą nie tyle jego oczy, co cały świat. Za ten jeden ton wydyszany prosto w usta bruneta – będzie mu, zwyczajnie, wstyd.
Ale jeszcze bardziej zawstydzi go nagła, następująca po nim cisza.
I bardzo głośny nawrót świadomości.
O-och. Szlag, kurwa. Kurwa! – Szarpnie się, ale nie odepchnie go. – Chryste, p-przepraszam, Jack, przepraszam. K-kurwa, n-nie chciałem-

Nie odsunie się.
Nie wie – dlaczego.
Ale chce potrzebuje mu się powierzyć.
Ostatnio zmieniony 2022-03-04, 20:02 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

18+

Boże - pomyśli Harper, ale epitetu tego bynajmniej nie kierować będzie pod adres wszechmocnego, siwego faceta, w narracji niejednej religii wszech-spoglądającego na nich teraz z góry (jakże, jakby się nad tym zastanowić, zajebiście perwersyjnie), - ale Ty jesteś…
  • - no? N-no właśnie, Jack, w sumie to jaki?
    • Młody. Nieposłuszny. Bezbronny? Przerażony. M -
I, z boską, faktycznie, manierą - ostatni i pierwszy dech szatyna przyjąwszy w siebie - Harper-Jack Dweller przeczeka chłopięcą śmierć; i wszystko, co śmierci zwyknie towarzyszyć - choć w rewersie:
- rigoris - wzburzonej krwi zamkniętej w komnatach tkanek, która na moment zdaje się zmieniać stan skupienia; tężeć; stawać - razem z czasem - w miejscu;
- tremoris - niepowstrzymany, pulsacyjny ruch tektonii ciała, prowadzący - nieuchronnie - do anihilacji;
- commotio cordis - "agitation of the hear", terror, ostatni zryw, trzepot podciętych skrzydeł rzęs tuż przed nastaniem ciszy, oraz:
- apnea - bezdech; powzięty z trudem - i tylko chyba cudem, gdy brunet, łaskawie, wtłacza między wargi Zachary’ego, wstęgę własnego powietrza.
Dzieli się. Albo - (mu) oddaje;
  • jak można komuś oddać w bójce; albo jak można komuś oddać życie.

Następnie zanosi się cichym chichotem. Przekorną, prześmiewczą melodią podwędzoną z Męskiej Szatni - tego królestwa poddaństwa i dominacji, w którym, poniżej linii społecznych konwenansów, niejeden młokos przeszedł najróżniejsze formy inicjacji.
Zach w tym czasie:
  • - O-och. Szlag, kurwa. Kurwa! – Szarpnie się, ale nie odepchnie go. – Chryste, p-przepraszam, Jack, przepraszam. K-kurwa, n-nie chciałem -
- jest zakłopotany, chyba?
Zupełnie niepotrzebnie, ale też w sposób, który Dwellera kompletnie rozbroi. Złapie za gardło, rozłoży na łopatki. W walce, co to nigdy nie była równa [ale zawsze - dziwnie sprawiedliwa; niedługo dowiedzą się, że obydwie strony poniosą równoważne równie ważne straty].

Zaraz… jak? Jak to szło?
  • “Zachary. W tej jednej chwili.
    Mógłby. Jeść. Mu. Z. Ręki.”

    +
    “Zachary pomyśli – dość nagle – że mógłby dla niego być wszystkim czymkolwiek tylko zechce.”
    • Harper pomyśli poczuje, że - w tej jednej chwili zrobiłby dla niego cokolwiek wszystko.
  • To, zatem, co zaraz zrobi, zdaje się być - tak szczerze powiedziawszy - aktem niewielkiego poświęcenia.
- Oh, (for) fuck’s sake, Zach - wyrwie mu się; miękkie, niebywale czułe, ale nie-żałosne, albo zniewieściałe (swoją drogą? Harper nienawidził tego określenia) - It’s fine. Hey? Hey - A potem:
  • - będzie Zachary'emu dozgonnie wdzięczny, że długo jeszcze nie wrócą do tego -
    • Kiedyś? Kiedyś może tak, w rzucie dojrzalszej, pełniejszej intymności.
      Ale nie dziś, i nie za parę godzin, gdy dziś przeobrazi się w jutro.
      Nie na przestrzeni następnych tygodni, również, czy miesięcy.
  • - jednego słowa, które zawiśnie między nimi. Spuchnięty sokiem owoc. Granat gotowy do wybuchu:
- B a b y, seriously. It’s okay; I -

Pierwotny bunt zaskoczonych obrotem spraw ciał stłumi na dwojaki sposób:
1) gdy rewoltę zrodzoną w przełyku rozgoni wymownym przełknięciem;
2) i gdy jednym, pewnym ruchem ręki dociśniętej do łuku chłopięcego biodra, po prostu Zacha usadzi i
  • poliże -
    • nie, zaraz: wyliże -
      • nie, chwila: w y p a l i piętno na połaci łona; z jednej strony - charyzmat: świadectwo udręki, z drugiej: sygnaturę - znak własności przynależenia.
Można by się tu nawet, żartem chyba, doszukać szczeniackiego przedłużenia myśli, że polizany to przecież - śmiech - znaczy mój.

M ó j.
Być może więc: należeć do Harpera, to znaczy również - cierpieć.

”Kurwa” - wyrwie się natomiast Zachary’emu; jedna z wielu tej nocy, zresztą, i Harper nie będzie w stanie nie pomyśleć, że w zasadzie, to zrobił dziś z Prescotta niezły burdel. Czy mu to trochę schlebi? A i owszem.

Muzyk wzruszy ramionami. Obciągnie - ale teraz już tylko materiał prescottowej bluzy. Przyklepie. I się roześmieje:
- Redefine disgusting, smartass - potem przechyli się przez wyrwę w przestrzeni - wąwóz półmroku dzielący dwa przednie fotele. Wbije sobie drążek zmiany biegów w żebra i jęknie w teatralnej, choć niepoważnej skardze. W końcu do skrytki w desce rozdzielczej trafi z sukcesem; przetrzepie niewielką kolekcję szpargałów - mapę samochodową o wytartych rogach, małą latarkę, parę samochodowych rękawiczek - chyba na okazje, gdy kierowca przesiadał się na limuzynę, bezbarwną, bezzapachową, bezsmakową pomadkę Nivea - atrybut godny prawdziwych facetów, papierek po cukierku i urwany brelok w kształcie tropikalnej ryby. Brzydki. Harper zrzuci go na podłogę.
Lecz to, czego szukał - znajdzie: płaską metalową kasetkę Strong Mints, które są tak strong, jak i minty - i dokładnie tym, czego mu teraz potrzeba - Want some? Not that you’d need one…

Puszcza do Zachary'ego oko, i pstryknięciem palców wybija pudełko miętówek do krótkiego lotu (idiotyczny ból kłykcia przypomni mu o wszystkim następnego ranka, przy kawie - tej dopijanej już samotnie) na przekór skos - w dzielącej ich odległości. Zawartość zagrzechocze, nim puzderko wyląduje gdzieś na skraju uda fotografa, i nie złapane w porę, zsunie się na siedzenie. Dweller, w tym czasie, poprawi włosy, przychyliwszy się w stronę samochodowego zwierciadełka. W jego tafli - napotka obraz dawno niewidziany, choć znajomy. Mgłę rumieńca wpisaną w policzek. Opuchliznę dolnej wargi szargniętej wysiłkiem. Źrenice leniwie zwężające się w powrocie do przyzwoitości. I będzie się chwilę mierzył -
  • wzrokiem,
ale także
  • z przeciwnikiem.
Harper bowiem, owszem, toczy wojnę. Z niczym, o czym by wiedział - z tym tylko, co przeczuwa. Umoszczony na powrót w przystającym położeniu - z szarfą pasów bezpieczeństwa biegnącą wskroś piersi - już po powrocie szofera, po krótkiej rozmowie o cenie i jakości serwowanych tutaj frytek oraz grzecznym (i wypłukanym z zainteresowania) pytaniu o samopoczucie młodszego z pasażerów.
Gdy ruszą dalej, świat rozmywany zygzakami deszczu brunet będzie mierzył wzrokiem ciężkim, ale nie ospałym. I nie sennym - zbyt czujny, postawiony w stan alertu, jak ktoś, komu w przydziale przypadła warta nad żarem ogniska. Nie pozwala się wypalić wątłej iskrze dygoczącej w mroku. Żar - tli się.
(W nim. W dole brzucha. Na czubeczku języka odpoczywającego pod daszkiem podniebienia).

Co jakiś czas rzuci tylko okiem na Prescotta. I zrobi mu się strasznie głupio gdy poczuje przypływ rozczulenia. Rozgoni je ruchem ręki. Przegryzie kolejną miętówkę. W końcu - sam też przyśnie.
Nie zrobią więcej przystanków - zatrzymają się dopiero w Seattle, pod rudą ścianą miejskiej kamienicy, i Harpera wyrwie z nieważkości zgrzyt sprzęgła. Mlaśnie, przetrze oczy. Chryste, która go...
23:19 - Hej, królewno - pacnie Zachary’ego w kolano - Pobudka? Karoca dojechała.

To Harper wysiądzie pierwszy. Znów obejdzie samochód - tym razem od frontu - i dotrze na próg krawężnika. Najchętniej zapaliłby teraz papierosa. Postał tu trochę - nawet mimo mżawki. Pooddychał. Poczekał, aż szofer odjedzie, przeskoczył przez kałużę. Popatrzył na Zacha. Może mógłby nawet -

Poczeka na Prescotta spokojnie, i dopiero gdy chłopak ruszy w stronę drzwi budynku, klepnie krótko mokry dach, albo bok pojazdu. Podziękuje kierowcy, napiwek da mu, sposobem iście dwudziestopierwszowiecznym; drogą elektronicznego przelewu.

- Uhm, so this is me... - wbrew temu, że przed tygodniem rżnął Zacha na własnej kanapie, a dwa tygodnie wcześniej - tu dosłownie gdzie stoi, przy kuchennym blacie, powie niewinnym tonem sitcomowego bohatera, który właśnie pierwszy raz przyprowadził do siebie dziewczynę.
Nasadą kciuka pstryknie włącznik czajnika:
- To co? Zrobić ci herbatkę, czy idziemy do łóżka spać?
To co? Idziemy spać do łóżka?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jutro: Harper poranną kawę wypije – już – w samotności.
W rzeczywistości bardziej od Harpera samotna będzie pierwsza dawka kofeiny brutalnie wlana w siebie krótkim, parzącym haustem. Na pusty żołądek. Ale też, przede wszystkim – na spróbę. I tak – faktycznie – jeszcze przez chwilę pozostanie wolny od ewentualnego podglądu, panosząc się po kuchennym aneksie. Piętro niżej.
Piętro-niżej? Względem-czego? Względem-kogo.
Zacharego, oczywiście. Zacharego, którego boleśnie płytka pauza w głębokim śnie przekona – definitywnie – do pozostania w łóżku. I, w uczciwej i logicznej całkiem wymianie stwierdzenia; jakoś-tak samo wyjdzie, że zostanie też na weekend – jednocześnie szybko mianując się powodem, dla którego Dweller odwoła przełoży spotkanie z wytwórnią (a potem: przesunięty termin zbywać będzie przez kolejny miesiąc szeregiem innych wymówek). Student, ignorując kolejną wibrację – tym razem własnego – telefonu, pomyśli, że to dość ryzykowne.
I pewnie (prędzej czy później) przyjdzie im za to, a jakże, zapłacić.
Tylko że Zachary nie ma ochoty teraz o tym myśleć.
Zachary, tak się składa – myśleć – nie ma siły.
Bo Zachary śpi.

Zachary przysnął; ciężki od wrażeń dnia, ale także od d o z n a ń wieczoru. Na stabilny grunt jawy przywołany zostanie w dwóch etapach. Pierwszy – to taki, którego nie zapamięta. Krótkie:
Mhm. – Spiłowane bezwiednym sięgnięciem dłoni; po niewyblakłą wciąż reminiscencję, być może. Palcami przebiegnie po bliższej mu skarpie męskiego uda. Teraz – patrząc na chłopaka, wydawało się, że z wycieczki zabrał ze sobą ubytek paru lat. Może tam – wtedy – obserwując finezyjny stukot palców o klawisze pianina.
Może.
W drugim nie-takcie, natomiast:
Nhm... Yeah, right. Comin’.
Westchnie – ostatni raz żegnając się z przyjemnie nieważkim procesem odtajania. Jak zwykle w chwilach, w których myśli wciąż jednostajnym mrowieniem szumią w punktach skroniowych płatów – będzie dość zobojętniony. Otworzy oczy. Rzęsami zatrzepocze tak, jakby organizm wybijał właśnie głuchą owację, że Zachary – faktycznie – przeżył; powoli odzyskując władność nad ogółem siebie. Wychodząc – z nogą przerzuconą przez próg samochodowej kabiny, zaniesie się z krótkim podziękowaniem podsuniętym kierowcy; ostatecznie jednak zrezygnuje i z tego, na deszcz wymykając się bez wyplucia pojedynczego nawet słowa. Bez żalu – widzi zresztą, że brunet już czeka, aby zająć się resztą.
Zachary pomyśli, że to ostatnia sprawa, którą będzie musiał się zająć, zanim nie zajmie się –
– cóż – Nim. W nieco innym jednak rozkładzie sił.
  • W drodze do mieszkania dwudziestotrzylatek zrozumie jednak, że w stosunku do Dwellera czuje się dość bezsilny. I, ku własnemu zaskoczeniu – przekona się zaraz, że tak naprawdę mu to nie przeszkadza. Potem wystosuje nieśmiały wniosek; tak, podoba mu się. Z pąsem przewieszonym przez grań nosa przyznałby, że czuje się całkiem bezpieczny. Zadbany. Kurwa, wypieszczony nawet! Ale Harper robi coś jeszcze.
    W perwersyjnej staranności podtrzymuje na sobie jego uwagę.
    Tak. Zachary poczęstował się miętówką. I tak – kiedy szofer wyuczonym susem wcisnął się na miejsce kierowcy, skóra Zacharego nadal dawała kąsać się żywym ogniem.
I wejdą do środka. Zwyczajnie; bez niepotrzebnej zupełnie oprawy wspięć po rzężącej blasze schodów i szczebli.

A kiedy wreszcie przeszłość dnia porzucą za zamkniętymi drzwiami:
Obejdzie go; krok prowadząc na lonży własnej ręki, którą podskubuje dolny szew bluzy. Pochyli się, pod polarową połać wsunie głowę. Niewinnym, ale intensywnym dość karesem skubiąc przypadkowe przestrzenie na zboczach kręgosłupa. Podróż na krótkim, gasnącym wydechu.
You must look like a fucking Quasimodo right now. – Ton ma całkiem poważny – ale zaczyna się rozgadywać. Harperowi tyle wystarczy, by zrozumieć, że Zachary jest w dobrym humorze. Student, wychodząc naprzeciw przypuszczeniom, po prostu go obejmie. – Cheap version, that is. But… yeah, you’re probably the only person who can pull off this look. I mean, not perfectly, but that’s still a solid eight. At least to me.
Przylgnie do niego bardziej – tak, jakby po cichu podsuwał mu przyzwolenie, by oparł się na jego biodrach. Te same biodra zadrżą lekko, kiedy chłopak zaśmieje się na wzmiankę o herbacie.
I could use some. You know, after freezing my ass off for half of the day – poburkiwał, ustami godząc – w ciemno – siew punktów rozwianych w zerowym poszanowaniu dla symetrii. Z pierwszym znamieniem się minie – ale dwa kolejne pogładzi dotykiem dociśniętych miękko warg bezbłędnie. – Then we gonna take a shower. Or… hey, maybe I’ll run us a bath, huh? Like… a fancy one? With… bubbles and everything? You up for it?
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ledwie chwilę temu Harper-Jack Dweller był rozespany, ale teraz - znalazłszy się nie tylko w domu, ale przede wszystkim w bezpiecznymiejszym miejscu (czyli: bez oczekiwania na koczującego za załomem ściany fana, albo, jeszcze gorzej, reportera, mogącego magię otulającą ich teraz niczym kokon rozedrzeć bestialsko skomleniem o autograf, albo błyskiem flesza) - z każdym krokiem zdaje się odzyskiwać kolejną porcyjkę energii.
Jak przystało na niego, przy tym, jest to energia na skraju chaosu i neurozy. Zawarta w pośpiechu ruchów, gdy wyciąga z szafek dwa ceramiczne kubki, i wyrzuca na kuchenny blat jakieś szesnaście różnych kartonowych pudełek z herbatą.
Ma białą, czerwoną, i czarną - w najbardziej podstawowej gamie; przy odpowiedniej desperacji, taką talią już by się dało zagrać. Ma też zieloną - jak zielone światło albo czterolistna koniczyna (Dweller nigdy w życiu choć jednej nie znalazł). Oprócz tego: jakiś sajgon. Imbir z cynamonem, trawę cytrynową, anyż i koper włoski, miętę - zwyczajną, miętę - pieprzową, pieprzoną miętę - omyłkowo zamówioną dwa razy, fuzję dwóch wspomnianych, oraz kombinat wanilii, rumianku i miodu manuka - ponoć wybitne remedium na stres, lęk i bezsenność.
Ma też zaparzaczki. Klasycznie: metalowe koszyczki na śmiesznym pałąku, i inne także, w bardziej finezyjnym kształcie. Ma zestaw do matchy, żeliwny czajniczek i miotełkę, i niskie, obłe czarki do wykorzystania w rytuale. Nie pamięta kto mu to kupił, lub - jeśli kupił je sam - w jakim, tak naprawdę, celu...
  • [Każdy, kto z odrobiną atencji przeczytał choćby raz informacje o muzyku - te na Wikipedii, lub na jednym z trzech fanowskich portali - wie, że artysta, narażając się tym samym brytyjskiej połowie rodziny, nie cierpi herbaty.]
Decyduje za nich: wybiera dwie torebki, kierując się wyłącznie estetyką etykiety.
- I'll think of some ways to warm that ass up - parsknie stłumionym śmiechem.
Przecież i tak jej nie wypiją.

Zajść daje się z lewej flanki. Zajść, i podejść. I objąć.
Spod polaru dobiegną go zaraz przytłumione dźwięki - uszczuplone pauzami miękkiego szelestu.
Usłyszy: …fucking… oraz - Quasimodo?
I już będzie miał skwitować, że - no kurwa, ale to jest perwersja już nawet jak na Prescotta (poza tym: czy to w ogóle byłoby legalne? - zupełnie, jakby tego typu dylematy kiedykolwiek przed czymś Dwellera powstrzymały).
Połączy jednak fakty. Pojedna leniwą syntezą. Podgryziony w bok - zrobi także coś, za co dziennikarskie sępy by go zjadły (a Internet, pół na pół, zbluzgał i pokochał): zapiszczy. W świszczącym dźwięku zaskoczenia; i nawet się nie speszy. Zach nie jest tu jedynym, który czuje się względnie swobodnie.
- So, wait... are you saying I’m a solid eight, but only with you - attached to my bloody back? - sarka, słowami zanieczyszczonymi imperialną nutą (jak zwykle, kiedy jest zmęczony, i jego mother tongue zastępuje amerykanizmy mowy ojczystej) - Then without you I must be miserable like... a two? And, I mean, barely?
Poczuje wargi Prescotta na tym pieprzyku, który zauważył w dziewiąte urodziny, i na tamtym, który matka obsesyjnie kazała mu sprawdzać gdy był nastolatkiem, bo nie podobał jej się kształt jego krawędzi (sprawdzał, regularnie). Poczuje wargi Prescotta na sobie. Na swojej historii. Na ciekawostkach, o których w sumie mało kto wie, i mało kto chciałby posłuchać.
A potem padnie to pytanie - miękkie, proste, słodkie. Sugestia posłana tak zwyczajnie, w przestrzeń między łopatkami - a jakby wchłonięta przez ciało natychmiast, i mrożąca substancję szpiku na całej długości kręgosłupa. Kurwa.
  • Powiedz, Harper - zaczepia go Umysł. Choć. Powinny. Go. Pierdolić. Jego. Zalecenia. Powiedz, no. Kto robi takie rzeczy?
    • Takie rzeczy: Herbatę w bliźniaczych wzorem kubkach i kąpiele z bąbelkami. Charlie najbardziej lubiła olejek z lawendy, albo te niedorzeczne, musujące kule, z płatkami kwiatów i opiłkami owsa (nie rozumiał celu, ale i tak je dla niej kupował; hurtowo - dla jednego jej uśmiechu).
  • Takie rzeczy, Dweller, robią pary. A jak się kończy bycie w parze? Bólem.
Harper staje więc w impasie.
Jasny szlag; z jednej strony - czuje, że musi się bronić chronić samego siebie; z drugiej - na uwadze (od jakiegoś czasu? ciągle) ma Prescotta. Jasny, kurwa, szlag! Nie chce go zranić uzrazić go do siebie.

Harper, jednak, ma to nieszczęście, że ostatnie sześć lat swojego życia (a wcześniej sześć poprzednich, choć na pół etatu), spędził ucząc się kreować określony wizerunek. Pstrokatą karacenę pleść z niteczek fałszu. Nigdy nie kłamać, nie mówiąc przy tym jednak prawdy, tylko prawdy, całej prawdy.
A co by było, gdyby mu powiedział?
  • Że się tak. cholernie. boi - ?
- Definitely a shower. Much better for the environment - konkluduje prędko - But why would you care, you spoiled brat, huh?
Odmówi mu więc. I go zgani. Na koniec - wygoni jeszcze spod połaci swojego ubrania.
A potem, jak to on, uwięziony w wiecznym dualizmie - złapie za nadgarstek. Odwróci ku sobie gwałtownie. I pocałuje -
  • albo skubnie raczej, w odwecie za atak powzięty przez szatyna chwilę temu, pod materiałem bluzy, w sam czubek zgrabnego, acz zadartego zadzieranego wiecznie nosa.
- If that's okay. With you, I mean - powie; splecie dłonie na lędźwiach chłopaka - If that's okay with you.
A kiedy na niego spojrzy, nie będzie żadnych malachitów, mołdawitów, perydotów i królewskich złocieni. Oczy będzie miał po prostu zielone. I szczere. I trochę - ale tylko odrobinę - jakby smutne.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

+18, ale takie totalnie drobne

Najpierw się zaśmieje; w natychmiastowej odpowiedzi na wyższy, piskliwy ton harperowego głosu. Zatrzęsie ramionami, przytrzyma go przy sobie mocniej – w spięciu mięśni, które prowadzone wydają się być czymś innym, niż siłą. Zachary nie używa siły. Zachary mógłby teraz przyznać zupełnie szczerze, że siły do niego po prostu nie ma (i nie potrzebuje); w najbardziej potulnym znaczeniu, na jakie byłby się w stanie teraz zdobyć.
Potem wspomni coś – na obietnicę dociśniętą do progu zębów śmiechem – że trzyma go za słowo. I, na marginesie już – w kąciku kartki zagiętym niby-sekret; że nie miałby nic przeciwko, gdyby mogli częściej przytrzymywać się tak, jak zdarzyło im się dzisiaj.
Nie wychwyci chwili, w której okaże się, że jest to przywilej raczej jednostronny.
Lub zinterpretowany dość błędnie.
Nie-tak.

Problem w tym, że Zachary zwykł wszelkie sprzeciwy odbierać dość personalnie. Wbrew pozorom wcale nie chodziło mu jednak o to, że poczuł się dotknięty – aj, jasna rzecz, że nie; kusiło zresztą podrzucić złośliwie, że Zachary w beznadziejnym przypadku Harper-Jacka Dwellera, najczęściej, pod jego dotyk sam się podstawiał.
No, więc przypuszczać można, że opcje były dokładnie d w i e. Pierwsza z nich zakładała, że zmęczonemu Prescottowi po prostu nie wypadało odmawiać. I że bywał kapryśny; szczególnie, jeśli na uwadze mieć przyciętą, a następnie brutalnie przerwaną drzemkę uszczkniętą u tyłu samochodu. I tak, wysnuwanie wszelkich tez najlepiej byłoby na tym etapie zakończyć.
Tylko że w spojrzeniu Prescotta – tym pochwyconym pomiędzy wypędzeniem go spod bluzy a zwróconą mu uwagą – Harperowi uda się wychwycić coś. Nic konkretnego; pojedyncze napuchnięcie źrenicznej płyty po zmąconych zatokach tęczówek. Może dał się zaskoczyć.
Ale jedynym wyrzutem obarczy samego siebie – że uszu nadstawiał i strzygł nimi w nieodpowiednim kierunku. Najwidoczniej nie tylko piosenkarz dał się zajść, i podejść.
Nie tak, Zachary; wytrącony poza orbitę bliskości poczuje się odepchnięty. Nie – nie znowu zlekceważony czy urażony. Odepchnięty w sposób fizycznie-chłodny i chłodno-fizyczny.

Potem znów się zaśmieje (z goryczką, dla odmiany) – ciszej. Spojrzy na swój (przechwycony) nadgarstek. Na usta, które dopiero-co zdążyły skubnąć jego dolną wargę. Palcami przemknie po linii obojczyka – wkrótce całą dłonią przylegając do klatki piersiowej bruneta. Pokiwa przecząco głową – powoli.
Sure, 'cause living in a loft like that, all alone, is, in fact, so eco-friendly. Maybe just get off me and take a good look at yourself first. – I, już u finiszu zdania, swój policzek zawiesi ponad ramieniem – nie do końca, o tyle tylko, o ile przekrzywić się można w imię niby-lepszej cyrkulacji myśli. Zachary się nad czymś zastanawia. Albo ocenia. I tylko jego dotyk łagodnieje – w krótkiej wędrówce palców, stępem przysiadających na zboczu męskiej szczęki. Kciukiem podrażni dolną wargę trzydziestojednolatka.
You’re no fun, Dweller. At least your accent does the job. – I chciałby zapytać, czy pamięta w ogóle, kiedy po raz ostatni pozwolił się komuś sobą zająć. Ale, zamiast tego: wzdycha ciężko, wzrusza ramionami. – On second thought... yeah, I mean- you’re right, probably. Last time things kinda went south, didn’t they?
Pamiętał przecież. Wtedy – nie mógł zostać. Nie chciał, być może. Nie potrafił. Dziś sprawy miały się jednak nieco inaczej.

Odwróci się – ale nie odsunie od niego. No, nie od razu. Jeszcze przez chwilę chłonąć będzie dziwny rodzaj stabilnego dyskomfortu; dopadające go przeświadczenie, że wcale nie ma ochoty psuć muzykowi wieczoru. Rozpręży kręgosłup – przeciągnie się, rozprostuje kark zatoczonym leniwie kółeczkiem.
Klepnie go w dłonie – w obecnym układzie założone gdzieś na wysokości bioder. I przejdzie się, wyminąwszy bruneta krótkim spacerkiem w kierunku zagotowanej wody. Po drodze, rozepnie spodnie. Zsunie je z siebie pomiędzy połową pierwszego, a drugim krokiem.
Wróci też do rozmowy – jakby porzucony mimochodem wątek zaplątał mu się, przy okazji, gdzieś pod nogami. Jakby się o niego potknął.
Two? Don’t be so hard-on yourself. And while we’re at it… How’s yours? Are we good? – zaakcentuje wymownie i zsunie bokserki – do połowy pośladków; odkrywając wąskie, blade pasmo skóry, wierzchem osłonięte przydługą warstwą polaru. Zmierzywszy mężczyznę spojrzeniem, na jednym z pięter zatrzymał się w nieco dłuższej, jednoznacznej pauzie. Wreszcie zerwie kontakt wzrokowy.
Pomyśli o tej marnej ósemce. A-ha; Zach jest przecież perfekcjonistą.
Something still seems off, though – mruknął, łokciami zaparłszy się na blacie kuchennej wyspy; z subtelnym wypchnięciem bioder. Stopą zahaczy o łydkę przeciwnej nogi – podrapie się w sennym tempie wieczornego adagio. I oprze brodę na lewej dłoni, prawą – skubnie etykietę herbaty. – But attach yourself to my. bloody. back and I deeply believe we can easily hit a perfect score.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Czy zatem zabolał -
  • rozgniewał -
    • uraził -
      • chłopaka nie tyle dotyk - sprzeciwem wyrażonym może nader ostro, ale jego brak?
Nagły chłód pustki owijającej się wokół samotnego ciała - chwilę temu ogrzewanego drugim. Ciała opuszczonego wbrew woli właściciela (jeśli uznamy, że ciało się ma, a nie jest się ciałem).
  • I dobrze. Tego także Zachary mógł, lub - w przedtakcie przyszłych wydarzeń - powinien się przy Harperze nauczyć:
    • Że pustka może tak otaczać, jak i wypełniać. Że może stać się jedyną treścią. Choćby żołądka. W misternym paradoksie: tym jej więcej, im bardziej człowiek próbuje ją wyrzygać, wywlec z siebie w desperackich, tragicznych wysiłkach.
- Yeah, they did - zgodzi się. W jego głosie pobrzmi roztargnienie; myśl wykolejona z torów, blokująca tym samym przepływ pozostałych. O ile Zach teraz na niego patrzy, widzi, że Harper znowu jest w łazience, albo w garderobie.
Nie chce tam być. Więc, nadludzkim wysiłkiem, wraca.
- Dunno, though - wzdycha, i bardzo chciałby mieć rację: - People can learn, no?

No cóż, prawda jest taka, że Harpera boli.
Bardzo. I, tak zwyczajnie, głupio - robi mu się po prostu przykro. Że jest no fun, choć jakaś jego część zdaje sobie sprawę z fałszu tej zaczepki (w pamięci widzi Zachary’ego przeskakującego łapczywy jęzor zagarniającej plażę fali; słyszy jego śmiech). Że da się go - w umyśle fotografa - wtłoczyć w ramy skali jeden-dziesięć. Przede wszystkim - że najwyraźniej może, mimo wszystko, służyć tylko do jednego.

W pierwszym odruchu: chce wyjść. No i co z tego, że jest, ponoć, u siebie? Myśli: stać mnie na hotel. Myśli: stać mnie na więcej. Potem się śmieje, w duchu. Przecież on nie chce “więcej”. I nie chce, też, niczego nikogo innego.
W drugim: chce, żeby to Zachary wyszedł. Żeby się wyniósł. Niech zabierze polar, proszę bardzo. I herbatę - Harper ma w innej z szafek z dziesięć różnych kubków termicznych, to niech sobie jakiś wyselekcjonuje, i niech wypierdala. A potem, gdy szatyn dystansu od niego nabiera w następstwie krótkiego spaceru, łapie się na dziwnym impulsie ciała: podąża za nim.
Bo - odruch trzeci: Harper wcale nie ma ochoty, by popsuć chłopakowi wieczór. Zamiast tego? Zrozumie dopiero za niecały miesiąc, może później: po prostu popsuje (tego) chłopaka.
Wcale nie chce się go pozbyć. Nie chce go stracić.

Śmiesznym, dziecięco-naśladowczym ruchem, idzie śladem Prescotta także w inny sposób: zaczyna się obrażać obnażać. Rozbierać. W kontraście - poczynając od góry, gdy rozsunąć się uda fermuar; dłonie, nadgarstki, łokcie wypleść z rękawów polaru, głowę przełożyć przez miękki tunel podkoszulka.
W efekcie - tam, gdzie Zachary się odsłonił, Jackie pozostaje zasłonięty. Tam, gdzie Prescott jest ubrany - Dweller staje się nagi. Mają więc do dyspozycji jedną pełną zbroję, i jedną kompletną bezbronność. Do podziału.
A dzielą się nią po równo, ale też -
  • na krzyż.

Zanim zamknie przepaść tym ostatnim z kroków, Harper dotyka własnych ust. Czuje ślad, który - ostały na wargach po moment ledwie trwającym zbliżeniu - gryzie bezbronność tkanek niczym nafta. Odczyn zapkaralny [w zgodzie z myślą, w końcu, że za wszystko przyjdzie im ponieść cenę pokutę]. Otwarta rana o regularnych kształtach i średnicy, a jakże, ośmiu milimetrów; księżycowy krajobraz wrodzony w organizm na wzór innej, cyrkularnej blizenki - okrąglutkiej jak ⚬ wciśnięte między dwie neonowe piątki.
Czwarte piętrno.
W jednym ciele w y p a l o n e drugim.
W jednej duszy - inną.

Harper-Jack dotyka pleców Zacha. Zaciska dłoń na ścisłym węźle mięśnia; spiętym? może; naprężonym? na pewno - w tym ustawieniu ciała jego smukła wstęga rozciąga się na trasie między zaczepem karku, a iglicą wyrostka barkowego. Brunet dociska ją palcami, wyrabia, rozbija. Rozwleka - napięcie drżące pod siłą opuszek.
Zachary może poczuć na karku jego oddech - krótką chłostę ciepłym powietrzem, wypchniętym z tłoków płuc jednym skurczem przepony; na pośladku - połowiczną erekcję, smętną jak zaproszenie wysłane bez stempla (więc takie, które z dużym prawdopodobieństwem - zwrócone zostanie nadawcy).
Drugą ręką muzyk otacza jego biodro. Ociera się o rant blatu nadgarstkiem i, zderzenie to traktując jak wskazówkę, koryguje kurs. Zahacza palce - mały i serdeczny - o bawełnianą krawędź bokserek chłopaka. Wkrada się pod nią.
Czuje drobiny dreszczu zamkniętego w ciele.
Reakcja pilomotoryczna.
Drażni (się; z Nim) brzeżkiem paznokcia. Potem wycofuje.
Chyli głębiej - to już prawie ukłon. Oznaka poddaństwa, lub prędzej - helotyzmu.
- Nie - mówi; słowo z policzkiem dwudziestotrzylatka rezonujące, jak rezonować mógłby cios albo pocałunek - Nie tak.

Nie chce go słyszeć. Chce go czuć.
Nie chce go widzieć. Chce go czuć.
Nie chce o nim pamiętać. Chce go czuć.
Chce go czuć.
  • Ale nie tak.
    • Nie dzisiaj.
- I’ll be upstairs.

I Harper-Jack rejteruje. Krokiem postawionym w tył, cofką dłoni - przed sekundą mknących jeszcze po chłopięcym ciele. Stopą przesunie po posadzce materiał polaru, ale nie podniesie - nawykiem zrodzonym z przyzwyczajenia, że zawsze ktoś po nim sprzątał [z wyjątkiem tych okazji, oczywiście, przy których to jemu przychodziło sprzątać po kimś; - Zachary?]. Leniwym suwem spojrzenia pogłaszcze krawędź ceramiki, zanurzy się w herbacianej tafli, przepłynie, wespnie po sznureczku łączącym napęczniałą torebkę z kartonowym prostokącikiem zawieszki. Osuszy w trzepocie rzęs. Potem fotograf zostanie sam;
  • następnie - jeśli dobrze się wsłucha, dobiegnie go, kolejno, cichy zgrzyt odkręcanego kranu, jęk łazienkowej baterii krztuszącej się pierwszą falą wody, a w końcu - jednoznaczny szum.


Kiedy jeśli Zachary do niego przyjdzie zobaczy Harpera w najnaturalniejszym dlań habitacie.
Tu - gdzie pisze. Tu - gdzie się upija; samotnie, choć w towarzystwie wszystkich osób jakie - czuje - kiedykolwiek zawiódł albo rozczarował (robią się z tego niezłe rauty, tłumne zbiorowiska - z mnogością nieproszonych gości opierających się o ściany, rozsiadających na kantach łazienkowego umeblowania, i na podgrzewanych kwadratach kafelków). Tutaj - gdzie zdarza mu się płakać.

I Prescott zobaczy. Chryste, oczywiście, że zobaczy. Smukłą, ale nie wiotką, figurę męskiej sylwetki. Głęboką czerń, w której – gdyby nie przytłaczająca przytłaczająca bliskość – mógłby się zgubić. Tylko, że -
  • tu nie ma żadnych neonów.
Jest wyłącznie szeroki, blady pas księżycowego światła lejącego się z nieba, przez lustrzany pryzmat szyberdachu, i - w finezyjnym rozszczepieniu - na barki i stopy mężczyzny.
To prawda - biały, i nagi, i samotny w mroku - Harper rzuca się w oczy.
Ale to, tym razem, nie jest wynik żadnej mimikry, ani fortelu obronnego.
Jak eksponat oddany pod łapczywą dłoń badacza - nie tylko dlatego, że zupełnie wyeksponowany - Harper nie ma siły potrzeby ochoty jak się bronić.

- So, Zachary - zaczyna; wzrokiem wczepia się w spojrzenie Prescotta i ściąga je tam, gdzie wędrują teraz również jego własne palce: pod strumień wody z wolna wypełniającej kontur wanny. Chrząka. Uśmiecha się. W zaczepno-zalotny sposób godny dziecka, które czuje, że chyba spierdoliło sprawę, i nie wie (czy?) gdzie mogłoby znaleźć odkupienie - How would you want it?
Może pytać - w najbardziej prozaicznym rozumieniu - o temperaturę kąpieli, albo o aromat olejku wlanego w jarzmioną brzegiem wanny topiel (ma ich, jak tych durnych herbat, kilkanaście). Może pytać, czy Zach chce się dziś kochać, czy rżnąć, i w jaki sposób, a także w którym miejscu, w jakim tempie, w ciszy, czy przy muzyce, przy zapalonym, czy przy zgaszonym świetle, z palcami wbitymi w jego plecy, czy w pościel (czy może bezbronnie ślizgającymi się na spadzie ściany).
Ale może pytać też przecież o bardzo wiele innych rzeczy.
Prawdopodobne, że sam właściwie nie wie. Rozumie tylko tyle, że - czegokolwiek Zach sobie zażyczy -
  • bardzo nie chce mu odmawiać. I to nie tylko dlatego, że robiąc to - odmówiłby też samemu sobie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

I suppose so – przytaknął, pozwalając słowom przetoczyć się mrukliwie przez wargę; w rytmie od-niechcenia i raczej – w ramach formalności. W tym samym czasie zakreślił paznokciem pierwszą nerwową pętelkę na frontonach wyściełanej ciepłem ceramiki.
Wpadał właśnie w kolejny zakos; kiedy poczuł na sobie pojedyncze, klinujące go spięcie. Chłopak zdążył tylko zaprzeć się mocniej na nogach – zanim, na wysokości kolan, nie poczuł przelotu mięknącego drżenia. To samo zmęczenie, które stanowczo nakazywało puścić tamten wieczór w niepamięć (najlepiej upchnąwszy go w jednej z nogawek spodni, tak samo odtrąconych i porzuconych za sobą bez żalu), teraz uwrażliwiało go na każdy dotyk.
Dlatego z palcami wczepionymi w brzusiec barku, chłopak tylko szarpnął oddechem wplecionym w wątłe, idiotyczne, ale też – w całym swoim (i, wyjątkowo, niepodzielonym na dwoje) zaskoczeniu – zupełnie niewinne stęknięcie.
Próbował się rozluźnić.
Próbował; z nie najgorszym zresztą skutkiem. Każdym mięśniem podbiegając pod męski, równomierny dotyk kładący się na nim przyjemnym rodzajem bolesnej ulgi. Przyzwyczajał się do sekwencji piekącego napięcia i następujących po nim, pulsacyjnych rozprężeń.
Czy było mu przyjemnie? Tak. Z banalnie prostej, przede wszystkim, przyczyny – dopiero teraz zdawał sobie sprawę, jak niewygodna była drzemka ucięta na tyłach samochodu. Nie przypuszczał tylko, że – rozproszony ciągiem myśli – po raz kolejny pozwoli się podejść. Po raz kolejny splunie też w przestrzeń głośnym westchnieniem.
Harper ugodził go naporem własnego ciała. Chryste. Draśnięciem paznokcia u podbiegu pośladka. W jedynej odpowiedzi na jaką sobie pozwolił, przymknął powieki – nieokreśloną siłą bliskości mimowolnie – choć posłusznie – chyląc policzek w kierunku wymierzanego mu ciosu.

Kiedy jednak otworzy oczy – Harpera już tu nie będzie. Ktoś mógłby pomyśleć – nigdy go tu nie było. On z kolei zorientuje się, że takim scenariuszem mógłby się zachłysnąć.

Zostanie więc sam. Zamyśli się, trochę – ale świadomie i z przymierzeniem; tak, by w razie potrzeby dać Dwellerowi zasadną, choć nieprzesadzoną chwilę dla siebie. Na wypadek, gdyby jednak jej potrzebował. No, albo – po prostu – gdyby chciał się rozgrzać w pojedynkę.
Sęk w tym, że Zachary lubił – od czasu do czasu – potrzymać go w niepewności. Lubił, kiedy się niecierpliwił. Wreszcie – lubił też być przywoływanym (z wyróżnieniem wobec zwykłego wołania, a więc i z pełnią chłopięcego imienia ułożoną na ustach). Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj Harper okazuje się wyjątkowo cichy.

Wznosząco-opadającym ruchem zaciąga teraz herbatę. Zagryzając dolną wargę, nie powstrzymuje grymasu z pogranicza zadowolenia i zażenowania (samym sobą, najpewniej). Saszetka, natomiast, windując w górę i w dół – ostatecznie zostaje porzucona w basenie zlewu; razem z trzema łykami odlanego naparu. Zachary lekkim, ale zgrabnym ruchem podciąga wreszcie bokserki.
Rozgląda się – z naręczem wszelkich „huh?” i nawet jakimś „seriously, Jack?” wymamrotanym do samego siebie; z jednym ciężkim oddechem i dwoma niezadowolonymi fuknięciami – i wplecionym – na chwilę po podniesieniu z podłogi harperowego polaru – bluzgiem. Wciśnie twarz w ten idiotyczny całun. Wreszcie – po prostu pozwoli sobie pomyśleć, że pachnie – oczywiście – Nim, ale także – wspomnieniami.

A zatem: zdąży uprzątnąć ogarnąć bałagan. We względnie równą kostkę złożyć swoje dżinsy, zrolować skarpetki i- [usłyszy znajomy szum; przypuści, że Harper postanowił wziąć prysznic bez niego; nic wielkiego – pomyśli, choć przyłapie się, że owszem, myśli w sposób gorzki]
- i polar; z którego wysupła wrzucone pośpiechem muszelki. Rzuci je na blat – kilka wapiennych skorupek zawieszonych na wątłych żyłkach marmuru.
Zebrane z podłogi rzeczy odłoży na niewielki kopczyk ubrań, które – być może, zasugeruje jutro – zaniósłby do pralni. Z tego pomysłu zrezygnuje jednak dość prędko. Można przypuszczać – dlatego, że i on uczy się na błędach – a o ten sam próg głupio byłoby potknąć się dwukrotnie. Tylko że-

... w drzwiach stanie z kubkiem ujętym oburącz. Z fizjonomią wkomponowaną w całkiem prescottowy, chciałoby się rzec, widok. W połowicznym negliżu – z tułowiem wygrzewanym w podmienionym polarze (a zatem jeszcze bardziej Harperowym) i pierdolonym kuriozum herbaty, której jednak – ku wcześniejszym przypuszczeniom mężczyzny – nie zamierzał sobie odpuścić.
Oh – wymsknie mu się, ponad krótkim siorbnięciem wyłowionym na ceramiczny brzeg; na nim przystanie, chwilę, w oparciu górnej wargi.
Czegokolwiek się nie spodziewał – w puli domysłów nie było miejsca dla ustępującego muzyka. Zacharemu – chyba – zrobiło się głupio.
So we do feel like spoiling ourselves tonight after all – stwierdza; jeśli w jego tonie należałoby się doszukiwać pytania, to tylko z zasady. Trzyma pozory – ale coś w jego wzroku łagodnieje.
Zanim jednak zdecyduje się postawić krok; z bosym klapnięciem stopy o kafelki – odłoży herbatę. Potem kucnie przed krawędzią wanny, z kolanami przyciągniętymi do schyłu klatki piersiowej. Palce wywija w dół, zaczepem przykurcza je do brzeżku armatury. Przyzna – że w sumie to marzył o tym, od kiedy wyjechali z Ocean Shores. I wyciągnie rękę; o, przed siebie, tyle tylko, by pozwolić ciepłym oparom połaskotać szwy linii papilarnych; grafty przyszłości wyszkicowane na spodzie dłoni.
Not sure. Isn't that what you do? Like choosing a smell for me? A taste, even? – Siada; przycupnąwszy wreszcie. Poczeka. Jeszcze chwilę; napęczniałą od cichego chichotu. – But don’t even think about pomegranates. And grapefruits. It’s a big no.
Kiedy jednak ta chwila upłynie – zanurza nogi.
Fuck, oh God, so good. So good. – I zanurza też dłoń; w jej ceberek nabierając nieco wody. Przeciera łydkę mężczyzny. – See?
Unosi wzrok; przygląda mu się. Zrozumie, ile właśnie poświęca.Listen-
Ale zanim zdecyduje się cokolwiek powiedzieć – po prostu zrezygnuje.
Gdyby Harper naprawdę mógł spełnić każde życzenie, to Zachary poprosiłby o jedną z tych rzeczy, do których nie zamierzał przyznawać się choćby i przed sobą samym.
Po prostu bardzo nie chciał, żeby ten dzień się kończył. W cieniu zadowolenia, ale i niknącej powoli euforii – z posmakiem „następnego”; i obezwładniającą świadomością, że coś się kończy. I znów trzeba będzie czekać. I tęsknić. Kurwa – tak po prostu – tęsknić.
Że coś właśnie się kończy. Coś, co chciałoby się zachować – a czego zatrzymać się nie może. Niektórych rzeczy – patrzy na Dwellera – i ludzi – zatrzymać nie można. Na przykład w locie – pionowym, w dół.
Druga rzecz jednak, zaśmieje się w duchu, jest już całkiem możliwa – choć nie wie jeszcze jaką krzywdę wyrządza sobie tym życzeniem.
Just make me remember this tomorrow. – Śmieje się. – It’s not like I need to go anywhere on foot, right? – pyta.
Obrazek Obrazek

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

wzRuszy go - jutro rano, w sennej ciszy, mąconej tylko miarowym szumem płynącym z krągłego brzuszka mierzącej im czas klepsydry czajnika - nawet nie tyle równa kopertka ułożona z jeansów, co rzucony na nią schludny zwitek bawełny. Dopiero po chwili, leniwym krokiem zmniejszywszy dystans, i przetarłszy poklejone snem powieki, Harper rozpozna w nim własne skarpetki. Rozczuli się. Dziwnie. Zupełnie nieoczekiwanie; idiotycznie wręcz, powiedziałby, gdyby miał potrzebę, by się krygować, zorientuje się jednak za moment, że, jakimś cudem, takiej potrzeby akurat nie odczuwa.
I każe mu się zastanowić - tak, ten widok właśnie: jego własne ubrania złożone ręką cudzą, ale bliską, nieopłaconą - jak te, choćby, które należały do pokojówek, albo jego własnego agenta, i jego bałagan sprzątały na zlecenie, oraz za pieniądze, ale bezcenną -
  • czy pamięta w ogóle, kiedy po raz ostatni pozwolił się komuś sobą zająć?
Westchnie ciężko, wzruszy ramionami. Potem wróci na górę, z dwoma pełnymi kawy kubkami, otoczonymi aureolką pary.

Teraz jednak kubek jest jeden. Pozostawiony przez szatyna na gładzi okalającego umywalkę blatu - w bliskim, zresztą, sąsiedztwie niedostrzeżonej przez Prescotta rysy powstałej tamtego świtu, podczas bizarnego aktu kruszenia przez Harpera lodu (czasem, myjąc zęby, albo systematycznymi pociągnięciami żyletki pozbywając się nierówności dwudniowego zarostu przed jakimś medialnym wystąpieniem, Harper łapie się na spacerze odbywanym przez jego własne palce konturem pęknięcia; brzegiem niedogojonej blizny powstałej w perfekcji marmuru). Przed chwilą otoczony dłońmi chłopaka, stoi samotnie, i wygląda smutno. Harper pomyśli, że go rozumie mu nie zazdrości, a nawet współczuje. Potem, jakby w próbie przypomnienia sobie, że nie dzieli losu z kamionkowym naczyniem, podłoży się pod dotyk Zachary’ego. Pod łagodne chluśnięcie ciepłej wody. Pod siłę rażenia jego uśmiechu; dobrowolnie.
- But pineapple is fine, huh? - dokuczy; tak jednak, jak dokucza ten pierwszy majowy komar zaplątany nad uchem i zbluzgany ze wszech stron, a jednak wyczekany, i czczony wręcz (wszystkimi corocznymi: “No zobacz, znowu się zaczęły. Cz-czyli co? Czyli jednak wiosna!”) - Pineapple seems to be a big yes, am I right?

Czy poczuje, że fotograf chciał powiedzieć coś jeszcze? Tak, najprawdopodobniej. Czy przeczuje, jakie mógłby mieć życzenie? Aha, być może. Gdyby wiedział na pewno, przygarnąłby go do siebie - W. Tej. Chwili, Natychmiast. Powiedziałby mu, że rozumie. Pewnie by go już (nigdy) nie puścił nie zostawił. Ale zamiast tego - w myślach skarci się za naiwność i głupoty. Dopowie sobie, że może zapyta go później; jutro lub za tydzień, przy najbliższej okazji. Porzuci zaczątek tematu; urwane
  • - Listen…
Jak ostrzegawczy szept, po którym nic nie nadchodzi. Da się zwieść, zatem? Myślą, że - cokolwiek Zachary chciał mu powiedzieć - musiało być to nie dość ważne.
Przed czymkolwiek nie próbował go ostrzec - nie niosło ze sobą nadmiernego zagrożenia.
Razem z rozmową - zostawi za sobą majolikową krawędź. Cudownie beztroskim ruchem napędzanym pamięcią mięśni - należącym do istoty natywnej dla tego otoczenia - wsunie się do wody. Jęknie cicho, nagie ciało gwałtownie oddając objęciom ciepłej nieważkości.
- Christ, so, sooo good - wtóruje Prescottowi, choć przed sekundą przekornie przewracał oczami w reakcji na teatralność chłopięcego entuzjazmu.
Zahaczy łokieć o porcelanowy rant wgryziony w łazienkowe płytki. Na Zacha patrzeć będzie spod powiek pół-przymykanych rozkoszą i najzwyklejszą ulgą. Woda wywlecze z jego mięśni rezyduum nadoceanicznego chłodu, przegoni zefir, wyliże piasek wżarty w delikatność skóry. Harper czujności jednak nie straci.
- Oh? - unosi brew. Rzuconą mu przynętę chwyta gładko, w locie - jak pies, lub cyrkowe zwierzę - You say?
Na urywek momentu znów stanie się skupiony i czujny. Nauczony przymusem dorosłości, przewertuje mentalny kalendarz - ten, w którym rysikiem pamięci notował najważniejsze daty (faktyczny terminarz - o wiele rozleglejszy, i poorany hieroglifami wielobarwnych notatek i dopisków, prowadzili za niego zwykle Clayton, oraz Cleo). Uświadomi sobie, z mieszaniną emocji rozpychającą się gdzieś w dolnych partiach klatki piersiowej, że Prescott ma rację. Jutro nie musi nigdzie iść - co oznacza tyle, mniej więcej, że może zostać. Harper nie wie, jak się z tym czuje. Dziwnie. Ale nie źle. Nie, bynajmniej.
Czuje, że to nowość.
Ale każda nowość może przecież stać się codziennością.
  • Czuje, że do takiej - bardzo mógłby chciałby się, w zasadzie, przyzwyczaić.
- Never met a challenge that I wouldn’t like - przyjmuje wyzwanie, i - ‘That case… - łyka samogłoski - 'Could also just keep you there, right? - wymownym ruchem głowy wskaże drzwi dzielące ich od sypialni - Bedbound. Tied down, or something. - I, na jednym wydechu: - Mine. - Prawie poniżej bariery dźwięku, przykryte zaraz bagatelą żartu: - Brainwash you a bit with my plant-based propaganda. Feed you some vegan sausage, you know? - Pozbędzie się buforu powagi, parsknie śmiechem - Dairy-free cream, hmm?
Przeciągnie się - długie, jasne, i wciąż jeszcze silne ciało; odrzuci głowę - ruchem wzmocnionym krótką salwą śmiechu i, zapomniwszy o czyhających nań niebezpieczeństwach, rąbnie nią w kran, szydzący zeń metalicznym echem impetu.
- Jesus, fuck! – zawyje, zakrztusi się wodą, a potem, następstwem euforycznego impulsu - pochwyci przegub Zacha we wnyki własnych palców, i wciągnie chłopaka do wody.

Aha, no.
Tak, prosto z krawędzi.
Tak, prosto we własne ramiona.
W jedynym upadku, który mógł zamortyzować dla chłopaka własnym ciałem - na dno pójdzie ze śmiechem zamkniętym w bąbelkach pryskających przy pierwszym zderzeniu z powierzchnią; wynurzy się zaraz z jego pozostałością na wargach i kroplami wody na rzęsach.
I będzie w tym wszystkim, oczywiście, piękny.
  • Ale przede wszystkim - poczuje się dobry.
I poczuje, także że może -
  • m o ż e, przy odrobinie szczęścia -
    • mógłby taki być?
      Jego. Mógłby - przecież - być J e g o .
      Ten, który należy, podobno, do wszystkich
      Mógłby należeć tylko do Niego.
Choćby chwilę dłużej.

- Zach, ja… - Zamruga gwałtownie; każdy trzepot rzęs jak mały koniec świata. Potem - zapadnie cisza. Po ciszy - gwałtowny ruch dwóch ciał zamotanych w siebie nawzajem.
Harper ich obróci, przyciągając szatyna bliżej ku własnemu ciału; zamknie boki ud w ramach własnych nóg, zgiętych w kolanach; poczuje plecy chłopaka na własnej piersi i, a jakże, zirytuje się na nasiąkłą bluzę. Szarpnie - Chryste, dobra, zdejmuj to, na miłość boską.
W istocie: chciałby być jeszcze bliżej.
Nie wie tylko, czy potrafi.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”