WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
dreamy seattle
dreamy seattle
-
student
uow
broadmoor
Było coś takiego w okolicy Sunset Hill - jakiś nieodparty, niepokonany magnetyzm, jakaś pożywka dla chłopięcej melancholii, obietnica słodkiej, sycąco-dramatycznej samotności - że Othello krążył naokoło niej jak ćma ogłupiona blaskiem świecy.
I nie, wcale nie miał tu znajomych, o których mieszkania mógłby zaczepić w przerwie swej wędrówki.
I nie, wcale nie był to najbardziej fascynujący z rejonów, jakie człowiek może znaleźć w Seattle.
I nie, wcale nie było mu po drodze. Ba, musiał się wręcz przetelepać czasem przez pół miasta - w drodze, na przykład, z uczelni, albo po wizycie u psychiatry, by dotrzeć do północno-zachodnich zakątków metropolii. Często ta podróż zajmowała mu ponad godzinę, czasem żałośnie spędzoną w korku.
A jednak i tak, z jakiejś - samemu sobie nawet nie do końca znanej przyczyny - zawsze znajdował przyczynę, wymówkę i sposób, by wylądować w tych obszarach miasta.
Jak dzisiaj na przykład, błądząc w stanie prawie-upojenia i prawie-trzeźwości, po deskach lokalnej mariny. Kluczył dryfującymi ścieżkami pomostu, przeglądał się w zmarszczonej falami tafli wody, analizował nazwy kolejnych łodzi (fantazjując o tym, kim mógł być właściciel każdej kolejnej...) i odliczał czas: minuty, sekundy, do...
...no właśnie, do czego tak naprawdę?
Do kolejnego dnia bez Runy po jej ostatnim zniknięciu? Do kolejnego haju, gdy już przegra odwieczną i wieczną walkę między superego, a pokusą? Do następnego wyrzutu w oczach matki, na wpół zmartwionej, na wpół znużonej już wiecznym oczekiwaniem na pierworodnego, który zapomniał akurat (znów), że wypada się czasem zameldować w domu?
Przebywszy kolejne paręset metrów pomostu, poddał się w końcu w wędrówce i, wyjmując z kieszeni zbyt dużej bluzy papierosy i zapalniczkę, opadł na krawędź gdzie rozgrzane słońcem, jasne deski zmieniały się w ciemność i chłód wody.
Zapalił papierosa (znak zakazu jakoś umknął jego rozprężonej uwadze) i odchylił głowę, delektując się gryzącą goryczą nikotyny w gardle i ostatnimi promieniami słońca na dziś muskającymi załomy wystających spod bluzy obojczyków.
-
Pomysły na to, gdzie mogła się udać Rose skończyły jej się jakieś dwie godziny temu. Zwiedzili całe osiedle, okolice jej szkoły, parku, w którym lubiła bywać. Krążyli też pod domami kilku znajomych jakich udało jej się znaleźć w Seattle. Mama, pani Larkin Senior, została w razie gdyby dziewczyna zdecydowała się jednak wrócić do domu. Vera pozostawała też w kontakcie z ciotką z Teksasu prosząc by poinformowała ją jeśli Rose nawiąże kontakt. Kto wie jakie plany miała? Nadal nie pogodziła się z przeprowadzką, więc może szukała drogi powrotnej? Tylko jak zamierzała zapłacić za paliwo?
Theodore mówił niewiele. Próbował na samym początku podchwycić jakiś temat, jednak zdenerwowana Larkin nie była najlepszą rozmówczynią. Zamiast rozpraszania, wolała skupić się na wypatrywaniu starej, musztardowej Toyoty swojego ojca. Od paru godzin nie robiła praktycznie nic innego i kobieta była bliska stracenia nadziei. Z samego rana zamierzała zawiadomić policję, kiedy do głowy przyszła jej ostatnia myśl. Znała przecież swoją córkę. Co, jeśli nastolatka potrzebowała ucieczki nie z domu, ale od swoich myśli? Gdy jeszcze mieszkały w Corpus Christi, Rose uwielbiała wycieczki nad Zatokę Meksykańską. Twierdziła, że szum fal ją..
- ... uspokaja - szepnęła do siebie Vera, kiedy promienie chylącego się ku zachodowi słońca odbiły się w żółtawej karoserii zaparkowanego niedaleko brzegu auta. Siedzącą na jego masce sylwetkę otoczoną burzą kręconych włosów blondynka rozpoznałaby wszędzie, dlatego wysiadła z pojazdu Theo zanim jeszcze miał okazję zgasić silnik.
- Rose, nic Ci nie jest, dzięki Ci Boże!
Indeed, it's wrong to keep you near me
One could call me cruel and deceiving
But in your sacred air I am full of light
Your loving arms are the true delight
-
Rozmowna to ona nie była. Dzieciaki miały swoje odchyły, zapomniała już jak to było za gówniarskich lat, kiedy uciekała do niego przez okno? Jej córka musiała odreagować, przyjazd do Seattle był dla niej czymś zupełnie niespodziewanym, Vera zdążyła się przecież podzielić historią o spalonym domu i konieczności powrotu do szanownej konserwy Larkin, do Seattle. Pech chciał, że on stanął jej na drodze, albo ona jemu, obojętnie. Skoro już mieli milczeć, to milczeli. Carter prowadził w skupieniu, zastanawiając się, ile mogła mieć lat córka Very, skoro mogła prowadzić samochód i zabrała jej to musztardowe paskudztwo? Nigdy nie był cienki z matmy, musiała mieć około osiemnastu lat, a to by oznaczało, że zaszła w ciążę niedługo po ich rozstaniu.
Na szczęście Vera pokierowała ich w odpowiednie miejsce i w końcu dopadła swoją córkę. Widać było, że jest wyraźnie zmartwiona swoim dzieckiem, które zaginęło na krótką chwilę. Wysiadł z samochodu i z wolna obszedł go dookoła, odpalając papierosa i oparł się o jego bok. Kim niby był, żeby wtrącać się w ich rozmowę? Z drugiej strony, chyba mógł jechać, bo miały tą swoją musztardową szarańczę, żeby wrócić. A jednak nie pojechał, stał za to i patrzył na młode dziewczę. Urodziwa po matce, Nie dało się tego ukryć, chociaż dość niska, pewnie po ojcu. Vera nie należała do najniższych, a tutaj było widać dość sporą różnicę wzrostu. Bezkarnie przyglądał jej się z uwagą, ciekaw był jednak jej historii, bo dodawać jeszcze umiał. Nie byłby sobą, gdyby jego bezczelność nie wygrała w konkursie. – Nie panikujesz za bardzo Vera? Toż to dorosła, młoda kobieta, na pewno wie co robi i nie chciała, żebyś zeszła na zawał. – powiedział, podchodząc bliżej, wcześniej pozbywając się papierosa. – Theodore Carter. – dodał, przedstawiając się latorośli Larkin.
-
Uznała wiec, że wyjedzie. Tutaj i tak nikt jej nie chciał… Sprawiała kłopoty, kłóciła się ze wszystkimi. Jej obecność zdawała się ciążyć nawet w szkole. Cisza stała się nieznośna odkąd nie rozmawiała z Damienem. A może właśnie dlatego?
Nadal czuła się źle z powodu tego, że przeczytał jej pamiętnik. Ale jeszcze gorzej dlatego, że go wykorzystała. Bo tak było…
Niby chciała wracać do Teksasu, ale… ale czy nie mogła wpaść na inny pomysł? Ostatecznie Damien nie zrobił nic przeciwko niej. To ona zachowała się jak rasowa… Nie lubiła przeklinać nawet w myślach. No dobra… czasem to robiła. Ba! W ostatnich kłótniach przeklinała nawet przy mamie, ale to co innego.
W każdym razie nawet z postanowieniem ucieczki Rose nie zajechała daleko.
Zobaczywszy znak informujący o zjeździe na plażę, poczuła nagły przypływ wspomnień jeszcze z domu. Nic nie wołało jej nigdy tak mocno, jak Zatoka Meksykańska.
Nie myliła się — gdy wspięła się na maskę, mogła odpłynąć… Nigdy nie rozumiała ludzi, którzy jechali na plażę i zakładali słuchawki. To tak jakby iść na koncert Chopina, a na słuchawkach odpalić niemieckie szlagiery.
Niestety… gorszy od szwabskich list przebojów mógł być tylko jeden dźwięk — brzmienie jej własnego imienia w ustach przestraszonej Very.
Z ust nastolatki wyrwało się zniecierpliwione westchnienie.
- A co miałoby mi być. Nałożyłam sobie dzisiaj lakier na włosy, więc nie było opcji, żebym skoczyła… Mało to mikroplastiku w oceanie? - Wywróciła oczami, ale gest pozostał jakby niedokończony, bo ktoś towarzyszył jej matce. Przyglądał jej się, a ona w równie bezczelny sposób odpowiadała na to spojrzenie, pozwalając, żeby mierzyć się wzrokiem. Był wysoki, całkiem wyględny… Jak ojciec głównego bohatera w filmach dla nastolatków.
Poruszyła nosem, ale nie marszcząc go, a nieco na boki, jakby z miejsca kręciła nosem na tę znajomość.
- Rose Larkin. - Odparła, zastanawiając się, czemu akurat on przywiózł tutaj jej matkę. - Znam już twoje imię. A teraz, powiedz mi, kim jesteś dla mojej mamy i czy to przez ciebie mieszkam w tych zapchlonym Seatlle. - Nie tylko on był tu bezczelny. Ale nie oszukujmy się — złośliwość to nie manna na pustyni. Nie spada z nieba.
-
A skoro o tym mowa, kto by pomyślał, że właśnie tak wyglądać będzie pierwsze, nieoficjalne spotkanie ich trójki? Z pewnością nie starsza z obu pań. Ciekawie było obserwować interakcje Cartera oraz Rose, jednak do wszystkiego dochodził strach przed ujawieniem prawdy. Zupełnie jakby Theo miał się nagle domyślić, że ma przed oczami własną pierworodną. Nie, niemożliwe przekonywała się Vera, mocno pilnując każdego swojego słowa oraz gestu. Nie trudno się chyba domyślić, iż kłamstwo nie było jej mocną stroną. Źle się czuła podtrzymując tą całą farsę, ale to nie był odpowiedni moment na podobne wyznania.
- Skoro jest taka dorosła, mogła odebrać telefon - fuknęła kobieta do Cartera, raczej średnio doceniając jego wychowawcze uwagi - Wystarczyło napisać. Martwiłyśmy się z babcią - te słowa skierowała już do córki, nie chcąc wyłączać jej z rozmowy. Niepotrzebnie, bo osoba Theo widocznie przyciągnęła uwagę nastolatki.
- Coś się stało Myszko? Wiesz, że możesz mi powiedzieć - Vera nawet nie musiała ich sobie przedstawiać, za co była bardzo wdzięczna. Za ton córki nieco mniej.
- Rose, doskonale już znasz powody, przez które znalazłyśmy się w Seattle. Pan Carter nie ma z tym nic wspólnego - przypomniała kędzierzawej, woląc uniknąć jej dalszych domysłów - Theo to dawny przyjaciel. Chodziliśmy razem do szkoły. Był na tyle uprzejmy, żeby pomóc mi Cię szukać.
Indeed, it's wrong to keep you near me
One could call me cruel and deceiving
But in your sacred air I am full of light
Your loving arms are the true delight
-
Jej pyskówkę, a raczej atak skomentował wywróceniem oczy ku górze. Naprawdę? On miał prawie czterdzieści lat i był mistrzem takiego wykłócania się, mogłaby się jeszcze wiele od niego nauczyć, jakby tylko chciała. Seattle zapchlone? Wychował się tutaj i mógł powiedzieć całkiem sporo ciekawych rzeczy na temat tego miejsca. Trzeba było tylko wiedzieć, gdzie sięgnąć po grzech. – Seattle zapchlone? Tu przynajmniej nie kroją małych dzieci na organy, nie wiem na co tak narzekasz… – skomentował jej słowa, skoro już Vera postanowiła ratować sytuację i spieszyć z wyjaśnieniem. Była dziwnie spięta, tak… niespotykanie. Nie sądził, aby to miało jakikolwiek związek z tym wszystkim, w końcu jej córka się znalazła i powinna odetchnąć z ulgą. Zastanawiał się za to, co tak ciężkiego mogło być w życiu młodej dziewczyny jak Rose Larkin, że tak ciągle narzekała. Porównując Texas do Seattle… To jak niebo, a ziemia. Seattle oferowało nowe możliwości, a młoda Larkin zamiast czerpać od życia to, co jej daje i przekuwać w coś dobrego, wolała narzekać i rozczulać się nad swoim losem. Inni mieli gorzej, ale co mogła o tym wiedzieć, skoro… znając życie, Vera próbowała trzymać ją pod kloszem. To jakiś szklany syndrom, nie wiadomo skąd.
- Jasne, że przeze mnie tu mieszkasz. Czy to nie oczywiste? – spytał, przekręcając głowę w bok. – Po osiemnastu latach Vera na pewno marzyła o tym, żeby mnie znaleźć i wywinąć Ci taki numer…. Każda matka czeka do samego końca, żeby poznęcać się trochę nad swoim dzieckiem. Nie wiedziałaś, że taki był plan? – dopowiedział po chwili, wyraźnie rozbawiony. Może jak Theodore powie to na głos i Rose posłucha sobie jak głupio to brzmi, to cokolwiek do niej dotrze. Vera nie zrobiła tego celowo, to już wiedzieli i chyba powinno to do niej dotrzeć. Najwyraźniej jednak, Rose obstawała przy swoich racjach i jak wysłucha idiotycznie brzmiącego wywodu na ten temat, dotrze do niej, że tu nie o to chodziło.
-
Szkoda, że ten rozmył się nieco przez tego głupiego chłopaka z jej szkoły. Nie dała temu miastu szansy, a wciąż była na etapie, że nie do końca chciała to zrobić.
Nie obchodziło ją to, że facet, z którym mama tu przyjechała, wywracał na nią oczami. Ona też tak potrafiła, ale uznała, że będzie ponadto. Posłała mu więc jedynie spojrzenie w zasadzie nieco wywyższające się, jakby to on był młodą siksą, a ona dorosłym facetem. Skoro sama mama powiedziała, że to tylko dawny znajomy, to mógłby być na tyle mądry, żeby odsunąć się kawałek. Maniery jednak pewnie zostawił w bagażniku swojego wypucowanego auta. Albo w innym garniturze, czy co on tam sobie nosił.
- Niepotrzebnie się martwiłaś. Dam sobie radę. Jak zawsze. Zresztą… Od kiedy cię to obchodzi co się ze mną dzieje? - Skoro sama przyprowadziła tego faceta tutaj i chciała, żeby był świadkiem tej rozmowy, to proszę bardzo. - Bo do tej pory jakoś miałaś wszystko gdzieś. Mogłyśmy zostać w Teksasie, ale nie… Mogłyśmy tam zostać… Tam byłoby taniej niż tu. - Co to za głupi pomysł z tak wielkim miastem, to Rose nie miała pojęcia. Dopiero gdy skończyła pouczać mamę, zwróciła uwagę na mężczyznę i zmrużyła oczy.
- Skoro nie przez ciebie tu jesteśmy, to mogłeś zostać w aucie. - Taki sam z niego pożytek jak z koziej dupy trąbka. - Nie widzę powodu, żebyś ironizował, bo nie jest to ani zabawne, ani niczego nie wnosi. Nie chciałam tu być, a innego powodu, jak jakiś facet nie widzę. Skoro nie ty, to pewnie inny. Może nawet mój ojciec kimkolwiek jest. - Wyrzucała z siebie słowa wściekle. W tym momencie nie obchodziło ją, że Verze może być głupio. Skoro Rose straciła znajomych z Teksasu, to mama mogła stracić znajomych tutaj.
Chyba więc jednak nic nie doszło do niej. Rose w dalszym ciągu sądziła, że musiało chodzić o faceta.
-
- Zawsze mnie obchodziło i zawsze będzie obchodzić Rosie - odparła kobieta na słowa dziewczyny, usilnie starając się nie brać raniących uwag do siebie. Larkin tłumaczyła sobie, że tak naprawdę Rose nie jest wściekła na nią, a co najwyżej na aktualną sytuację. Znała też ognisty temperament swojej latorośli na tyle by wiedzieć, iż wdawanie się z nią teraz w dyskusje całkowicie minie się z celem.
Szkoda, że Carter jeszcze nie zdążył się tego nauczyć. Z jednej strony Vera chciała odprawić go z powrotem do samochodu, z drugiej strony, teoretycznie, miał takie same prawo jak ona by być przy tej rozmowie. Przez chwilę blondynka wierzyła nawet, że może jemu uda się dotrzeć do dziewczyny, ale nie, jedyne co mu się udało to sprowokować ją do kolejnego ataku. Jeszcze jednego wycelowanego w dobre imię Very, który tym razem zabolał dotkliwie. Nie było przyjemne dowiedzieć się, że Twoja córka, a zapewne i były-niedoszły mają Cię za rozwiązłą idiotkę otwierającą nogi przed każdym. Szczególnie, że opinia Larkin bardzo długo pozostawała niezszargana.
- Wystarczy - mruknęła cicho kobieta, ściskając lekko ramię Theo, który zapewne szykował już w głowie ripostę. Nie zamierzała dalej stać tam i słuchać jak jej bliscy ranią ją oraz siebie nawzajem. Nie ważne jak sfrustrowała była Rose - Bądź w domu przed 10, proszę - dodała i nie podnosząc wzroku na córkę, zajęła miejsce w samochodzie Cartera. Zapięła nawet pas, marząc o powrocie do domu.
Indeed, it's wrong to keep you near me
One could call me cruel and deceiving
But in your sacred air I am full of light
Your loving arms are the true delight
-
Właśnie miał odpowiedzieć małej smarkuli jakimś fantastycznym tekstem odnośnie jej bezczelności i niedocenianiu tego co ma, ale Vera go powstrzymała, kiedy już otwierał usta. Mogli się tak sprzeczać w nieskończoność, jak dwójka kompletnie niedojrzałych dzieciaków, którzy właśnie sprzeczali się o kolorowe grabki w piaskownicy, ale Vera tego nie chciała. Zastopowała go. Spojrzał na jej rękę i na swoim ramieniu, potem na jej twarz. Czy Rose nie widziała jak bardzo rani własną matkę? Odpuścił. Tylko dlatego, żeby nie dokładać Verze kłopotów i problemów. A już na pewno w momencie, kiedy zrezygnowana wsiadła do jego samochodu. Zacisnął mocniej szczękę i przeniósł ciemne spojrzenie na Rose. Zrobił krok w jej stronę.
- Zastanów się czasem jaki jad wypluwasz w jej stronę. Matkę masz tylko jedną, ale docenisz wtedy, kiedy jej zabraknie. – powiedział nieco ostrzegawczym tonem. Rose kąsała jak żmija, atakowała Verę raz za razem i nie mrugnęła przy tym nawet okiem. Założył okulary, odwracając się od smarkuli i wsiadł do swojego kabrioletu. – Jedziemy? – spytał, przekręcając kluczyk w stacyjce.
-
Dlatego od wczoraj, świetnie bawiła się w towarzystwie Ryana i innych znajomych na jachcie. Odbywała się tam, właściwie trudno jednoznacznie określić ten spęd ludzi. Młodzi biznesmeni, parę mniej znanych nazwisk ze świata popularnych social mediów. Niektórzy trafili tu w ramach after party balu charytatywnego organizowanego przez burmistrza. Inni, byli na jachcie przeszło trzy dni. Lily, wraz z Ryanem, dopłynęli do jachtu mniejszą łodzią. Dziewczyna dostała zaproszenie od jednej ze swoich znajomych, która pracowała w jednej z największych agencji PR w kraju. Była współorganizatorką tego przedsięwzięcia i obiecała im wieczór pełen dobrego alkoholu, zabawy i jeszcze lepszego jedzenia. Sprowadzili bowiem dwóch szefów kuchni z Bliskiego Wschodu. Mieli serwować regionalne, tradycyjne dania, przygotowując je osobiście dla wybranych gości.
Kolejnego dnia wracali na przystań. Lily miała na sobie dopasowaną, jasną sukienkę, na którą zarzuciła karmelowy prochowiec. Nie wciągnęła nawet rękawów, on luźno wisiał na jej ramionach, chroniąc skórę przed oceanicznym wiatrem.
– Nie mogę znaleźć kluczy od samochodu. – mruknęła, przeszukując swoją torebkę i przenosząc wzrok na Ryana.
– Mam nadzieję, że wczoraj nie wyrzuciłam ich do wody podczas tańca na barze. – zaśmiała się pod nosem, a nawet lekko poruszyła brwiami. Nie, nie pamiętała wszystkich wydarzeń z ubiegłego wieczoru, a tym bardziej nocy. Głowa wciąż nieco ją bolała, ale kilka tabletek i spora dawka cukru skutecznie zaburzały nieprzyjemne uczucie kaca.
Jacht przycumował w odpowiednim miejscu. Zajęło to chwilę nim pozwolono im zejść na przystań. Na końcu molo czekało dwóch mężczyzn. Ubrani bardzo przeciętnie. Jeden z nich był wysoki, postawny, podobny szerokością ramion do Ryana. Był jednak starszy, z siwizną wyraźnie rysującą się na brodzie i skroniach.
– Lily Templeton? Czy moglibyśmy porozmawiać? Detektyw Montgomery z wydziału policji w Seattle. – rzekł spokojnie, a nawet polaftygował się po nie wymuszony uśmiech kącikiem ust. Dziewczyna spojrzała na Ryana z niemałym zakłopotaniem, a wręcz zdziwieniem.
-
Prawdę mówiąc odpowiadało mu spędzenie tylko jednego wieczora i nocy na tym jachcie. Prawdopodobnie gdyby tego czasu było więcej, wynudziłby się bo w nieskończoność ciężko było wykazywać zainteresowanie problemami ludzi, którzy i tak patrzyli na niego z góry. Było to o tyle zabawne, że wystarczyła mu świadomość, że to on posuwa najlepszą partię.
Drogę na przystań pokonał rozwalony na rufie łodzi, która była ich środkiem transportu. Rufowa kanapa, w kształcie litery U, nadawała się idealnie by siąść w narożniku, ramiona miał oparte o burty, jedną nogę zgiętą w kolanie, drugą wyprostowaną trzymał na kolanach Lily sącząc powoli jakiś słodki, gazowany napój. Najzwyklejsze ciemne spodnie i czarna koszula: teraz nonszalancko rozpięta, z podkoszulkiem pod spodem. Czarne buty i krótkie, białe skarpetki do kompletu.
- Byłbym zdziwiony gdyby tak było. Miałaś na sobie wtedy tylko strój kąpielowy. - otworzył jedno oko, do tej pory przymknięte - I nie przypominam sobie, abyś tańczyła z torebką lub kluczykami. Raczej twoje ręce były skupione na mnie - odsłonił część uzębienia, cyknął, posłał jej całusa w powietrzu, popił nieco i szkoda, że podróż musiała dobiec końca. Chociaż może nie do końca, resztę podróży poświęcił wymyślaniu tego jak miło spędzi resztę dnia w towarzystwie Lily.
- Nie zapłaciłaś mandatu? - zagadnął obejmując brunetkę w pasie. Właściwie nie tyle w pasie co po prostu mając dłoń na jej tyłku - Spokojnie panowie, nie ma co się puszyć - protekcjonalnie powiedział do tego, który nie mówił, a stroił groźne miny. Pogrzebał w kieszeni spodni, wyciągnął portfel - wyjątkowo nie ten należący do Lily - i pomachał przed nosami policjantów swoją odznaką federalną - Darujmy sobie podchody, jak będę chciał to i tak się wszystkiego dowiem, możecie mówić otwarcie - rzekł stanowczo, mocniej docisnął Lily do swego biodra i czekał na policyjne rewelacje, które przywiodły stróżów prawa na przystań, zamiast pod drzwi domostwa.
-
– Albo dopadły mnie dawne i niesłuszne oskarżenia o spożywanie alkoholu w miejscach publicznych. – zaśmiała się rozbawiona, ale uśmiech powoli spełzał z jej ślicznej twarzy, gdy policjancie wydawali się być wyjątkowo naburmuszeni.
– Nie mamy nic do ukrycia i niestety nie chodzi o niezapłacone mandaty. – odparł drugi mężczyzna. Nieco niższy, chyba wręcz podobnego wzrostu do Lily. Miał na sobie wymiętą, oliwkowo-szarą koszulkę, która chyba nigdy nie spotkała się bliżej z żadnym żelazkiem. Na wierzchu skórzana, cienka kurtka, z wyraźnymi przetarciami w okolicach kieszeni. Najwyraźniej był leworęczny, bo to właśnie po tej stronie widać było najwięcej zniszczeń na czarnym materiale.
– W takim razie o co chodzi? Mam bardzo napięty harmonogram dnia i nie mogę sobie pozwolić na niezobowiązujące pogawędki. – oczywiste, że nie miała żadnych planów. Zamierzała ten czas spędzać z Ryanem, świetnie się bawiąc.
– Mogę przekazać państwu kontakt do mojego prawnika, który… – ale policjant pokręcił głową, wyciągając beżową kopertę, w formacie nieco większym od przeciętnego A4. Wręczył ją do rąk Lily, która znów była nieco skonfundowana całą sytuacją. Z głośniejszym westchnięciem niezadowolenia zaczęła otwierać kopertę.
– Wydaje Wam się, że jesteśmy w jakimś skandynawskim, mrocznym serialu kryminalnym? Zamiast powiedzieć wprost, musicie budować napięcie? – zapytała, zanim wyciągnęła ze środka parę zdjęć. Pierwsze z nich prezentowało eleganckie pudełko w kolorze butelkowej zieleni. Na samym środku, złotym markerem napisane było “Do rąk własnych Lily Templeton”. Parę kolejnych zdjęć prezentowało to samo pudełko, z różnych perspektyw, dokładnie zwymiarowane. Lily chyba traciła cierpliwość, przekładając zdjęcia coraz szybciej i mniej starannie. W końcu kolejne zdjęcie: otwarte pudełko, wypełnione papierem, na szycie którego znajdował się niewielki, kasztanowy ludzik.
– Co to ma znaczyć? – zapytała, a policjant tylko zachęcił ją, aby oglądała zdjęcia dalej. Lily spojrzała na Ryana, chyba nawet przysuwając się nieco bliżej. Chciała żeby był obok. Serce zaczynało bić jej coraz mocniej. Drugi kasztanowy ludzik?
– Znaleźliście tę paczkę u mnie? Skoro jest zaadresowana do mnie. – to było chyba słuszne pytanie. Kolejne zdjęcie było bardziej dramatyczne. Ręka. Dłoń. Odcięta, nieco ubrudzoną krwią. Lily zamknęła oczy, odwracając głowę w bok. Jakby próbowała ją schować pod ramieniem Ryana.
– To było w środku? – zapytała, lekko łamiącym się głosem. Chyba żołądek odmawiał jej nieco współpracy i potrzebowała chwili, paru głębszych oddechów by zebrać myśli.
-
- W tutejszej policji nie było ostatnio szkoleń z komunikacji, których nie zaliczyliście? -zakpił Ryan, gdy na kilka pytań nie udzielona została żadna odpowiedź, a jedyne czym wykazali się panowie bagiety były krzywe miny i zmowa milczenia.
Pozostawił Lily wątpliwą przyjemność otwarcia koperty i przebrnięcia przez jej zawartość. To, że informacje w środku nie będą dobra było oczywiste, tajemnicą pozostawała jedynie skala problemu, z jakim mieli się zmierzyć. Pudełko wyglądało niepokojąco, a gdy na fotografiach znalazła się jego zawartość przeczucia okazały się prawdziwe. Naoglądał się trupów i oderwanych części ciała na wojnie, więc widok ręki go nie wzruszył, ale wciąż nie był zbyt przyjemny.
- Pani zadała pytanie - rzekł szorstko odrywając wzrok od dłoni na zdjęciach, ale tylko na moment. Gdy Lily ukryła wzrok gdzieś w jego szyi, torsie, on zbliżył fotografię do oczu - Czy ja dobrze widzę, że w tej dłoni są wszystkie palce? - mimo ilości wykonanych zdjęć, akurat to pozostawało niejasne. Zupełnie jakby dłoń wypadła z pudełka i nikt nie miał dość odwagi aby ją dotknąć, przestawić i tylko w tej pozycji zostały zrobione zdjęcia - Poza tym, czy takiej fotografii nie można było pokazać w bardziej przyjaznym otoczeniu? Na przykład domu? CHyba, że macie panowie jakąś teorię, a w zasadzie to sprawa już została rozwiązana więc do kurwy nędzy zacznijcie gadać, bo póki co nie robicie dobrego wrażenia - rozumiem, że pierwszy kasztanowy ludzik wciąż pozostawał tajemnicą LIly i Ryana, prawda?
-
– Widzę, że dzisiaj zamiast adwokatów, kupuje się obrońców z agencji federalnej? – Odparł niższy, wyraźnie zirytowany policjant. Pewnie był jednym z tych, którzy marzyli o karierze w FBI, ale życie potoczyło się zupełnie inaczej. Może nie miał ku temu predyspozycji? Wystarczających umiejętności?
Po zaczepce policjanta Lily mocniej przysunęła biodro do biodra Ryana. Nie chciała niepotrzebnych awantur. Wywróciła tylko oczami, przypominając sobie o kompleksie siedzącego psa.
– Darujmy sobie osobiste przytyki, o ile nie chcą panowie bliższego spotkania z moim adwokatem. – wspomniała tylko, wracając wzrokiem do tasowanych fotografii.
Dłoń na fotografii była pobladła, nieco umazana krwią. Policjant wyjaśnił, że była obłożona torbami chłodzącymi. Bardzo skrupulatnie zapakowana, wręcz z chorobliwą elegancją. Dopiero po paru przedłużających się sekundach ciszy, Lily wróciła wzrokiem do fotografii. Na palcu serdecznym dłoni widać było jakąś dziwną, ciemną plamę. Dopiero parę fotografii dalej, zbliżenie na owe znamię. Był to tatuaż. Mała, nieco zdeformowana gwiazda wpisana w okrąg z literą “R” w samym środku.
Właśnie to zdjęcie wywołało jakąśpierwszą reakcję ze strony Lily. Gdy zobaczyła tatuaż, Ryan poczuł jak jej mięśnie się lekko napinają. Uciekła też wzrokiem, szukając w nim - nawet nie wiedziała czego. Schronienia? Albo zachęty, czy powinna powiedzieć całą prawdę?
– Próbowaliśmy zastać panią Templeton wczoraj wieczorem w domu. Bezskutecznie. – wyjaśnił wyższy z mężczyzn.
– I jak rozumiecie, sprawa nie cierpi zwłoki. Pierwsza analiza wykazała, ze dłoń odcięto żyjącej osobie. Istnieje szansa, że ten mężczyzna wciąż żyje. – dodał niemal na jednym wdechu. Co chwilę mijały ich kolejne osoby schodzące z pokładu luksusowego jachtu.
– Pojedzie Pani z nami. Chcemy porozmawiać, zadać więcej pytań. Ostatecznie pudełko było zaadresowane do Pani. – nie patrzył już na Ryana, a na Lily. Właściwie nie było chyba obowiązku, aby zabierać ze sobą partnera? Mimo to, Lily nie zamierzała odstępować Ryana na krok.
–Dobrze, oczywiście. Możemy jechać. Jeśli jest szansa, że możemy go uratować, jestem do pełnej dyspozycji. – skinęła głową.
– Możesz pojechać ze mną? Wolałabym nie zostawać sama. – poprosiła, patrząc na Ryana. Oddała też fotografie policjantom, którzy wskazali im nieoznakowany radiowóz zaparkowany blisko przystani.