- Zuchwały, powiedziałby ktoś; skandaliczny wręcz - zawtórowałby jeszcze inny - i samozwańczy przy tym - krytyk strojów niewieścich, a mających się cechować, przede wszystkim, przyzwoitością (jeśli nie pruderią).
Więc:
- - Powiedz, Zachary, c h ł o p c z e? - z zaskakująco poufałym klepnięciem wycelowanym w udo szatyna - Nie mam racji? Że może faktycznie, k o r a l albo b r u d n y róż byłby bardziej stosowny, ale m a r s a l a - czy nie czarowniejsza? A uwierzyć mi musisz na słowo - i okiem mrugnie, na znak żartobliwy, że są inne sposoby, na które mogłaby mu w zasadzie udowodnić (gdyby chciała - lecz nie chce, wiek już nie ten; poza tym przeżyła w swej historii wystarczającą gamę mezaliansów) - Że to marsala właśnie najbardziej pasowała do alabastru mojej skóry!
- Zachary jest przerażony.
- Tess?
Otóż Tess mu się podoba. W sposób czysto platoniczny, wsparty o filar profesjonalizmu - i żaden inny przy tym, wbrew nadziejom Janette, która wszystkich młodych gości płci męskiej ("choć dziś taka ta młodzież jakaś zniewieściała, że to naprawdę czasami trudno odróżnić...") próbowała z dziewczyną wyswatać.
Podoba mu się ton jej głosu - stabilna, ale nie monotonna melodia, która wznosi się i opada, gdy Tess przybliżyć mu próbuje realia życia pensjonariuszy, a jednak w żadnym momencie - nawet zapędzając się w rejony kłopotliwe albo krępujące - nie traci nuty szacunku.
Podobają mu się jej ręce - mocne, spracowane, o palcach długich, ale nie wiotkich; ogołocone z ozdób, w kilku miejscach natomiast oznaczone znamieniem albo drobną blizną, ot, taką, jaką zostawia niespodziewane starcie z wyjątkowo ostrą krawędzią papieru.
Podoba mu się jej poczucie humoru - nienachalny żart, którym dziewczyna zbliża się, ale nie narzuca - dystans może zmniejszając, lecz nie przestawiając stopy (ozutej w brzydki, lecz wygodny i praktyczny, but na wzór pielęgniarskiego) ponad wyznaczoną przez rozmówcę granicą.
I jej oczy - jasne i ciepłe.
Nie podoba mu się, natomiast, jak mówi do niego - proszę Pana.
- Co innego, zupełnie, gdy w bezczelnej przekorze robi to Prescott.
- I otacza go, także, wiele różnych osób -
- A pasuje do niego, jakimś cudem, nagle tylko "Zachary" Zachary.
I świadom jest, że odbywa je zbyt rzadko. Zresztą - gniewne splunięcie myślą pod wiatr, bo w kierunku Seattle - on to jeszcze jak Cię mogę, ale jego matka!?
- Zakłada, że gdyby miał odwagę pokłócić się z Ginny, to poszłoby pewnie właśnie o to.
Dziwnie rozkojarzony, skinie głową na jedną z propozycji opiekunki, ale drugą zbędzie krótkim, choć uprzejmym:
- Memory bag? Może następnym razem.
I tak wie - lub wmawia sobie, że wie - co by tam znalazł:
Atłasową wstążkę w kolorze miodu spadziowego - z kasztanowymi kiedyś włosami Etty-Rose wdającą się we flirty najwyższej harmonii, ale wśród srebrzystości siwizny zbyt bladą, więc i tracącą wszelki urok. Owalne puzderko karmelków Charbonnel et Walker- przyjemnie chropowatą płaszczyznę krepiny przecinaną gładzią inskrypcji i logo. Parę listów i pocztówek - od zmarłych mężów i zmarłych kochanków, od zmarłych przyjaciół i wrogów. Ptasie piórko znalezione przez dwudziestokilkuletnią Ettę w ogrodzie botanicznym Kew, i lwi pazur przywieziony z kenijskiego safari. Bilety do jakiejś opery, do jakiegoś teatru, i z jakiegoś rejsu. Jej własny paszport - co sugerowałoby, że staruszka świadoma jest, że w najbliższej podróży nie będzie jej on potrzebny.
No -
- i zdjęcia.
Siedmioletnią Ginevrę - choć tak dla rodziny, jak i później na okładkach wielkich modowych magazynów, funkcjonującą przecież zawsze jako Ginny - machającą, w dzień jakiegoś bliżej niedookreślonego święta narodowego, chorągiewką nie w gwiazdki, lecz w paski. The Union Jack, co za głupia ironia.
Mikre stadko cockerspanieli - Daisy, Patsy, Wilbura i Milly, która była ponoć wredna, i ślepa na jedno oko - ukochanych pupili, po których odejściu Etta zupełnie zrezygnowała z posiadania zwierząt.
Biało-rudą fasadę domu opuszczonego przez Ettę duchem po śmierci jej ostatniego męża, a ciałem - dwa lata temu, przed przeprowadzką do Coral Care na stałe.
I, wreszcie - także Siebie.
Dziesięcioletnie szczenię siedzące w śmiesznym rozkroku na najniższym stopniu schodów prowadzących na ganek wspomnianej nieruchomości. Ciemną czuprynę rozświetloną popołudniowym słońcem. Plaster z Supermanem przyklejony krzywo do piszczeli. Ledwie cień siniaka pod lewym okiem - pamiątkę po jakiejś szkolnej przepychance. Chłopca, który nikogo nie kochał nie ćpał nie pił nie miał nikogo na sumieniu nie wiedział co go spotka.
___
Kiedy Harper wróci w krąg rozmowy, zorientuje się, że rozmawiają o nim -
- - i się uśmiechnie. I przysiądzie na brzegu wolnego krzesła - w równej odległości tak od Etty, jak i od Prescotta.
I nieważne, czy Etta-Rose przyzna, że tą pierwszą (i cyknie porozumiewawczo do Zacha, bo w istocie była to ta druga), czy skrępuje się nieco, bo już zapomniała - Harper powie, że przecież jej wybacza, i że mogą się z niego nabijać ile tylko wlezie. I spyta - obserwując, jak zmarszczki na twarzy milady rozświetla promień radości - czy nie chciałaby, by jej coś zagrał.
___
We wspomnianej przez Tess salce faktycznie jest gitara - ciut niedostrojona Cordoba C7 kupiona pewnie spontanicznie w sklepie muzycznym, do lokalnego Walmartu przyczepionym niczym wrzód - i Harper-Jack sięga po nią odruchowo, ale potem czuje na karku babciny wzrok.
Etta bowiem - no, cóż - Etta nienawidzi gitar. Uważa ten instrument za plebejski - i nie w lekcje szarpania strun przecież inwestowała, gdy upierała się, by płacić za lekcje muzyki Joachima.
Toteż staruszka zażyczy sobie, żeby brunet zagrał na pianinie. A Jack zaoponuje, ale słabo.
Także: speszy się - i zrobi to autentycznie.
Potem - odsunie obity atłasem zydelek. Siądzie.
Przesunie dłońmi po klawiszach. Ledwie-dotykiem pogładzi biel-i-czerń-i-biel, i chłód dawno nieużywanego instrumentu.
Łypnie na Prescotta - podchwyciwszy każdą emocję, z którą chłopak teraz na niego patrzy - a nastepnie wzrok odwróci tylko po to, żeby zajrzeć w siebie -
i zagra.
- No, Chryste Panie, oczywiście, że zagra. Najpierw pomyśli, że może Debussy, lecz po chwili konstatacji uzna, że może lepiej nie przykładać się do wzmacniania starczej depresji melancholijnym brzmieniem typowych dla kompozytora melodii.
Więc mordować będzie raczej szlagiery przywołujące na myśl czasy pełnej sprawności, pełnej nadziei i pęcherzy, które - choć pełne - nie wymagają natychmiastowego, a czasem i mimowolnego opróżniania. Zacznie od Connie Francis, bo wie, że Etta bardzo ją lubi; pogoni The Everly Brothers, i zarżnie - choć, w fantazji, zerżnąłby prędzej - Ricky’ego Nelsona.
Dweller zaś zapomni - że przed chwilą myślał o Śmierci. I o tym, że jego córka przecież będzie na początku życia równie niedołężna, co eklektyczna zgraja otaczających go seniorów u jego schyłku. I, że kto, jeśli nie On właśnie, wszystkiego będzie musiał ją nauczyć? - jak osiemdziesięcio-ośmiolatkę uczy się operować widelcem, i wiązać sznurówki.
Zapomni - i pamiętać będzie tylko, że- Zach na niego patrzy-by nie pomylić kroków w spacerze po deptaku klawiatury.
A potem Etta pochyli się, ramię wnuczęcia trącając sękatym kosturkiem palca; szepnie coś do niego, i Harper jęknie:
- Babciu… - próbując się wyłgać jakoś, i wykręcić. Ale Etta nie ustąpi, a jak odmówić można komuś, kto za parę miesięcy twarzą w twarz stanie ze Śmiercią?
(Zach? Nie odmawiaj mu dzisiaj niczego).
Uderzy w klawisze. Przeczuje subtelność pęknięć płyty rezonansowej (i, nim opuszczą Rezydencję, lojalnie napomknie o tym Tessie lub jej przełożonemu, sugerując, by może zainwestować w jakiś nawilżacz powietrza, który zapobiegłby pogłębieniu kontuzji instrumentu). Chrząknie, trochę się spóźni, ale -
- Wise men say: only fools rush in
- Shall I stay? Would it be a sin?
- Take my whole life, too
Ale w końcu - w drodze demokratycznego głosowania (tylko jeden pensjonariusz narzekać będzie kolejnego dnia przy podwieczorku, że decyzja była nie fair, bo go na to referendum nie obudzono z drzemki) - wybrana zostanie kanasta.
I nikomu nie przyjdzie na myśl, że dwójka obecnych oszukuje - grając równocześnie w Misère.
- For I can’t help -