WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

10) get freaked out from a knock at the door • when I haven't been expecting one • oh, the dawn won't stop weighing a tonne • I've done some things that I shouldn't have done Powinien wrócić do domu.
Idź do domu, Zach.
Wie, że powinien wrócić do domu.
Seattle o tej porze wciąż tkwi jeszcze w dziwnym zawieszeniu. Daje mu szansę na podjęcie wyboru. Zaczątkiem pastelowych smug prowadzi wszędzie – i nigdzie, jednocześnie (pozwala błądzić w lunatycznej niepewności; wydłużając moralny przerost i niedostatek). Gdyby mogło mówić – szeptałoby właśnie, że nie należy do nikogo.
Nie należy do ledwie sięgającego po nie Słońca – pręgą jakąś, włosem wyzbytym barwy. Siwym jakby, kruchym – wyczesanym bez żalu. Nie należy też do Księżyca, który ledwie zdążył je wypuścić z objęć. Teraz haczy o dobę wyłącznie cienkim sierpem paznokcia. I odsetek tylko znajdzie się tych, którzy zwrócą na to uwagę. A z odsetka – paru raptem, dla których aura ta będzie miała jakiekolwiek znaczenie.

A niebo? Niebo dziś wydaje się puste, oderwane od rzeczywistości; nabrzmiałe płowością porannego deszczu i przesączu snów. Niebo było dziś mdłe – mdłe tak, jak potrafi być przesadna słodycz. Nadmiar scukrzonego posmaku, po krepie podniebienia przemykającego pod postacią zbyt długo przeżuwanej gumy balonowej, nawiniętego na palec obłoczka waty cukrowej albo mleka. Truskawkowego, na przykład.

Wszystko gra. No, już. Wszystko gra. Wszystko w najlepszym, kurwa, porządku.
Wieńcem palców obejmuje pulsujące skronie.
Wróci do domu. Prześpi się (godzinę albo dwie), potem weźmie prysznic. Stawi się na zajęciach; po drodze tylko wstąpi do jakieś kawiarni.
Albo nie.
  • Albo
    • nie.
Zamiast zawrócić do domu – wsiądzie do metra. Nienawidzi metra. Pierdoli go cały ten świat, który zamknięty został w podziemnej puszce; wylęgarni zmęczenia, esencyjnej kwasoty kawy, szelestu dokumentów utykanych nerwowo po dociśniętej do ud aktówce, moczu, muzyki doprowadzanej do uszu (co dla jednych jest wirtuozerią, dla innych – owadzim brzękiem wymykają się spod nieszczelnych słuchawek). Statycznego pośpiechu, mizofonicznych chrząknięć, kaszlu, kichnięć i pociągnięć nosem. Gniecionych chusteczek i serwetek upychanych po kieszeniach i bilonówkach. Płaczu dzieci. Dłoni. Dłoni suchych spracowanych spoconych zimnych drżących przyklejających gumy pod siedzeniami rozdrapujących strupki na szyi skubiących nitki.

Do Zacharego dosiada się starsza kobieta. Na oko – po pięćdziesiątce (w twarz wpisane podwójne macierzyństwo, stres, odrobina nabytego w pewnym wieku zdziecinnienia). Zajmuje jedno z czterech miejsc, które sąsiadują z miejscami już zajętymi. I jest to miejsce wybrane nie przez przypadek – tacy ludzie, z założenia, nie polegają na przypadkach. Kobieta chce coś powiedzieć. Chce zagaić; bo potrzebuje mówić (nikt jej, nigdy, nie słuchał; nie słucha jej mąż, nie słuchają dzieci, nie słucha nawet pierdolony jamnik, którego zaadoptowała przed dwoma miesiącami) – Prescott widzi to w mętnych, meduzowatych oczach, które przenosi na niego przy okazji słabego skrętu szyi. Pozornym ukradkiem taksuje twarz chłopaka. Pajęczą wędrówką palców, zwartym chwytem, obejmuje zdjętą z ramienia listonoszkę. Podnosi się – i przesiada. Zachary zdaje sobie sprawę, że pasuje do jebanego metra. Kobiecie natomiast – pozostały jeszcze trzy szanse.
I oczywiście – a jakże – dostaje to, czego potrzebuje. Jakaś studentka poddaje się rzuconemu na nią urokowi – i rozmawia ochoczo na temat rosnących cen, pogody oraz najefektywniejszej (według kobiety, studentka – „niestety” nie ma opinii) maści na hemoroidy. Wszystko to, jakimś cudem, wydaje się być splecione ze sobą w jednej opowieści i chrono-logicznym ciągu.

Zacharemu, natomiast, chce się rzygać.
Chce mu się rzygać.
Ma ochotę wstać – i się, proszę państwa, zrzygać. Wylać z siebie całą treść. Chlusnąć, do kurwy, na piękne i drogie buty, które ratowały ostatki kobiecej godności (tym były – nie dla świata; dla niej) jego niedoszłej rozmówczyni. Ma ochotę pokazać to, co trzyma w środku – zwrócić na siebie ich spojrzenia, a potem zostać wyrzuconym.

Otwiera szerzej? oczy. Odpłynął? Metro pachnie duchotą – powietrzem przesiąkniętym metalicznym aromatem krwi wezbranej przy płatku nosa. Metro zamknięte jest w nieregularnym szablonie zapuchniętego łuku brwiowego, sinym nawisem opartego o powiekę.
Podziemna trumienka zatrzymuje się w końcu tam, gdzie powinna. Zachary wychodzi.

Deszcz – ku jego zaskoczeniu – nie wezbrał na sile. Pada dokładnie tak, jakby cienkie rzeszoto chmur przepuszczało przez bezową błonkę absolutne minimum z całej gęstwiny codziennych opadów. Ma przed sobą kwadrans drogi. Trzy i pół godziny do rozpoczęcia zajęć.

Przystaje dopiero pod strzelistym gmachem nawarstwiających się loftów; śmieje się w duchu (choć gorzko) – i myśli, że musi być cholernie głodny. A potem się śmieje, bo ten wieżowiec przypomina mu pierdoloną lasagne – przetykaną kolejnymi piętrami i stropami, i zerami na kontach właścicieli lub najemców.
Śmieje się, bo ma dosyć. I nie wierzy w to, co robi. Nie wierzy, że margines minionej nocy spędził z Teresą. Nie wierzy, ale własną myśl ceruje przeczuciem, że mógłby do niej wracać. Mógłby wracać, bo... bo ona jedna – nic nie rozumie.
Nic nie rozumie.
Mógłby wracać, bo wbrew całej swojej naiwności – okazuje się być stałym lądem. A on? On jest dryfem fascynacji.
Teresa Goldie Kingsley mogłaby być jego ratunkiem.

Śmieje się, bo nie ma siły na to, żeby spojrzeć mu w oczy. Śmieje się, bo nie dowierza, że ostatnie pół godziny spędził w znienawidzonym przez siebie metrze; po to tylko, żeby móc spojrzeć w jedno z jego okien. A potem na bliznę. Centymetr jebanej blizny.
Potrzebuje go.
Śliski, blaszany furkot uginających się schodów. Oddech z płuc wychodzący tylko do pewnego momentu – i wpadający do nich z podobną ułomnością. Blokowany drażliwością obitych tkanek. Powietrze bolało w żebra; jego nadmiar – mógłby je chyba rozsadzić. Z biodrem jest nieźle. Twarz? Piecze. Ale bardziej naprzykrzający okazuje się dyskomfort; ciężar obszarowej opuchlizny i przełamania bladego kolorytu.

Harper lubi ładne rzeczy.
Może jeśli pokaże się w ten sposób – może kiedy zobaczy w nim obrzydzenie.
Może wtedy – nareszcie – uda mu się wyleczyć odpuścić.

Krok. Krople zagarniane z chłodnej poręczy; zagarniane załomem skórzanych mankietów.
Krok.
Zachary staje przed własnym odbiciem. Pojedynczym paliczkiem stuka w szybę, dynamicznie grawerowaną strużkami deszczu. Sprawdza, czy jest otwarte (wie, że nie jest, to nie Chinatown 132).
Acha. No, nie jest.
Uderza pięścią (a cios wymierza we własną dumę własne oblicze).
Kurwa. Obwód śródręcza dociska do zimnej, przejrzystej równiny. Ale i tam nic nie widzi.
Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Ty żałosny, skończony idioto.
Nie ma go. Dlaczego miałby być? Kto zresztą, kurwa, przychodzi w tych czasach bez zapowiedzi? Może poszuka? Przejrzy jakiegoś jebanego instagrama – sprawdzi, czy nie wrzucił zdjęć z kolacji po drugiej stronie miasta. Ale nie ma siły; więc uderza. Uderza. Uderza. Pięścią, cokołem zaciśniętej dłoni, mocno, mocno – bolą żebra, ale nie dłonie. Przedramię dociska do okna; czołem opiera się o własną rękę i – tak pochylony – przeszukuje własną kurtkę. Telefon i tabletki; ból i jego uśmierzenie.
Nie wytrzymam. Błagam. Błagam Harper. Błagam. Wpuść mnie, skrzyw mnie. A potem wyrzuć wyrzuć wyrzuć.
Powiedz, żebym do niej wrócił. A potem proś, żebym został. Każ mi do niej iść.
I nie wypuszczaj z siebie.
Ostatnio zmieniony 2021-11-15, 12:50 przez Zachary Prescott, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jego sen jest płytki i brzydki. Lepki, ale - jednocześnie - chłodny.
Leży się w nim jak w kałuży, która powstała, na przykład, w nierówności miejskiego asfaltu.
W mętnym ledwie-bajorku, w którym towarzystwa może dotrzymać człowiekowi jedynie rozmiękły pet, żaden luksus, zwykły Winston wypstryknięty spomiędzy spracowanych, robotniczych palców po trzynastu godzinach zmiany na budowie, albo jakiś kurewski - czyt. palony przez kurwę - Kiss Super Slim Strawberry wycmokany między laseczką i dymankiem (wypowiedziane czule, z nieskrywanym wschodnioeuropejskim akcentem), nadgniły liść, smutna czkawka po złocistej jesieni, lub zawleczka utrącona z jakiejś puszki, wprasowana obcasem w brunatny koloid kruszywa.

Leży się w nim nie dla frajdy, czy zaspokojenia ciekawości (bo jasne, może niewygodnie, i żałośnie, i przechodnie zerkają co i rusz, z wyższością albo niepokojem - ale zawsze się chciało sprawdzić jak to jest, w zasadzie...), lecz ze zwyczajnej (”przyziemnej”, dosłownie - krótki rechot zdławiony wilgocią podłoża) niezdolności, by zdobyć się na cokolwiek innego.

Leży się w nim z wyczerpania: sił, zasobów, możliwości.
Leży się. Bo jakby się wstało, to jeszcze pójść by dokądś było trzeba.
A nie ma się dokąd.
    • Idź do domu siebie, Zach - powiedział mu, przecież pamięta.
      • A on idzie przyszedł do niego domu.
Z ciałem rzuconym bezwładnie jak ubranie zerwane z wieszaka w łazience? w poprzek głębokiego lazurytu satyny. Z poduszką ostatnim podrygiem przytomności (ale trzeźwości? bynajmniej!) wciągniętą pod kanciastość łokcia. W bieliźnie jedynie, więc z gumką bokserek wygryzającą w lędźwi kod kreskowy tkankowych odcisków (w sumie nawet mądrze - tak oznaczyć produkt swoich czasów).
Nie śni mu się nic wielkiego, żaden przekaz godny analizy, durmne archetypy albo fatum symbolicznie wyrażone, a jedynie plątanina bladych powidoków, wstrząsy wtórne po trzech nocach z rzędu niemal-nieprzespanych. Codzienność, na kalce nocy odbita niedbale ciągiem przypadkowych obrazów.
Odwet organizmu, który - wbrew właścicielowi - wreszcie zwyczajnie zasięgnął po swoje.
( Harper bowiem nie chciał zasypiać.
Czy raczej: lękał się tego, jak bardzo chciał się nie-obudzić. )

Ulga skrzepła w strużce śliny, w ust kąciku zatrzymana świstami oddechu. Powieka drżąca z rzadka, wygładzona mimowolnym ruchem gałki ocznej; pojedyncza mioklonia ręki pędzącej przez pościela Ty?, Ty, biedna, czego szukasz?.

Pogrążony we śnie, Harper-Jack Dweller wygląda dosyć niepoważnieradnie.
Idol? Ideał? Po prostu: Idiota.
  • Clayton nienawistny, dudniący w każdym celowanym w piosenkarza słowie Robinson: ”Dweller, kurwa, jebana porażka!, jak zawsze: przyszedł, nasrał, i poszedł do domu”.
Śpi w próbie przetrwania serii trzęsień ziemi, których - jest tego już pewien - żadną siłą nie zdoła powstrzymać. Śpi, choć cały
  • Świat mu się wali.
    • Wali wali wali wali wali -
W szybę. W dziwnej rytmice. Coś albo ktoś. W okno, na dole - Harper jest pewien.
Łup! Trzask!
  • [ "(...) Zastanawiać się będzie „co to było?”; i słusznie, Dweller. Sam nie wiem. Ale szklankę odłożyłem na jej miejsce. Wystarczający narobiłeś już sobie w życiu bałagan." ]
Łup! Trzask! Kurwa. Kurwa. Kurwa.

Oko.
Lewe - sklejone szadzią ropnego wysięku - otwiera się pierwsze.
Oko.
Prawe - pojedyncza rzęsa, dezerterka z szyku, osiadła w delcie spojówki - dołącza do niego.
Ciało - w ruch wprawione nieznaną nawet Newtonowi siłą przyciągania - z łóżka wysuwa się chwiejnie. Kierunek obiera w dziwnym półobrocie. Zostawia za sobą pościel rozchełstaną, butelkę po coli i szklankę po Johnniem ustawione pod krawędzią łóżka. Zrolowane w pobliżu skarpetki, wczorajsze bokserki, garnitur porzucony w śmiesznej harmonijce; anturaż wieczorny - nędza oraz rozpacz. Zwłoki zapachowej świeczki pełznące po krawędzi szafki zaciekiem stopionego wosku.

Kroczy schodami; z poręczy porwawszy wzorzyste kimono, porusza się jak potrącony na szosie motyl. Żałośnie, ledwie, ale wytrwale.
( Tak, wlazłby na scenę, gdyby mu kazano. )

Zamiast tego jednak - schodzi na półpiętro. Ugiąwszy kolana, ostrożnie zerka w okienne framugi. Myśli: może przeciąg. Może nie domknął czegoś - na przykład jakiegoś rozdziału, choć przysiągłby: po wyjściu Prescotta drzwi porządnie zblokował zasuwą.
W jednej dłoni ma telefon (palec wstrzymany milimetrem odległości przed wciśnięciem zielonej słuchawki nad telefonem do Ochrony), w drugiej, kurwa, gaz pieprzowy. Wie, że w razie czego - tak mu radził prawnik - najlepiej będzie celować w dół twarzy intruza. Nie w oczy, nigdy w oczy - o ile, rzecz jasna, da radę. Ale wie również, że jeśli by już przyszło co do czego, to nie musi się też nadmiernie pilnować. To już podchodzi pod wtargnięcie na posesję, więc będzie mieć prawo. A rozumie - aha, z każdym dźwiękiem ciszę nocną tnącym metalicznym chrzęstem, rozumie coraz bardziej - że ktoś mu się wpierdolił na schodki pożarowe. Nocą (sinym świtem). Ktoś mu się wpierdala w jego, kurwa, królestwo.
( Jaki władca, taki gród; rozklekotane imperium, grynszpanem zeżarty majestat tonący w zimnym, kwaśnym deszczu ).

Klnie. Odciskiem przeklętym zawadza o jakąś listwę. Klnie - znowu. I chyba też się trochę boi.

A potem Go widzi, przez wertikal szarugi.
Łuk ramienia okuty połyskiem skórzanej kurtki. Głowę pochyloną w stronę nikłego światełka; ekran telefonu nieskutecznie osłaniany własnym ciałem przed kroplami deszczu. Nogi rozstawione tak, jak je rozstawić może człowiekowi tylko okrutne zmęczenie. Ostatni rzut desperacji w walce o jakikolwiek balans.
Mhm, teraz go widzi poznaje.
Poznałby go i na końcu świata.
- Jezus Maria - pojedyncze szczeknięcie oddechu.
Coś jest takiego w sylwetce chłopaka, że Harper od razu przyspiesza kroku.
- Czekaj, czekaj... Już, już jestem... - wie, że Prescott go nie słyszy, ale sam-siebie koi brzmieniem tego zapewnienia. Już - jakby rzucone w słuchawkę telefonu - chwileczkę.
Łapie za klamkę. Dociska, przekręca. Odkłada telefon i ten sprej kretyński na podłogę. Dłoń mknie przez rozmierzwione włosy, nim wybiegnie poza granicę mieszkania.

Absolutnie się go tutaj, kurwa, nie spodziewał.
I, na pewno, nie spodziewał się go w takim stanie.
[ A jednocześnie - i Dweller sam, oczywiście, nie rozumie czemu - ciałem targa nagle specyficzny spokój. ]

Chodź.
Co Ci się stało?
Chodź.
To nie jest dobra pora.
Chodź.
Czemu przyszedłeś do mnie?
Chodź.
Czy ty wiesz, kurwa, która jest godzina?
Chodź.
Wiesz przecież, że obydwaj będziemy tego żałowali.
Chodź.
To naprawdę nie jest dobry moment.
Chodź.
Za późno, Zachary. Za wcześnie.
Chodź.
Co Ci się stało?
Ja.
Ja. Ja. Ci się stałem.


- Chodź, Zach. Chodź, na miłość boską.
Wciąga Zachary'ego do mieszkania. Po prostu. Łapie go za talię, za skrzypiący idiotycznie materiał skaju, upewnia się, że chłopak przestawił stopę ponad progiem, i dosłownie wpycha go z powrotem do swojego życia loftu.
Łączy siniaki kropki. Syntetyzuje części rozmywane zimnymi barwami świtania.
- Jesteś...
Nie rozumie. Wie tylko, że chce go bliżej.
- Zach, Zachary...
Cocisięstałoczemuprzyszedłeśdomnieczekajniemówalenococisięstałoczemunieprzyszedłeśwcześniejczekałemcocisięstałococisięstałoniemówcocisięstałoktocisięstałcocisięstałoczemucocisięstało?
- Jesteś cały?

Bo ja, ja jestem cały w kawałkach.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

  • Raz.
    • Dwa.
          • Trzy.
Trzy odruchy, następujące po sobie w zabaw-nie-równych odstępach. Pomiędzy krokiem, stąpnięciem i suwem powłóczystym. Pomiędzy wszystkim – i niczym. Pomiędzy każdym jednym tylko skrajem a sercem wytrzymałości.
Pierwszy – chce wejść do środka. Krok wymierzony nie w tempo; zamiast tego, nietrafioną namiastką – tępo, topornie, ciężko. Piętą strzeliwszy o próg (choć Harper uchronić przed tym, ewidentnie, próbował). Krok pewny i podjęty bez wahania, bo dyktowany instynktem. Potrzebuje wejść do środka. Musi wejść do środka, bo umrze.
Żołądek burczy coś, że pewnie z głodu.
Dygot ramion – że n-nie, ż-że z-z-z ch-chłodu. T-tamtemu t-też chyba musiało być w-wiecznie zi-zimno, co?
Dziwna plątanina wszelkich myśli i hormonów, i rozumu, który kopnięciem w serce mierzy (serce, teraz dopiero, wpada we wrzawę rozpętanego łoskotu – ale z drzemki wybudzone nagle, nie za bardzo rozeznaje się w sytuacji); syczą drwiąco – ssstarrry... najgorsze, że za młodu.
Drugim odruchem – panikuje. Wyrywa się, wyszarpuje, wydziera się ze zdrętwiałych objęć Harpera. „Spierdalaj”; wytłuszczonym szeptem – z jednego raptem ujęcia – odpycha się i odpycha też jego (chce wrócić do Teresy).
Nie. O nie, nie, nie. Nie wyobrażaj sobie, że przyszedłem tu z potrzeby pomocy. Nie myśl, że możesz mnie doty dotk dotykać dotknąć mnie tak, jakbyś mógł coś zmienić. Załagodzić.
Twoja dłoń boli bardziej od ich pięści.
Twoja dłoń boli bardziej od ich pięści.
Twój ból
Tw Obrazek boli bardziej od ich nienawiści.
Wszystko mnie boli, Harper.
Biodro, Harper. Teraz czuję. Biodro mnie boli.
Trzecim rzutem świadomości – zdaje sobie sprawę z tego, że popełnił błąd. Może przywlókł to cholerstwo ze sobą; tą pierdoloną naiwność.
Zostaw mnie. Zostaw mnie. Zostaw mnie.
Nic mi nie jest. – Asekuranckie zapewnienie. Zachary prześlizguje się na drugą stronę niewidzialnej bariery (choć w posadzkę – raczej wrasta). Zza niej – wreszcie – może mu się przyjrzeć. I widzi, że coś się zmienia; i mdli go, i uwiera w gardle.
Pewnie, że się zmienia. Od kiedy którykolwiek z nich zasługiwał na komfort stałości?
Patrzy na niego. Udaje, że nie widzi; ale inaczej spojrzeć już nie potrafi. Osiem plam czarnego tuszu wbitych w misterne kształty. Pięć centymetrów bledziutkiego zrostu, ukosem biegnących od prawego biodra, w stronę podbrzusza. Głupi sztyft chirurgicznej stali.
Ma ochotę zapytać o to samo. Co ci się stało, Dweller? Ale nie chce wiedzieć. Nie potrzebuje wiedzieć. Jest poirytowany jego współczuciem jest poirytowany, że mógłby na nie przystać. Nie przyszedł tu po troskę.
Po prostu mnie zostaw.
Zostaw mnie.
W niczym nie przeszkadza.Sprawdzałem – dodaje w myślach. Krótkim wypchnięciem stłumionej głoski próbuje oczyścić krtań z nalotu chrypki. Odwraca się. Wzrokiem sunie po ścianach. Nie wie na co patrzy, ale wie, że nie może teraz patrzeć na niego.
Chcesz się... – przebąkuje.
Oddycha. Trzymaj się, Zach.
Chcesz się od razu pierdolić, czy...
Posłuchasz najpierw, jak minął mi dzień? A potem ja. Potem ja posłucham – jak minął tobie.
... czy już zdążyłeś kogoś obrócić po drodze? – Na samym końcu, spomiędzy jego ust, wyrywa się rozbawiony akcent. Jakby puenta żartu znajdowała się w postawionej na końcu zdania kropce. Odkryta dopiero w przekładzie zgłoskowym.
O, ej, nie przeszkodziłem chyba w trakcie, co? – Odwraca się. Ale żeby odwrócić się, poprawnie – nie może myśleć. Myśli wyprzedza więc słowami. – No, ale jak masz ochotę, to serio. Muszę się tylko... – Zacina się. Myślą zbacza z bezpiecznej ścieżki. Trzymaj się. Trzymaj.
Oddech. Oddech. Cisza. Oddech. Cisza. Cisza. Cisza. Oddech. Oddech. Oddech. Oddech. Cisza. Oddech. Cisza. Cisza. Cisza. Oddech. Oddech. Oddech. Oddech. Cisza. Oddech. Cisza. Cisza. Cisza. Oddech. Oddech. Oddech. Oddech. Cisza. Oddech. Cisza. Cisza. Cisza. Oddech. Oddech. Oddech. Oddech. Cisza. Oddech. Cisza. Cisza. Cisza. Oddech. Oddech.

Harper...? Cisza. Cisza. Oddech. M-mogę się... umyć?
Wie, jak to wygląda. Wygląda dokładnie tak, jak sobie na to zasłużył. Zapracował. Jakby nie pierwszy raz chadzał ścieżkami takich, jak Harper-Jack Dweller. Jakby o to się prosił.
Tak, jak kończą znudzeni życiem. Tak, jak kończą ci, którzy na pewnym etapie nie weryfikują już obok kogo obudzą się tej – i każdej kolejnej nocy. Ani kto obudzi się obok nich.
No dalej, Harper, kurwa! Dobrze wyszło! Spójrz. Skrzyw się, wreszcie. Pokaż mi wyższość twojego zniesmaczenia. Powiedz, co o mnie myślisz. Daj mi się znienawidzić. Błagam.

Zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. I jest na siebie zły. I jest mu wstyd.
Ma ochotę uciec. Ale nie ma siły.
Przeciążeniem ciała, opiera czoło o jego ramię. Daje sobie opaść – miękko. Tak, jak można zrobić tylko wtedy, kiedy wie się, że słabość nie grozi upadkiem. Co za nierealna świadomość.
A potem przeprasza. Bo nie taka jest umowa.
Przepraszam. – Przeprasza. Odsłania jego ramię. Naprawia psuje poprawia się; przysuwa usta do nagiej skóry. – Przepraszam, ch-cholera. Kurwa. Przepraszam. Tak dobrze? Już. Teraz dobrze – pomrukuje niewyraźnie.
Oddycha w ciało Dwellera. Nie wie, co robi. Wie tylko, że nie spał od dwudziestu dwóch godzin – każda intencja i każdy zamiar przeciska się przez mikroskopijne sito zabrudzonej, zatłuszczonej moskitiery. Przez ucisk i zawirowanie spłukane prosto w narkotyczny kanał zmęczenia i leków przeciwbólowych.
Przecież wiem, że od blizn – wolisz rany.
Bo blizny są martwe, blizny mówią o przeszłości, blizny są unieruchomione w czasie.
A rany? Rany są żywe. Bolesne. Rany są tu i teraz. Nad raną można mieć jeszcze kontrolę. Nad blizną – nad pierdolonym zrostem, który zespala się wedle własnego uznania – już nie.

Blizny są nostalgią, wspomnieniami – i krzywdą, i bólem, o którym nie chcesz pamiętać. Rany – bólem, który to cierpienie zastępuje. Pozwala zapomnieć.
Rany sprawiają, że czujesz ból. A ból – że nadal żyjesz.
Tylko że... bólu – jak przeczucia – nie da się, chyba, udowodnić.
Harper? To jak ty udowadniasz sobie, że żyjesz?

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

[2]

Spacerem po krawędzi błyskawicy.
Co?
Spacerem. Na. Krawędzi. Gromu.
Przechadzką skrajem blasku, gdy ciemność zieje pustką z lewej, oraz z prawej flanki.
  • Tak sobie udowadniam. Tak sobie przypominam. Że żyję?
    • Że mogłem mógłbym umrzeć. Że - o-oo, przechył ciała po konturze niewidzialnego sierpu, półokrąg zatoczony w gęstocie powietrza - Ona wszak zawsze jest tak blisko (tak, tak d o b r z e; nie przestawaj), chętna zabrać mnie ze Sobą. Że - ha! jeden krok wystarczy; stopa rozbujana nadto po tamtej stronie granicy, i mogłoby mnie nie być, a przecież... -
- Jestem.

[ Przychodzi z odsieczą odruchowym zrywem ciała - w samą porę, by Prescotta podtrzymać; wesprzeć - sylwetkę przeważaną ciężarem, niemożliwym do uzniesienia w pojedynkę okala kabłąkiem barków skrywanych w pstrokaciznach kimona. ]

Jestem, i -
Wszystko mnie boli, Zachary.
Biodro, Zach. Nabiegła niezdrowym różem trauma w tkankach naruszonych gwałtem. Żebro. Ból jak obręcz dogasającego ognia. Oko. Powieka. Skroń. Błękit kurewski królewski. Szkarłat ninhydryny, w skórę wbity odciskami cudzych palców. Fiolet goryczki*, choć nikt Cię jeszcze porządnie nie opatrzył.
Nikt na Ciebie nie patrzył jak ja patrzę, nikt Cię tak nie widział, co?
Smuga wyblakłej purpury roztarta u podstawy nozdrza (a nozdrze rozlatane jak u zwierzęcia zaszczutego pogonią: oddech; cisza; cisza, cisza; oddech).
Opuchlizna rozpychająca się pod skórą. Obrzęk serca roztrzaskującego się na prętach klatki.
Teraz czuję - gdy bezradnym bezwładnym przychyłem ciała pozwalasz sobie opaść. Zwolnić w domokrążnym pędzie od drzwi do drzwi od łóżka do łóżka? od ramion, do ramion. Czego szukasz?
Teraz czuję.
Wszystko mnie Cię boli.
  • Patrzy na niego. Nie udaje, że nie widzi.
    Inaczej: już nie chce.
[1]

- Ja? Nie... - wchłania słowa chłopaka tak, jak się wchłania dym z papierosa palonego bez filtra; próbuje odpowiedzieć, ale wnet rwie sentencję, w nagłym spostrzeżeniu, że chce zaczyna się tłumaczyć. Fresk frasunek farsa jakaś to jest przecież, do kurwy nędzy, myśli, nie będę się przed gnojkiem usprawiedliwiał, myśli, więc, bardziej stanowczo:
- Nie chcę.
"Się pierdolić", Dweller?
Czy "słuchać, jak Ci minął dzień, Prescott"?
  • Przecież widzi. I... Wie.
- Ty natomiast…
I nie wie skąd wie, ale świadomość ta spływa na niego gwałtownie, ciężka i miękka niczym welur matczynych sukienek. Otula go, przynosi osobliwy spokój: mimo wszystkiego, co wczoraj spierdolił narobił, raz-jeden to on ma, chyba, czystsze sumienie.

Może zdradza go! kurwa! zdra - co!? Zacha asymetryczny krwiak gdzieś pod wzniesieniem grdyki, naiwny kleks, stempelek - jak z dziewczęcej kolekcji trzymanej w piórniku - służący oznaczeniom terenu, może widmo cudzego dotyku, aura obcego zapachu wciśnięte za kołnierz koszulki?
A może spojrzenie, które wszędzie biegnie, wszędzie pełznie, wszędzie wnika (tak? tak właśnie obszedłeś się z tym drugim ciałem, Zachary?), byleby tylko nie spotkać się ze wzrokiem Dwellera?

Harper, w każdym razie, czyta w tej jego chłopięcej winie, jak w książce.
Nie.
Czyta go, jak się czyta wiersz.

To jak z piosenkami, konstatuje. Dobra piosenka to wiersz, który ktoś zaśpiewał. I nieistotne już, czy trafia w nuty. Nieważne, jakimi zabiegami zagrywa - czy szykiem przestawnym, bielą bez-rymu, hiperbolą, peryfrazą, epitetem jak mogłeś, Ty mały skurwysynu!? jak, kurwa, mogłeś!?. I wszystko jedno nawet, w jakim to języku.
  • Niegotowy odbiorca powie:
    - Tu nic nie ma sensu.
Ale odbiorca gotowy (nigdy: przygotowany na cios tego typu) dojrzy sens pomiędzy krawędzią mokrej kurtki i nagim, słabym ciałem, kolanami rozstawionymi w boju o równowagę, wargami dociskanymi do nagiego ramienia wersami.

Wierszy się nie rozumie. Wiersze się współczuje mu.

[3]

Zachary leci z nóg. Tak się mówi, prawda?
Żeby opisać stan, który nas ogarnia, gdy się nie spało od tysiąca-trzystu-dwudziestu-jeden-dwóch godzin. Gdy jest się zmęczonym głodnym zmęczonym wyczerpanym zmordowanym zmarnowanym wyplutym padniętym wyzutym skonanym - ale przede wszystkim bezsilnym.

Zachary leci z nóg.
I Dweller go chwyta.

Chwyta go, i bierze; na siebie wszystko - cokolwiek mu tu Prescott, kurwa, przyniósł. Wszystko.
Jest mu tak smutno, że mógłby dziś umrzeć.
Chwyta go, i bierze.

Zach?
Nigdy niczego -
Nigdy niczego nikogo tak…
Nigdy niczego nikogo nie brałem w ten sposób.


- Jestem.
Przychodzi z odsieczą odruchowym zrywem ciała - w samą porę, by Prescotta podtrzymać; wesprzeć - sylwetkę przeważaną ciężarem, niemożliwym do uzniesienia w pojedynkę okala kabłąkiem barków skrywanych w pstrokaciznach kimona.

I go przytula.
Po prostu. Jedną dłoń, ostrożnie, ułożywszy gdzieś na wysokości napiętych dźwigaczy karku, drugą: na boku. Ledwie, bez presji nacisku - jakby dotykał konstrukcji z pajęczyn, i rosy, i drobin stłuczonego szkła.
Kosmyk grzywki chłopaka drapie go w nos, więc Harper fuka.
Nie gniewa się na niego.
- Dasz radę wejść po schodach? Ł-azienka na górze jest wygodniejsza, wanna... bez progu - przeraża go, jak rozsądnie teraz myśli - I ł-óżko. Pozwól mi zabrać cię do łóżka.

*Gencjana, fiolet gencjanowy, fiolet goryczki, pioktanina (łac. Violetum Gentianae, Pyoctaninum coeruleum FP III) – wodny lub spirytusowy roztwór fioletu gencjanowego, przeznaczony do dezynfekcji w powierzchownych uszkodzeniach naskórka, błon śluzowych i skóry.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jak czytać można – na przykład – wiersz. Na wiele sposobów – według własnego uznania czy interpretacji.
Niegotowy odbiorca powie: tu nic nie ma sensu. I słusznie; bo sens nie od tego jest, żeby się szlajać po jakiejś-tam-sztuce.<br>
Ale odbiorca gotowy (nigdy: przygotowany) go dojrzy. Bo weźmie ten sens – i sam go tam, o, proszę – po złości upchnie, według własnego widzimisię. I dojrzy też powód; dla którego spojrzenie własne prowadzić wolno mu wzdłuż pełnych wersów – i przecinkiem czy apostrofem, podrygiem czy dryfem źrenic, łamać je w najwrażliwszym miejscu.<br><br> <div class="zach2"><table>
<tr>
<td width="50%">Jak dotknąć można obce ciało sen<br>
ną smugą spojrzeń. Siłą przyciągania, jak żar<br>
nikiem zwabiony spala się nocny motyl.<br>
Z blizną; z kształtem róż<br>
sińców i wybroczyn. Narkotycznym ciągiem<br>
na spotkanie ze śmi <br>
ercią.</td><td width="50%">sem własnego istnienia, ran<br>
tem – dłoni muśnięciem, obejmą. Jak za ciem<br>
<br>
barytowych, zwojem lontu spiralnym<br>
prowadzony naiwnie; wskazówką świetlnego kompasu,<br>
echem (o?)błędnym; życia niespełna ćwi<br><br></td></tr></table></div>
<br>
Ty jesteś moim najwrażliwszym miejscem, Harper. Złam mnie.<br>
Oko przymknąć; na wady, niedoskonałości, na słowne pół-lico, na gronomady zwrotów wciśniętych w szpalerek innych niby za sprawą przypadku.<br>
Spala się spala się spala się.<br>
Harper jest żarem żarem żarem; ramiona płomieniami, językiem ognia.<br>
Harper go przytula. Harper go tuli;<br>
[ Kurwa, Zach! Stul ten jebany pysk. ]<br>
[ Kurwa, Harper...?! Po prostu mnie weź trzymaj przytul myślisz, że mógłbyś? ]<br>
Harper go tuli.<br>
A Zachary? Zachary kurczy się w sobie. Zrywem jednym próbuje odsunąć się od pożaru. Ale nie może. Nie potrafi. Nie chce. Broni się jeszcze; dłonią próbuje wpełznąć gdzieś – pod połać kimona czy bokserek. Przekonać go, że – nic – nic – nie ma – między – nimi – do – stracenia – można – tylko – brać. Ale napięcie palców wygasa w przedlocie. Chłopak oddycha z rezygnacją. Nie ma już? jeszcze? siły.<br>
Harper? Tak. Właśnie tutaj. Tu-boli. Tu najłatwiej mnie złamać; nic wielkiego – jak z każdym człowiekiem zresztą. Najłatwiej mnie złamać w poczucie bezpieczeństwa.<br>
Chce zostać utulony; jak utulonym do snu może być ktoś, kto – przez ćwierćwiecze życia – nie przespał nocy. Nie „śniący” już – a śśśnięty. Zachary przebiega palcami po bokach mężczyzny. Po wyściełanym materiałem trotuarze żeber. Dotyka ciała – trawionego zabawną gorączką odegnanego przedwcześnie snu.<br>
Z policzkiem opartym o nagi klin ciała – z płatkiem nosa przy rycinie obojczyka. Ma ochotę się roześmiać. Harper-Jack Dweller pachnie ostatkiem wieczornej kąpieli, godziną odebranego snu, mgiełką zarannego ogłuszenia i nieuzupełnionymi rezerwami kawy. Pachnie opuszczoną gardą. Pachnie domem – swoim. I dziwny jest to dom; domek, raczej. Taki z kart. [ Wygląda dosyć niepoważnieradnie. ] To nic.<br>
Wyobraża sobie – jakiś (zupełnie nieistotny) absurd. Spomiędzy łąki; spomiędzy strąków przetrąconych pościelą włosów Harpera, wyskubuje płatki asfodelów. Nie widzi go; ale patrzy na niego. Ma wrażenie, że Dweller jest spokojny – ale czy szczęśliwy? Chyba nie. Jest spokojny jak spokojni bywają zmarli. Dopóki nie przypomni sobie, że żyje.<br><br>
Prescott – dotychczas wsparty na filarze Dwellerowej postury, przystaje wreszcie na co? – obok, o własnych siłach. Odkleja się od pełznącego wzdłuż mięśni mirażu. Dociera do niego – gdzie jest. Jest mu dobrze. I jest mu źle. W zasadzie więc; jest mu – po prostu – nijak.<br>
Nie musisz... pytaćo pozwolenie. Zachary wzrusza ramionami. Liczy na to, że się przesłyszał. Liczy na to, że łóżko wciąż jest tym samym łóżkiem, które mieści w sobie kanapę, ścianę, regał, pierdoloną garderobianą toaletkę. Boi się, że nie. Że łóżko Harpera – to łóżko. Takie, w którym się śpi. W którym jest się całkowicie bezbronnym.<br>
A potem idzie – schodami. Na górę. Przekraczają próg łazienki. Zachary zdejmuje kurtkę. Patrzy w lustro. Ocenia twarz; wygląda gorzej, niż myślał – ale nie tragicznie. Przez ramię zerka na muzyka Jacka. Milczy. Chrząka. Nie wie, czy potrafi się przed przy nim rozebrać.<br>
Możesz. Wiesz, zabrać.Kreska. Kreska. Kreska. Stygmat-stygmat-stygmat.Mnie. Jeśli to nie problem. – Nie wie, że przebiega dłonią po własnym przedramieniu.<br>
Dopóki nie przypomni sobie, że żyje. Spacerem. Głowiczką palca; po krawędzi błyskawicy. Po rozwidleniach, gałązkach barwionych błękitem krwi. Wici, każdy z przegubów porastające wokół – jak pulsujące fioletem niebo. Wydawać by się mogło, że nie są niczym więcej, jak przedłużeniem serca.<br>
Pulsujący ruch. Tętent nawołującego serca. Syreniemy śpiew; z którym harmonizować można się na wiele sposobów. Cięciem lub wkłuciem. Lub – zdecydowanie bardziej bolesnym i brutalnym – muśnięciem znaczonych inicjałów. W każdy zakamarek świadomości.<br>
Denerwuje cię to?<br>
Kreska. Kreska. Kreska.<br>
Linia. Linia. Linia.<br>
Denerwuje cię to, Harper? Że twój stygmat zastąpiony został cudzym?<br>
Już mniej: Twój. Twój. Twój. Twój. Twój. Twój.<br>
Chyba się na mnie gniewa.

<style>
.zach2 td {
text-align-last: justify;
font-size: 0.40em;
padding: 0;
display: inline-table;
width: auto;
}
</style>

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Szarpnięcie.
Jak we śnie; draśniętym nagłym instynktem ciała, przedśnionymwiadomym sygnałem o nadciągającym zagrożeniu.
Finalny pęd wyciągniętej dłoni, ostatnia jej wolta przed kapitulacją.
Zachary jeszcze jeszcze jeszcze chwilę się wzbrania.
A Harper? Harper zacieśnia okole ramion. Nie akceptuje sprzeciwu, ale nie atakuje go również, nie odpiera zaciekle; nie godzi się nań, ale go znosi. Wchłania. Amortyzuje, jak amortyzować można ostateczny upadek.
Nic (już nareszcie) nie ma między nimi. Żadnej zbytecznej przestrzeni.

[ Tuli go tak, jak sam chciałby być utulonym.
Tuli tak, jak jego samego - świat utulić nie może nie potrafi nie chce. ]

Zach zaś - z policzkiem opartym o nagi klin ciała – z płatkiem nosa przy rycinie obojczyka, ma ochotę się roześmiać.
Ale się nie śmieje.
Dlaczego?
  • (...) Dlaczego?
    Bawi cię to?
    To dla ciebie gra, Harper?
    Dla Harpera to:
    trzeźwość.
    – Bawi cię to, kurwa?! – Harper-Jack Dweller jest skrzywdzony. I tunelem nicości – krzywdę daje poczuć, również, Zacharemu. Usta – wciąż wilgotne od śliny wezbranej w kącikach, przytyka do jego skroni. Słowa przeszeptane przez kąśliwą mieszaninę pożądania, złości i lamentu. Przez pasożytniczą bliskość odbieranego oksygenu – przez muśnięcie warg, mogące zagryźć. – Zapierdolę cię, jeśli o tym komukolwiek powiesz. Rozumiesz?
- A ty nie musisz mówić - co się stało.
  • Chce go. Potrzebuje go. Tak-bardzo.
Wbrew woli - woli tętniącej w ciele, woli wzbierającej w kotlinie pachwin, woli tężejącej żarem w centralnym punkcie obręczy miednicy - pozwala chłopakowi się odsunąć. Podąża za nim, nie pogania. Daje mu przestrzeń, ale osłania go, także, gdy ten - w wędrówce schodami - słania się na nogach.

Mierzą się z półpiętrem, salutują zaparowanemu lekko oknu w przystanku krótkim, w decymie między jednym ciągiem niskich, szerokich stopni, a drugim. Idą dalej, wiedzeni linią balustrady, skręcają za modernistyczną palisadką, sypialnię dzielącą od reszty loftowych przestrzeni.
Mijają łóżko. I ono - w brutalnym potwierdzeniu obaw Prescotta - faktycznie jest tylko łóżkiem: plątaniną pościeli, z której paruje jeszcze widmo cielesnego ciepła i mar niedośnionych - porzuconych w pół tchu, na rzecz tego, co prawdziwe.

***

Łazienka na piętrze jest zamożniejszą kuzynką tej na dole i, jednocześnie, chyba ulubionym punktem Harpera w całym tym niedorzecznym mieszkaniu. Ma wszystko to, co w łazience niezbędne, i więcej: prysznic - obszerną kabinę z trzynastoma różnymi rodzajami natrysku, wannę - eliptyczny kształt żłobiony w chropowatości kamienia rzecznego - do której trzeba wspiąć się po schodkach, umywalkę, toaletkę, dwa fotele - gdyby ktoś się poczuł zmęczony, czy przytłoczony, luksusem, i ten cholerny szyberdach, w który teraz nieśmiało dzwoni poranny deszcz. Pomieszczenie wciąga ich w siebie, okrywa ciepłym światłem, otula aurą bijącą z podgrzewanej szachownicy płytek.
Goście zazwyczaj zachwycają się - nawet, jeśli tylko w kurtuazji - tym, jak tu och-ładniutko! i jejku, a to - jakie fajne!, ale Zachary Prescott nie jest gościem sprawia wrażenie, jakby wszystko jedno mu było, czy stoi w łaźni Królowej Elżbiety, czy w publicznym sraczu na King Street Station.
Wygląda, jakby nie pasował ani do jednego, ani do drugiego.
  • Pasuje, myśli Harper-Jack Dweller, tylko do kształtu moich ramion.
HJ przez chwilę rozważa, czy nie zaproponować chłopakowi, że zostawi go samego, ale rozumie - albo przynajmniej ma nadzieję, że rozumie - że to nie jest ten komfort, którego Prescott potrzebuje, ten rodzaj wolności, dla jakiego tu przyszedł.
Gdy więc go opuszcza zostawia, to jedynie po to - drzwi nie domknąwszy, a zatem i w pewności, że cały czas znajduje się w zasięgu wzroku, dźwięku, kroku, jednego słowa (bądź przy mnie), prośby - gdyby było trzeba (wróć do mnie), jednego uderzenia serca (zostań ze mną, proszę) - by przykucnąć przy sypialnianym minibarku. Z wbudowanej w urządzenie zamrażarki wyciąga prostokąt koolpak’u, obraca w dłoniach; chłód przyjemnie go orzeźwia, budzi, studzi zapłonał palców wyposzczonych dwudziestoma-ośmioma (mniej-więcej) godzinami nie-dotyku.
Znajduje Prescotta tam, gdzie go zostawił (ten chyba nie zdaje sobie sprawy z jaką precyzją śledzi opuszkami palców ścieżki własnych żył). Podchodzi bliżej. Ocenia (zyski, straty, zmiany - coś jest inaczej, niż było).
- Żaden problem. Zajmiemy się tym - zapowiada, i nie wie, co dokładnie ma na myśli - Ale powoli, Zach, okay? Jeszcze nie teraz.

Grzebie po szafkach, wyciąga z jednej drogi ręcznik w mdłym, pistacjowym kolorze; składa go na pół; w powstałą kieszonkę wypycha torebką z lodem, zamyka.
- Będzie głośno - ostrzega, i chyba nawet się śmieje. Chwyciwszy, powstałe na podobieństwo cukierka wyłowionego z wnętrz babcinej bomboniery, zawiniątko frotté z dwóch stron, wali nim w kant obudowy umywalki [wie, że marmur to wytrzyma - zdarzyło mu się już przypierdolić weń kilka razy obcasem sztybletu, butelką Réserve 4 Cépages z winnicy Barbichona, a raz nawet, po prostu, własnym łbem - gdy, nastukany metamfetaminą, poślizgnął się na winylu, ironicznie - oznaczonym jego własnym nazwiskiem (i roztrzaskanym na posadzce w akcie niby-twórczej furii)]. Zawsze chciał to zrobić - obserwując jak, na przykład, Max szykował sobie okłady na barki i ścięgna, otłuczone i ponaciągane po treningach. Uderza jeszcze raz; potem porzuca rozkruszone lodowe truchło między mydelniczką i kilkoma flakonami wody kolońskiej (nie używa żadnej z nich, trzyma je w łazience tylko dlatego, że ładnie wyglądają). Niech odtaje odrobinę, niech nabierze kształtu, którym faktycznie będzie mógł obłożyć obite jarzmo Prescotta, nie rażąc przy tym obolałej skóry.

- No, dobrze - mówi (prosi?) miękko - gdy znów znajdzie się blisko szatyna- zahaczywszy palce wskazujące i kciuki, ot, jakby śmiesznymi szczypczykami, o rant jego koszulki. Nagle zdaje sobie sprawę z własnego rozbudzenia; ze świadomości własnej siły, ze swojego położenia, z faktu, że jest zupełnie bosy, prawie całkowicie nagi, i kompletnie rozbrojony. Zwija rąbek materiału w głupią harmonijkę, podciąga. Kurwa, nie wie kiedy ostatnio był w życiu tak ostrożny (kłamstwo: pamięta doskonale - pierwszej nocy z Charlie Everett, niby dwanaście lat temu, a jakby w innym życiu). Zaczyna instynktowną podróż w górę - w górę - w górę. - [Ręce] Do góry. No, już - nakazuje prosto, prawie, jakby mówił do dziecka.
  • [ Ale dzieci tak nie pachną. Nie chce tego zapachu w swojej łazience swoich objęciach. Prawie parska. ]
Powoli, odbwija Zachary'ego Tamtej; prędkim ruchem rąk z bawełnianego oprzędu, odbiera mu prawo do buntu - pojedynczym spojrzeniem z tkaniny.

Patrzy na zasinienia wzbierające pod skórą. Na żebrach, na boku - wnikające pod materiał jeansów cętkowaniem drobnych zadrapań. Wie, że to jest ledwie preludium do kwitnienia - pąki wybroczyn, które w pełną okazałość rozwiną się dopiero za parę godzin.
Przełyka. Z tyłu może (musi?) być jeszcze gorzej.
Trochę go to przeraża. Trochę - Chryste Panie - podnieca.
( Jest gotowy? ).

- Odwróć się, Zach.
Ostatnio zmieniony 2022-08-31, 07:45 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Sąsiedzi muszą cię uwielbiać – poburkuje. Nie udaje mu się powstrzymać rozbawionego parsknięcia; choć to wygłuszone zostaje strzelisto-kruchym dźwiękiem.
Będzie głośno; prosty komunikat. Prescottowi kojarzy się z jakimś rodzajem wyuczonej, drogą praktyki, formalności. Jak przed zabiegiem wykonywanym w szpitalnym gabinecie. Może zapiec. Teraz zaboli.
Ostrzeżenie, ale nie rozkaz.
Teraz zaboli. A co ty sobie z tym bólem zrobisz, Zachary, to już twój wybór. Ktoś, powiedziałby: Niech sobie trwa. Ale Zacharemu to nie wystarcza. Nie daje się zadowolić. Potrzebuje w i ę c e j. Piękno i zepsucie.
Przyjemność i ból śmierć.

śśśCięcie.
Jak we śnie. Jak we śnie, Harper; tak właśnie zatracam się w tobie w tobie w tobie. I budzę się, drażliwie – zawsze wtedy, kiedy nie ma cię przy mnie, od jakiegoś czasu, odnoszę wrażenie, nie sypiam wcale. Najkrótsze z pożegnań – domknięcie drzwi wyzbyte ostatnich spojrzeń, ciche kliknięcie rygla.
Błudzę się.
I tylko każdej nocy wracam do ciebie – wracam, wracam, wracam.
Wiesz, ile razy zadałem sobie pytanie „dlaczego”?
A słyszałeś kiedyś, żeby przeżył ktoś, bez snu? Chce zostać utulony; jak utulonym do snu może być ktoś, kto – przez ćwierćwiecze życia – nie przespał nocy.
Wszystko pomiędzy jest jakąś pierdoloną masą pozbawioną kształtu. Bezbarwnym, mdłym ochłapem. Wszystko jest też drogą prowadzącą do mojego ulubionego snu; odtwarzanego w pamięci z każdym szczegółem. No, już.
Dopóki nie domkniesz drzwi – dopóki jesteś w zasięgu mojej wolności – wiem, że sen nie odszedł. Że mogę do niego wrócić. Zapamiętam go.

Suchy pływ powietrza przeciągany jest tunelem tchawicy. Płytkimi salwami, wyrzucanymi w przedsennej duszności. Od paru nocy Zacharemu towarzyszy rytuał. Jeden, niezmienny, odtwarzany z niespotykaną sobie starannością. Taki, który powtórzyć należy niezlliczoną ilość razy, by teraz dłoń prowadzić szlakiem perfekcji (to jak z dociskaniem strun, Harper). Jego rytuał rozpoczyna się w zakątku myśli; i jest istotą nocną, przesypiającą cug dnia w odległości na tyle bezpiecznej, by pozwolić chłopakowi na zachowanie zdrowych zmysłów. Na funkcjonowanie, w ogóle.
Zachary leży w łóżku (w swoim – ale też obojętnie którym; w martwym domostwie Prescottów od dawna nie obowiązuje już żaden podział). Ma zamknięte oczy. I myśli. I przypomina Go sobie. I przydymione szkarłatem światło. I twarz, ociosaną połowicznie; jakby fantazja znudziła się w procesie re-kreacji, dzieło porzucając w stanie niedokończonym. Palcami kreśli blady przydept; przebiega błękitem bladych żył. Pędem kciuka wpada w gawrę przeciwnej dłoni. Dociska niewielkie zgrubienie blizny. Pierwszego dnia – boli. Tak po prostu, kurwa, boli. Każdego następnego – spiekota zdaje się oddalać.
Potem – kiwa głową w gorzkim niedowierzaniu – sięga za siebie. Przesuwa po ramie wezgłowia; napotyka to, czego szuka. Znajduje – przewieszone przez nie, skórzane pasmo. I przecież widzę, że nawet ci się nie podoba. Ale w porządku. Weź go sobie. Jest dzieckiem, którego nikt – nigdy – nie nauczył, jak powinno utulić się do snu.
Dotyka. Ściąga. Napina. Nie otwiera oczu – ale jaźni oszukać nie potrafi. Przeciąga po skórze (bawi go i trochę fascynuje, również to niekontrolowane, punktowe drżenie mięśni); w krótkiej podróży poniżej mostka. Do samego podbrzusza – w otarciu z wypukłością miednicznych kości. Nie tego potrzebuje. Nie rozumie o co mu, kurwa, chodzi. Nie rozumie dlaczego to robi. Przede wszystkim jednak – zaskoczony jest, jak pojedynczy ruch przewiązany kadrem wyszarpniętym zza szlufek pamięci potrafi na niego działać; i okazywać się tak cholernie niewystarczającym.
Zatrzymuje się. Zwalnia ucisk jednej dłoni. Pasek (czy może pierdolona wodza, która opasała wtedy Jego biodra) wywija w wisielczą, łzawą pętelkę. Zawraca; sunie ścieżynką ponad wąwozem żeber – osuwa się po osteonach pałąku. Cisza, cisza, oddech. Cisza.
Pasek wraca na miejsce.
Prescott – miejsca – nie może sobie znaleźć. Nie pasuje nigdzie. Być może pasuje tylko do-

Unosi ręce. Ale nie patrzy na tors, któremu ubywa osłony; patrzy na dłonie Harpera (na turnie knykci wstęgi żył zadartą skórkę paznokieć spiłowany struną). W otoczce pozornego zobojętnienia; takiego, jakie zachowuje się znając czyjeś kłamstwa – choć wiedzieć się o nich nie powinno. Czy zdaje sobie z tego sprawę? Czy Dweller świadomy jest, że tę samą drogę – Zachary – zdążył ostatnimi czasy pokonywać z intymnie przytłaczającą regularnością? I zawsze, jak gdyby, działo się to w Jego obecności. Czujesz siebie, Harper?
Na mnie. Czujesz siebie?
Inni. Są tam też inni. Odrobina ich złości. Cień obustronnego pożądania (nadal – względnie świeży).

Odwróć się. Skąd wie, gdzie szukać?
Odwraca się, oparłszy lekko, bokiem, o marmur. Przez chwilę patrzy w przezroczystą przestrzeń sufitu, w rzeczywistości będącego czymś na wzór zajebiście dużego okna. Myśli sobie – że może tak właśnie jest być Harper-Jackiem. Myśli też, że w tym idiotycznym szyberdachu jest wszystko; cienka granica jego jestestwa. Zbuntowany wrażliwiec. Liry-cynik.
Świat na zewnątrz wydaje się dziwnie mętny.
I jak, będę żył, doktorze Dweller? – prycha. Ale jego głos nie jest szorstki. Nie ma siły na zabawę w niuanse.
Zamyka oczy. Jezu, kurwa, Chryste. Nie jest w stanie potrafi się powstrzymać. Dłoń, prowadzona łukiem powolnej izolacji nadgarstka, bezszelestnie przebiega znajomym przesmykiem. W pozornym bezpieczeństwie zapomina o lustrze, do którego stoją przecież zwróceni bokiem.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Tak, zwłaszcza jeden - zgadza się natychmiast, w pamięci odtwarzając zabawne ściegi zmarszczek, w kaskadzie - od wysokiego czoła (przedłużenia wybłyszczonej potem łysiny), przez pąsowiejący kulfon nosa, aż po łagodny stok obwisłej szyi - mknące po rozjuszonej twarzy Pana Jenkinsa w noc afery. Kolejne wspomnienie, które - choć otoczony bliskimi - zbudował w pojedynkę.
  • - Czemu nie przyszedłeś? - bez pretensji. Ciekawość i tęsknota - Co? Na imprezę. Czemu cię nie było?
    • – Daj mi jeden powód, dla którego miałbym się tam pojawić (...) – Wzdycha. Neonowy całun. Blask - śmierć, blask - śmierć. Blask.
      Nie potrafił. Wtedy. Nie potrafił dać mu choćby jednego powodu.
      • (Zamiast tego - oddał mu serceiebie? wszystko, co miał. Z typową sobie nonszalancją - a więc: lekko, niemal niezauważenie).
Impresja, w każdym razie, jest krótka, niewyraźna. Jej krawędzie - roztarte, w płótno jaźni nierównomiernie wtłoczone długimi liźnięciami narkotyczno-alkoholowego cugu.
Harper zdaje sobie sprawę, że woli lepiej pamiętać te momenty, w których miał go przy sobie trzeźwy umysł.

I to go przeraża daje mu namiastkę kontroli.

***
Odwróć się.
  • Skąd wie, gdzie szukać?
Nie wie. Przeczuwa.
Tak, jak przeczuwa się
-
Dreszcz bębniący o to zajebiście duże okno, spływający na skronie i barki suchą aurą chłodu. Zdomysł. AnTycypac, ja.

***
Ostry świst, przedwcześnie ukrócona monosylaba oddechu - brunet wciąga powietrze przesmykiem rozchylonych warg, ale zapomina jakoś, żeby to powietrze wypuścić. Nie wie - i żaden z ich dwojga tego nie zauważa (zbytnio zafrasowany tym, na co akurat patrzy; Harper - na nabrzmiałą fioletem pręgę siniaka pączkującego pod skórą, ławicę szramek, niczym małe rybki płynących gładko cieśniną męskiej chłopięcej talii, regularność czterech purpurowych krwiaków wykwitłych na szczytach otłuczonych kręgów; Zach - na turnie knykci wstęgi żył zadartą skórkę paznokieć spiłowany struną), ale jego twarz na chwilę spina bolesny grymas.
Wiedzie dłonią - łukiem pleców Zachary'ego. Z ostrożnością. Z namaszczeniem. Ścieżkę bólu śledzi opuszkami roztrzęsionych palców. Ogniskuje wzrok. Świata poza nimą nie widzi.

Czujego bóly czuje siebie?
  • Chyba nie. Ale przeczuwa. Swoją - za to wszystko - odpowiedzialność?
    • Jak kundel przeczuwa trzęsienie ziemi, z wyprzedzeniem, nadchodzące dopiero?
      Jak poziom słodyczy cukru niewystarczający zwęszyć potrafi.
      Atak paniki serca.
Harper? Nie wiesz jeszcze do czego ci potrzebny ten gówniarz; ale wiesz, że potrzebujesz go jak A słyszałeś kiedyś, żeby przeżył ktoś, bez snu?, A słyszałeś kiedyś, żeby przeżył ktoś, bez strawy?, A słyszałeś kiedyś, żeby przeżył ktoś, bez powietrza? -

- przypomina sobie o konieczności oddychania. Wąziutkim strumieniem tchu smaga kark chłopaka; w poziomie - blady pas różu biegnący między płatkiem lewego ucha i wypustką atlasu, i, w pionie, perystazę kręgosłupa, której ów pierwszy kręg daje początek.

I jak, będę żył, doktorze Dweller? Zach prycha zaczepnie, ale - Harper widzi - nie ma siły na zabawę w niuanse.
  • To się okaże, chce mu powiedzieć, albo nie wiem, zobaczymy, w żart wszystko to obrócić z łatwością, z jaką się, dla przykładu, w różowej bawełnie pościeli obraca na brzuch zamroczoną podnieceniem kochankę. Ale nie chce nie może nie potrafi.
Wciąż stojąc za Prescottem, przesuwa dłonie na front (jego ciała) - w niemej wojnie przez Rozsądek toczonej przeciw Pożądaniu.

A potem:
Dotyka - prawie, prawie - jego bioder, własnymi. Ociera się o śmierć? ledwie, zachowując nieznośną odległość. Jak ćma we flircie z płomieniem świecy, jak lis schwytany w krąg samochodowych świateł, na sekundę nim - cudem tylko, zdawać by się mogło - uniknie zagłady. Dzielą ich milimetry.
Napina materiał spodni, naciąga - pochwyciwszy w cęgi dłoni. Uwalnia guzik z ciasnej otuliny denimu (Prescott czuje tensję przy zbiegu dwóch krańców materiału, potem - ulgę; jeans zsuwa się skórą ud na posadzkę łazienki).
Ściąga brwi. Martwiszczy się czoło, myśli rozgalopowane za uzdę starając się złapać.
W 505, dwa dni temu - w garderobie, i - nawet - w łazience, trafił mu się młody mężczyzna nawykły do igrania z ogniem. Ale teraz ma przed sobą tylko przestraszone dziecko (za czterdziestosekundowy-moment - gdy, wzrok zadarłszy, spojrzy wreszcie w lustro - będzie miał ich przed sobą dwoje).
- Dzwonię po lekarza, Zach - nie pyta, decyduje - Będzie tu w ciągu trzydziestu minut. Akurat wyjdziesz - W pierwszym odruchu stara się zbudować dystans (ma na to jeszcze dwadzieścia trzy sekundy), ale w końcu tylko łyka szelest dwóch spółgłosek, z lubością wpatrzonych w siebie w śmiesznym pocałunku - my spod prysznica, okay? Będziesz żył, tak myślę - błagam; śmieje się, ale w życiu chyba nigdy nie był tak poważny - Ale ktoś powinien to zobaczyć. Cię, mam na myśli. Ktoś, kto się, kurwa, zna. Profesjonalista.

I teraz -
  • Trzy - dwa - jeden.
    • W uszach: pustka.
      • W pamięci: trzask.
- teraz dopiero, lustro chwyta w kadr spojrzenia.
Milknie. Nie rozumie.
  • Wagi gestu chłopięcej dłoni, sunącej śmieszną ośką odsłoniętej skóry w seppuku popełnianym niewidzialnym ostrzem.
Ale ją przeczuwaje - odruchem nagłym nadgarstek Prescotta otuliwszy oplotem własnej ręki. Membraną bezbronnej skóry rozciągniętej między kciukiem i palcem wskazującym studząc żar pulsu rozwścieczonego tęsknotą.
Jak przeczuwa się koniec świata.
Jezu, kurwa, Chryste.
- Dobrze, Zach - głos... chyba trochę mu się łamie; ale to nic, Zach, to wszystko będzie dobrze mi.
Powinien się odsunąć, powinien pokierować Prescotta pod prysznic i przestać się wydurniać (grzeczny chłopiec, dobry; poważny, rozważny; wszystko byłoby pod kontrolą). Oddalić się, zamiast się z b l i ż a ć. Dać mu spokój. Dać sobie spokój. Wziąć na wstrzymanie, wziąć się w garść, wziąć... coś, cokolwiek, co uśmierzy ból ich obydwojga - Że przyszedłeś - Sam siebie nie rozumie. Ale - po raz pierwszy od bardzo-bardzo dawna, być może - sam sobie wierzy. - Cokolwiek zrobiłeś się stało, Zachary. Dobrze, że przyszedłeś. Do mnie.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Ma zamknięte oczy.
Wokół siebie – ciemność. Za sobą; to, co najgorsze.
To, co najgorsze ma już za sobą. Wszystko będzie dobrze.
To, co ma jakiekolwiek znaczenie – ma tuż za sobą.
Naturalny szew blizny tkwił w milczącym posłuszeństwie. Wpuszczony w obieg hierarchii bólu, najpierw kołysał się, ciężar nieuchwytnej materii przenosząc z jednej – na drugą stronę. Nie wychylał się jednak zanadto. Krokiem posuwistym, werwy – raczej wyzbytym, zakradał się na tyły salki. Niewielkiego gabinetu, piwniczki albo salki gimnastycznej wyłożonej zmurszałym drewnem. Gdyby mógł; z ostatnich rzędów wpadłby wprost na zaplecze. Zatrzasnąłby się pod barykadą przeszłości. Przeczekał teraźniejszość. Spóźnił się na przyszłość.
To, z czym Zachary przyszedł do Harper-Jacka bolało bardziej. I nadal – nie tak, jak bolał go Harper-Jack. Nie było też miejsca, które posłużyłoby za kryjówkę; kiedy każde z krzeseł dopełniało kolistego kształtu. Uwydatniało wszelką ułomność. Słabość. Każdy nałóg.
W 505, dwa dni temu – w garderobie, i – nawet – w łazience, bezkarnie przychodziło mu igrać z ogniem. Ale teraz ma przed sobą tylko dogasający żar. Czuje ciepło. Nadal czuje jego ciepło. Czuje jego ciepły oddech na własnym karku. Ale ciepło nie powinno boleć. A potrafi – potrafi boleć, jeśli ciało nie znało dotychczas podobnego rodzaju bliskości. Lub zapomniało o nim. O Nim zapomnieć, natomiast, nie mogąc. Nie wie co ma z tym ciepłem, kurwa, zrobić.

Nie spala się. Topnieje.

Wizg werżniętego w płuca powietrza. Topnieje. Ale łapczywie powzięty oddech nie ma wiele wspólnego z pulsacją rozdarć i zasinień. Szatyn jest przerażony. Przerażony ciężarem powiek – ołowiem, którym nastrzykiwane jest jego ciało. Każde z mięśniowych włókien. Każda powłoka. Każda warstwa myślipragnieńpotrzebpragnień. Pozwala rozpiąć sobie spodnie. Przebieżka dłoni traci na tempie; każde z powtórzeń wysyca ostrożną wiotkością. Lżejący dotyk sprawia natomiast – co za idiotyzm – że Prescott słyszy mężczyznę lepiej. Bardziej. Czuje go na sobie.
Jezu, Harper. Zachowujesz się jak... jak-
Jak kto, Zachary? Jak ktoś, komu powinno mogłoby na tobie zależeć. Jak ktoś, na kim mogłoby ci zależeć?... jakby nikt ci nigdy nie obił porządnie tej buźki. Może... – Śmieje się. Słabo, chrypliwie, z poczucia obowiązku. – Może w tym problem, co? – To, co mówi – znaczyć może wszystko. Może być próbą (słownym okagańczeniem) i wyrzutem. Oporem. Może brzmieć jak nieudanie zapoczątkowane wyznanie spowiednika. Ale znaczyć nie musi też nic.
  • Trzy.
    • Dwa.
      • Jeden.
Prescott d r ę t w i e j e.
Ugh, kurwa. – Kurwa. Kurwa! Nieme syknięcie towarzyszące szarpnięciu świadomości źrenic. Zachary otwiera oczy. Pochyla głowę. Wraca cały do dłoni Dwellera – przylega do niej; do szczegółów, które (raz powzięte w niewolę pamięci) zupełnie naturalnie okazują się znajome. Patrzy w pętlę (tej jednak – daleko do wisielczej łezki płynącej okiem wyobraźni), którą zadzierzgnięty został jego nadgarstek. Nagle zupełnie zdaje sobie sprawę – od dłuższego czasu nie pozwala sobie na komfort rozczytywania się w mimice mężczyzny. Wsłuchuje się wyłącznie w jego dotyk; i dotyk ten stanowi prowadnicę myśli. Przeczuć.

Robi krok do tyłu. Próbuje – ruch ukróciwszy do idiotycznej jego namiastki; blokady dwóch ciał zamkniętych w zwartej kombinacji konturów. Splot zakotwiczonych na sobie ramion przypomina (zbiegiem okoliczności raczej ironicznym) centrum nieporadnie rozrysowanego, wiolinowego klucza. Bardzo, bardzo, bardzo chce udowodnić sobiejemuwszystkim sobiesobiesobie, że zamiast oparcia – czeka na niego ostrze noża gładko wprowadzone pod palisadę żeber. Znajduje tylko wyłącznie Harpera.
Znajduje wyłącznie Harpera.
Boli. Opuchnięta tkanka pęczniejąca bólem; biodro usypane laurem ulicznego kurzu. Krzywi się. Oddycha.
Dzwoń. – Wzrusza ramionami – w sposób wyzbyty konfliktowej maniery. Zachary wolałby darować sobie cały ten cyrk; ale wraz z dreszczem niesionym przez zefir męskiego oddechu – przekonuje się, że Harper potrzebuje o niego zadbać się nim zająć. Chłopak prycha. Kręci głową. No, dobrze. Bez znaczenia.
Czujesz siebie mnie, Harper?
Na mnie sobie. Czujesz siebie mnie?

Sięga po niego za siebie. Drąży tunel w cieśninie sylwetek. Palcami przebiega po skrzydle kimona. Rąbkiem palca zahacza o gładkie pasmo, trzymające nałożone na siebie poły we względnie zwartej całości. Wpycha palec w splot; kreśloną spiralą luzuje węzeł. – W każdym razie... jeśli o mnie chodzi, to... idzie ci całkiem nieźle. Chciałbym się po prostu... – Cmoka pod nosem, naciągając na własny bok skrzydło materiału. Wsunąwszy granat naroża za gumkę bokserek, przygląda się jak kurewsko drogi jedwab spija brudnawy wysięk. Chłonie go; jedwab – zapalną posokę, naftę poturbowanego ciała. Zachary – chłonie Harpera; biegnie łukiem aurorty – chyba nie poznaje tego miejsca. Co to za miejsce, Jack?
Chciałbym się przespać. Ale jak chcesz. Mi to...ganz egal, Dweller (Zachary ściąga brwi. C-co do?). Opuszką wskaźnika przebiega po kostnych wypukłościach Harperowej dłoni. Tej, która w swojej obręczy trzyma jego nadgarstek. – Tylko... chodź.
Pod ten pierdolony prysznic.
Nie każ mi na siebie czekać. Chodź.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Idzie.

Ciężkim, gęstym splotem nocy, jak szalem, otulony.
Wokół niego?
  • Cierpieniemnicmierć.
    • Ale to, co najgorsze - ma już za sobą.
“Wszystko będzie dobrze”.

Sprawdza się metodycznie, po kolei. Gnie rozcapierzone wiatrem palce - a dźwięk, jaki ruchowi temu towarzyszy, jest mili-ułamkiem potwornego zgrzytu zgniecionej blachy. Poruszyć się stara paliczkami stóp, ból - oksymoron: z ulgą - odczuwając tylko w dużym palcu lewej; promieniście rozchodzący się kanałem ścięgien aż na grań piszczeli. Napina mięśnie, rzepki kolan w śmieszny, symultaniczny ruch wprawiając.
[ Czuje się tak, jakby klęczał przez lata, choć - w całej swojej durnej dumie i pysze chłopców wychowanych w ekskluzywnych szkołach z internatem - niby nie korzył się klękał przed nikim. ]
Dotyka własnych bioder, ostrożnie bada powłokę brzucha - cienki płaszcz naprężonej chłodem skóry rozpięty między kostnymi szczytami; biegnie wzwyż, powolnym, posuwistym ruchem ręki - do przepony (na spotkanie dłoni przemykającej podobną trasą, lecz w jednej z wielu innej sypialni).
W krótkim przystanku zatrzymuje się wreszcie po lewej stronie; dociska palce do ciała, frenetycznie szukając gestem tym ostatecznego potwierdzenia - znajduje je w słabym, lecz miarowym, nieugiętym rytmie tętna.
[ Nie jest pewien, czy w melodii tej dobrą słyszy, czy złą raczej, wiadomość. ]

Jak to w koszmarach bywa - świadom jest, że za ramię lepiej nie spoglądać.
Przed siebie - też patrzeć nie warto.
Zatrzasnąć się na przeszłość. Przeczekać teraźniejszość. Do przyszłości - dotrzeć spóźnionym.

Jezdnia skrzy się (drobinami hartowanego szkła). Migocze jak nocne niebo. Błysk jeden tylko - lecz w bizarnym, spontanicznym rozszczepieniu - rozbity na setki-tysiące-miliony-eony mrugnięć Wszechświata.
[ Może to Los puszcza oko? I chciałby powiedzieć nawet, że żartuje sobie tylko.
Jack mu nie wierzy. ]

Ma zamknięte oczy. Niewidziniesłyszyniemyśli niczego, ale czuje wszystko. Wyrzut sumienia krwi mostem aurorty, w zwężeniu biegnącym od serca, przez lędźwie, aż do niesionego wbrew woli krzyża.
Chłostę drobniusieńkiej, uporczywej mżawki.

Pada.
Upada.
Upadlać się będzie jeszcze wielokrotnie - w pułapce sądowej sali, łzę słoną spod powieki uwolniwszy pod czujnym okiem nieobiektywnych sędziów.
Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie.
Bo teraz, póki co - świat czas stoi w miejscu lodowatym blaskiem policyjnych świateł. Jeden wrak tam, gdzie dwa być powinny; wyrwa w pamięci spawach barierki. Dłonie - na kierownicy zaciśnięte jeszcze, mogłoby się zdawać, ułamek minuty temu - Dweller podnosi na wysokość wzroku. Patrzy na dziesięć kostnych wypustek, ale widzi narzędzie zbrodni skąpane w deszczu -
  • wodzie.
Wodzie.
Rześkim chłodzie strugi, która obejmuje Harpera, gdy ten - w naturalnej kontynuacji wszystkiego, co dzistało się przed chwilą - obejmuje Zachary’ego.
Otacza go potrzebuje o niego zadbać przetrąconym skrzydłem przygiętego barku. Lucyfer bliskością Przeobrażony, anioł z odzysku - jedyny, jakiego niebiosa postanowiły Prescottowi zesłać.
Ce diable-là est trop sublime.

- Ja pierdole, biedaku - przygląda się skórze na boku chłopaka; kręci głową w niedowierzającym żachnięciu. Ze współczuciem, ale bez politowania wie przeczuwa, że tego Prescott mógłby nie znieść. Nie odpowiada na zaczepne przypuszczenie, że nikt mu chyba nigdy nie obił porządnie pyska, ale myśl grzęźnie we wspomnieniu tego dnia, w którym Ralph Jebany Briggs rzucił nim - dosłownie - o tartanową nawierzchnię szkolnego boiska - Ale cię, kurwa, urządzili.
(Oni. W strategii Dwellera zawsze bowiem muszą być jacyś Oni - rozparcelowana liczbą mnogą siła wyższa, by tylko przypadkiem nie przyznać się do odpowiedzialności za własne cierpienie).
Nabiera wody w śmieszny czerpak dłoni, z ostrożnością dozując porcje, w których pozwala jej spływać połacią rozognionej tkanki. Nie dotyka (czas stoi). W jego słowach pobrzmiewa nadspodziewana lekkość, ale Dweller rozumie powagę sytuacji. Nie chce sprawić Zachary’emu więcej bólu, niż to konieczne.
    • Zach? Ja wiem.

      Moja dłoń boli bardziej od ich pięści?
      Moja dłoń boli bardziej od ich pięści.
      Twój ból -
      Moja Obrazek boli bardziej od ich nienawiści.
  • Ale muszę. Jeszcze trochę. Pozwól mi. Potrzebuję o Ciebie zadbać się Tobą zająć.
    • [ A Kiedy z Tobą skończę będziesz
      bezpiecznysty, mój
      bezpiecznysty, mój
      bezpiecznysty, mój.

      Mój mój mój.
      ]
***

- Jest w sypialni, na piętrze - informuje Doktora Ipswitcha czterdzieści minut później. To nie pierwszy raz, i pewnie nie ostatni, gdy medyk o najdziwniejszych porach doby przychodzi mu z pomocą; jest profesjonalistą - nie kręci nosem na to, czy wzywa się go w południe, w środku nocy, czy w dziwnej wyrwie między świtem, a porankiem. Skrupulatnie przelicza wsunięte mu w dłoń wynagrodzenie i nie zadaje pytań.
Kierowany przez Dwellera, wchodzi do sypialni. W niej - opatrzy ale twarzy - nigdy nie zapamiętuje Zachary’ego skrupulatnie i szybko. Receptę jednocześnie wypisze, jak i zrealizuje - z teczki wyciągnąwszy natychmiast zgrabny plastikowy flakon OxyContinu.
Wyposaży Harpera w ampułki chloraminy, kilka zwojów jałowej gazy oraz parę równie jałowych zaleceń.
Odkażać, nie naruszać, odpoczywać.
Nie ranić - ale to zapomina dodać.

Nim go wypuści, Dweller jeszcze chwilę rozmawia z mężczyzną w salonie. Zwyczajem zapożyczonym od ojca - z klasą i chłodem dystansu - oferuje coś do picia i miejsce na kanapie. Ipswitch dziękuje, śpieszy się - do następnego pacjenta bez nazwiska, mówią sobie, ściskając krótko dłonie.

Czyniąc gospodarskie honory (choć za taką, kurwa, kasę - w żadnym razie wysilać by się nie musiał), Harper myśli o Zacharym cały czas.
Potem, w końcu, wraca do Niego; tak, jak wracać będzie już zawsze łóżka.
Na potrzeby spotkania z lekarzem wywlókł z garderoby, i wciągnął na siebie, zbroję szarego dresu i jakiejś koszulki; rozbraja go widok obserwowany z progu się jednak natychmiast, stanąwszy ledwie w prostokącie framugi. Rzuca spodnie w kąt sypialni. Włosy czesze niedbale grzebykiem lewej dłoni. Ziewa, warg nie zdążywszy w porę całkiem przysłonić przedramieniem.
Tak na senno, trzeźwo i trochę-smutno, prezentuje się wyjątkowo nieporadnieważnie.
  • - I nic go to, kurwa, nie obchodzi, w zasadzie. Jest w domu. Jest u siebie. I jest zmordowany; ciało buntuje się - bo wreszcie może.
Dziwnie mu, ale nie źle. Po prostu dziwnie, inaczej. Bo tak inaczej też jest - mieć w łóżku własnym nie tyle ciało jakieś (żywe i jędrne wprawdzie, ale ostrzem obojętności wycięte przezornie z szerszego kontekstu potencjalnej znajomości), co człowieka.
Człowieka, który i imię ma, i historię, i blizny i szramy i siniaki, jakie śledzić się chce wzrokiem wargą dłonią myślą, wbrew własnej sile-i-woli.
  • Zachary Prescott ma dwadzieścia trzy lata; Harper dał mu swoją koszulkę, skarpetki, i herbatę nawet, kurwa, zrobił (nieruszona, stygnie teraz w szyku obok Johnniego i coca-coli). Przysypia, choć jeszcze walczy przestań, Zach; możesz dzielnie, ciężkie powieki unieść próbując w niemym powitaniu.
Aha. Dweller patrzy na chłopaka, i czuje się absolutnie bezsilny.
    • Podoba mu się. Chce więcej.
Nie spuszcza z niego wzroku; wsuwa się pod obwolutę pościeli; z ulgą znajduje w jej załomach własny zapach, ale i bez sprzeciwu przyjmuje cudzy ten Prescotta. Pachnie nim; czuje? Jest mu trochę niewygodnie, i bardzo niezręcznie. I nie chciałby być nigdzie indziej. Dłonie wreszcie przestają drżeć.
Oskrzydla szatyna ostatkiem sił - jak wcześniej robił to kimonem pływem wody pod prysznicem ręcznikiem własnym ubraniem; Jezu, jest zajebiście zmęczony - zaśnie za momencik (odliczany głębią zwalniającego oddechu).

- Zach? Przepraszam, że musiałeś tyle na mnie Ile można, kurwa, czekać?.
Mówi to, czy myśli tylko?

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Jest czysty. Bezpieczny? Jeszcze nie.
Zachary ma na koncie zmęczonych lat czterdzieści (co, według konkretnej symboliki, odczytać należałoby – po prostu – jako wiele; uniknąwszy wdawania się w szczegóły – że jakim, kurwa, cudem, ten chłopak żyć miałby podwójnym tempem). Leży na boku. Świadom ostrzału spojrzeń – miast po twarzach, wzrokiem wiedzie po własnym biodrze. Po rozognionej czerwienią otoczce. Przygląda się pracy lekarza – ale, z jakiegoś powodu, nie patrzy na jego dłonie. Udowadnia dzielnie, jaki to jest znudzony. Jaki to jest ponad-to. Jak to już wszystko miał-widział-robił, więc nic go nie zaskoczy. Nie zaboli. Nie ruszy. Czasami prycha. Czasami – przewraca oczami.
Nie niecierpliwi się, nie pospiesza. W zasadzie nie odzywa się wcale. I doktor Ipswitch, również, przyjmuje podobną taktykę – milczeniu i doświadczeniu pozwoliwszy wieść prym. W ramach formalności przeprowadza tylko krótki instruktaż; tłumaczy misterium podwójnej warstwy, którą wyłożone zostaje biodro Prescotta. Mówi: opatrunek impregnowany maścią ze srebrem. Nie zawiera parafiny. Unikać środków odkażających zawierających jod. Jałowa gaza nałożona w drugiej turze – koniecznie, jako opatrunek wtórny.

Kiedy mężczyzna wstaje – od razu zabiera się za pakowanie przytachanych ze sobą parafernaliów. Pozbywa się wszelkich śladów własnej obecności. Pokój – pozostawia w stanie odwzorowanym perfekcyjnie na wzorze jego pierwotnej postaci. Poprawia zagięcie pościeli. Zasuwa przyokienną kotarę (Prescotta przeraża dbałość o szczegóły; pozostawiona pręga mdłego światła wydaje się przeliczona przez lekarza z dokładnością co do pierdolonego nanometra).
Do końca. – Przez czterdziestolecie przebija się szczeniacki pogłos.
I Ipswitch poprawia się zaciąga okienną płachtę – zgodnie z życzeniem – do końca.
Wkrótce, Zachary, zostaje sam. Tę chwilę pożytkuje na bezdotykowym wojażu ciekawości.
Słyszy wytłumiony pogłos rozmowy pomiędzy Harperem i lekarzem. Czuje się dziwnie spokojny. Czuje się też ciężki. Czuje się zmęczony, wiotki, nierzeczywisty, odklejony. Czuje się; na tak wiele nieznanych dotąd sposobów.
Jest czysty. Bezpieczny? Jeszcze nie.
Nie wie jak długo trwa wymiana kurtuazji pomiędzy mężczyznami. Parę minut – obstawia, logicznie. Kilka sekund, może?; twierdzi świadomość wykrzywiona ledwie mielizną snu. Dziwne przeskoki w modulacji czasu. Pierdoloną wieczność – krzyczy serce, pietystycznym rzutem wyczekujące bliźniaczego łoskotu.
Śpij. Śpij. Śpij. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę.
Wie, że będąc tak straszliwie zmęczonym – śnić dziś nie będzie. Upragniony sen, złośliwie – nie da się znaleźć pod ciężarem powiek. Upragniony Sen staje w progu.
Nie widzi go – pogrążony we własnej, kojąco neutralnej, ciemności. Ale czuje jego obecność. I przeczekuje teraźniejszość śmieszną etiudkę, w trakcie której Harper – bohater impresjonistycznego obrazu zamkniętego w mydlanej bańce poranka; kadrowanej futryną – rozbraja się.
Chłopak otwiera na chwilę oczy. Nie musi – ale chce. Chce go zobaczyć. Chce widzieć, jak wygląda. Co robi. Jak się zachowuje. Głupio mu, gdy zdaje sobie sprawę, że standardowy galop czy kłus myśli przypominać zaczyna wadliwy szłap; w rytm pytania wybijany – czy nadal się gniewa?

No już, ćśś. Czuje za sobą jego ciało; oddzielone trejażem asfodelów. Jest zmęczony. I nieświadomy; jak wielką ulgą była dla niego myśl, że Harper nie zdecydował się porannego ostatku dospać na salonowej kanapie.

No – sili się na niewzruszony pomruk. – Wygląda na to, że miałeś rację. Będę żył. – O ile zagryźć nie da się tej jednej myśli; która nęka go, widocznie – i odmładza boleśnie. Bo nagle, cenę przypłaciwszy pozornie niewielką, na lat wygląda raptem trzynaście. Z kolanami podsuniętymi w idiotycznym zalążku semi-embrionalnej pozycji. Z kciukiem dosuniętym do ust; z zębami – przekornie – haczącymi o wybrzuszenie naddartej skórki. – Nie boisz się, że któregoś razu facet dopowie sobie to czy tamto? – Mimowolnie nie definiuje ani "tego", ani "tamtego". Jest ostrożny. Jest też nieroztropny. Dziwi go natomiast, że myśli o jego dobrym imieniu. I wychodzi ze śmieszną hipotezą, jakby – w rzeczy samej, zagrożeniem nadrzędnym byli mityczni „Oni”. Zewnętrzny świat. Może to tylko paranoja. Może nauczka, której transkrypt trzymał na własnej skórze.
Ochotę ma napomknąć o areszcie. Pytanie zadać z tendencją zwadliwą – czy mało mu problemów?

A lat ma dwadzieścia trzy. Cicho, sss-skarbie, nie broni się. Już się nie broni.

Chce też zapytać, czy mu « lekarzowi » ufa. Ale poprawia się, jeszcze zanim język zdąży złożyć w dźwiękowym progu. Wzroku nie odrywa od ściany. Ożywiony mnogością pytań wczepia się w Harper-Jacka. Zakotwicza się na nim; trzyma się swojego Snu na jawie.

Nie wytrzyma.

Szarpnięcie ciała. Odwraca się (pierdolą go zalecenia lekarza). Boże, jak bardzo chciałby go teraz dotknąć dotknąć? Chciałby go teraz Obrazek.
Dociśnięty ciężarem ciała bok pobolewa bardziej, ale Zacharego. Pierdolą. Zalecenia. Lekarza. Nie ma do niego zaufania. Nie może znieść świadomości, że w tym łóżku się śpi. Mimo to, we własnych rezerwach sił nie znajduje wystarczających zasobów, by tę rolę wyszarpnąć ze scenariusza dnia. Ale spać też nie chce. Jest aktorem pazernie wybrednym. I mętlik ma, kurwa, w głowie. Nie wie co chce z nim robić, ale wie, że bez niego – tym razem – nie pójdzie nigdzie.
Patrzy na Harpera. Patrzy mu w oczy. Patrzy więc w niego. Jest czysty. I czuje się jest też bezpieczny.

Masz do niego zaufanie? – pyta. Bo wyczuwa subtelną różnicę pomiędzy zaufaniem posiadanym (nabytym?), a zaufaniem stałym (nieutraconym). I jeszcze zanim doczeka się odpowiedzi (lub zwrotu nierozwianej wątpliwości), wtrąca mimochodem:
Połóż się na brzuchu. – Nagle. Nie wie dlaczego – chociaż zna powód. Słowna wstawka; polecenie rzucone niemal przypadkiem – a mogące być jednocześnie posoką nużonego snem nonsensu. Zachary widzi zresztą, że mężczyzna po drodze spod prysznica zgubił gdzieś swój upór. Nie dziwi go to. W gruncie rzeczy – rozumie. Czują przecież to samo. Zmęczeni bywaniem w miejscach, w których być nie chcieli. Zmęczeni bywaniem w miejscach, w których nie było tego drugiego.

Wypełza z łóżka, na moment. Podchodzi do jednej z szafek. W sekwencji ruchów – jeśli przyrównany do nieporadnej aury muzyka – Zachary wyglądał raczej żałośnie. Kurczy się, garbi, trze ramiona. Chce wrócić do łóżka. Przykuca przy obwarowaniach sprzętu. Włącza ten śmieszny projektor – w półmroku przysłoniętej szarości dnia działa połowicznie. Nieco niesprawnie. Zacharemu nie robi to różnicy (i w niebie zdarzają się awarie; i anioła z odzysku zdecydują się posłać w ramiona pozornie niewłaściwe). Kłębiaste galaktyki lepią się do ścian pokoju; rozświetlają część sufitu, rozwleczonym mirażem smug przemykają po ciałach mężczyzn. I chłopców, w tych mężczyznach.
Spełnia impulsywnie wytoczoną przez siebie prośbę; wraca. Wraca do Niego. Podsuwa koszulkę bruneta. Jest mu autentycznie wstyd, ale o wygłaskanym dwudziestoma-dziewięcioma godzinami widoku zapomnieć nie potrafi. Widok ten, natychmiast, stał się jego ulubionym.

Zwrócił Harperowi jego sylwetkę, i wąskie biodra, i tatuaże, i klatkę piersiową – i pręty żeber – i jego zniewolenie. Ale z pamięci wygnać ich nie był w stanie. Nie chciał.
Kładzie się. Opiera policzek o bark mężczyzny. Palcem wodzi po astrum jego pleców. W całej tej tułaczce sprawia wrażenie, jakby poszukiwał swojego gwiazdozbioru. Bo, widzisz; jedni swoje imiona znajdują w bliznach. Inni – w pasie zodiakalnym znamion.

Harper, wchodząc do łóżka – powiedział coś. A może pomyślał. Nieważne co zrobił. Ważne, że Zachary go usłyszał.
Nie musiałem. Ale mogłem. Chciałem. (dodane po czasie)Na ciebie czekać.Harper...? Mógłbyś mnie... dotykać? – pyta, cicho. Szeptem, niemal; chrypliwym, gubiącym głoski. Zmysły, buntem jakimś, zdają się odcinać od zasilania.
Prescott jest przerażony; bo słowo pławiące się w mazucie, tym razem okazuje się wstydliwie niewinne. Chce, żeby nie przestawał go trzymać.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

  • Na kanapie?
Przypuszczenie, że tsam właśnie spać miałby - Harper podłapuje w locie. Przejmuje, ściska - myśl tę pół-wyklutą, pół-uformowaną - nim to mogłaby w świadomości Zachary’ego rozpanoszyć się na dobre.
  • Na kanapie... Powinienem... Może...
I łeb jej ukręca.

Potem dwukrotnie sprawdza, czy wyłączył telefon. Martwy - żałobę po samym sobie manifestujący beznadziejną czernią nieaktywnego ekranu - odkłada na blat szafki nocnej, koło trzech mądrych małp kutych w jadeicie, które wartę nad jego snem pełnią od jego dzieciństwa.
Przeciąga się lekko, przymyka powieki. Na tym poziomie zmęczenia, na którym obydwaj się znaleźli (to nieprawda, ale czuje się tak, jakby piętro wyżej była już tylko blask śmierć blask), dźwięki dochodzą doń jak zza kwarcowego szkła pustego terrarium. Świat nie wiruje może, lecz nie stoi też w miejscu - łagodne kręgi zataczając, jakby utknął beznadziejnie na osi leniwego żyroskopu.
Leży. Leży na plecach, leży z nogą ugiętą w kolanie, leży z dłonią bezwiednie rysującą abstrakcyjne kształty na skórze własnego uda. Na coś jeszcze - jakby - czeka.
Na zaproszpozwolenie, może?

[ Dostanie je zaraz w taki sam sposób, w jaki od Zachary'ego Prescotta dostaje się wszystko - przewrotnie: wprost, a jednocześnie nieoczywiście. ]

- Któregoś razu? - sarka nad pragmatyzmem nieprzystającym do faktycznego wieku Prescotta. To z troski o czyjeś dobre imię, pewnie; pytanie tylko - swojego, czy swojego (i czemu, na miłość boską, coraz trudniej się robi - odróżnić jedno od drugiego?)? - Że... - przedrzeźnia sennie. Droczy się, docina mu, ale nie szydzi - ...że "któregoś razu" facet pomyśli sobie "to", albo "tamto"? Zach... - mlaska cicho; Boże, jaki <<jest>> zmęczony... - ...nawet jeśli masz mnie za... - I ziewa w centrum rozwartej dłoni. Czuje, że oczy mu się kleją, i ślina się zbierze - tak po dziecięcemu - w kąciku warg, lada moment - ...aż taką dziwkę... to uwierzyłbyś mi przynajmniej, że rozsądnie dobieram sobie ludzi...
  • [ Paradoks: chce chyba, żeby Zachary właśnie tak o nim myślał.
    • I chce mieć, także, okazje - więcej, więcej, coraz więcej okazji - żeby mu udowadniać absolutną odwrotność faktów. ]
- Zresztą - dodaje jeszcze, niepewny poprawności własnej składni (Boże, jest t-tak, kurwa, zmęczony; wspominał już?) - Ty... najmniej z całego świata - najbardziej na całym świecie - ...akurat naprawdę musisz się o to martwić.

Nagły zwrot. Szarpnięcie ciała.
Patrzy na Zachary'ego - natychmiast oprzytomniały. Nie ten bok, Zach - przecież musi Cię boleć...?
- Zach, cholera. Ipswitch powiedział…

– Masz do niego zaufanie?
  • Co?
Jest jeszcze - o czym Harper wie, choć zapomnieć łatwo - zaufanie zdobywane. Tak wieloma drogami, i na tak wiele sposobów - i wyjaśniłby to Zacharemu, albo w polemikę wszedł z nim może nawet. Ale szansy (na to) - nie dostaje. Zamiast niej:
- Połóż się na brzuchu.
  • Co?
Prozkazśba policzkuje go znienacka krótkim, ostrym ciosem. Wypowiedziana głosem miękkim jak miękkie są nadgarstki, spojrzenia, chusteczki i dotyk; miękkim, jak "to co, do jutra!?"; jak nieświadomość, że jutra nie będzie, rozespanym; dźwięcznym niczym dziwna kołysanka, która zamiast usypiać - budzi coś - (się) - w - nim.
Harper drętwieje. To uczucie zaczyna się, jak zawsze, gdzieś w centralnym punkcie potylicy - i elektryzującym wodospadem pędzi w dół, spinając mięśnie ramion, aż do lędźwi. Nie jest pewien, czy dobrze zrozumiał...?
Więc:
Jaźń próbuje wszcząć alarm.
  • Ale ciało -
    • ciało wie.
No, Harper?
Harper…?
Masz do Niego zaufanie?

[ Nie ufaj mu, myśli.
Ale nie dlatego, że nie chce.
Nie ufaj mu. Nie zaczynaj mu ufać.
(Przecież nie da się utracić czegoś, czego się nie miało.

Chyba mógłby nie przeżyć). ]

Pierdolą. Go. Zalecenia. Lekarza.

Będzie głośno, wie.
  • Ostrzeżenie, dwuwyrazowy komunikat nadawany przez rozsądek w równych interwałach. Będzie głośno, będzie głośno, będzie głośno.
    • Serca takie, jak jego, pękają teatralnie, a więc zwykle - z hukiem.
Będzie bolało, czuje.
  • Tak; zupełnie, jak w szpitalnym gabinecie (choć, o ironio, lekarz zmył się właśnie, dyskretny jak zawsze). Będzie bolało, będzie bolało, bolało.
    • Jakby na ból naprawdę można byłoby się, kurwa, przygotować! Jakby - antycypowany - na mocy tracił, na sile.
Pierdolą. Go. Zalecenia. Umysłu.

Przekręca się posłusznie. Materac - kosztowna, snobistyczna wersja tego z Ikei, na którym śpi jakieś dziewięćdziesiąt procent znanych mu osób - drażni kolce miednicy. Jest mu niewygodnie; chwilę trwa, nim się umości (odwleka coś?). Wreszcie - czoło wspiera o ostry kontur przedramienia. Lewe ucho, przypadkiem w zasadzie niż w faktycznym zamierzeniu, w pozycji tej przysłania poduszeczką barku.
Czuje, i zaśmiałby się - gdyby scenę tę obserwował z widowni, a nie przeżywał z głównego punktu estrady - aurę żaru trawiącą policzki.
Jezu. Jezu Chryste.
Harper-Jack Dweller rumieni się; drobinami światła rzucanego przez syntetyczną galaktykę.

O oddech - przestaje walczyć.
Topnieje.

[ Pozwoliłby mu.
Pozwoliłby mu na wszystko. ]

Zach wstaje. Harper - nie wie, co go czeka. Ruch Prescotta opowiada sobie sennie, w bezsłownej narracji. Banał niby, a jednak - odkrycie: nie musi na niego patrzeć, aby go widzieć -
Nagie stopy badające posadzkę. Przechył, gdy chłopak trafiony w bok zostanie tępym narzędziem bólu. Skos dziwny - ciała w dół ściąganego ciężarem jednostronnej opuchlizny - it’s the heart.

I Zach nie musi nic mówić, by Harper go słyszał -
Łoskot bliźniawyczekany.
Szuranie po panelach podłogi. Ciche echo uderzenia, gdy łydka trafi kant wiadomej szafki. Właśnie, ta jebana szafka. (Harper powstrzymuje się, by spojrzeć przez ramię. O rany). Czego tam nie ma? Lubrykant i gumki. Trochę kwasu. Trawka. Kajdanki. I nawet jakiś, kurwa, knebel by się znalazł, gdyby Prescott chciał poszukać głębiej.
No co?, Dweller - mówi samemu sobie - jest przecież dorosłym facetem. W tym łóżku się śpi, ale w tej sypialni się (nie) pierdoli.

Tylko, że…
Nie dziś. Nie dzisiaj.

Zach kurczy się, garbi, trze ramiona. Harpera najbardziej przeraża nie tyle niewiadoma, co biegnąca ciałem ulga, gdy chłopak znowu znajdzie się w pobliżeju.

Bliżej.
(Drży pod jego dotykiem).
Bliżej, Zach.

Bliżej.
Jeden mężczyzna w drugim.
Bliżej.
Jeden chłopiec w drugim.
  • Zach go dotyka.
    Wczepia się w niego.
    Trzyma się. Zakotwicza.
    Wypełnia go. Po brzeg, po krawędź, po kres.
Jeden człowiek w drugim.
Pod sklepieniem sztucznego nieba.
Bliżej. B l i ż e j.
Serce w sercu.

Bliżej, jak -
Dusze o tej porze dnocyia przechodzą przez ciała werżnięte w siebie nawzajem.
Niebo nigdy nie było tak prawdziwe.

- Harper...? Mógłbyś...

Czy mógłbym?
Zach, Jezu Chryste, co to za pytanie.
Czy mógłbym?
Oczywiście
...tak smutny, że mógłbym...

Czy mogłem?
Tak, mogłem. Mogłem umrzeć, Zach.
Czy chciałem?
Czasem nie pragnąłem niczego innego.
[Byłem] tak smutny, że mogłem chciałem umrzeć.
Ale już nie. Nie dziś.
  • Odwraca się. Obraca - ich. Uśmiecha się. I uśmiech jego jest - tak, jak tylko uśmiech być potrafi - krótkim wyrzutem ciepłego powietrza; wycelowanym wprost w okrytą bawełną skórę łopatki chłopaka.
Marszczy nos zabawnie. Nie panuje nad sobą (nie chce).

Trzeźwy się czuje (przyznaje z niezadowoleniem). I zmęczony. I wkurwiony głodny - głodem ordynarnie niefizycznym. I wie doskonale, gdzie szukać tego, co mu potrzebne. Podnosi się lekko, o tyle tylko, o ile trzeba - na łokciu, nad dwudziestotrzylatkiem. Muśnięciem warg, ledwie, skroń znaczy.
Droga wolna. Dłoń jedną w kieszeń ramoneski wsuwa za przesłonę pościeli.
Druga? Z wolna - o palce Prescotta zahacza, przypadkiem zupełnym.

Droga wolna.

Potem – kiwa głową w gorzkim niedowierzaniu najsłodszej z pewności – sięga za odważniej przed siebie. Cofa dłoń, przesuwa po rąbku rękawa i zbiega nią po łuku ramienia; napotyka to, czego szuka. Znajduje. Jest dzieckiem, którego nikt – nigdy – nie nauczył, jak powinno utulić się do snu.

[ Tylko widzisz, Zach…
W bólu jedynactwa o jednym-tylko się, niekiedy, zapomina.
Nie zawsze trzeba uczyć się na samym sobie.
(Jak krzywdzić, jak
naprawiaćnić, jak kochać).
Czasem można też na innych.
Czasem trzeba.
]

Dotyka. Nie otwiera oczu – ale jaźni oszukać nie potrafi. Przeciąga po skórze (bawi go i trochę fascynuje go to niekontrolowane, punktowe drżenie mięśni); w krótkiej podróży poniżej mostka. Do samego podbrzusza – w otarciu z wypukłością miednicznych kości. Zach Nie tego potrzebuje (ale nie on jeden). Harper Nie rozumie, o co mu, kurwa, chodzi. Nie rozumie także, dlaczego to robi (choć nie zna powodu). Przede wszystkim jednak – zaskoczony jest, jak pojedynczy ruch przewiązany kadrem pamięci potrafi na niego działać; i okazywać się tak cholernie niewystarczającym.
Nie chce niczego więcej.
Nie potrzebuje.


- Tak, prawda? - Pyta, choć nie musi. Wie. Wie - przecież widział.

Zatrzymuje się. Zwalnia ucisk jednej dłoni. (...) Zawraca; sunie ścieżynką ponad wąwozem żeber – osuwa się po osteonach pałąku. Cisza, cisza, oddech. Cisza.
Pasek wraca na miejsce.
Harper-Jack Dweller właśnie znajduje swoje.
Miejsce.

Widzisz?
(Rozumiesz?)
Miejsce może być w człowieku.
Miejsce może być człowiekiem.

- Śpij, kochanie - No, już. Przestrogapowiednia - Obudzę nas potem.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Rozsądnie. Harper-Jack Dweller – jak twierdzi – r o z s ą d n i e dobiera sobie ludzi. Zachary nie ma siły wdawać się w polemikę. Nie ma siły wyszarpywać z jego ust swoich racji. Jeśli świadomość była zasobem – to właśnie znajdował się na granicy jego wyczerpania. Przekraczał próg poluzowanych hamulców. Wypadał z toru sensownych myśli. Sprawia wrażenie, jakby tracił przytomność.
I – w pewnym sensie – pasowało to do niego. W przebiegu krótkotrwałej, tymczasowej śmierci; kiedy chłopak oddala się od niego, pozostawszy jednocześnie bliżej, niż kiedykolwiek dotąd – jest coś ładnego. Chłopak odlatuje; czy może podrywa się tylko, przytrzymany ramionami mężczyzny. Ramionami, które wypełniała przestrzeń ośmiu lat doświadczeń. Umiera w nich. I umiera spokojnie – bo, przy Harperze, czuje się dziś bezpieczny.
Gdyby złapał się ostatku energii – zapytałby. Zapytałby, czy on – tam, w pięćset pięć – i tam, w kabinie samochodu, w drodze powrotnej z koncertu – i tu, wtedy, pod prysznicem – i tutaj, teraz, przy nim – to efekt rozsądku. Czy ja, Dweller, jestem dobrany przy pomocy rozsądku – czy umieram, będąc wyłącznie ofiarą wypadku przypadku?

W omyłkowym spotkaniu dłoni palce chłopca chłopaka spinają się; i on, wyzbyty kontroli nad własnym ciałem, dowiaduje się – że nie tylko myślami poszukuje Harpera. Szuka go całym sobą.
Tak, prawda?
Zachary chyba się uśmiecha. Zerka w górę (takie odnosi wrażenie) – i, nim utonie – nim opadnie na dno własnej jaźni, zagląda jeszcze w światło jego głosu. Łapie pojedyncze, ginące w głębi refleksy. Kiwa głową. Sili się na pomruk – ale grzęźnie gdzieś na bezdźwięcznym niemal ścisku krtani. Brzmi, jakby coś go zabolało. Ale nie boli.
Po raz pierwszy – naprawdę, nie boli.
Biodro? Tak, biodro boli. Żebra? Tak, tak – żebra też. Twarz? Trochę, owszem. Ale ten ból – jest do okiełznania. W najgorszym wypadku, po prostu – do zniesienia (jak czasami ból należy znieść wbrew własnemu wyborowi).

Śpij, kochanie. Harper coś powiedział. A może pomyślał. Nieważne co zrobił – bo Zachary nie zdążył go usłyszeć. Zdążył jednak poczuć.
* * * Prescott – za dwie minuty – zacznie przesypiać dwunastą godzinę snu. Ale przez kolejnych sto dwadzieścia sekund obudzi się trzy razy. Przestaje być mu wygodnie; choć to nie rozorane biodro wyrzuca go na brzeg trzeźwości. Czuje, że zaraz mu – kurwa – rozedrze pęcherz. Potrzebuje się wyszczać. Musi się wyszczać; inaczej weźmie i zleje się w łóżko. W swoje łóżko.
  • W swoje...
    • W swo-
      • w...?
        • - co?
Otwiera oczy. Przebija się spojrzeniem przez niewygodną warstewkę spiekoty – żeby to zrobić, musi zamrugać parę razy, przetrzeć ślepia wierzchem dłoni – i, przy okazji już, jej wnętrzem – przemknąć po twarzy. Zupełnie, jakby upewniał się, że nadal ją ma. Że po tej nocy tym poranku udało mu się – chyba tylko jakimś, kurwa, cudem – ją zachować.
Jego twarz znajdowała się na miejscu; po prostu postarzała się o paręnaście godzin – naturalnym procesem biologicznym wyrzucona w przyszłość. I tylko czasami zwraca się na to większą uwagę – dopisując zmianie znaczeniowej nadwyżki. Zachary odnosi wrażenie, że coś się zmieniło. I że zmiany tej nie jest w stanie kontrolować.
Każda godzina ma taki sam potencjał. Ale wartość – wartość ich nigdy nie jest przecież taka sama.
Jak wiele więc może zmienić się w ciągu jednej doby? Zachary oddycha. Przeczuwa, że jest sam. W łóżku – jest sam. Dla pewności – na oślep – sięga za siebie ręką. Nie patrzy. I modli się – kurwa, modli się modli się M O D L I S I Ę, żeby natrafić na jego dłoń. Na udo, biodro, plecy, na niego.
Tak. Jest tutaj sam.
Jest tutaj sam od dłuższego już czasu – domniema, poszukując choćby jednego miejsca, które wciąż rozpamiętywałoby ciepłotę drugiego ciała. Jeden załom, nieodgięty wciąż wrąb w błoniach rozchełstanego materiału. Pościel zmierzwiona w sposób, który sugerowałby, że poszedł po szklankę wody. Że zaraz wróci.
Nie znajduje żadnego ze śladów. Harper był tu cztery godziny temu. I Zachary wdał się z nim nawet w nieprzytomną dyskusję potrzeb – z tą konkretną; potrzebuję-spać. Więc Harper pozwolił mu spać. Ale zaglądał do niego. Trzy godziny temu. I dwie. W czasie tej podróży rozeznaje się także we własnych wspomnieniach. Skleja je we względnie przekonującą całość. Odtwarza powoli; w pierwszej kolejności jak szkic, potem dopiero z dopasowaniem konturów i detali.
Patrzy na zegar nie ma telefonu zaraz-się-zeszczam jest osiemnasta gdzie jest mój telefon kurrrwa-jednak-boli nie było go na zajęciach gdzie-jest-ten-pierdolony-telefon [ gdzie On jest ].
Gdzie jesteś, Harper?
Szukaj go. Szukaj go. Szukaj. I znajdź, wreszcie.
Podnosi się. Wyważone przeciążenie ciała – śmieszna kołyska zatoczona ostrożnym ruchem. Powoli opuszcza nogi. Kładzie stopy na posadzce – pochyla się i gapi. Gapi się w te idiotyczne, białe, przydługawe skarpetki. Trochę chce mu się śmiać. Trochę go to też drażni. Sam siebie drażni. Ale nie ściąga ich.
Z łóżka wychodzi bez żalu – i bez szacunku dla tej części siebie, którą pozostawia w rozmiętych kurhanach pościeli. Którą pozostawia w ramionach Harpera. Którą pozostawia w tajemnicy; przed samym sobą, również. Przede wszystkim. Nie patrzy za siebie – ale pomimo nieokreślonej złości, usta klinują się w spokojnym grymasie. Chyba – myśli – mógłby tu wracać.
Idzie do łazienki. Pomimo jej rozmiarów, po karku przebiega go klaustrofobiczny dreszcz ciasnoty. Nie poznaje tego miejsca – oczy miał, jakby, cudze. Działał na jebanym, wadliwym autopilocie. Ale wie, że tutaj był. I wie też, co się tu wydarzyło.
Biegnie rozmywającymi się szlakami marmuru; przypominają rodzaj jakiegoś panteońskiego cielska, którego węzły splecionych tkanek widoczne były gołym okiem. Biegnie każdą fugą, każdym załomem. I cmoka niezadowolony – bo nic, kurwa, nie idzie po jego myśli. Nie może znaleźć swoich ubrań. Były tu. Tu je zostawili. A teraz ich nie ma.

Zachary spędzi w łazience siedem minut. Wyjdzie: z ulgą – pustym pęcherzem, zębami przemytymi opuszką palca i wegańską pastą (pachniała nie najgorzej, ale mdławo aromatyzowany posmak wżarty w podniebienie przyprawiał go o odruch wymiotny) oraz świadomością, że nie musi dłużej przyglądać się własnym uszkodzeniom. Wystarczy, że czuł: zadrapania, w ekspozycji dziennego światła naprawdę szpecące twarz. To, co znajdowało się pod dziełem jebanego (rozsądnie dobranego cudotwórcy) – Ipswitcha. Parę siniaków w okolicy żeber.
Ból pulsujący. Ból promieniujący. Ból stały. Ból tępy. Każdy możliwy kurwa rodzaj odleżanego bólu – który budził się, razem z nim.
Aha, kurwa. Dopiero teraz zaczyna zastanawiać się, gdzie Harper odłożył ten pierdolony OxyContin. Jest pogubiony, trochę: nie wie co ma robić. Krąży po pokoju. Wzrokiem omiata blat nocnej półki. Zniknęła herbata – i puszka po coli. I szklanka. Wzrokiem pnie się po panoramie wszelkich sprzętów i ozdób – po pilastrach wszystkiego, co składa się na aranżację sypialnianej przestrzeni. Przestrzeni naokoło łóżka (tego, w którym się śpi). Ale w tej sypialni...
Zachary szuka pierdolonego OxyContinu. Nie powinien tam zaglądać – do szafki, o którą zahaczyć mógłby kantem łydki. Zahacza jednak aktem fizycznie-bolesnej desperacji, w chorej symbiozie ze złączem zwykłego braku poszanowania dla prywatności Dwellera. Trafia na tę cholerną szafkę; schodząc do parteru. W idiotyczne klęczki – ciałem odgiętym w drażliwym wymuszeniu postawy.
I desperacja powoli przekształca się w zwykłą, dziecięcą ciekawość.
I zwykłe, dziecięce poczucie zawstydzenia. Nie tym, co znajduje w środku. Tym, że Zacharemu się to podoba.
Przechyla się, nieporadnie, na bok; opiera się skronią o boczną grań materaca. Palcem rozsuwa parę foliowych pakunków. Wie, że nie znajdzie tam swojego remedium; ale pozwala sobie ugrząść w podróży parunastu godzin wstecz.
Łapie oddech. On. On. On.
Co On ci, kurwa, zrobił?
I dlaczego przeraża cię to bardziej od ich pięści?
Dlaczego jest to takie przyjemne?

Podnosi się. Odrętwiałym krokiem znaczy przekątną pokoju – po drodze wciąga na własną sempiternę dresy Dwellera. Musiał o nich zapomnieć. Wtedy, po odprowadzeniu Ipswitcha. Przed wejściem do łóżka. Pamięta. Zastanawia się, czy wciąż jeszcze pachnie sobą samym.
Zanim wyjdzie – dobiega go głos Harpera. Wsłuchuje się w przestrzeń – w nieregularne interwały pomiędzy pobrzmiewaniem męskiego tembru. Powątpiewa w czyjąś obecność, ale po schodach schodzi ostrożnie. Po cichu – wydaje mu się, choć w chwili, w której natrafia na sylwetkę muzyka (śmieszne – wystarczyło na niego spojrzeć; rozmawiał o pracy – jeden telefon z jego świata i krążył już, jakby przechadzał się po cyrkowej arenie) słyszy już tylko pęd własnego serca. I pęd ten czuje w gardle – i widzi przed oczami – w dziwnych sekwencjach arytmicznych wstrząsów własnej wizji. Boże, Chryste. Stresuje się.
Chłopak prostuje się dopiero w chwili, w której napotyka jego spojrzenie. Toczącym gestem dłoni mówi: „nie przeszkadzaj sobie”. Zszedłszy z ostatniego stopnia – zdaje sobie sprawę, że widok Harpera wyrywa go z kontekstu. Stawia po środku cudzych zdań (być może tych, które padają teraz z głośnika komórki przytkniętej do policzka mężczyzny) – i pozbywa go celu, z jakim pojawił się w salonie.
Bezpiecznie byłoby przemknąć w kuchenny zaułek. Jeszcze bezpieczniej – zawrócić. Ale Zachary idzie przed siebie. I to rozwiązanie wydaje mu się względnie przystępne. Zapytać:
Gdzie są moje ubrania, Harper? – Cicho. Dając mu moment na zawieszenie – potencjalnie ważnego połączenia – albo wyciszenie się. Ale, pomimo szczerego zamiaru – nie potrafi.
Bo wciąż go boli. Bo nadal na języku czuje ohydnie-wegański posmak. Bo nadal myśli o tej pierdolonej szafce – i płonącym wykwicie przez pagórek nosa opływającym policzki.
Okrąża go. Zaszedłszy od tyłu (z wykorzystaniem tymczasowej bezbronności; i rąk zajętych dopijaną kawą), zakłada dłonie na barkach mężczyzny. Krótkie spięcie – wtargnięcie palców pod nadproże mięśni (ostrożne, ale silne). Nie słucha o czym próbują rozmawiać? rozmawiają. Nie obchodzi go to. Domyśla się tylko, że Dweller przeżywa właśnie swoje kłopoty w raju.
Zachary pochyla się, wzniósłszy miękko na przodzie stóp. Usta oddech przysuwa do ucha cisza trzydziestolatka; dociska jego płatek do szyjnej kapiteli. Oddech. S z e p c z e:
Nie rozłączaj się. Cisza. Oddech. (Nie przestawaj.)
Jedna zasada. Jeden warunek.
Dłoń zakłada na biodrze mężczyzny (na wyraźnie zarysowanej kości, miednicznych antach cielesnej świątyni); ostrym łukiem osuwa się po pachwinie uchowanej pod szarością materiału – i, zawróciwszy, znajduje przesmyk prowadzący pod dolnym szwem koszulki. Sięga klatki piersiowej. Dotyka sztyftu. Zahacza palcem. Nie przestawaj rozmawiać. Myślał, że będzie go to bawić. Ale – orientuje się nagle – nie próbuje żartować.

Czy możesz się rozłączyć?
Co to za pytanie.
Oczywiście, że możesz.
Tak. Możesz.
Pytanie; czy chcesz?

autor

preskot [on/jego]

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”