WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

[3]

LA, I've got nothing - who am I to love you when I'm feeling this way
and I've got nothing to offer?
LA, not quite the city that never sleeps
Not quite the city that wakes, but the city that dreams, for sure
If by dreams, you mean nightmares

LA, I'm a dreamer, but I'm from nowhere, who am I to dream?
LA, I'm upset, I have complaints, listen to me
They say I came from money and I didn't
And I didn't even have love, and it's unfair
LA, I sold my life rights for a big check and I'm upset
And now I can't sleep at night and I don't know why
Plus -


Czy to widać?

Harper-Jack się słania, na nogach - bo czy nie tak się mówi opisując stan, który nas ogarnia gdy się nie spało od trzydziestu trzech dni, osiemnastu godzin i sześciu minut? Gdy jest się zmęczonym głodnym zmęczonym zmordowanym wyplutym wyzutym i głodnym głodnym głodnym, ale przede wszystkim - bezsilnym? Leci z nóg - i nie wie, czy ktokolwiek zdąży go powstrzymać pochwycić przed Obrazek; skłania, coraz silniej, ku przyjęciu propozycji, czule złożonej samemu-sobie rano - że może należałoby, po przymiarkachpróbachwywiadziekolacji, wymknąć się z domu [słowo do sterylnej anonimowości hotelowych wnętrz dopasowane raczej nieporadnie] choć na chwilę, łagodnym łukiem ominąć jasne trzewia lobby i dobrowolnie zapaść się w rojst pierwszego, drugiego, trzeciego baru, potem odwiedzić jeszcze czwarty, i spelunę jakąś, na koniec, z obłymi ciałkami neonów wczepionymi w nią jak pijawki kłania.

Harper-Jack Dweller się kłania.

Stanąwszy na wzniesieniu garderobianego podium. Ruchem gładkim, choć wykonanym tylko na semi-poważnie; zwielokrotnionym pozornym obrazem sylwetki, odbijanej przez trapezowate płaszczyzny zwierciadła.
  • Słowem: jest w Los Angeles, i gapi się w lustro.
No? No, co?
Czy nie taka jest rola gwiazdy -
  • nie taki jej jebany obowiązek w wigilię Wielkiego Dnia, w przerwach między masażem ajurwedyjskim [wkurwiający mnisi zaśpiew sączący się z głośników koaksjalnych, ręczniczek z włókien bambusowych i jedwabnych narzucony na biodra, i napastliwe troskliwe: Pan Dweller rozprężyć się, musi, i ciap-ciap-ciap, pac-pac, kant dłoni, łokcia, wszystko jedno (nie zainteresowałby się bardziej nawet, gdyby wcisnęła mu między łopatki kolbę pistoletu - a już z pewnością nie rozprężył tak, jak nakazywała go o to prosiła), Pan Dweller spięty bardzo, wypowiadane w dziwnej rytmice przez małą, starszą Tajkę dosłownie siedzącą mu na plecach], wywiadem udzielonym w Good Day, L.A. [skromniutka kreska koksu, Fioricet i kawa na pusty żołądek; drżące z lekka ciało owinięte w nienachalny blichtr Etro i Armaniego - na nadgarstki nasadzonego jak kajdanki, albo szpitalna bransoleta] oraz, aktualnie, ostatnia przymiarką zbroi stroju, w którym błyszczeć miał jutro - i na setkach, s e t k a c h publikowanych potem w internecie zdjęć -
nie tylko we własnym imieniu, ale i za cały reprezentujący go Zespół, za półtora roku ciężkiej pracy ludziom, którym płacił więcej, niż zapłaciliby inni, ale mniej, niż w istocie powinien?

Tak. A więc, kurwa, się kłania. I będzie kłaniał się tak długo, aż mu nie pozwolą przestać. I będzie błyszczał -
  • błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał błyszczał
- aż zgaśnie zaśnie wypali się umrze mu nie każą przestać.

Czy to widać?
Myśl, przewrotnie, paranoiczno-praktyczna. Jeśli nie, to ufff, spokojnie; jeśli tak, to jak może to ukryć?
Podchodzi bliżej pierwszego z luster, choć z elipsowatej platformy nie zstępuje. Pochyla się lekko - i czuje napięcie materiału naprężonego ruchem ciała, mgłę jedwabiu wżerającą się w kręgosłup, ucisk watowań na ramionach. Cisza - Oddech - Cisza.
Chyba nie widać. Dobry puder i krem pod oczy są w stanie zdziałać cuda - podążywszy za poradą dawnej makijażystki wklepane w tkanki razem, a nie jedno po drugim. Pstryka palcami, trochę jakby chciał strząsnąć z nich czerwień krew pigment. Chwyta rąbek rękawa i ciągnie, obierając się z wierzchniej warstwy.

Nadal musi nosić elastyczną opaskę i bandaż, ale przynajmniej pozbył się tego pieprzonego temblaka.
Och, bardzo dobrze. Tak o wiele łatwiej może dosięgnąć dna drugiej ręki.
Co?
Gówno, nie panikujmy -
  • dosięgnąć drugiej ręki, by szarpnąć mankiet koszuli. Ściąga ją; potem - spodnie. I zwraca sobie, tym samym, swoją sylwetkę, i wąskie biodra, i tatuaże, i klatkę piersiową – i pręty żeber. W ostrych kantach wychudzonego ciała jest coś arystokratycznego, i, jednocześnie, przerażającego jak śmierć.
A jeśli widać, jednak?
Cisza. Oddech. Na własne przeguby spogląda z ukosa. Rancikiem paznokcia przyciska zygzak żyły wtulonej w kołyskę ścięgien.

Trasa wlotowa dla błyskawicy.

Chciałby przestać, gdyby tylko mógł.
Mógłby przestać, gdyby tylko chciał.
Kiedy zaczyna czuć myśleć, nie może oddychać.

Godnym zjawy, posuwistym ruchem - schodzi na miękką wykładzinę. Znajduje wyjście ze swojej tymczasowej samotni, odsunąwszy krawędź ciężkiej, stalowoszarej kotary. I - tylko w bokserkach oraz prawej skarpetce - staje naprzeciwko Charlie, Dirka Dickmana (który jest tu tylko po to, by nie musieć dotrzymywać towarzystwa własnej dupie, jedzącej właśnie podwieczorek z przyjaciółkami i ich dziećmi w The Little Door; za jego pieniądze), oraz dwóch przejętych całą sytuacją pracowników salonu (nie jest w stanie stwierdzić, czy przejętych-na-poważnie, czy dlatego, że tak im nakazali w kontrakcie), i krawca.
- Git, wszystko leży jak jasna kurwa - oznajmia ze wzruszeniem ramion, przywołując na twarz uśmiech równie zuchwały, co czarujący. I patrzy tylko na Nią - na czerwień tafty i tiulu, na jednoznaczność krągłości brzucha, na mysie w barwie włosy opadające miękką kaskadą przez linię łopatek i na pierś - Pozwolisz na chwilę? Charlie? - jak gdyby nigdy nic, wyciąga ku niej chłodną dłoń i wciąga, wciąga, wciąga, wciąga - we wnękę gotowalni.
  • Bardzo nie chce.
Jej tego robić.

- Bardzo nie chcę być teraz sam, wiesz?

Czy to widać, Charlie?
A jeśli tak - jak to ukryć?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ostatnie spojrzenie rzucone we własne odbicie mówiło wszystko i nic jednocześnie. Czy to widać? Da się ukryć przed sobą cały ten dyskomfort i absurd, który już boleśnie przypominał o swoim pojawieniu się lada moment. Niepokój staje się większy, a radość ustępuje na rzecz pewnej niechęci.
  • Nie można uciec przed samym sobą.
Pragnienie stworzenia prawdziwej rodziny blakło, jakby świat w końcu zrozumiał, że to jest zupełnie niemożliwe, nie w ich przypadku. Co teraz? Będą szczęśliwi? Czy zamknęła ich w złotej klatce, z której wydostać się już nie da? Pieprzony Wersal w Seattle, w domu za dwa miliony, a w nim prawdziwa dziedziczka i utrzymanka, matka jakaś taka marna, dawniej kochana, teraz - znienawidzona; bo wiecznie niezadowolona, wiecznie zmęczona i wiecznie nieszczęśliwa w pogoni za duchem przeszłości, miłości.
Ile czeka ich takich teatrzyków, jak ten teraz? Dlaczego w ogóle wziął ją, a nie jakąś młodą piękność lub młodego fotografa? Ją, Charlie, ciężarną, nieatrakcyjną dla siebie samej i wielką jak kula ziemska - otoczona w czerwony tiul, z piersiami na wierzchu. Istna komedia. Wygląda okropnie, aż łzy cisnęły jej się do kącików oczu.

Ostatnie spojrzenie, nim wciągnie ją za kotarę.

Śmiesznie wygląda w samych bokserkach i jednej skarpetce. Garnitur jednak robi wrażenie - dopasowany do koloru jej sukni, elegancki i zdecydowanie odlotowy jak na gwiazdę przystało. Ręce jej drżą, czując na sobie spojrzenie osób trzecich. Wstydzi się jakby znów była nastolatką z kapeluszem w mocnym uścisku. Harper wydaje się za to być niewzruszony całą sytuacją; morze dla niego nie drżało od fal stresu i burzy plotek krążących wokół nich. Charlie za to próbuje uspokoić szkwał, zaciągając kotarę powolnym ruchem, nie spuszczając przy tym spojrzenia z ukochanego.

Po co tu przyjechała?
Dlaczego wziął akurat ją?

Nie chciała być żadnym pocieszeniem ani triumfem o powiększaniu drzewa genealogicznego. Pragnęła tylko być kochana, a to jednak za wiele dla wszystkich mężczyzn, których spotykała w swoim życiu. Jedynie Luca wydawał się być gotowy na trwanie przy niej, niech tylko porzuci alkohol na zawsze. Gdyby nie to dziecko - upragnione, wyczekane, wymodlone - to oddałaby się w wir zapomnienia, Dande Macabre by odtańczyła, aż spokój ooanowałby jej duszę na zawsze. I spoczęłaby obok swojego pierwszego dziecka i męża.
Naprawdę Harper chce umierać teraz?
Cholera jasna! Ubrana w piękną, czerwoną suknię, stoi obok swojej miłości życiowej i nosi pod sercem ich dziecko. Za chwilę po raz pierwszy zaszczyci galę wręczenia nagród Grammy swoją obecnością. To ONA jest gwiazdą, nawet jeśli błyszczy tylko i wyłącznie dla siebie (i Harper-Jacka?). Nie chce być na językach, ale nagle przestało jej to przeszkadzać, ponieważ ma wsparcie i właśnie ona zostanie matką już za kilka tygodni, a nie jakaś Maggie, Jessica czy chuj go wie Zachary. Ona do, jasnej Anielki, Charlie Everett i to ona będzie najszczęśliwszą kobietą pod słońcem, gdy obejmie swoje dziecko. I pocałuje delikatnie w aksamitne policzek pachnący pewnie krwią, mlekiem i jakimś osoczem i cudowna córka.
Także teraz czuje ją jej ruchy niecierpliwe, rwące się ku Harperowi. Charlie bierze go za rękę w geście wsparcia i uśmiecha się delikatnie. Krawiec, Dirk Dickman i pracownicy salonu nagle przestają jej przeszkadzać.

Jest - chyba - szczęśliwa.

- Wiem, kochanie, jestem tu z tobą - szepcze, gładząc go po wychudzonym policzku. Schudł jakby robił to razem z Charliez gdy podczas pierwszego trymestru nic nie jadła. Jałowe jedzenie powodowało wymioty; czy Harper czuł to samo? Co było przyczyną jego marnego stanu? Bała się o niego.
Martwi się, ponieważ go kocha.

Całuje go w kącik ust, zerkając wciąż przy tym na niego, upewniając się, że nie ma nic przeciwko; nie powinien skoro od okresu około-świątecznego robili wspólnie mniej niewinne rzeczy niż całowanie.
- Ubierz się i ucieknijmy stąd, co ty na to? Może na plażę albo do hotelu? Zamówimy sobie kąpiel w płatkach kwiatów i poudajemy, że nie musimy nic robić. - Nie, ta propozycja nie płynęła jedynie z chęci podniesienia spuchniętych stóp do góry czy w ogóle położenia się. Naprawdę chciałam pomóc, by poczuł się lepiej i nie tak samotnie jak teraz. Obcość, którą obdarowywali ich ludzie z Zespołu, była czymś, z czym spotykał się aż za często. Oni nie zrozumieją Harper-Jacka nigdy.
  • Pytanie: czy Charlie go rozumie?
Ostatnie spojrzenie rzucone w lustro mówi jej, że czasem miłość nie wystarcza.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Pytanie: Czy Charlie go rozumie?
  • Odpowiedź: Nie, wierszy się nie rozumie. Ale wiersze się współczuje mu.
I dobrze - bo czy nie o to właśnie mu chodzi? Czy nie o to się prosi, nie o to skamle - z tą swoją cierpiętniczą chudością, z udręczeniem wpisanym w powłóczystość przyciężkiego spojrzenia? Czy nie o to zanosi zaplątane między wersy błagania, tuż przed snem mówiąc jej czasem, że chyba n-nie czuje się najlepiej? Nie tego oczekuje - po dwóch nieśmiałych kęsach odsuwając od siebie talerz z tostami i jajkiem w koszulce, zaserwowany mu z dbałością przez obsługę Avec Nous na pierwszym piętrze hotelowego przybytku?
Z całym tym swoim narcystycznym smutkiem, z całym bólem - w szwach pękającym od płytkiego samouwielbienia, którego - próbuje, próbuje, próbuje, ale - nie może się wyzbyć, Harper-Jack nie chce zrozumienia.
(Wmawia sobie, że nie jest mu ono potrzebne.)

Potrzebuje, natomiast, czegoś innego. O coś innego woła, po coś innego wyciąga rączki - jak kilkulatek, co uprasza się, by go w matczyne objęcia poderwać - JUŻ JUŻ JUŻ, TERAZ! - z podłogi.
Nie tyle szczerej empatii, co atencji. Zabarwionej pigmentem pożałowania, skoncentrowanej jak mętny roztwór o barwie ecru, rozbulgotany w kołysce brudnej łyżeczki? wyłącznie na Nim.
Na Nim, na Nim, na Nim, na Nim. I tylko dla Niego, dla Niego, dla Niego, dla Niego.
Podawanej regularnie, by uniknąć zjazdu samooceny. Najchętniej z więcej, niż jednego źródła, i najlepiej na mnogość sposobów.
Tylko cudzy wzrok przypomina mu, że żyje w ogóle istnieje.

Ma tak od dziecka, drogą modelowania przyuczony od podobnej mu pod tym względem matki: własną egzystencję stale musi potwierdzać cudzym uwielbieniem. Poczuciem, że Każdy. Element. Wszechświata. Orbituje. Tylko. W. Okół. Jego. Ciała.
I, że cały świat zatrzyma się, i ruszy, i zatrzyma się, i skończy, na jedno skinienie jego palca.

To
  • jest
    • jego największe
      • uzależnienie.
Trawiące go od najpierwszych dni życia.

[Cóż; jeśli narkotyki nie są dla dzieci, to może, może... W świetle jakiejś kopniętej logiki... Harper-Jack Dweller, grzęznąc w prowizorium między czerwem i imago, zwyczajnie nigdy nie był dzieckiem?
Zawsze - za to - nałogowcem].

W tym, w każdym razie, układzie: Charlie była jak wenflon wbity wprost w tętnicę, bez zbędnych ceregieli pędzącą wprost do serca. Pompowała w niego odpowiednią dawkę troski, i upragnionych przezeń słów, jak zdarta platynowa płyta zapewniając, że
chce go wspierać chce go kochać chce go mieć.
Karmiła go - w błogiej własnych czynów nieświadomości - trującym miodem najgorszym z możliwych toksykantów.
Nie mówiąc Harperowi "nie", mówiła "tak" jego powolnej coraz szybszej autodestrukcji.
Chciał więcej.

- Nie chcę się ubierać - kaprysi. Kręci nosem - choć może raczej: kręci go w nosie? - bielusieńki osad drażniący umęczoną śluzówkę, wczepiony złośliwie w szczecinkę przerzedzonego chemikaliami włosia, wybrzydza.
Drepcze po mięciutkiej wełence jasnego dywanu. Kotwiczy wzrok na połaciach kobiecej skóry. Nie zachwyca go już nic, ale też nie odstręcza. Rozczula - ostatnie ładunki jakiegokolwiek afektu detonując w otępiałym układzie limbicznym - Pamiętasz, że mamy... Kolację... - mamrocze, wertując w umyśle naddarte strony bezcielesnego kalendarza. To dziś? Czy wczoraj? Czy pojutrze? Sam już nie wie; nie chce pamiętać. I tylko data gali - razem z przypadkowo zoczoną przez niego przed paroma dni listą zaproszonych na nią gości - wykrawa sama-siebie z tła krwistym odcieniem czerwieni - Z Dickmanem i jego... - kochanką; macha ręką, konstatując, że manager nie zasłużył na większy, z jego strony, wydatek energetyczny - Nie zdążymy na plażę, ani do wanny, ale... - zatacza się leciutko, zaraz maskując zaczątek kolapsu nieprzytomnym marzycielskim uśmiechem i gładkim ruchem dłoni.
Podchodzi bliżej. Bliżej.
- Chcesz? Ze mną? - Z jednej strony Harper czuje, że mu się należy; z drugiej - nie rozumie, jak ktokolwiek mógłby go tak naprawdę pokochać - Tutaj? - sunie dłonią po miękkiej cięciwie kobiecej talii, ciasno opakowanej w czerwień. Znajduje suwak, metalową łezkę trącając zadziornie palcem. Jedno słowo, Charlie. Wystarczy tylko jeden strzał ruch - Mamy trochę czasu, hm? Do tej kolacji - Omiata jej odsłonięty kark strumyczkiem ciepłego powietrza; pachnie kawą i papierosami, ale także kwasotą nadgnitych owoców [nie jadł; w najbardziej przyziemnym, biologicznym uzasadnieniu - to zwyczajnie objaw ketozy, panoszącej się teraz coraz pewniej w jego ciele] i wódką, ale Charlie przecież Go nie czuje - Odeślę ich wszystkich... Do diabła... - chichot perli się na styku warg - Jedno słowo, Charlie. Chciałbym. Żebyś. Była. Moja - drugą dłonią - nieporadnym ruchem ledwie zrośniętych tkanek - coraz śmielej rozgarnia tulle - Teraz. Tu.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie potrafi mu odmówić, więc przyjechała za nim do Los Angeles. Nie za bardzo chciała, nawet jeśli cieszyła się na to początkowo. Już nie, nie potrafi. Nie chciała już tego cyrku, a także tego dziecka, które również dzieckiem mogło nie być, a nałogowcem. Nie widzi jednak uzależnienia Harpera, pochłonięta macierzyństwem, od którego mózg jej robił się wielkości fistaszka, a na oczach pojawiały się klapki i wyraźnie ukierunkowywały ją na dane, pojedyncze tematy do zmartwień.
Najpierw: Harper-Jack wyrzeknie się dziecka; następnie: ciąża zagrożona. Później: dom jest nieodpowiedni. Teraz? Jak ona wychowa to dziecko sama? Za chwilę zapomni o wszystkim dla jednego uniesienia. Podda się znów swojemu pragnieniu i zapomni znów o zalążku czegoś, co zrodziło się między nią a Lucą. Czuła się jakby zdradzała ich obu na raz i źle się z tym czuła, ale owszem: nie potrafiła odmówić Harper-Jackowi, nawet jeśli czuła, że powinna zacząć to robić.
Nie towarzyszyła jej radość, a jakiś zawód. Los Angeles było wyjątkowo chłodne, ponure i brudne. Harper-Jack był inny. Jego oczy błyszczały, ale nie z radości na zbliżające się ojcostwo czy obecność Charlie obok. Błyszczały inaczej, błyskiem niezrozumianym dla Everett. Chciała go zrozumieć, choć bała się go momentami. Przez niego Harper stawał się niezrozumiały. Przez niego Charlie chciała uciekać. Miłość stawała się obca i już nieważna, dając więcej miejsca na niepokój. Tym razem nie wiązał się on z niedaleką przyszłością macierzyństwa, to było coś większego.

Nie chce się ubierać. Marudzi, kręci go w nosie nosem. Szykuje ją na tornado zwane Mary-Jane, co marudzić zacznie lada moment. A mimo to, uśmiecha się wyrozumiale, przeczesując mu włosy delikatnie. Odrosły odkąd spotkała go pierwszy raz na cmentarzu. Nie sądziła, że ich relacja przybierze formę zwiędłej stokrotki, powodując zawiłości i niedopowiedzenia. Nadzieja jej wzrastała do niezwykłego poziomu i opadała jak kolejka górska, oferując tylko mdłości. Zabawne, bo był bardziej zamieszany w jej samopoczucie niż można by było powiedzieć.
Jest coraz bliżej, aż znów czuje jego zapach ciepło ciała. Powoduje zawirowania w głowie i delikatny uśmiech, choć jego propozycja wydaje jej się absurdalna. Nie powie jednak nie, powie:
- Tutaj? – zawstydzona, odgarnia kosmyk włosów za ucho i wzdycha głęboko. Pożądanie w ciąży jest czymś niesamowitym, a pojawiło się dopiero miesiąc temu. Nie miał kto temu podołać, zaspokoić jej, ale to żadna nowość – Charlie wiecznie s a m a.
Wolałaby przejść się na plażę albo zrelaksować w wannie, ale jego zniecierpliwienie kusi ją. Kusi, by być tu z nim, wśród ludzi i wśród luster. Zsuwa wzrok na swoje dłonie, które powędrowały na jego tors.
Mają czas do kolacji. Lada moment i mogliby… mogliby nacieszyć się? Zabawić? Chryste, a jeśli to jej ostatnia okazja do jakiegokolwiek zbliżenia zanim zostawi ją po porodzie? Zostawi ją? Na pewno szybko nie spojrzy na nią jak na kobietę, którą pożąda. Będzie pachniała mlekiem i wymiocinami. Będzie jeszcze bardziej niewyspana. Będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwa.
- Odeślij ich – mówi cicho w końcu, nieśmiało jak nastolatka; jak tamta dziewczynka w kapeluszu. Chce go, pragnie. Nie może spokojnie oddychać i nie potrafi spojrzeć na siebie w tych wielkich lustrach. Jakim cudem on ją wciąż pragnie? Czy zaspokaja swój głód? Nie, nie, chce Charlie. Jej pragnie. Odsuwa materiał czerwonej sukienki nieco śmielej, wsuwając nogę między jego nogi. – Ale… – chowa twarz w zagłębieniu jego szyi, nie chcąc mieć kontaktu wzrokowego ze swoją duszą. Nie potrafi. Nie chce, brzydzi się sobą. Pewność siebie spadła tak szybko jak się pojawiła. Całuje go jednak; znaczy śladami delikatnego różu szyję, żuchwę i policzek, mając jednak już przy tym powieki mocno zaciśnięte. Dłonią ostrożnie sięga niżej, na podbrzusze, sunąc po delikatnych żyłkach.
Załatwmy to szybko. Teraz. Tu.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

+18

No, więc
  • (preludium do pełnego zdania - ordynarny literacki niewypał, ale od czegoś trzeba zacząć, żeby skończyć, a Harper bardzo chciał to już zrobić - tak, jak robił na przestrzeni kilku ostatnich, spuchniętych niewygodną bliskością tygodni: marnie w niej; bez konieczności myślenia o wszystkich konsekwencjach - oprócz Jednej, należącej do już popełnionego błędu, tej, co wierciła się czasami pod kobiecym sercem, nie mogąc się chyba - g ł u p i a - doczekać własnego przyjścia na Świat):
Charlie - spojrzenie przykryte gęstym baldachem rzęs, godny nastolatki, lękliwy ruch wtulanego w zaułek jego szyi policzka - zapędza się pod materiał męskiej bielizny.
Na twardość ciała obrzmiałego wrzącą krwią.
Ale nie na zawsze.
Pod napiętą czerń bawełny zwilgotniałą mgiełką potu.
Ale nie w duszę.
Może gdyby jej pozwolił?
Może gdyby chciał jej pozwolić.
Ale nie chce. Pewnie z obawy przed tym, co mogłaby Tam znaleźć.

Harper-Jack nie kieruje się intuicją, a jedynie doświadczeniem - nie chce musi czuć przeczuwać, by wiedzieć, co teraz nastąpi: staranny ceremoniał, dziwaczna repetycja, sadystyczne niemal deja senti* ich dawnego związku, wżarte w rytmikę ostatnich dni, jak Rodinal weżreć się może w bezbronność kliszy.
- Będą się pieprzyć kochać.
  • Harper? Co to znaczy (kochać)?
W pozycji wybranej z repertuaru okrojonego banałem fizycznych ograniczeń. Połączeni nierównym metrum traconego i odzyskiwanego tempa; dwa ciała trące pocierające kląskające uderzające o siebie, dwoje ludzi, którzy bardzo się zgubili, i którym w chwili wymęczonego klimaksu wydawać się może, że się odnaleźli - jakiś sens, cel, kierunek. Zanim -
  • za nim, przed nim, po lewej i po prawej stronie, po skosie, i za załomem ramienia, za które aż strach się obrócić - L U S T R A.
- to nastąpi, Dweller przez trzydzieści sekund będzie żałował, że Charlie mu nie obciągnie - pogodzony z jej awersją już przed laty, ale jakoś niezdolny, by potencjalnej przyczyny tej niechęci nie dopatrywać się w samym sobie.
  • Harper? Co jest z Tobą nie-tak!?
Ale po chwili mu przejdzie. I on też - przejdzie-się, przespaceruje, nieprędkim krokiem typowym dla uwięzionego cyrkowego zwierzęcia żyjącego na arenie, i dla oklasków, cięciwą światła rzucanego przez garderobianą lampę. Uchyli kotarę - i rąbka tajemnicy poliszynela, przez jego zespół do świadomości przyjmowanej bez najmniejszej ekscytacji. Wszyscy wiedzą, co teraz nastąpi -
  • tym samym Dickmanowi na metaforyczny odcisk, ale manager zniesie to z dzielnym, męczeńskim uśmiechem, i bez słowa sprzeciwu.
- Leży jak ulał. Zobaczymy się na kolacji - Dweller oznajmi po prostu; tonem płaskim, wyblakłym, mechanicznym jak komunikat o następnej stacji nadawany w metrze - My tu sobie wszystko dokończymy, nie potrzebujemy pomocy.
  • Harper? Tobie się nie da pomóc.
Cofa się w heksagon zwierciadeł, ale także - w przeszłość i, wzrok zadarłszy znad własnych poznaczonych odciskami dłoni, spogląda na nią.
Matkę swojego dziecka.
Kobietę, którą kochał.
Dziewczynkę w kapeluszu. Zamrożoną w czasie, zalaną formaliną wspomnień.
Niezdolną, by pogodzić się ze zmianami; zachodzącymi w nim, ale też tymi, które zachodziły w Niej.
  • Godziny rozmów o tym, jak nienawidzi teraz swojego ciała. Pasywna agresja szlochu przerywanego wyzwiskami rzucanymi pod własnym adresem. Światło gaszone w milczeniu. Samospełniająca się przepowiednia:
W otoczeniu luster gotowych bez litości wywlec każdą rysę w syntetyczne światło, Harper-Jack Dweller się brzydzi.
  • (...) Widok to paskudny. Spaczony, zgniły, ostatki jakieś; ochłapy, w stanie rozkładu. Na odruch wymiotny się zbiera, na Mdłości nazwane wreszcie. Na języku kwaśno (opar duszy przekazywany z-ust-do-ust).
    • (Siebie się brzydzi. Bo - )
Nie może na nią patrzeć?
Nie. Charlie?
Najsłodsze, i najgorsze z możliwych słów: Nigdy nie chodziło o Ciebie.
Nie może patrzeć na siebie.
    • (- bo widzi Go w sobie).

Sztywnieje.
Rigor mortis.
Widzi go w sobie.
Widzi. Go. W. Sobie.
Pod jej palcami. Pod jej wargami. Pod naciskiem dłoni biegnących konturem zmizerniałego ciała. Na bieliźnie bliźnie galaktyce znamion dłoniach żebrach kręgach wąskich biodrach tatuażach. Nie może na to patrzeć. Kurwa, kurwa, kurwa!
Nie chce. Nie może. Nie potrafi na to patrzeć.
  • Harper. Harperrr. Harperrr...
- Charlie? - Harper słyszy własny głos, ale słyszy też wizg opon buksujących o wilgotny asfalt szelest materiału otulającego jej biodra. Patrzy na swoje ręce, i widzi na nich krew czerwień tiulowego pasma, wydartego spomiędzy efemerycznych warstw sukienki. Składa; nierówno, ale nie-niedbale; na dwa, albo trzy. - Tak będzie dobrze? - znak zapytania połyka razem z kwasotą śliny.
I - uniósłszy ramiona w krótkim manewrze na wysokości potylicy - pozwala światu zasnuć się gęstą mgłą .
Mocuje karmin prowizorycznej szarfy poniżej własnej skroni.
- Tak, prawda?

  • *deja senti - already felt

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

+18, uwaga wulgarnie!!!

- Tak będzie lepiej.
"Lepiej", czyli - rozsądniej, na przykład?
  • (Zdrowy) rozsądek (łac. sensus communis, opinio communis) - umiejętność ludzkiej percepcji, postrzegania i identyfikowania różnych zachować jako odpowiednich, właściwych w konkretnych sytuacjach lub momentach życia.
Decyzje podejmowane za namową tych, którzy rzekomo wiedzieć mieli -
  • lepiej.
Drogą zaufania pokładanego w cudzym doświadczeniu - gdy się na coś godzi, lub czegoś odmawia. Gdy się kiwa głową, i pakuje wszystko, co może być ważne dla piętnastolatka - empetrójkę z trzystoma piosenkami, szorty pływackie, tenisówki i buty do biegania, zestaw kostek gitarowych, czapkę z daszkiem, parę książek, ulubiony polar - baranka, z naszywką przedstawiającą stosik tropikalnych owoców wszytą w pierś - w walizkę, i z podkulonym ogonem opuszcza miejsce, które przez rok robiło za dom.
Gdy odchodzi się od kogoś, kto miał być na zawsze, ale coś się stało; Halo? 911? Chciałbym zgłosić... i nagle nie da się go jej znieść nawet na teraz. Serce łamane szybko, ponoć humanitarnie.
(Pytanie: Czy humanitarnie boli mniej?)
Gdy podpisuje się cyrograf. Przeczytawszy wszystkie jego klauzulki - także te u dołu strony wypisane maciupeńkim drukiem, i przyswoiwszy fakt, że właśnie zaprzedaje się duszę. Komu? Za co? Po co?
Wreszcie - gdy się siedzi w trzecim rzędzie, pomiędzy słynnym eks-piłkarzem, który po drugim post-kokainowym wylewie nie pamięta imion własnych córek (Brigitte, Clara i Beatrice, dla rodziny - "Bea"), i wciąż-jeszcze-inwestorem, o którym za parę miesięcy usłyszy się znowu - w kontekście jego skoku na główkę z ostatniego piętra pewnego znanego wszystkim wieżowca; ze wzrokiem wlepionym w drewniany podest i litanią dwunastu kroków na spierzchniętych ustach.
  • Tak będzie lepiej.
    • Tak będzie lepiej.
      • Tak będzie lepiej.

Nie, Harper. Nie będzie.
Będziesz, kurwa, cierpiał. Słyszysz? Harperrr?
Będzie Cię, rozumiesz, bolało.
W ciało, w umysł, i w duszę.
Widzisz, najpierw Cię wytrzewi. Wydrze z Ciebie to, co ludzkie, i wydrze Ciebie - z objęć ludzkości, z szeregu uprzywilejowanych, przystosowanych, tych życiowo-rzekomo-ogarniętych i robiących niezłe całkiem wrażenie.
Rozpołowi - i każdą z dwóch powstałych tą drogą części podzieli na dwie kolejne, i następne, i jeszcze, jeszcze, jeszcze - aż rozpadniesz się na atomy, a one rozpadną się na protony i neutrony; na kwarki, które - z kolei - rozsypią się w gwiezdny pył, piach, zdatny tylko do tego, by nim wypełnić klepsydrę.
Rozpruje Cię - chwyciwszy za szwy, dotąd ledwie, lecz i wytrwale, pozwalające Ci trzymać wszystko pod kontrolą w sobie.
Wypruje Cię - od środka, na zewnątrz. Będzie Tobą rzucać trzepać telepać trząść. Będzie Cię ściskać dusić swędzieć piec, przykurczać rozkurczać, zalewać zimnym, śmierdzącym potem, wysuszać na wiór. Będziesz rzygał spienioną śliną czarną żółtą białą szarą i zieloną, gęstą rzadką wodnistą kleistą ziarnistą - śliną jak magma, jak woda, jak błoto, jak pierdolony czekoladowy pudding w przedostatnim stadium rozkładu, ulubiony deser Elliotta Callaghana z czasów szkolnych, pozostawiony na słońcu na kilkanaście słonecznych dni. Będziesz srał co dziesięć minut, rozorany wstydem i hańbą i bólem. A potem? Potem wcale przez siedem bitych dni.
Mało Ci? Takim jak Ty podobno zawsze mało. No dobrze.
Więc będziesz szczał brunatnym, kwaśnym moczem, następnie - nie będziesz władny wydusić z siebie choćby kropelki przez jakieś dwadzieścia dwie godziny (a gdy to nastąpi, pomyślisz, że sikasz ogniem, ogniem i odłamkami szkła, ogniem i połamanymi strzykawkami, żywym ogniem i żywą, kurwa, śmiercią).
Będziesz zgrzytał zębami, wyznaczał krwiste ścieżki - z własnymi paznokciami służącymi za łopaty i kilofki, i płaszczyzną rozedrganych, bladych ud w roli gruntu. Będziesz płakał i śmiał się i płakał i krzyczał dziwnym, uzwierzęconym głosem; głosem, który nigdy nie należał do Ciebie - ale teraz będzie.
No, i nie zapominajmy: będziesz o tym myślał. Ciągle. Cały czas. Rano, po przetarciu sklejonych ropostkiem powiek. Przy lunchu - nad talerzem ze stygmatem nadgryzionego sucharka wgniecionym w płaszczyznę kamionkowego talerza. Na spacerze zdrowotnym (w połowie? będziesz musiał przysiąść; po powrocie? przysnąć - i obudzisz się po trzech godzinach). Będziesz o tym myślał na jawie i przez sen. Na trzeźwo, trzeźwo, trzeźwo.
Będziesz to czuł. Przeżywał na nowo. W kolorach i kształtach wyostrzonych brakiem zwyczajowego odurzenia.
W s z y s t k o. Będziesz czuł to wszystko.

Czaisz, Harper?
Wylądujesz w Piekle; za życia -
  • oczywiście jeśli przeżyjesz.
Ale to wcale nie jest najgorsze -
  • najgorsze na Świecie.
Gorszy jest fakt -
    • Harper - wie-widzi-rozumie to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, może z racji na wielość otaczających ich luster, że bardziej będzie bolało .
(Już boli ją bardziej).

Nie widzi jej, ale Ją czuje -
jak napina się, przysuwa do niego. Rejestruje obrót ciała - przyciężką karykaturę piruetu z warstwami przerośniętego baletowego tutu falującymi wokół brzucha. Po omacku wyczuwa lustrzaną taflę - podpiera się o własne odbicie, ale nie polega na nim. Charlie mu się poddaje. Posłuszna, ale nieufna. Fizycznie - jest bliżej niż w ciągu ostatnich tygodni miesięcy lat?; ale w każdym innym wymiarze? -
  • Harper-Jack przychyla się nad nią, lawiruje dłonią w mikrej przestrzeni między własnym podbrzuszem i kobiecym ciałem. Znajduje wejście, ale to jest droga tylko w ciało. Duszą -

Charlie wymyka mu się z rąk.

(Niedobrze jej mu.)

[ Co oznacza słowo nałóg?
Odpowiedź jest prosta.
To znaczy {w punktach):
  • 1. Nie widzieć świata poza tą osobą używką.
    2. Czuć się w wiecznej euforii, która pomaga wychodzić z upadków prowadzi do wypadków codzienności
    3. Nie potrafić rozmawiać, rozwiązywać problemów - będąc pod wpływem tej miłości substancji.
    4. Być gotowym umrzeć przez za dzięki tej -
    • A co to znaczy być uzależnionym?
      Harper-Jack doskonale zna odpowiedź.
      I czyni go ona -
      • tak smutnym, że mógłby chciałby umrzeć. ]
- Kh… - semi-dźwięk, pół-charknięcie z wątłej piersi wyrwane szponem płytkiego oddechu. Dodać parę samogłosek, i ujść by mogło za kocham - Khh… Kurwa, kurwa, fuck - jednym ruchem odsuwa się od niej, odsuwa się od zabrudzonego smugą jego linii papilarnych lustra, odsuwa się - od siebie (jeszcze bardziej) i cofa; cofa o krok w tył, o krok w bok, w krok w głąb własnej jaźni. Nie chce nie może nie potrafi na to patrzeć. Jednym ruchem dłoni zrywa z oczu ten kretyński, jebany materiał i czuje, że gnie go - najpierw w pół, jak w preludium do mdłości, potem: w kolanach; ścięgna podcięte ostrzem nagłego bezwładu. Chyba tłucze sobie kolano, gdy osuwa się dziwnie na krawędź podestu. Kryje twarz; spojrzałby jej w oczy, zamiast tego - chyba płacze we własne dłonie - Nie mogę. Ch-charlie? - tłumione welwetem przyciskanych do warg kłykci - Kurwa, kurwa, cholera... już tak n-nie mogę, Charlie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czuje jak lustro przyjmuje opór jej ciężkiego ciała, przyciśnięte mocniej męskim, ukochanym przez nią. Faluje, wiruje i drży – ona, świat i tafla okazująca zniekształcenia przed sobą. Mówi jak bosko wyglądasz, jak bardzo będziesz się czuć winna/y, jeśli nie weźmiesz tego outfitu ze sobą do domu. Pokazuje też każdą niedoskonałość, powodując kompleksy [u Charlie tylko większe, jak jej brzuch z tygodnia na tydzień] i załamania nerwowe.
  • Powiedz, Harper, czy można uzależnić się od człowieka? Bo już wyjaśniliśmy dwa pojęcia związane z miłością i jedno z uzależnieniem, ale nie takim konkretnie.
    Chyba uzależniłam się od Ciebie. Dlatego tak to boli.
Charlie stała się człowiekiem, jakim być nigdy nie chciała. Czuje wstyd na myśl, że pokazała mu tamten dom, bo gdyby kupiła jakiś w ramach budżetu, nie męczyliby się teraz ze sobą. Nie dawałaby mu do zrozumienia, że musi im coś dawać. Nie, cholera, nic nie jest winny Charlie. Związany jest tylko i wyłącznie z Mary-Jane. Ich rozdział został zamknięty już dawno temu. Weszli znów do tej samej rzeki i teraz walczą z konsekwencjami, zżerającymi ich jak korniki drzewa. Naruszone struktury duszy, serca oraz dumy teraz walczą o przetrwanie i jakieś odcięcie. O samodzielność, nawet jeśli jej się nie chce.
Ale przyznać trzeba, że w całej tej absurdalnej relacji jest trochę dobra:
  • – zapomniała o mężu-tyranie, o żałobie, siniakach, straconym dziecku
    – zyskała nowe dziecko, upragnione, choć w tym momencie nie do końca zdawała sobie z tego sprawy; gdy zazdrość o Harper-Jacka w końcu minie, poczuje w końcu szczęście związane z wolnością.
Wystarczy chcieć zapomnieć o karykaturze miłości, jaką darzy Dwellera.

Nie chce być t a k a. Nie chce wymuszać na nim niczego, a jednak robi to. Nie wziął jej z objawu wielkiej potrzeby i chęci, to jest pewne. Była czyimś zastępstwem i domyślała się czyim. Nie potrafi się z tym pogodzić. Idzie coraz lepiej.
Oszukuje się, że znosi to coraz lepiej.
Głęboki wdech powoduje ból w klatce piersiowej, a oczy bolą od łez wypalających jej gałki na sucho. Nie powie lekarzowi, że potrzebuje leków na uspokojenie nerwów i siebie, bo weźmie ją za wariatkę.
Jak on musi się czuć przez ten cały czas?
Trawiony przez ból, wieczny wgląd w jego życie prywatne i przez białe proszki, które zalegały gdzieś w okolicach jego nosa. Widziała to i nic z tym nie robi. Pozwala mu staczać się. To nie była ta Charlie, którą poznał w barze – tamta ratowałaby go niezależnie od własnych sił.

Teraz więc pozwala mu czuć się fatalnie. On miał zasłonięte oczy, a zachowywała się jakby to właśnie ona założyła czarną maskę, przysłaniając swój popsuty zmysł wzroku. Pozwala, by to JEJ BÓL był S I L N I E J S Z Y niż jego. Hipokrytka, idiotka, męczennica.
Czuje go. Czuje narastającą panikę. Czuje jak się odsuwa.
Czuje ulgę.

Opiera czoło o chłodne lustro, oddychając ciężko i nieregularnie, walcząc z narastającą chęcią rozpłakania się jak jakieś, kurwa, dziecko. I ona ma zostać matką? Gratulacje, ich córka będzie równie pojebana co matka. Może geny ojca ją trochę uratują.
Nadzieja – wiadomo czyją jest matką.
Zerka w końcu na Harpera, obciągając sukienkę w dół i powoli klęka obok niego, opierając się o jego kolano, nie te stłuczone. Odciąga jego dłonie od twarzy, by móc go przytulić do siebie mocno, ale – zaskakujące – Charlie nie płacze, jak jej się chciało. Przyciska za to czoło do jego skroni.
- Wiesz, to nic, bo… bo jeśli przez to bym wcześniej urodziła? Zabawnie by było jakbym urodziła na gali, prawda? – zagaduje go, siląc się na spokojny głos. Nie jest jej żal, że nie wyszło im w życiu teraz. Bierze głęboki wdech, gładząc go [miała nadzieję] uspokajająco po policzku. - Wracamy do hotelu? Zamówię nam kawę albo kakao z piankami. Co ty na to, kochanie?

Pragnie go wciąż, ale nie, gdy był w takim stanie i nie, gdy była w swoim ciele.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”