WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

The mirror's image, it tells me it's home time
But I'm not finished, 'cause you're not by my side
And as I arrived I thought I saw you leavin', carryin' your shoes
Decided that once again I was just dreamin' of bumpin' into you

Now it's three in the mornin' and I'm tryin' to change your mind
Left you multiple missed calls and to my message, you reply
"Why'd you only call me when you're high?"
"Hi, why'd you only call me when you're high?"


Trzynaście godzin.
Wystarczająco, żeby poczuć czas w każdym zakamarku ciała, w każdym meandrze żył nabiegłych kawą pitą zamiast wody, w każdej komórce budującej żmudnie trzymające go przy życiu serce, żołądek metabolizujący nadmierną ilość przyswojonego dziś cukru, płuca poszarzałe posrebrzane cienką powłoczką wtłaczanej w nie nikotyny i mózg zdolny do przetwarzania najprostszych tylko faktów (jak adres, na przykład, podany kierowcy taksówki z automatu - a więc i bezczelnie nieprzemyślanie).
Trzynaście godzin.
Zbyt mało, by czasokres ten bez wstydu nazwać prawdziwą potrójną zmianą, nie wychodząc przy tym na zadufanego w sobie, i nad sobą się użalającego, przewrażliwionego dupka z dobrego domu, nienawykłego do realiów biznesu, do którego czelność miał się pakować prze-zuchwale, i tuż pod oprószonymi bielą nosami starych wyjadaczy.
Trzynaście godzin.
Tyle właśnie Harper-Jack (choć w rzeczywistości: Harper Joachim Jr, imię noszone po ojcu - przez tego zaś, po pradziadku) Dweller spędził dzisiaj w śmierdzącym nieskutecznością taniego płynu do czyszczenia wykładzin, a także potem, krwią, i łzami - w trójcy takiej właśnie należącymi do zastępu najróżniejszych młodych amatorów pasjonatów muzyki marzących o wielkiej sławie - studio nagraniowym. Zżymając się, męcząc, i popadając w naprzemienne stany przyspieszonej manii i depresji nad czymś, co miało się stać domkniętą, doszlifowaną, wykochaną i wymuskaną finałową wersją jego debiutanckiego krążka, a póki co, na miesiąc przed planowanym rozpoczęciem kampanii promocyjnej, było po prostu zwykłym g ó w n e m .

Tak. Tak, dokładnie:
Gównem, gównem, gównem.
Gggggh - przerwa na odcharknięcie resztką ostałej się w wyschniętej śpiewem gardzieli śliny, i splunięcie nią sobie pod obute w wytarte sztyblety nogi - óóównem!
Porażką, klapą, rozczarowaniem. Marzeniem snutym od lat niezliczalnych na palcach jednej dłoni - a w jego wieku to nadal było wiele - teraz nie tylko niespełnionym, ale i zaprzepaszczonym chyba po prostu. I to z powodu tak obrzydliwie przyziemnego, tak żałosnego, i tak bardzo nie stanowiącego wystarczającego dla obecnego stanu rzeczy wytłumaczenia, jak jakieś...
...jebane przedwczesne wypalenie zawodowe; no co to ma być, kurwa!?

Targany gniewem - przede wszystkim na siebie, ale teraz już rozlanym jak pozbawiona wyraźnych krawędzi plama toksycznej cieczy, a więc ogarniającym niemal wszystko i wszystkich, co stanęłoby mu na drodze - Harper-Jack opuścił niedawno parterowy, ceglany budynek oznaczony blaknącym neonem, a teraz siedział na tylnym siedzeniu taksówki i starał się oddychać.
Powoli. Miarowo. Jak dorosły, i wyposażony w szeroki zasób samokontroli, poważny, odpowiedzialny facet.
Którym ewidentnie nie był.

No bo co to za dorosły - coś-tam, coś-tam - odpowiedzialny facet, niby, który w chwili najmniejszego dystresu do nikogo innego postanawia się udać, niczym to zwierzę łowne, w pogoni zranione, i szukające sobie azylu do ran opatrzenia - jak do swojej byłej dziewczyny; osoby, do której absolutnie, pod żadnym pozorem, nie powinien był się więcej odzywać udawać, a już z pewnością nie w momentach takiej jak bieżąca słabobezbronności!?
Odpowiedź na usta zasznurowane smutkiem od wewnątrz cisnęła się sama, ale siły nie miała, by przedrzeć się na zewnątrz.

HJ dudnił palcami w chropowatą obudowę okiennej ramy, wzrokiem zmęczonym śledząc ścieżki kropel deszczu, kawalkadą spływających po zaparowanej nieco szybie. Liczył światła na poboczu, i przejścia dla pieszych, na których kierowca pokornie musiał się zatrzymywać. Czekał. Zbliżał się do przeszłości, i tęsknił do niej, jak zawsze.
W końcu, gdy malejący z każdą dziesiątką sekund dystans osiągnął poziom jajowatego w kształcie zera, młody muzyk wcisnął w dłoń kierowcy odliczoną sumę i skromny napiwek, podziękował skinieniem ciężkiej od nawracających migren głowy i wysiadł prosto w deszcz, pamięcią kierowany przemierzywszy te paręnaście metrów dzielące jezdnię od podjazdu domu Charlie.
Szesnaście... piętnaście... jedenaście i pół...
Zapukał do drzwi, wspomagając się zaraz wkurwiającą melodyjką dzwonka wduszonego łokciem.
Dziewięć, i osiem, i siedem, i...
Zakasał rękaw, chudy przegub wystawiając na siekaninę ulewy.
Pięć. I trzy. I dwa.
Kroki po drugiej stronie drzwi, krótka pauza, gdy dziewczyna zatrzymała się na skraju dywanika w refleksji - kto to mógł być, do cholery, bez zapowiedzi, i o takiej porze!?

Jeden.
- Charlie? M-mogę wejść?
Na chwilę, na zawsze. Do Twojego serca domu, w którym chciałbym być stałym bywalcem, a jestem przecież tylko jebanym intruzem.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

456 godzin.

Tyle właśnie minęło, odkąd po raz ostatni widziała Harper-Jacka. Dziewięć dni, równo dziewięć dni. Wybiło to o godzinie 20:56, gdy poszła do baru ze znajomymi na oderwanie się od myślenia o rozstaniu. Siedział w kącie z mężczyznami i kobietami, pijąc drinki i śmiejąc się głośno. Uciekła od razu. Widzieć więcej go nie chciała.
Serce jej krwawiło. Żołądek jedzenia nie przyjmował. Oko rozglądało się za zemstą albo ulgą jakąś. Marne szanse jak na razie. Polowanie na zwierzynę fiaskiem zwieńczało kolejny dzień egzystencji. Łzy słone były, powodując wysuszone koryta w zarumienionych policzkach.
Problem jednak miała większy i nie chodzi tu o zły wygląd czy samopoczucie, bo i tak już z dna się nie odbije przez kolejne lata. Chodzi o rodziców. Przez te lata mieszkała z Harperem, nie mając swojego m2, więc wróciła do domu rodzinnego. Nawet Bastian nie mógłby jej pomóc, ponieważ wciąż niezbyt dogadywali się. Żałowała bardzo, w myślach tworząc monologi na wieczną zgodę i listowne prośby o przyjęcie jej pod dach. Jako jedyne rodzeństwo (pomijając córkę marnotrawną, Phoenix Farrell) powinien być blisko siostry, jednak nie było im to dane.

Dziewięć dni lamentu i szykowania się na koniec świata.
Dziewięć dni wzroku zamglonego od łez, wpatrzonego w okno. I ust spierzchniętych, ponieważ odmawiała przyjmowania jakichkolwiek płynów i posiłków.

Zaduch w pokoju od nieotwieranego okna. Tylko krople deszczu uderzające kojąco o szyby i dach, płaczące nad jej osobistą tragedią. Nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej już nie chce. Zmienił się. Nie był taki sam, odkąd go poznała wtedy, w barze. Kariera stworzyła klapki na jego oczach. Ograniczała mu widoczność, odbierając wzrok powoli. Nie dostrzegał już, że ma wokół siebie bliskich przyjaciół, Charlie czy dach nad głową. Odebrała mu im swobodny seks, nawet w toalecie na wystawie fotografii jego znajomego i w przerwie pracy Charlie, w samochodzie. I ten na zgodę, i na dobranoc, a poranny? Chyba był najlepszy ze wszystkich.
Już nigdy więcej nie napisze miłosnej piosenki o swojej Lottie, a teraz o kimś innym. Musiała dać mu odejść, tylko przez to straciła i siebie.

Więc dobrze Ci tak, Harper. Niech ten album będzie prawdziwym gównem, niewypałem.
Cierp tak jak ja cierpię.

I rzygać będziesz ze zmęczenia, bo może łzami płakać nie będziesz, bezsilność poczujesz taką samą. Bez miłości życia, bo muzyka wyprze się na ciebie.
Gówno prawda.
Wszystko, co tworzy, dla Charlie jest jak świętość. Musiała poblokować jego muzykę i chyba to było w tym wszystkim najtrudniejsze. Anielski głos Dwellerowski zamilkł, ucichł na wieczność dla Charlie. Przykro jej było, że tylko ona na tym tak cierpiała. Gdy Harper mógł uciec w swoje melodie, ona nie miała nic. Obrazy – według niej – nie wychodziły tak dobrze. Nie znajdowała w nich ukojenia. Wszystko sens zatraciło.

Sama w domu była. Mark i Agatha wyszli wcześnie rano, zostawiając córkę samej sobie. Przygotowane miała jedzenie: trzy posiłki, pełno owoców i wystawione herbaty, byle coś jadła i piła. Dania pozostały nietknięte, kubek zresztą też. Bluzę Harpera założyła dziewięć dni temu i już jej nie zdejmowała, oprócz jednego razu, tego ranka, gdy w końcu prysznic postanowiła wziąć.
Kłamstwem by było powiedzieć, że wcale nie myślała o zakończeniu tego. Odwagi jednak zawsze brakowało. Jebanym tchórzem jest.

Wychodziła akurat z łazienki, gdy stanął w progu. Otworzyła drzwi, ale tylko przy okazji. Mama mówiła, że spodziewa się kuriera. I dostała niespodziankę, ale czy miłą? Poczuła uścisk w sercu, a następnie w gardle i wzrok na moment spuściła, by powstrzymać potok łez. Jakże zdziwiona była, gdy oczy zapiekły ją od wysuszenia. Źródełko rozpaczy wyschło.
- Harper? C-co... co tu robisz? – szepnęła ochryple, odsuwając się jednak, by mógł wejść. Twarz jej owiał zapach perfum Harpera lekki wiaterek wiosenny, wilgotny od deszczu. Niemal poczuła mokrą trawę pod bosymi stopami. – To chyba nie jest... dobry moment, Harper.

Harper, Harper, Harper.
Po raz ostatni wymawia to imię, zanim wyprosi go ze swojego życia domu raz na zawsze.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Ależ to niezdrowo, Charlie...
  • Oto: ekspert się znalazł od zbilansowanej diety i rytmu życia zrównoważonego jak akrobata na trapezie, albo korposzczur na Prozacu, znawca wielki - od dni dziewięciu siedmiu boleści. O dupę potłuc takiego.
Tak nie jeść, nie spać, nie pić - wody, ma się rozumieć, bez żadnych ogonków śmiesznych, czy kreseczek krótkich, nad "o" zawieszonych wymownie. Nie żyć.
Bo to, co uprawiałaś (bynajmniej nie seks łazienkowy, albo ten na wernisażu, lotniskowy i imprezowy, i ten na pogodzenie - prawda; taki właśnie był najlepszy), nie życiem wszakże było, a jedynie kiepską imitacją jego. Pastiszem pełnej, i spełnionej, i spełniać się pozwalającej, egzystencji. Ersatzem marnym.
Marnotrawnym?
Zmarnowanym?
  • Jak on: marnotrawny, zmarnowany, na jej progu stawał.
Zawsze, gdy nie wiedział dokąd pójść.

I nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej już nie chce nadal jej chciał.
Nie powinien. Ogień pod trawersy starych mostów podłożywszy, w pożogi żarze plecy muskającej się grzejąc...
Łudząc się, że tyle wystarczy, żeby ją zapomnieć?
[Nadal potrzebował.
Pragnął.
Jak tego się pragnie, być może, co bezpieczne i dobrze nam znane. Sercu bliskie, jak ścieżki dawne, z dzieciństwa późnego pamiętane.
Wokół kampusu szkoły z internatem prowadzące, Harper? Spiralą łagodną wijące się wokół murów solidnych i starych, w okoleniu drzewek młodych, lat parę wcześniej raptem w ziemi osadzonych...
Nie powinien.
Ale przestać wracać do niej nie mógł. ]

Splunięcie deszczu, zasłużenie mu w twarz przez niebiosa wymierzone, wierzchem dłoni ocierał w tym właśnie momencie, gdy, w aplauzie framugi skrzypienia, Charlie drzwi otworzyła.
Naga.
Ręcznika płachetką idiotyczną tylko przepasana. Rzeźba starogrecka w moderne wydaniu: a więc szczuplejsza od wieśniaczek prostych, co starożytnym artystom za modelki służyły, rachityczna głodem notorycznie niezaspokajanym. Zamiast lnu - frotte jakieś w wydaniu pastelowym. Włosy rozpuszczone, zwilgotniałe lekko. Wenus z Milo. Topielica, ognik błędny.
Zaobłąkany.

Odchrząknął, zrywem brutalnym gardło klarując. Drogę słowom nieporadnym zrobił.
- T-to nie jest dobry moment? - dłoń w nerwowości smutnej do karku pobiegła, zamykając go w speszonym uścisku.
Potarł skórę karku, wstydem rozpaloną. Wargi zagryzł krótko, pół-krok w tył stawiając, łydką o ścianę deszczu zahaczywszy zaraz.
- To ja pójdę, Charlie.

Skoro już mnie nie chcesz.
Tak, jak ja nie chciałem Ciebie?

Charlotte rację jednak miała: zmienił się.
"Kariera stworzyła klapki na jego oczach. Ograniczała mu widoczność, odbierając wzrok powoli."
Kariera ciosem siarczystym skrzywiła mu kąt postrzegania.
Kariera dotykiem troskliwym, łagodnym, za policzek go ująwszy, kręgosłup moralny mu skręciła, wzrok skierować w inne punkty nakazała. Cień rzuciła nieprzemierzony na te dobra, których w bród miał - więc zapomnieć o nich łatwo. Na przyjaciół niewiernych, na prostotę życia, co może nie idealne jest, lecz wystarczająco dobre. Reflektora ostrym błyskiem zaś inne wartości na pierwszy plan wywlokła.
Obietnicę sławy.
Obietnicę niezależności finansowej.
Obietnicę grzechów odkupienia.
Zbawienia. Tego, co na rolę ofiary przez los zdawał się być skazany, teraz nagle kontrolę nad nim przejmujący. I władzę.

Władzę. Nie było ceny chyba, której Harper-Jack Dweller, na tym etapie swojego żałosnego życia, nie byłby skłonnym za nią zapłacić.
Czy żałował? Owszem, może.
Czy potrafił przestać? Nie, raczej nie. za. bardzo.

- Charlie - czubek buta deszczem drażniony (nie przemiękną tak szybko, bo na jakości trochę lepszej ciuchy znów stać go było, lecz przyznać się do tego - w próbie wzięcia Jej na litość - wcale nie zamierzał) naparł na drzwi uchylone tak, by nawet jeśli chciała, zamknąć nie mogła ich przedwcześnie - Kurwa, wiem, że to nie jest dobry moment. I... Nie byłoby mnie tu, gdybym wiedział dokąd pójść. Ale... N-nie wiem. Miałem chujowy dzień. Miałem...
Życie chujowe.
Dziewięć lat dni z piekła rodem, Charlotte, na miłość boską.
- ...tylko na chwilę, dobra? - myśl krótka: nie będę błagał! - Błagam. Dziesięć minut, i mnie nie ma, jeśli będziesz chciała, żebym wypierdalał. No, już. Nie stójmy w drzwiach, jest zimno. Przewieje cię, n-nie rozumiesz?

Chłód ten chyba, co po jego sercu szalał.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pragnienia nie oszukasz, Harper. I ja już coś o tym wiem. Bo trawi mnie to pragnienie, wiecznie niezaspokojone, teraz – odrzucone. Odkąd po raz pierwszy Cię ujrzałam, wiedziałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Też to czułeś, pamiętasz? Gdy uciekłam z Twoim kapeluszem, szukałeś mnie, nie jego. Wciąż go mam i będę miała do końca, rozstać się z nim nie potrafiąc.
A może oboje walczymy z miłością? Bezwzględną, zmarnowaną i wieczną? Pozbyć jej się nie potrafimy, choć chcemysz tego. Jak bardzo gotowy jesteś na własne łzy pod prysznicem, by świadomie nie leciały – tylko tam, z wodą pomieszane (albo z wódą, jeśli wolisz)? A na łzy everettowe jesteś gotowy? Pojawią się one w gazetach, na stronach internetowych i we wszelkich plotkach związanych z Tobą. Wszyscy się dowiedzą o rozstaniu. Nawet Agatha już Cię nie obroni.
Mark Everett wściekły był, gdy dowiedział się o tragedii swojej córeczki. Pierwszy raz od lat objął ją mocno ramieniem, dając wypłakać się w świeżo wyprasowaną koszulę. Pogładził po włosach i zapewnił, że rozprawi się z tym sukinsynem, gdy tylko tu przyjdzie. Bała się tego, choć przyznać musiała, że nie spodziewała się wizyty Harpera. Ostatecznie się rozstali. Na zawsze.

Uciec stąd chciała.
Do Francji najlepiej, do stolicy Zakochanych, do największych dzieł malarskich i architektonicznych, do przepysznych win – lepszych niż te z kartonu. Do granicy, która rozdzieli ją z Harper-Jackiem.
Do słońca chciała uciec, bo czuła, że płaczące niebo zaraz dość będzie miało smutku, który ją ogarnął. Ziemia nie nadążała z pochłanianiem ilości wody, podtopienia w ogródku tworząc i niszcząc piękne rabaty Agathy. Żal jej był, widząc mamine łzy, spływające po policzkach w tajemnicy, gdy w kuchni się zamykała.

Czuła się naga, gdy wzrokiem wodził po jej ciele skąpo osłoniętym. Oczy wciąż podpuchnięte miała, więc kierowała spojrzenie na bose stopy czy dłonie, drżąc przy tym jak zagubiona owieczka. Nie była gotowa na takie spotkanie. Widzieć go przecież nie chciała czy… nie, to on jej nie chciał. A jednak przyszedł tu, z ogonem podkulonym, równie zagubionym co Charlie.
Dłoń zbłądzona przesunęła po ramieniu, jakby to jakkolwiek okryć ją miało przed wzrokiem Harpera chłodem. Nic do ukrycia nie miała – żadnego Romea w nastoletniej sypialni, ani rodziców, ciekawsko nasłuchujących. Była sama i do tego miała przyzwyczaić się jak najszybciej.
- Tak, lepiej idźbo oprzeć wciąż Ci się nie mogę.
Nie chciała tego, och, jak bardzo nie chciała, by odchodził! Nie była jednak zdolna do ponownego odchorowywania po nim. Sił nie miała. Żadne jedzenie, picie czy oddychanie już nie pomoże. Na skraju swojej własnej trumny stała, z góry patrząc na zwiędłe ciało; martwe, z szeroko otwartymi, przekrwionymi oczami.
Przesunęła palcami po wilgotnych włosach, pokazując tym swoje zdenerwowanie.
Na litość ją brał? Takie wrażenie odniosła, gdy cofnął się ponownie w ścianę deszczu. Przyciągnął go chciała do siebie, przed zimnymi kroplami ochronić i wciągnąć do ciepłego, suchego mieszkania. W zamian i ona zrobiła krok w tył, a następnie kilka kolejnych, gdy tak nagle naparł na drzwi.

Potrafił zdobywać serca, lecz i z wielką łatwością je łamał.
Rzesza fanek nie zdołała rozbić ich dobrze prosperującego związku. Cudowne plany mieli miała wobec nich; wyjazdy, wspólne życie, może kiedyś ślub albo i dzieci? Chciała z nim żyć normalnie, lecz inna kochanka, co karierą się zwała, porwała serce Harper-Jacka Dwellera.
Nie powinna mieć mu tego za złe, bo od początku miał nadzieję na karierę; na zarabianie na graniu swojej muzyki. Żałowała jednak, że zmienił się tak diametralnie.
Zdobył jej serce i z łatwością je złamał.

- D-dobrze, wejdź – przesunęła się nieco w progu, dłonią wskazując wnętrze domku. Przygryzła nieco wargi, czując się coraz bardziej naga. Gęsia skórka oblała jej ciało, ale czy z zimna, czy z bliskości jej Narkotyku?
W dziewięć dni wyzdrowieć się nie da z miłości beznadziejnej.
Stanęła na środku przedpokoju, dyskretnie ręcznik na udzie obciągając, by za dużo ujrzeć nie mógł. Już nie mógł. Więc nie radził sobie. I miał prawo tu przyjść, gdy ona już nie mogła tego zrobić? Nie mogła cierpieć?
- Chcesz… napić się czegoś albo... ja może pójdę się ubrać i… – przesunęła palcami po kosmykach włosów, zagubiona w swoich ruchach i myślach. Chciała, by poszedł z nią na górę; by towarzyszył jej przy wybieraniu swetra: czarnego w serek albo czarnego golfa. Chciała, by znów ją pocałował i przytulił następnie, mocno i czule, jakby jutra nie było. Zamiast tych pragnień, uciekła znów spojrzeniem, wskazując schody na piętro. - Rozgość się.

Czego chcesz, Harper? Czego o d e m n i e chcesz?
Przestać kochać nie mogła.
Przestać kochać nie chciała.
Ostatnio zmieniony 2021-10-01, 15:15 przez charlie everett, łącznie zmieniany 1 raz.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Próg przekracza ruchem typowym dla siebie - nagłym sumienia ciała wyrzutem wprzód, pojedynczym, gwałtownym szarpnięciem. I taki prosty akt to w gruncie rzeczy, prozaiczny - ot, z zewnętrza do wewnątrz się wsunąć, łaskawie zaproszony, gdy po jednej stronie drzwi chłód i szaruga, ziąb deszczem zacinającym podbity, a po drugiej namiastka jakaś domowego ogniska, obietnicę ciepła i wytchnienia roztaczająca przed duszą błązawodzącą. I niby nic się nie stało, a jednak, znowu, w tej jednej, krótkiej chwili, błyskiem światła rzucanego na werandę przez reflektory samochodu jakiegoś, co ich akurat ścieżką nieodległą mijał, podkreślanej, stało się wszystko.
To, co działo się od dawna.
To, co działo się, być może, od samego początku. Od dnia, w którym zrozumiał-a, że byli sobie przeznaczeni?
To, co stanie się raz jeszcze nie jeden, w boleśnie powtarzalnym rytmie.

Harper-Jack Dweller nie tyle próg przekroczył, co granicę.

W staraniu pozornym, w pocie czoła (gestem dłoni na wyczerpanie absolutne (nie mów, Charlotte, że to tylko anemii sprawka - nikt Ci nie uwierzy, jak Ty nie wierzysz w to już nawet samej sobie) wskazującym, ocieranym), przez Charlie wyznaczaną. W próbie asertywnej walki o wolność świeżo jej narzuconą odzyskaną, postawioną.
Dalej nie wolno, Harper.
Wielkie, wymowne. Gdyby neonem były - takim, na przykład, z 505 zapożyczonym na potrzebę chwili - to pokaźnym, światłem ostrym rozjątrzonym, parzącym rażącym w oczy bezlitośnie.
Albo prościej, jak do psa po prostu (co to za różnica, czy pies, czy suka...):
NIE RUSZ, HJ.
Nie waż się.
Do życia - które dziewięć nocy samotnych dni temu opuszczałeś z zapowiedzią emfatyczną na wargach rozeźlonych, że oto ostatni raz się widzicie, że to koniec ab-so-lut-ny, że nie w serialu gracie, w operze mydlanej, jebanej, żeby zaraz ciąg dalszy nastąpił po zpowrocie akcji jakimś nie do końca wiarygodnym.
Przysięgi puste samemu sobie składane.

[ Charlie? Przyszło Ci kiedyś do głowy...
Że niektóre rzeczy trzeba najpierw złamać, żeby poskładać można je było potem, dopiero?
Życie Ci złamię. ]

Nawet od stóp do głów w materiały wszelkie obleczony - kurtkę skórzaną, cienką warstwą deszczu i zimna odizolowaną od próbującego go ogarnąć ciepła, jeans poprzecierany w punktach strategicznych, koszulkę miękką, bawełnianą, flanelę wyciągniętą zarzuconą na nią, i skórę kamaszy sfatygowanych, co stopy ozuwały - i on czuł się nagi w jej obecności.
Śmieszne; okiem gołym przecież można było dostrzec dzielącą ich dysproporcję. Sił nierównowagę: bo on w zbroi, a ona - bezbronna. On ubrany, a ona - naga prawie. On sprawcą, chyba, a ona ofiarą.
Ale miłość - w paradoksie - reżim demokracji w życiu nam wprowadza.
I w tą myśl: Harper-Jack Dweller, i Charlie Everett, zawsze byli sobie równi.

Czy to, także, znaczy... - oj, Charlie, myśl ta się Tobie nie spodoba raczej - ...że i siebie warci?

- Dziękuję - z trudem przecisnęło się przez gardło zawężone przyzwyczajeniem, że dziękuje się zazwyczaj, za nic - i - wszystko, jemu. Tąpnięciem prędkim obcasu o wycieraczkę (na niej? cień wieloryba, wytarty, wielokrotnymi ciosami podeszwą zadanymi na śmierć zamęczony) zaznaczył swoją w domu Everettów obecność.
Gość w dom...
Mark zabiłby go, gdyby wiedział.
Ale nie wiedział, więc Harper-Jack żyć będzie.
Trochę szkoda?


Zdjął kurtkę, w automatyzmie naturalnym, niewiele myśląc zatem, zawiesiwszy ją na haku w przedpokoju. Szwy materiału zapłakały zabłąkanymi w nich gdzieś łezkami deszczu.
Pac, pac, pac w locie na panele podłogowe.
Stan rzeczy? Opłakany.

[ A jaki inny miałby być, do cholery jasnej, na kontekst zważywszy?
W spotkaniu niepotrzebnym i nieplanowanym między dwojgiem ludzi, którzy żyć z sobą nie potrafili, a bez siebie - jeszcze bardziej?
Idiotą był chyba, by na pomysły podobne wpadać. Nocą ją odwiedzać? Chryste, Jack, a z jakiej to niby racji? Dorośli ludzie powinni być w stanie samotniedzielnie radzić sobie z bólem.
Ale jaki on był dorosły, co? Wolne żarty... ]

Darował sobie "jesteś sama?" wszelkie, co na wargi się cisnęły w nawykowej kurtuazji. Wiedziałby, gdyby nie była - już zapewne w pysk od jej ojca (zasłużenie) dostawszy. Czy pozwoliłaby mu wejść wtedy, na niebezpieczeństwo narażając? Czy może przepędziłaby go, na długo przed jakąkolwiek rozwleczoną bardziej słów wymianą - dla jego własnego dobra i bezpieczeństwa?
Co by górę wzięło, Charlie? Troska, czy wola odwetu?
Z palców na pięty przestąpiwszy, i z pięt na palce, u podnóża schodów zakołysał się lekko (może przeczuciem nieuświadomionym rozchwiany, że w miejscu bliźniaczym sama Charlie za czas nie-tak-długi wyląduje, gdy on jej nie obroni). Powstrzymał się, zanim krok następny za nią by zrobił postawił, gotów, by Charlie na górę odprowadzić smętnym wzrokiem.
Psu nie wolno na piętro.
- Okay - skinienie głową niezręczne, dłonie wsunięte w kieszenie spodni z niemożności znalezienia sobie lepszych zadań (do niej pomknąć chciały, przygarnąć ją do siebie, w uścisku ciasnym ciało mizerniejące zamknąwszy) - To poczekam. Tobie też coś zrobić? - wybierz, Charlie: krzywdę jakąś? - Herbatę m-może? Czy coś innego...
Po domu tym poruszał się pewniej niż po własnym. Znał wnętrza, ścian załomy, korytarzy gardziele miękkim dywanikiem wysnute. Znał piętra, półpiętra, łazienki. Znał je, a jednak: nigdy tak obce, jak teraz, mu się jeszcze nigdy nie wydawały...
Gościem był tylko, prawda?
Czy intruzem?

- Charlie? - głos wyrwał się spomiędzy warg jego, nim Harper-Jack mógłby zdołać świadomie go powstrzymać - Załóż ten z golfem. Cieplej ci będzie.

Obcy niby.
A znał ją lepiej, niż ona sama siebie znała.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Trochę szkoda, że Marka nie było. Chciałaby ujrzeć jak jego pięść rozkwasza piękną twarz byłego chłopaka. Czy to już wola zemsty czy chęć cierpienia jak ona cierpiała? Czuła się jakby dostała siarczysty policzek od samego Harpera, gdy mówił: to koniec, Charlotte. Już nie było Lottie. Koniec bajki na miarę Kopciuszka. Koniec snu o wspaniałej przyszłości, w której miłość naprawdę istniała, a nie była jedynie reakcją chemiczną.
Charlie naprawdę kochała Harpera, lecz on postanowił utracić tę miłość. Rozpruł sploty, które łączyły ich przez wiele lat, tworząc jedność. Musieli teraz na nowo nauczyć się żyć. I on przynajmniej miał swoją pieprzoną karierę, dzięki której na dno nie poszedł. Charlie nie miała sił, by odbić się od mulastej powierzchni dołu, w który wpadła dziewięć dni temu. Czy to już było więcej? Wtedy widziała go na koncercie, ale rozstali się… kiedy? Nie pamiętała. We wspomnieniach jakaś luka się utworzyła, pozbawiając ją wielu obrazów, nawet tych dobrych. Z tego dnia pamiętała jedynie kwaśny posmak, gdy jej pusty żołądek zbuntował się. Zabawne, że kiedyś cieszyć się będzie z takich objawów.
Masz rację, bezbronna była, bo we własnym domu (choć swobodnie się tu nie czuła od lat) maskę zdjęła, więc i obnażyła się ze wszystkich emocji. I zobaczyć to mógł doskonale, bez potrzeby zakładania jakichkolwiek okularów czy mrużenia oczu.
Żłobienia w policzku, czerwone żyłki wokół ciemnej tęczówki, sino-blada skóra twarzy. Usta pogryzione do krwi, niemal jak skórki przy paznokciach. Całe szczęście, że prysznic wzięła, bo może ona nie czuła, lecz do nozdrzy Harpera doszedłby odór rozpaczy.

Nawet nie masz pojęcia jak bardzo mnie złamałeś. Bez mrugnięcia okiem, ot tak, z zadziwiającą łatwością. Już nigdy mnie nie poskładasz. Ani ty, ani nikt inny. Bez brakującego serca elementu żyć się nie da przecież.

Wzrok jej, choć martwy, podąża za dłonią wieszającą kurtkę. Następnie zsunął się na kropelki deszczu na panelach. Wytrzeć będzie musiała dowody zbrodni, by Agatha nie zauważyła. Pytanie wtedy się zaczną i zdziwienia, że z domu wyszła, gdy to nie jest prawdą. W końcu jednak będzie musiała zjawić się w pracy, do ust radosny uśmiech przyklejając. Może jednak powiesi się na tym wieszaku, jak zrobi to Harper-Jack ze swoją skórzaną kurtką?
Ostatnie spojrzenie rzuca na Dwellera, skinając głową na każde jego słowo i wspina się po schodach powoli, coraz mniej dbając o okrywający ją materiał. Ujrzeć mógł jej ciało, lecz już żadnych praw do niego nie miał.
Intruz pokazał, że wciąż się troszczy. Gówno prawda. Nie wierzy mu. Ciało jej jednak nie współpracuje, uśmiechając się delikatnie (kąciki ust drgają niemal niezauważalnie ku górze).
Zdrajczyni.

Wróciła do niego po dłuższym czasie niż się spodziewała. Swetra szukała, tego z golfem. Na walizkach wciąż żyła, nie mogąc odnaleźć większości rzeczy, które chciała. Do tego sportowe legginsy założyła, ukazujące jak bardzo zdążyła schudnąć przez ten krótki okres.
Ach, anemia, niech żyje anemia!
Nie chciała schodzić z powrotem na dół, by spojrzeć mu w oczy i ponownie się pożegnać. W jakim celu właściwie przyszedł?
Zaszła do kuchni, ostrożnie stawiając każdy krok wciąż bosą stopą. Włosy założyła za uszy, odsłaniając wystające kości policzkowe. Jeszcze nigdy nie czuła się tak nieswojo w obecności Harpera. Już lepiej jej było podczas ich pierwszego spotkania, gdy miała szesnaście lat. Chociaż uciekła, wiedział, że jest mu przeznaczona. Czy teraz też tak będzie? Odnajdą się ponownie?
Historia miłosna kończy się, by gładko przejść w dramat.

Herbata stała już na blacie wyspy kuchennej, a nad nią unosiła się para. Widziała utopioną cytrynę w jednym kubku, a miód przesunięty był; nie stał na swoim miejscu. Wiedział, jaką lubiła pić herbatę. Przycupnęła na stołku barowym, opierając się z ulgą na drewnianym blacie. Nie miała sił na nic, więc wyprawa na piętro okazała się jak spacerem kosmicznym. Nie patrzyła na Harpera.
Otworzyła usta, by coś powiedzieć, lecz szybko zacisnęła je mocno w rezygnowaniu. Podparła się łokciami o blat, zakrywając usta drżącymi dłońmi. Nie chciała wcześniej dać po sobie znać, że źle to znosi, ale chyba już nie było sensu. Nie był ślepy; to ona zmysłu jest pozbawiona.
- Po co przyszedłeś, Harper? – w końcu zdobyła się na krótkie pytanie, ochrypniętym szeptem zadane, a wzrok uniosła na byłego chłopaka. Tęskne spojrzenie wyrażało pragnienie ukrycia się w jego ramionach jeszcze raz, może po raz ostatni.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jak?

Trzy znaki graficzne, proste reprezentacje fonemów, sklejone ze sobą lakiem zuchwałości. Rękawica, jakby rzucona pod te bose stopy, którymi Charlie niepewnie badała chłód podłogowych paneli, stąpając schodami w dół, a potem korytarzem, na ponowne spotkanie z Dwellerem (takim ruchem, jakim kroczy osoba próbująca utrzymać się na szczycie barchanu; rozchwiana każdą komórką niezdolnego do utrzymania równowagi ciała). Inny sens by miały, gdyby krótkiego ich szeregu nie kończył znak zapytania - wykrzyknik kiedyś, teraz jednak wydęty podmuchem zaczepności: ?*

Mówi, że go kochała. Myśli, że go kochała. Czuje, że go kochała.

Jak? - pragnie więc spytać Harper-Jack Dweller.
  • Jak mnie kochałaś, Charlie?
Pytanie zadane ze straceńczą bezczelnością człowieka, który albo wszystko już utracił, albo też po prostu nigdy niczego nie miał. Wyplute jak flegma pożółkła złogami nikotyny z nieskończonego ciągu papierosów odpalanych jeden od drugiego na długiej, lecz prostej drodze do autodestrukcji. Dłonie oparte na blacie w milczącym oczekiwaniu. Pod palcami - blat stołowy, dobrze mu znany; dziwne to, bo nagle zdaje się być jakby szachownicą. Spojrzenie utkwione w sylwetce tak lichej, że jakby półprzezroczystej, z życia wypłukanej. Rozgrywka - w teorii ostateczna, w rzeczywistości jednak pierwsza bitwa w wojnie bez finału.
    • Nie, nie pytam wcale czy, pytam jak, w jaki sposób?
Na jakimś etapie życia człowiek zaczyna bowiem z niezwykłą łatwością mówić o miłości. Zachłyśnięty pierwszym smakiem dorosłości myśli, że ma prawo do tego - i dojrzały jest na tyle, choć nad górną wargą wciąż jeszcze błyszczy warstewka nieoblizanego mleka - by uczucia tego typu w najwyższej pewności innym deklarować. W pamiętnikach, albo w listach nigdy niewysłanych w dziewiętnastym roku życia uczucia wiecznego obietnice składa. Bliskim mówi, szeptem wstydliwym, w poufałej konspiracji, nie tylko, że się zakochał, lecz, że kocha.
Na zawsze, na zabój, na całe życie.
  • Fair enough, i nikt Ci do tego prawa nie odbiera, ale ja bym chciał wiedzieć, jak Ty mnie kochałaś, Charlotte? Bo od jakiegoś czasu to, co jak szal miękki i ciepły miało mnie otulać, stawało się smyczą, werżniętą boleśnie w napięte ścięgna wyciągniętej szyi (nie bolałoby, gdybyś się nie szarpał, Dweller - głos rozsądku w umyśle się niosący, obciążone przypomnsumienie).
    I coraz częściej myślę, że kochałaś mnie z głodu. Jak roślina kocha kroplę wody po długim okresie suszy. Jak męczennik wyposzczony kocha pierwszy kęs chleba pochwycony w popękane wargi. Kochałaś mnie łapczywie. Kochałaś mnie nadmiernie. Kochałaś mnie tak, jak nie czułaś, aby kochał Cię Twój ojciec. Kochałaś mnie tak, jak czułaś, że nie pokocha Cię nikt inny.

    Kochałaś mnie za mocno. Kochałaś mnie za blisko. Kochałaś mnie za bardzo.
    Kochałaś mnie, bo nigdy nie potrafiłaś pokochać samej siebie.
    Charlie? To już dawno przestała być dobra miłość.
    Być może nigdy nie była.
Zaparzywszy herbatę dla Charlie, i kubek czarnej kawy dla samego siebie, Harper wsunął się na jeden z dwóch wysokich stołków, opierając ranty zelówek o metalową podpórkę mebla. Czekał, starając się nie wieść wzrokiem po wnętrzu mieszkania. Jak dziecko w samotnym spacerze przez las, skupione tylko na czubkach własnych bucików, w obawie, że gdy spojrzenie wzniesie, lub w jedną ze stron otaczających je zwróci, wszystkie przyczajone wokół potwory nagle ożyją. Jakby w myśl zasady, że jeśli czegoś nie widzimy, to to nie istnieje.
  • Dweller chyba po prostu bał się, że wreszcie dojrzy że jak bardzo Charlie sobie bez niego nie radzi.
Uniósł głowę dopiero posłyszawszy cichutkie echo dziewczęcych kroków; zamknął Everett w klatce mrugnięcia, rejestrując kanciastość kostek, dwa patyki nóg, wąziutkie biodra i stelaż ramion, na którym nawet cienki materiał sweterka sprawiał wrażenie ciężaru nie do udźwignięcia.
Charlie wyglądała, jakby miała się przewrócić.
Charlie wyglądała, jakby upadła, i miała nigdy już nie wstać.

Prawda była taka, że Harper-Jack od dawna już nie wierzył w bajeczki opowieść o anemii. Za każdą wymówkę, że Charlie nie jest głodna, albo już nie może płacił (zbyt) wysoką cenę, ale nigdy ich nie kupował. Poznał ją jako nastolatkę, ale lata płynęły, a Everett w jego ramionach nadal była krucha jak pisklę, drobna niczym dziecko, nie jak dorosła kobieta. Skubiąc mikre kęsy z zawsze-zbyt-pełnego talerza pozwalała sobie żyć, ale nigdy - rozkwitnąć. Wspierała Jacka na każdym etapie kiełkującej kariery. Przypominała, żeby jadł, i spał, i walczył o sukces - a na to trzeba wszak sił (i przyzwyczajała tym samym, że zawsze chodzi o niego).
A sama? Zarzekała się zawzięcie, że pragnie dbać o niego, nie potrafiąc przy tym zadbać nawet o samą siebie.
  • Nie mógł już na to więcej patrzeć. Próbował, ale nie potrafił.
Czernią ziała przepaść rozdzielająca to, co mówiła Charlie, i to, w jaki mówiła to sposób. Po co przyszedłeś, Harper? brzmiało, zasadnie, jak nie powinieneś się tutaj pojawiać - ale coś w jej spojrzeniu zdradzało, że przez ostatnie dni żywiła się wyłącznie tęsknotą. Nieśmiałym, ale automatycznym przy tym gestem Harper wyciągnął dłoń, by przesunąć kubek z herbatą w jej stronę.
Masz, ogrzej się, skoro mnie ja ogrzać Cię nie wolno mogę.

Przełknął ciężko, wcześniej wargi umoczywszy w kawie - zupełnie, jakby żar napoju szlak miał przetrzeć w przełyku dla słów, które zaraz będą przezeń się przeciskać.
- Miałem straszny... - tydzień, miesiąc, rok - Dzień. Naprawdę okropny. Nic mi nie idzie. Ani nagrania, ani cały ten... - krótkie parsknięcie cierpkiego śmiechu - ...ten pożal się Boże, kurwa, album. Cała ta kariera, całe to... To gówno, cholera, Charlie. O dupę to wszystko potłuc - mówił w kubek z kawą, mówił w próżnię; do niej, ale i do siebie. Tylko jej wzroku udźwignąć jakoś nie chciał potrafił - I wiem... Wiem, Charlie... - wyrazy mknące korytarzem krtani, jakby po gładkich, diabelskich schodach - Wiem, że to nie twoja sprawa. Nie twój problem, nie t-twoja odpowiedzialność... Już nie. Ale... Kurwa, nie wiedziałem gdzie indziej mógłbym pójść. Nie chciałem pójść gdziekolwiek indziej.

Błąd. Mój błąd.
I, jak zwykle, cena, którą obydwoje zań zapłacimy.

*Znak zapytania - znak interpunkcyjny, służący do określenia intencji osoby mówiącej, która chce otrzymać dane informacje od osoby pytanej. Kończy zdania pytające, a ujęty w nawiasy podaje w wątpliwość część zdania, do której się odnosi.
W matematyce oznacza funkcję pytajnika Minkowskiego, zwaną również gładkimi diabelskimi schodami.
W notacji szachowej ? oznacza słaby ruch (błąd strategiczny), a ?? — oczywisty błąd taktyczny.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kochała aż za bardzo, w zamian niedostatek miłości dostając.

Kwestia przyzwyczajenia to jest. Z czasem miłość tak nie boli w takim stopniu. Przyjemna się staje, masochistyczna. Porównać ją można do depilacji, która satysfakcjonująco pozbywa się włosków, zostawiając po sobie gładką skórę, na pozór pozbawioną jakichkolwiek ran i krwiaków.
  • Szczenięca miłość już zawsze miała pozostać nieszczęśliwą, bez dobrego zakończenia, bez lieto fine. Samo fine. Niente, finito. Francuzi sądzą, że są ekspertami od miłości, gdy to nieprawda. We Włoszech nauczyli ją wszystkiego, kilka lat za późno, ale jednak. Michael wtedy był w Afganistanie, pracując ciężko na rychły koniec małżeństwa. Poznała wtedy takiego jednego Włocha, który zwał się Amorem Świata. Mówił, że pierwsza miłość zawsze rdzewieje, ale wraca też jak bumerang, powodując zatrucie serca. Jak ta trucizna wpajała się w krwioobieg, atakując każdy organ, każdą kończynę, aż i każdą myśl. Dla Charlie wtedy wszystko sens nabrało w końcu i zdała sobie sprawę, że na tragedię skazali się nawzajem. I na żadnego Romeo z Julią.
    Już dawno umarli, ale nie dla siebie, a przez siebie.
Miłości się chwytała, bo co więcej w życiu jej pozostawało? No? Co? Poświęciła się cała dla Harper-Jacka, choć i to słowo jest nieodpowiednie, bo chciała tego wszystkiego świadomie. Wspierać go, być obok, krzyczeć najgłośniej na koncertach i całować czule za kulisami, życząc powodzenia.
Zatracić się przy tym chciała, szukając przy tym jakiegoś życia.
Mieli przecież wspólnie przejść przez ten cyrk. Kiedyś rodzinę mogli stworzyć, wspólnie, w trójkę albo i czwórkę jeździć na koncerty Harpera. Krzyczeliby najgłośniej ze wszystkich fanów. Klaskaliby najmocniej, aż dłonie ich były czerwone i napuchnięte. Łzy radości i dumy piekłyby ich oczy oraz żłobiłyby rozognione policzki. A seks po takim koncercie? Najlepszy. Wszystko byłoby lepsze. Chęci do jedzenia życia również. Nie uchodziłaby za chodzącą anemię, a Harper zadbałby lepiej o swoją miłość.
Lecz nic z tych rzeczy nie wydarzy się. Pozostawało popadać w większą rozpacz, w większą dziurę, która pochłaniała cały apetyt do poznawania świata i spotykania się z przyjaciółmi. Choć to on ją rzucił, to ona właśnie postanowiła dać mu żyć tak jak chce; tak jak inni artyści, żądni przygód, wolności i rozwiązywania wszelkich węzłów. Sądziła, że to nigdy się nie stanie, lecz myliła się. To bolało coraz bardziej, żołądek ściskały i do wymiotów zmuszało. Oszukiwała samą siebie, że to wszystko jest chwilowe i jeszcze zmieni zdanie; zda sobie sprawę, że popełnił olbrzymi błąd. Żyć jej się nie chciało.

Nawet herbata, którą przysunął ku niej, symbolem utracenia się stała. W jednej chwili stali się dla siebie obcymi ludźmi. Jak to się stało? Nie potrafiła zrozumieć. Już łatwiej pojmowała mechanikę wojny i urazu, który nosili ze sobą żołnierze po powrocie do domu. Czuła się jakby przegrała decydującą bitwę, a przed nią ta ostateczna – ze sobą. Nogi jej drżały, wątły ciężar ciała resztkami sił utrzymując. Oddech stał się płytki, świszczący jak u osoby starej, u progu śmiertelnego snu.

Nie tylko ty miałeś straszny dzień.

Powstrzymuje się od wszelkich złośliwości, wbijając spojrzenie w pływające listki herbaciane. Ciężko jej się oddychało, gdy był tak blisko, a jednocześnie oddalony o miliony pozwoleń i bolesnych słów. Co ma mu powiedzieć? Że będzie dobrze? A jeśli album rzeczywiście się nie sprzeda? Słowa tu zbędne były, nawet jeśli…
- Wierzę w ciebie, Harper. Album na pewno okaże się świetny – czy się sprzeda, czy nie.
Najlepiej byłoby go przytulić. Poczułby znajomy zapach jej skóry, a także uścisk zarezerwowany tylko dla niego. Bezsłownie zapewniałaby go, że jest przy nim i przy okazji, że odzyskać by go chciała.
Pozostaje jednak tylko krótkie zerknięcie na jego profil; nieśmiałe, niemal jak za pierwszym razem, gdy rozmawiali przy barze. Kiedy z taką łatwością i lekkością utracili siebie? W którym momencie stało się to dla nich niego niczym istotnym? Już nie mogła pomóc mu w żaden sposób. W głowie jej się kręciło od znajomego ciepła obok jej ciała. Nie czuła zapachu, lecz to nie sprawiało, że jej zmysły nie wariowały od bliskości dwellerowskiej. Odchrząknęła, podpierając głowę w niby to beztroskim geście, choć chciała tylko, by świat przestał tak wirować. I czuła również napływające łzy w kanalikach, a tak obnażać już się przed nim nie chciała.
- Czasem trzeba… t-trzeba zrobić sobie przerwę i… może daj sobie… kilka dni wolnego? W-wyjedź so-sobie na wakacje, odpocznij… zabaw się – kolejne krótkie spojrzenie na niego rzuca, jąkając się przy tym prawie tak dobrze jak Bastian.
Dłonie wsuwa między uda, bo nagle zaczęły drżeć jak reszta ciała, niebezpiecznie zdradzając jej uczucia jakby wcale ich nie było widać.

Więc mów, Harper, jeśli ulgę ci to przynosi.

sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”