WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

dom
1. «budynek przeznaczony na mieszkania lub zakłady pracy»
2. «mieszkanie lub pomieszczenie, w którym się mieszka»
3. «rodzina, domownicy; też: mieszkanie wraz z jego mieszkańcami»
4. «ogół spraw związanych z rodziną i gospodarstwem»
5. «ród, rodzina, dynastia»
6. «miejsce, z którego ktoś pochodzi»


Dom.

D o m .

Słowo dobrze Bluejay'owi znane - i czy przy tym często nie jedno z pierwszych, jakie człowiek w ogóle w siebie przyswaja? literacko literalnie literowo: mało ambitne, krótkie i zwykle proste w obsłudze, (na papierze) - a jednak teraz, jak i niespełna dwa lata wcześniej, jak i przez ostatnie osiemnaście lat, obracane przezeń na języku niepewnie, trochę jakby niechętnie, z przede wszystkim: bez ufności.
Dom. Tykająca bomba zegarowa naszpikowana odłamkami wspomnień - trącić nieostrożnie, albo nie z tej strony, co trzeba, i - kuuurwa! ratuj się kto może!
Dom. Dom - choć w teorii jest obiektem nieożywionym - także straszyć może, w snach odnawiedzać, rozjęczany tęsknotą, napęczniały błagalnym wołaniem:
  • Wróć!
    • Wróć, wróć, wróć! Bluejay!
Dom. Wyrzut, jasna cholera, sumienia, o który człowiek potyka się czasem w kontekstach najmniej spodziewanych - w rozmowie z kimś obcym zupełnie, takiej-o, pogawędce uciętej w pół ulicy, w dokumentach jakichś, wypełnianych ogryzionym ołówkiem w urzędzie albo na chwilę przed przekroczeniem którejś z granic, w jakimś filmie, oglądanym spod lekko przyciąganej do policzka grawitacją snu powieki. Zapalnik. Iskra, od której poczuciem winy zająć się mogą potem wszystkie myśli rozkłębione w głowie.
Dom. Pierwsza blizna. Krzywo zrośnięta, rozjątrzona tęsknotą. Jebana fatamorgana, która majaczy gdzieś w tle za każdym razem, gdy człowiek, chcąc-nie-chcąc, odwrócić się musi przez ramię.
  • Nie patrz, nie patrz, nie patrz!
Im bardziej się przed nim ucieka, tym bardziej nas goni.

Dom. Pstrokacizna sidingu pyszniąca się kobaltem kanarkiem żółcią turkusem zielenią czerwienią różem, ale przede wszystkim nigdy czernią, bo to, w odczuciu Clover - naczelnej, choć nie jedynej w rodzinie, terrorystki - przecież taki smutny kolor. Architektoniczny skandal u końca typowej, białej, waszyngtońskiej ulicy, jak żyła tnącej jedną z lepszych dzielnic mieszkalnych. Obrzydliwy wykrzyknik na mapie miasta, przypominający Bluejay'owi, że - jakkolwiek bardzo mógłby tego nie chcieć - skądś pochodzi, a zatem i czasem musi gdzieś powrócić. Choćby na chwilę. I choćby dlatego, że matka w innym razie nie przestanie do niego wydzwaniać, a w końcu stanie na jego progu, wściekła w taki sposób, w jaki wściekłe potrafią być tylko matki.
(Odpowiedź: no, po prostu wolał uniknąć tego scenariusza).
Gdy więc opuszczał swoją łódź tego ranka - trochę przetrącony snem, trochę potłuczony wczorajszym zmaganiem z falami i porywistym wiatrem dmącym z południa - robił to ze świadomym zamiarem złożenia odwiedzin swojej rodzinie pochodzenia. Zabawne: choć ostatnimi czasy najchętniej ze wszystkich członków swojej familii odwiedzał Bear'a, teraz czuł się o wiele bardziej tak, jakby jechał na cmentarz (choć z wyjątkiem nestora rodu... no cóż, wszyscy jeszcze żyli).
Zapakował do samochodu psa, zawinięty w szary papier spożywczy wegański placek ze śliwkami, oraz jakiś wiecheć kwiatów kupionych wcześniej przez Ariel - na jego prośbę - chyba w 7-Eleven. Siedział za kierownicą przez piętnaście minut nim zebrał się na odwagę, by opuścić samochód. Potem - przespacerował się ścieżynką wiodącą ku werandzie, dwa razy zawrócił - i potem zawrócił znowu. Wreszcie - stanął na progu, podrapał się w skroń, pociągnął nosem i wdusił krąglutki przycisk dzwonka. Wbrew prośbie matki, nie miał ze sobą swojego pierworodnego, gotów tłumaczyć się faktem, że mały nie został jeszcze porządnie wyszczepiony.
Kłamstwo, bo na Clover - o ile Blue było wiadomo - szczepionki jeszcze nie opracowano, a ta była im wszystkim chyba najbardziej potrzebna.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sprzedała je.
Sprzedała kolczyki, które dostała od Clover na koniec szkoły podstawowej, żeby sobie mogła wyglądać pięknie. Jaka była historia tych kolczyków? Krótka: Sycamore nie przepadała za ewidentną biżuterią, ale zakładała je na rodzinne święta, o ile akurat zapowiadało się, że przynajmniej początek kongregacji Krzyzanowskich przebiegnie na tyle pokojowo, by ładne wyglądanie dla mamy i jej „Widzisz, Sycamore? Mówiłam ci, że będziesz w nich wyglądać no wprost ślicznie!” miało sens.
Sprzedała je za sto dwadzieścia pięć dolców.
Sprzedała też naszyjnik z perełkami od ciotki Heather, ponoć jakoś tam rodowy, ważny, symboliczny, historyczny, choć trochę starawy. Poszedł za sto dziesięć dolców.
I jeszcze pióro. Nie, nie jej.
Ojca.
Najlepiej: za prawie trzy stówy!
To razem miała z górką tyle, ile musiała oddać. Pięćset dwadzieścia dolców. Bo koleś (nie pamiętała nawet jak się nazywał: Duey? Dane? zawsze mówił się "Siema – siema") nie chciał jej już sprzedawać na krechę, mimo że była niekłopotliwa, fajna, może nawet ładna (a może nie jego typ? na pewno nie on – jej) i generalnie pewna. Dopóki nie zaczęła świrować z odwykami, ale to już dilera obchodzi tylko o tyle, o ile klient wypada z głównego zbioru. Syco wypadła i te kilka wizyt pod krechą musiało w końcu wezbrać długiem.
Napracowała się w ostatnich dniach nad opchnięciem tych rzeczy, dopiero wczoraj przyniosła do domu ostatnią część zbieranej kasy i dziś potrzebowała cholernie pozbyć się jej jak najszybciej. Było coś cuchnącego w tych pieniądzach. Gdyby mogła je pożyczyć od Deni!
Ale nie mogła: nie należało z kolei wzbudzać w siostrze podejrzeń, przecież myślała, że z Syco wszystko dobrze, że to tylko przez jej zmęczenie szkołą czasami zastaje ją średnio kontaktującą i wylogowaną. Deni odpadała. Ona pierwsza pojęłaby na stówę, że Syco po prostu…
Dalej to robi.

Robiła to dalej.
To dlatego wyglądała ciągle na taką zmęczoną – że trzeba było wymyśleć dla Clover mnóstwo dodatkowych zajęć, jakie pozornie angażowały Syco, żeby mogła mówić "Sy, wyglądasz na zmęczoną, może idź się połóż, a nie snujesz się po domu jak cień czy inna mara, naprawdę... co by Bear powiedział? pomyślałaś o tym?"
Od niecałego roku, po powrocie z „obozu”, robiła to prawie całkiem zdecydowanie, za to sprawniej się ukrywając. „Obóz”, swoją drogą, to był idiotyczny eufemizm Clover, raz chyba tylko przez stale naprężone w gotowości do reprymend gardło przeszedł jej „odwyk”. Dla niej to miał być „obóz”, chciała chyba w to wierzyć, żeby potem naturalnie mówić psiapsiółom i ciotkom, ja to Sycamore wróciła „z obozu”, bo była „na obozie”, i dużo się tam nauczyła!
Owszem. Poznała na przykład kilka superfajnych mechanizmów usypiających macierzyńską czujność. I jeden z nich już miał właśnie zadziałać – Sy już schodziła z góry, gotowa przemknąć do hallu i wyjść, a gdyby Clover (niestety obecna w kuchniosalonie, od śmierci Beara niemal stale tam obecna, psiakrew…) jednak ją zatrzymała, to należało rzucić z uśmiechem i beztrosko
– Idę do Chloe. Będziemy razem sypać mandalę.
Chloe była dziewczyną-wytrychem. Clover poznała ją nawet na jednej z wizyt „w obozie”. Chloe miała dwadzieścia lat i potrafiła tak zakręcić, że nikt się nie skapnie. Dodatkowo miał godną zazdrości siłę przekonywania i zdolności aktorskie, i wystarczyły jej dwa Tête-à-tête z Clover, by ta narysowała sobie Chloe jako dziewczynę sumienną, dobrą, spokojnąi bezpieczną.
„Sypać mandalę”, tja.
Mandala, owszem, była jednym z zajęć mającym ponoć pomóc w spokojnym, pozbawionym cywilizacyjnych obciążeń wejrzeniu w kurwa siebie. Od tej pory mandala była uspokajaczem Clover. Przez jeszcze jakiś czas nie powinna nic podejrzewać – i dziś też nie powinna niczego podejrzewać.
– Będę jakoś… wieczorkiem? –odpowiedź krótka, żeby nie wyszło, że jest na lekkim, no – leciutkim – haju, hajku, hejuniu, hajeczku: wyjarany w oknie gibon i chyba bezpieczna (?) dawka jakiegoś opiatu.
– A nie masz aby dziś ikebany?
Yebana „Ikebana”. Zajęcia, na które Clover zapisała Sy odrobinę błędnie interpretując zalecenie, by znaleźć trudnemu dziecku mechaniczne zajęcia wspomagające skupienie, samokontrolę i szansę na podniesienie własnej samooceny. Nie była na ikebananach od pięciu tygodni, bo szczęśliwie szlag trafił „Far-eastern Cultural Center” w Redmond. O czym Sy mateczce nie powiedziała. Kasę na kolejny miesiąc jednak brała już dwa razy. Zawsze to parę groszy. Czyż zatem nie miała aby dziś ikebany?
– Mam, przesunięta na szóstą.
I już sięgała po kurtkę.
– A nie mogłabyś wyglądać porządniej? Chcesz przynieść wstyd rodzinie? Poczekaj, dam ci taki piękny obrazek, który z ojcem-
– Mamo… – obróciła się, niby swobodnie, ale trochę dziwnie niezgrabnie – i zobaczyła, jak Clover sięga po puzderko. No tak, tam były niektóre drobne rzeczy, w których Father Bear kept living among us. Puzderko.
Ojca.
– Sycamore…

KURWA.
Pióro!
– S…Sycamoooore…???
Kurtka…
…i nagle – dzwonek do drzwi. Co teraz? sytuacja sugerowała szybkie umknięcie, przede wszystkim przed nadciągającą Clover, która mogła być trochę wstawiona winkiem, albo czymś, umknięcie przed ryzykiem jej podejrzenia choćby o aktualny stan, w którym miała się przecież wymknąć z domu na wolność, a nie konfrontować z rozwścieczoną królową matką, konstatującą właśnie brak ojcowego pióra. Więc – na zewnątrz! Umknąć huraganowi, bo…
– SYCAMORE!
Klamka – i siup przez pr…
...óg???
– Holy shshshsit…

Obrazek

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sto dwadzieścia pięć dolców to w sumie kupa kasy.
Pewnie ze dwa razy mniej - jeśli nie trzy, albo cztery, albo pięć (Blue, prawdę powiedziawszy, nie bardzo znał się na takich rzeczach) - niż pierwotnie zapłaciła za nie prawowita nabywczyni, Clover-bo-któżby-inny, pochylona nad jubilerskim kontuarem z błyskami zachwytu w błękicie tęczówek, oraz fantazją o przekazywaniu sobie dwóch bliźniaczych błyskotek z pokolenia na pokolenie, w tymże dniu począwszy (a więc z rąk Sycamore miałyby trafić do w łapki jej własnej córki, i z tamtych w następne, i tak dalej, aż do usranej śmierci po kres przyszłości...) - ale wciąż: ilość pokaźna.
Wystarczająca, żeby kupić choćby nowe płetwy pływackie; używane (więc i w sposób przyjazny planecie - doceńmy!), oraz niezdatne do wykorzystywania przy mniej sprzyjających warunkach pogodowych, ale wystarczające, by dać porządnego nura w głębinę tuż przy ujściu Portage Bay. Finansowy ekwiwalent półrocznego zapasu smaru do deski. Kolację dla dwojga w porządnej restauracji we Fremont - do której można by zabrać, na przykład, matkę - własną, albo swojego dziecka.
Sześć wielkich worków karmy dla psów.
Albo dwa woreczki karmy - innego zgoła rodzaju - dla osiemnastoletnich panien wystarczająco cwanych, by mydlić rodzicielce oczy mandalami i ikebaną (i czym jeszcze, Syco? tai chi? zajęciami ze śpiewu alikwotowego? lekcjami gry na mandolinie? - wszystkie wymienione na okropny stres działały ponoć lepiej niż medytacja!), lecz nie dość mądrych, by zrozumieć jakie są potencjalne konsekwencje uzależnienia od środków psychoaktywnych (podpowiedź: nie za dobre).

Gdyby, w każdym razie, Blue wiedział co się działo, najpierw pochwaliłby młodszą siostrę za obrotność, a potem posadził na wybitnie kościstym tyłku i poczęstował pogawędką kwaśną, ale przynajmniej szczerą (i zapewne nieskuteczną przy tym) odnośnie dojrzałości, perspektywy, błędów młodości i innych metod radzenia sobie z problemami, które mogą przytłaczać, lecz nie są końcem świata, i daj sobie parę lat, zrozumiesz...
  • Bla...
    • Bla... Bla bla...
[Nie pierwszy raz - wszak w liceach, nim niecały rok wcześniej podjął decyzję o dramatycznym skręceniu karku swojej pedagogicznej kariery, uczył przez parę dobrych lat, a więc i tego typu tyrady zdarzało mu się wygłaszać pod adresem potrzebujących).
Niestety, jednak, nie miał pojęcia. Ani - co w jego domu rodzinnym się aktualnie dzieje, ani też - kim ta efemeryda, którą zwykł widywać rzadko, przelotem i głównie w luźnych ciuchach narzuconych na kościstość późno-nastoletniego ciała, tak naprawdę jest.
Świadomość smutna, tak, lecz realistyczna:
On jej -
  • - Hej, Sycamore? - rzucone przez próg, który sam Bluejay właśnie próbował przekroczyć w drodze do wewnątrz, a ona w ucieczce na zewnątrz, w rezultacie niemal nań wpadłszy (choć biorąc pod uwagę to, jak krucha i leciutka się zdawała, Blue rzeczonego zderzenia mógłby nawet nie zarejestrować - jak chociażby w kraksie z jętką jednodniówką roztrzaskującą się o przednią szybę samochodu podczas przedwieczornej przejażdżki w drugiej połowie czerwca) -
przecież tak naprawdę w zasadzie nie znał? No bo na ile znać można kogoś, kogo w okresach dłuższych niż czterdzieści pięć minut rwanej odległością rozmowy video, widziało się DWA RAZY W ŻYCIU (pierwszy raz - przez rok, gdy ten ktoś zdatny był głównie do nieśmiałego gaworzenia, spania/jedzenia/wołania o cyca oraz ulewania białych falek śliny kącikiem usteczek; drugi raz - teraz - co jakiś czas wpadłszy do domu)?
No, jak?
W c a l e .
(A jednak Blue zauważał, że Clover żywi względem niego nieme oczekiwanie, iż dołoży starań, i pozna siostrę, i on może, jedyny mężczyzna w rodzie Krzyzanowskich, przemówi jej w końcu do rozumu - "no, no powiedz jej coś, Bluejay!").
- Wy - wybierasz się gdzieś? - wypowiedziane instynktownie, i tuż przed tym, jak jego uszu dobiegł jazgotliwy lament Clover. Więc: cap! drobną brunetkę za nadgarstek, nim mogłaby sfinalizować dezercję - Dzieje się coś!? Dopiero przyszedłem...

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”