- zmyślnie przysłoniwszy kant policzka telefonem trzymanym trochę tak, jakby trzymał tarczę; przed pojedynczymi fleszami komórkowych aparatów, a przede wszystkim – czujnym wzrokiem (w zdecydowanej większości) małoletnich fanek, części pilnowanej tu nawet przez czuwających nieopodal rodziców - chroniąc się idealnym w prostocie dwudziestopierwszowiecznym kamuflażem...
Bo przecież jakiś tam chłystek rozgadany do słuchawki, i zapewniający w dodatku, że tak, tak, już jedzie i no jacha, będzie tak szybko, jak tylko da radę, nie budzi ciekawości, ekscytacji, podejrzeń. Ubrany raczej zwyczajnie – jak to później padnie w pojedynczym komentarzu na jakimś twitterze, albo innym insta; z twarzy w sumie podobny do nikogo, a skoro do nikogo, to i do wszystkich (Dweller odmówi komentarza; w myślach – kategorycznie zaprzeczy).
Nachrzaniał w ten telefon, jak gdyby nigdy-nic. Gdyby był kimś sławnym, albo ważnym, myślą fanki, nie mógłby tak, musiałby choć trochę zagwiazdorzyć, uszczknąć przynajmniej kawalątek sławy, którą niósł z budynku - do - samochodu Harper-Jack.
A więc musiał być to, pewnie, ktoś z ekipy, może znowu jakiś nowy (jak to ciacho, Leo, albo ta miła laska… jakoś tam na K); bo wszyscy prawdziwi wielbiciele Jacka dobrze znali już Clay’a Robinsona, Dirka Dickmana, i Live Managera Dwellera, Równego-Gościa-André (a mówili na niego w ten sposób, ponieważ był naprawdę równym gościem), stałe nazwiska w biznesowym ensemble ich idola („Jedyny sukces na jaki się godzimy, to WIELKI SUKCES!”) i wiedzieli, że Prescott nie jest - oczywiście - żadnym z nich.
No, w każdym razie – gówniarz chłopak wsiada pierwszy, od strony pustego przedniego miejsca dla pasażera (na nim: chusteczki nasączone bakteriobójczym specyfikiem, kilka ledwie wywleczonych z folijki długopisów BIC – żadna strata, jeśli ktoś podpierdoli, bo tanie są jak barszcz, paczka prażonych, solonych migdałów, cztery puszki kombuchy flaworyzowanej imbirem, limonką i różą). Nie zapina pasów, wciska się w przestrzeń wypełnioną chłodem bijącym od wilgotnej szyby.
Czy trzaska drzwiami, wmuszając w krótki lot rozprysk kropli? Nie. Jeszcze nie.
Nie trzaska drzwiami, bo czeka.
Czeka na tego, na którego czeka się zazwyczaj; poszczególne konteksty różnią się tylko tym, po której stronie drzwi. I czy drzwi zostały dlań otwarte (te na zawiasach tourbusu na przykład, lub wejście A, A1, C; drzwi telewizyjnego studia, budynku jakiejś radiowej stacji, teatru, czy innych przybytków) czy przed nim zamknięte (Bastian, Maggie, Elliot, Charlie, matka - bardzo chciał myśleć, że oni wszyscy też czekali)?
A ten wyczekiwany – wyczekanym się właśnie staje (wyszczekanym za to – już nie; kaganiec przesadnej niemal kurtuazji własnoręcznie naciągnąwszy na pysk, ogon kuląc, i uszy kładąc po sobie; nie ujada).
I w rzadkim deszczu robi to, co zostało zakontraktowane.
Daje.
Daje się witać.
Daje się dotykać.
Daje się przytulać.
Daje się zagadywać.
Daje się fotografować.
Klepać. Ściskać. Pytać (głównie – nie odpowiada; albo odpowiada tak, żeby nic nie powiedzieć). Całować – nieśmiało, w policzek (w osiemnastoletniej głowie: OKURWAOJEJKUOKURWA-JEJKU-JEJKU-JEJ!!!). Nagrywać.
Daje się, ale się nie oddaje - tak niewiele sił mu wszak zostało.
W elektryzującej chwili przypływu świadomości, zdziwiony jak osoba łagodnie rażona piorunem (takim, co nie zabije, ale przestraszy), konstatuje: jeśli, to oddam się dziś tylko Zachary’emu Prescottowi.
Dziękuje fanom - szczerze. Śmieje się – czarująco. Żegna się – serdecznie.
Potem wchodzi do samochodu i zamyka drzwi.
***
Teraz – i przez kilkanaście kolejnych sekund - Harper-Jack Dweller siedzi bez ruchu. Ma zamknięte oczy, kolana ugiął śmiesznie – w pośpiechu, żeby po prostu, kurwa, w ogóle wsiąść (moszczeniem się zajmie dopiero, gdy wyjadą z płyty parkingu). Pamięta, żeby oddychać. Wie, że jedzie do domu. Na całe szczęście – tyle dobrego – zapomina o bąblu na pięcie (bąbel pękł, kiedy podpisywał kartkę urodzinową dla najlepszej przyjaciółki Rosie, leczącą się właśnie w ośrodku w Magnolii z poważnej anoreksji; krew – o czym Dweller jeszcze nie wie, ale dowie się niedługo – zalewa mu szarą skarpetkę).
Oblizuje wargi. Zlizuje z nich aloes, deszcz, i pot. I zapach trzynastu wyściskanych przez siebie przed chwilą, zupełnie obcych, ciał.
A potem... Potem, nagle, robi jakąś dziwną, głupią rzecz – robi ją w ciemności, przez ułamek chwili, robi niepostrzeżenie, niedostrzegalnie, niewyczuwalnie. Wyciąga rękę w mrok, sunie nią przez czarną skórę siedzeń. Szuka Prescotta. Chciałby złapać go za dłoń.
[Ale za krótko to trwa, i ruchem wyrażonym zostaje zbyt niewinnym, by ktokolwiek – oprócz samego Harpera – zrozumiał, co tu się, kurwa, właśnie odjebało].
- Hej, Mike – mówi, gdy ruszają. Wita się; i nie musi – w wykańczających dla zmarnowanego ciała akrobacjach – nawet przechylać się przez przez przepierzenie samochodowych foteli, albo żurawia zapuszczać w snop światła rzucanego przez diodki deski rozdzielczej – żeby poznać, że dziś to faktycznie akurat jest Mike. Poznaje po sygnetach osadzonych na palcach – osadzonych na kierownicy – osadzonej na aluminiowej obudwie kolumny. Jednym na małym palcu lewej ręki, na kciuku prawej - drugim (choć to może bardziej już pierścionek, obrączka – do pary z tą zwyczajną, noszoną przez kierowcę po bożemu, na palcu serdecznym). Wie, że to Mike, w jego ogorzałą twarz nawet nie patrząc, bo Yusuf, drugi z szoferów, nigdy takich nie nosi (ma za to zawsze plecionkę rzemyka na jednym nadgarstku, i fitbit – w ramach kontrolowanego wyrzutu sumienia przy boleśnie siedzącym trybie życia - na drugim) – Masz migdały? Dzięki, tak, chętnie. I te… - nie musi dopowiadać, mężczyzna podaje mu chusteczki – Ooo, i jest kombucha? Ale nie, nie będę pił. Zach?
Dopiero teraz tak naprawdę spogląda na chłopaka.
Przełyka wstyd ślinę. A potem się wkurza.
- Jezu... Pasy, Zach.
Nie ma siły rozmawiać z Michaelem (niestety, imię to jakoś go wkurwia, dlatego się utarło, że Mike – to po prostu „Mike”), chociaż naprawdę by chciał. Odchyla głowę, wspierając o obłość zagłówka. Bawi się suwakiem kurtki. Sprawdza wyświetlacz komórki – tylko wiadomość od Charlie, którą wcześniej widział już i tak [zostawioną na nieodczytanym, choć dokładnie wie, co tam jest].
- Słucha apofonii we własnych myślach:
- - To chyba jasne, że nie przyszedłem tu do Leona. Lionela. Czy… jak mu tam.
- - Mogę chcieć.
Loft, w boleśnie niezaskakujący sposób, śmierdzi klasą. Marmurem amarillo, potrójnie szlifowanym drewnem, cieniuchnym szkłem, a wszystko to - w wydaniu "zbyt". Tym razem typową temu adresowi woń wzbogaca jednak po-imprezowy bonus: gryzący zapach hypochlorytu, systematycznie wcierany w meble i posadzki dłońmi trzech sprzątaczek filipińskiego pochodzenia przez parę ładnych dni. Blaknie, ale trwa, przenikając się z aromatem palonych wczoraj zapachowych świec (Luxuria i Avaritia, po trzysta dolców każda - z limitowanej kolekcji Seven Deadly Sins, którą Rachela żadna, kurwa, Rachel!, przyjaciółka-dawnego-znajomego-byłego-agenta-Harpera wypuściła właśnie na rynek po powrocie z macierzyńskiego i odwyku jednocześnie, no więc nie wypadało nie kupić).
Harper odblokowuje włącznik światła łokciem, klaśnięciem dłoni pogania też zaraz fotokomórkę, że za-ciemno; jaśniej jaśniej jaśniej, dobra-już. Zdejmuje kurtkę, ciska ją na regał w przedpokoju, dorzuca koszulę, zostaje w podkoszulku; ściąga buty; klnie:
- Kurwa-ała.
Nie wiedział jeszcze, ale teraz już wie - stopę zalała mu, przyschnięta już nieco na tym etapie, krew. Znowu. Zagryza wargi, utykając lekko przez przedpokój. Po drodze roluje skarpetkę, zatrzymuje się przy łazience. Gdy z niej wyjdzie, będzie miał na rozoranym palcu trzy plastry, przyklejone szczelnie, bynajmniej nie na odwal-się (wie, że nie może pozwolić, żeby wdało się jakieś cholerne zakażenie - nie przy tym, ile koncertów ma jeszcze grać w tym miesiącu).
Oddycha. Jest u siebie. Ale -
- Gdzie jest Zach?
- (Jeszcze nie, więc dociera do kuchni).
- Gdzie jest Zach, gdy nie ma go obok?
Gdzie jest Zach - wyszedł? Został? Siedzi, stoi, leży na kanapie, na łóżku, wisi na pasku zadzierzgniętym o balustradę schodów?
- Harper nie rozumie własnych myśli; gwałtownie potrząsa głową. Nie widzi jeszcze chłopaka. Co to było, Dweller? Strach!?
- A jeśli tak, to przed kim? O kogo? O Niego? Czy raczej... o siebie?
Prescott stoi po drugiej stronie kuchennej wyspy. Gdzie on, kurwa, był!?
- No to? Chcesz się od razu... - zaczepia; wzrokiem - o sylwetkę chłopaka, językiem - o szorstką, jędrną skórkę owocu. Jest głodny, ale nie spieszy mu się; drąży czubkiem języka wąski kanalik w pęknięciu fioletowej powłoczki - ...chcesz się od razu pierdolić, czy jednak posłuchać muzyki? Albo opowiedzieć mi, jak ci minął dzień?
Wzrusza ramionami: Mnie tam, Prescott, ganz egal.
No, tak.
Tylko, że wcale nie.