WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://cdn.discordapp.com/attachments/ ... </div><div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><center><b><a href="https://images.8tracks.com/cover/i/000/ ... =640"><div style="font-family: Shefiratte; text-transform: lowercase; font-weight: normal; font-size: 65px; color: violet; text-align: center;">SALON</div></a><a href="https://open.spotify.com/playlist/0F93I ... nd=1"><img src="https://i.imgur.com/eKnLkZc.gif" style="width: 30px; margin-right: -150px; margin-top: -20px;border-radius: 0px;"></a></b></center></div></div></div>

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

na pełnej ku*wie

Tragedie nierzadko zaczynają się zupełnie niepozornie. Kamuflują ból, który przyniosą; barwy ochronne przyjmują, w codzienność wpisując się w wyniku dziwacznej mimikry. Czasem, nim w twarz i serce nam prosto eksplodują, kryją się pod płaszczykiem zwyczajnej niedzieli, pod puchatymi naleśnikami z syropem i bekonem wysmażonym na chrupko. Innym razem: pod znakiem przejażdżki we dwoje, lub rodzinnie na przykład, cięciwą Mostu Aurory, i w rytm wesołej piosenki.
A w innych przypadkach, jak ten bieżący, pulsujący basowym hukiem wysączającym się coraz brutalniej z masywów rozstawionych po mieszkaniu głośników - tragedie zaczynały się od kreski koksu wciągniętej z łazienkowego blatu, szerokiego uśmiechu posłanego jakiejś (jeszcze) nieznanej blondynce w kusej sukience i okularach przeciwsłonecznych noszonych mimo półmroku, oraz przeświadczenia, że to będzie jego noc.

Jego, kurwa, noc.
I nic, absolutnie nic, nie ma prawa powstrzymać go przed odbiciem sobie za wszystkie frustracje i błędy minionych miesięcy.
        • Chór: A cóż to za piękny młodzieniec!?
          Narrator: To Harper-Jack Dweller!
Harper. Jack. Bóg. Rock and rolla. Dweller.
Sto osiemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt kilo wagi, cztery różne typy traum psychologicznych na koncie oraz trzy zdiagnozowane zaburzenia psychiczne plus dwa-jeszcze-niepoznane. Młody Bóg na miarę swoich czasów - lekko już zrobiony tequilą i kokainą, piękny, z ciałem chudym, lecz mocnym, i błyszczącym pod mgiełką potu (oraz wegańskiej, bioekologicznej rozświetlającej mgiełki do skóry wrażliwej). Pan tej imprezy.
Didżej na tym dancingu.
Człowiek dramat impreza, potykający się właśnie leciutko o własne, skryte w srebrnych sztybletach, stopy - w drodze na dno dół, z piętra, na którym mieściła się jego sypialnia.
        • Chór: A w cóż on wyposażony?
          Narrator: W koks, sławę i buzujące hormony!
- Siema, siema, siema! - czar straceńczy, roztaczany do pary z nieskończoną falą powitań kierowanych pod adresem lepiej i gorzej (oraz, momentami, wcale) znanych mu gości. Uśmiechy uwydatniające zawadiackie dołeczki nad kącikami ust (nad prawym - o wiele wyraźniej, niźli ponad lewym), dłonie w pędzie do policzków które ledwie dotykał własnym w nonszalanckich muśnięciach.

Czy był szczęśliwy? Trudno powiedzieć.
Czy był zdesperowany? Tak, i głodny ukojenia.
Czy bawił się dobrze? Och, jasna sprawa. A wieczór dopiero się zaczynał.
        • Chór: A jakieś fatum jego?
          Narrator: Serce złamane i przerośnięte ego!
- No hej, hej, dziękuję bardzo... - piruet wykręcony pomiędzy przejęciem jednego podarunku, a drugiego; błysk nagiej skóry na piersi, wyzierającej przy każdym ruchu spod rozchełstania srebrnej ramoneski - Och, nie, przestań, nie trzeba było! - chichot, dygnięcie, wzruszenie się ramion.
Dweller przemykał pomiędzy coraz liczniejszymi skupiskami gromadzących się w jego mieszkaniu gości, dryfował na fali własnej sławy, rozglądając przy tym ukradkowo za twarzami, których widok przyniósłby mu faktyczną ulgę.
Póki co? Żadnej w pobliżu.
Ale przynajmniej dwie, które wyglądały sympatycznie. W tym jedna - wyjątkowo, chyba, młoda.
- Hej, hej, hej - sprytnym ruchem znalazł się pomiędzy Connie (oczywiście błogo nieświadomy, jaka relacja łączyła uroczą brunetkę z jego Charlie), a Stellą, wyciągając w ich stronę butelkę dopiero co otwartego (i drogiego) prosecco - Poczęstowałybyście się może, drogie panie... ii... yyy... panienki... Napojem bogów?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

Danger, danger!
Głośne basy, wydobywające się z łatwością poza mury mieszkania falą elektryzujących wibracji, zdawały się ostrzegać Stellę przed nieuniknionymi problemami. Opatrzność mogłaby ustawić jeszcze kilka neonowych znaków przed budynkiem, ale na niewiele by się to zdało. Dłoń młodej Martinez zacisnęła się na chłodnej klamce, otwierając drzwi do innego świata: zakazanego, dorosłego, ekscytującego. Wewnątrz czekał na nią przyjemny chaos, mieszanka wielu dźwięków i zapachów, dla innych zapewne będąca źródłem zmęczenia, dla niej natomiast niezwykle pobudzająca. W ciemnych oczach pojawił się demoniczny błysk. Była gotowa na tę imprezę. Nie przeszkadzało jej nawet, że została wystawiona przez Laurę i musiała przyjść tu sama. Jej strata.
Nieświadomym ruchem obciągnęła kusą sukienkę, która od razu podskoczyła z powrotem na swoje miejsce.
Ledwie zdążyła odejść od drzwi, kiedy w pomieszczeniu pojawił się on, Harper-Jack Dweller we własnej osobie. Jej nastoletnie serce na chwilę się zatrzymało, a wraz z nim wszystko inne. Był piękny, idealny wręcz, w tej błyszczącej kurtce nonszalancko narzuconej na gołe ciało. Z włosami w artystycznym nieładzie, z uśmiechem od którego niemalże uginały się nogi. Autentycznie gwiazda, rozświetlająca swoim blaskiem wszystko dookoła.
Gwiazda, która nagle zaczęła iść w jej kierunku. Uśpione serce momentalnie przyspieszyło swój bieg, prawdopodobnie próbując pobić jakiś nieustanowiony rekord świata. W głowie pojawiło się mnóstwo myśli, w tym większość na temat jej wyglądu: czy na pewno włosy ma dobrze ułożone, czy rozwichrzyły jej się na wietrze, czy sukienka na pewno dobrze leży, czy jednak nie powinna była tak ryzykować, a ten makijaż, czy nie za lekki, a...
W tym momencie owionął ją zapach Dwellera, specyficzna mieszanka alkoholu i być może tej wegańskiej bioekologicznej mgiełki, a w uszach zawibrował dobrze znany głos, choć pierwszy raz tak na żywo. Serce ustanowiło nowy rekord świata w częstotliwości uderzeń, przez co na policzkach pojawiły się lekkie rumieńce, a w skórzanej kurteczce nagle stało się zdecydowanie za ciepło.
- Pewnie - odpowiedziała zaskakująco beztrosko, ale to chyba ze złości za tę panienkę, bo nie miała wątpliwości, że to było kierowane właśnie do niej.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miał nie pić. Walczył ze sobą dzielnie każdego dnia, lecz na imprezie nie bardzo mógł się powstrzymać od sięgnięcia po dobrej whisky. Znał Dwellera, bo współpracowali kiedyś razem. Lubił go, choć często zapominał o jego istnieniu. Właściwie zapominał o istnieniu całego świata. Jego pamięć wystawiała go jak Laura zrobiła to ze Stellą tego wieczora. Pozwalała ukoić wszelkie zmysły, dać zapomnienie i pożyć w słodkiej nieświadomości, że powinien być na spotkaniu biznesowym odnośnie jego płacy za kolejny film. Dostawał przez to mniej, ale szczęśliwszy był, że garniacy nie narzucali mu zdania. Jego agent tylko pisał do niego, a Lucas odpowiadał prostymi słowami: tak, nie, nie wiem.
Nie wiem.
Teraz nie wiedział gdzie ulokować swoje rozbiegane i przerażone przeszczęśliwe spojrzenie. Tam, przy statuetce jakiegoś boga stała wódka z trawą cytrynową. Mmmm, pewnie z Rosji, czyli najlepsza. A przy gitarach widział szkocką. Będąc w kuchni, zauważył whisky. Sięgnął po nią. I gdy już chodził z tym kubkiem, walcząc ze sobą, by nie pić (w głowie kolejna impreza mu grała, krzycząc: NIE PIJ na przemian z PIJ!) i patrząc po pięknych paniach. Wzrok jego jakoś przypadkiem zsuwał się na wyeksponowane krągłości przez kuse sukienki, a Harlow ukryć nie mógł, że żadna go nie interesuje. Odkąd zaprzestał chodzenia do barów, nie wracał do domu już ze zdobyczą, kobietą, której imienia nie pamiętał przez chociażby pięć minut. Wstyd mu za to było i chciał poprawy.
A może nie chciał wcale? Bo tak dobrze było. Bez skomplikowanych ruchów.
Przechodząc przez ten test samo-wytrwania, podszedł do pięknej panienki i samego gospodarza, przywdziewając swój najpiękniejszy, bajerancki uśmiech. Objął ramieniem Harpera oraz Stellę, brechtając się pod nosem nieco. Nie, nie pił, ale zapalił coś w łazience, bo ktoś się podzielił skrętem. Działał wspaniale, powodując u niego rozbawienie.
- Witajcie, kochani, jak wam noc mija? – zagadał, całując soczyście w policzek Dwellera, zerkając następnie w stronę panienki. – Osz, cholercia! Hehe, nie sądziłem, że ta noc może stać się jeszcze piękniejsza! Jak ci na imię, wspaniała niewiasto? Mogę postawić ci drinka? – pokazał swoje białe zęby, wyczekując odpowiedzi albo uderzenia w policzek niecierpliwie. Nie chciał od razu jej porywać do sypialni. Chciał bawić się do białego rana! – Ooooo, uwielbiam tą piosenkę! – krzyknął zanim dziewczyna zdążyła uraczyć go odpowiedzią i zaczął przebierać nóżkami w miejscu, nucąc pod nosem i zwilżając wargi językiem, gdy nie nadążał za tekstem. Na jego twarzy było widać skupienie, choć starał się nadążać za tokiem rozmowy Harper-Jacka ze Stellą. Nie chciał być w tyle.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

High voltage!

Przez jakieś dwie trzecie czasu - czyli z wyjątkiem tych okresów, w których wola życia opuszczała go tak, jak powietrze opuszcza pstrokaty, nadęty i dźgnięty igłą (od strzykawki, być może?) jarmarczny balonik - Harper-Jack Dweller żył w zuchwałym przekonaniu, że na pewnym, bliżej niedookreślonym etapie rozwoju, udało mu się zawrzeć z Opatrznością jakiś niepisany deal. Bezterminową umowę, od której żadna ze stron tak po prostu odstąpić nie może; kontrakt na powodzenie (i nie tylko o tym, jakim wśród płci obydwu się w niektórych kręgach cieszył, była tutaj mowa). Nie oszukujmy się bowiem - HJ Dweller miał szczęście. Farta zwyczajnego - z okazjonalnym tylko interwałem na jakieś potknięcie. Fakt, do dupy bywało czasem, ale czy miał prawo narzekać? Przystojny względnie, choć bez fajerwerków, talentem obdarzony w stopniu umiarkowanym, urodził się w rodzinie, która nie dawała mu wiele możliwości. Gdyby przyszedł na świat w innych okolicznościach, z pewnością nie byłby tak samotny spełniony - i to w jakże młodym wieku!

[ A jeśli coś partolił, partolił to zazwyczaj na własne życzenie - bólem dzieciństwa spędzonego w smętnych okowach jedynactwa, i kilkoma późniejszymi traumami wymawiając się dość pokątnie, i mało, przy tym, wiarygodnie. ]

Tak czy siak, i dziś Siła Wyższa zdawała się stać po jego stronie - zsyłając na jego towarzyski spęd tak dawnych znajomych, objuczonych podarkami (w tym, chociażby, słoikiem pełnym fałszywej ayahuaski, zniczem, który przyda się nie-wiadomo-kiedy, ale w końcu na pewno, i litrami darmowego alkoholu jakby więcej było mu trzeba), jak i świeże mięsko kontakty, a nawet i wrogów - tu ukłon w stronę pałętającego się gdzieś na drugim planie Luki - gdyby, chyba, naszła go ochota, by komuś przyjebaćgadać.

Tak, tak - jak do tej pory bawił się dokładnie tak, jak lubił najbardziej. W beztrosce cudownej, słodkim alkoholem zapijanej, rozsmakowując się coraz łapczywiej. Dobrze przy tym, że nie podsłuchiwał rozmów innych gości - swojego ziomka Everetta, z niejaką Yael Kingsley, dla przykładu - wówczas ową sielankę z pewnością zrujnowałby sobie przedwcześnie. Głuchy był jednak na podszepty ostrzegawcze. Uśmiechnąwszy się szeroko, porozkręcał kilka, w nierównym szyku na barku stojących, butelek.

[ Tak wiele miało się dziś jeszcze wydarzyć. ]

- No dobra, to lecimy! - podekscytował się, z barmańską precyzją tylko w ostatniej sekundzie zburzonej leciutkim zachwianiem, unosząc nad głowę butelkę śliwkowego wina. Chlust! - obfita porcja wylądowała w wysokiej szklance, uzupełniona zaraz wódką.
Nie miał pojęcia, co robi.
Tak tworzy się wszak dzieła sztuki!

- By the way... - rzucił w stronę drobnej blondynki w przerwie między wyciskaniem limonki, a jakąś serią niezbornych ruchów, które miały imitować chyba profesjonalne wstrząsanie shakera - Strasznie fajna kurtka! - pochwalił kusą ramoneskę noszoną przez dziewczynę i wyciągnął dłoń, w leciutkim ruchu przebiegłszy szczupłymi palcami po jednej ze zdobiących narzutkę patek - W sumie to nawet bym się zamienił, dobrze by ci było w srebrze... Ale chyba rozmiar nie ten, cholera!
Rozlał im po drinku, swój wzmacniając jeszcze porządnym chluśnięciem stolicznej, ten dla Stelli zaś ozdabiając listkiem mięty. Zatrzymał jednak rękę w pół drogi, nim dziewczyna mogłaby opleść chłodne szkło palcami.
- I teraz słuchaj, młoda, jest w tym wóda, i wino, i trochę tequili. Nie za mocne, ale mocne. Obiecasz mi, że wypijesz dziś nie więcej, niż dwa takie? I że nie weźmiesz żadnego drinka od kogoś kto nie jest mną, albo... - rozejrzał się, na palce wspinając, by mieć lepszy ogląd na całe wnętrze. Odnalazł czubek bastianowej głowy, pochylonej akurat w stronę wielkiej misy z tortillami - Tamtym gościem? To mój ziomek, taki na śmierć i życie. Obiecaj.
Gdyby tylko wiedział, że poleca teraz Stelli, by słuchała się swojej dawnej niańki.
I, że nie jest to chyba najlepsza z rad udzielanych przezeń komukolwiek tego wieczora...

Zmarszczył brwi, złapany teraz w ciasną obręcz uścisku dołączającego do nich Lucasa. Zajęło mu chwilę, aż połączył fakty i przypomniał sobie, skąd zna przydługie jasne kosmyki w duecie z tym wiecznie-trochę-nie-teges spojrzenie.
Harlow!, a jakże, miłe złego początki. Znali się nie za dobrze, ale na tyle, by Dweller kojarzył trajektorię smutnych losów młodego alkoholika muzyka. Aż w sercu go ścisnęło na myśl o tym, że mógłby być dziś w jego miejscu...
Uśmierzył ten ból zaraz potężnym łykiem drinka.
- Jezu, ja też! - zawtórował, nie dawszy po sobie poznać, że ogarnia go nagła fala wyższości współczucia względem blondyna. Dyskretnie korzystając z chwili, w której uwaga Stelli zajęta była kosztowaniem napoju, zwrócił się w konspirze do Harlowa: - Yo, stary, a tobie też zrobić drinka? I słuchaj, jak coś, to luz, mogę zrobić takiego bez alko, a żeby wyglądał, jakby był nabity po brzegi!

Takich technik wsparcia uczyli go na spotkaniach AA. Jak widać, czasem nawet (trochę) uważał.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przemknął przez skąpaną w mroku ulicę, wciskając na głowę czapkę z daszkiem tak mocno, że jeszcze chwila i zmiażdży nią sobie głowę, a co za tym idzie wykształtowany z trudem mózg prawdziwego artysty, pisarza, poety i patologicznego kłamcy, ale wszystko w dobrej wierze! Widział przed sobą oświetlony budynek, który był dziś wyraźniejszy niż inne, głośniejszy i jakby bardziej interesujący - trochę jak gruby facet, który z pomocą jednej pulchnej łapy, sapiąc niczym parowóz, próbuje wcisnąć się w o rozmiar za małe jeansy, a w drugiej trzyma wielki portfel, po brzegi wypchany dolarami. Pod nosem osiadł mu magiczny pył, a z wysiłku, jaki ponosi, chcąc osiągnąć niemożliwe, na koszulce, na plecach robi mu się wielka plama potu. Jest potężny, jest aż za bardzo pewny siebie, jest obfitością i symbolem nieszczęścia w pełni szczęścia. Jest grubasem z mamoną, który dąży do celu po trupach, nawet jeśli umrzeć miałaby jego własna dupa. Robert czasami się z nim utożsamiał, szczególnie gdy jego z pozoru wspaniałe plany na koniec okazywały się totalnym niewypałem, ale po wszystkim wychodził z tego jakimś cudem obronną ręką.
Zmarszczył brwi, kiedy zauważył, że rozwiązała się mu sznurówka. Przykucnął więc, zawiązał ją, skupiając się jedynie na tej czynności, a co za tym idzie, nie zauważył kundelka, który przechodząc obok, obwąchał go i bez krzty skrępowania zaczął na niego lać.
Zwariowałeś?! Nie jestem drzewkiem ani hydrantem!— zawołał Robert, podskakując jak oparzony. Nie zdążył nawet porządnie zająć się butem, potknął się więc i wyrzucając ręce do góry, wpadł prosto w żywopłot.

Amber, widzisz tego gościa w bejsbolówce, który ukrywa się w krzakach? Wygląda trochę jak zbok, chyba zagląda w okna — powiedziała ubrana w “małą czarną” blondynka, która paliła blanta przy otwartym oknie w kiblu u Dwellera.
Co ty? — zapytała jej koleżanka, podchodząc do okna i wychylając się przez nie. — Jeszcze gada do siebie — mruknęła, krzywiąc się z lekkim obrzydzeniem.
Mhm, pewnie jakiś bezdomny. Mało to świrów na świecie?
Brunetka w obcisłej srebrnej sukience wydęła lekko powiększone wargi pomalowane na kolor fuksji.
Czasami mi takich ludzi żal.
Weź, Amber, przestań takie głupoty gadać. Mają, na co zasługują. Sikaj i lecimy do lodówki, zanim ktoś sprzątnie wszystkie koreczki serowe — zakończyła blondynka, wywaliła peta przez okno, po czym zamknęła je i ulotniła się z koleżanką do kuchni.

Robert spojrzał jeszcze z wyrzutem za psem, po czym otrzepał się i wyjął kilka gałązek ze swoich już-nie-takich-idealnych loczków. Żeby tego było mało, coś spadło mu na ramię. Przez chwilę był prawie pewien, że to ptasia kupa, jednak gdy zerknął w prawo, zobaczył niedopałek skręta, który właśnie zaczął wypalać mu dziurę w jeansowej kurtce. Pospiesznie strzepnął intruza, po czym dokładnie obejrzał zniszczenia. Czy mogło być gorzej? A nawet jeszcze nie pojawił się dobrze na tej imprezie!
Zerknął w prawo, a potem w lewo i czmychnął pospiesznie w stronę wejścia do budynku mieszkalnego, w którym odbywały się urodziny Dwellera. Jeszcze zanim wszedł na klatkę schodową, usłyszał pstryknięcie i zobaczył błysk flesza. Chyba właśnie oberwał aparatem po twarzy. Po prostu wspaniale.

Przed drzwiami stanął pięć minut później, zdyszany, bo winda się zepsuła (albo ktoś umyślnie ją blokował). Zadzwonił do drzwi, a te po kilku sekundach otworzył mu umięśniony chłopak, może dwudziestoletni, w białej żonobijce i obcisłych czarnych jeansach. Robert otworzył usta, aby się przedstawić, przywitać, wyjaśnić cel swojej wizyty, jednak zanim zdążył wykrztusić z siebie choćby słowo, młodzieniaszek machnął lekceważąco ręką i sobie poszedł.
Brown właśnie wtedy doszedł do wniosku, że potrzebuje się napić i dodać sobie otuchy kolorową pigułką szczęścia, która z uśmiechem czekała na niego w jednej z kieszeni plecaka, który miał ze sobą.

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

A może by tak za prezent się przebrać, wstążeczką ozdobną przepasać i na zgoła romantyczny gest się zdobyć, przychodząc nie w porę, kilka minut przed północą?
Nie. Maggie artystyczny sznyt może i owszem miała, a nawet, posunąwszy się o krok dalej, odwagę i pełen niekonwencjonalnych rozwiązań łeb, ale zimno było na dworze. Nawet suknia długa, czerwona z falbaną, kowbojki na nogach i za duża jeansowa kurtka (chyba na jednym z meetingów niechcący komuś podebrana), nie chroniły przed niesamowitym ziąbem dostatecznie, pozwalając by chłód szturmem nagiego ciała dobył.
Stuk-stuk. Każdy krok, odbijający się o chodnik, napawał ją swoistym rodzajem pesymizmu, a to chyba wiązało się z książką na dnie torby, owiniętą naprędce papierem prezentowym z kilkoma zdaniami, pismem charakterystycznym, ładnie napisanymi, od serca, intymnie, jakoś tak - nagością emanując. Choć doprawdy - nagość akurat w przypadku Dwellera była rzeczą w jego życiu nadzwyczaj często goszczącą. Zaraz po dragach, alkoholu i wyjałowionym sercu, jak zdarzało się słyszeć czasami w radiu, ale tego akurat Maggie często nie słuchała.

Dochodząc do znajomego budynku, mimo, że metrów przed nią było jeszcze sporo, tak jak płyt chodnikowych i szczelin, których nie omijała, a ponoć się powinno, bo pecha to przynosi (oj tak i może warto byłoby Maggs czasem przesądów posłuchać?), z otwartych okien wylewała się muzyka i dziw brał, że jeszcze do interwencji żadnej nie doszło, ale może sąsiedzi wyrozumiali byli?
I już ostatnia prosta przed nią została, ale z góry do uszu dobiegły ją słowa ginące w pustej przestrzeni, że zbok jakiś w krzakach się kręci i że podglądacz. Kątem oka zauważyła ruch. Rzeczywiście do siebie gadał. Gdyby tylko wiedziała, że to Robert Brown, być może wyciągnęłaby rękę i zaoferowała pomoc, ale w tej sytuacji, niedowidząc niestety w ciemnościach, mruknęła pod nosem tylko: Rzeczywiście jakiś zbok i przeklęła nawet siarczyście. Kiedy zaś rzeczony delikwent wylazł z krzaków i skierował się - aleczemu?! - do tej samej kamienicy, odczekała trzy minuty papierosowe, zanim sama w niej zniknęła, żałując, że zamiast gazu pieprzowego w torbie miała ulotki.

Na windę się nie doczekała, ktoś zajął, więc na szóste piętro podążyła szlakiem woni ziół jamajskich. Te trzasnęły kilkanaście sekund przed tym jak udało jej się szczyt zdobyć. Na półpiętrze chyba była kiedy wrzawa głosów odbiła się echem po klatce i ucichła.
Nie pukała. Nie było sensu. Nacisnęła zaś klamkę, czując się zgoła nieswojo, bo myślała, że to kameralne przyjęcie, ale w środku nie Harper jej otworzył. W zasadzie to nikt. Otwarte dla wszystkich.
Niepewnie przecisnęła się przez tłum, wprost do salonu, który poznała przed niespełna tygodniem albo kilkoma (któż by liczył, szczęściem się zachłysnąwszy) i wreszcie po latach stania za jego plecami na apelach dostrzegając znajomy tył głowy o włosach - rzecz jasna - charakterystycznych, w kolorze ciemny brąz.
- Cześć - przywitała się dość oszczędnie zdania w słowa przyodziewając, w zasadzie to imiesłów, albo jakieś bezkształtne nic. Przedstawiła się nawet, że Maggie, a nie Margaret, bo nie znała wszak nikogo, zwłaszcza, że święcie przekonana dotąd była, że Harper-Jack Dweller to zwykły gość, a tu? O proszę. Zdziwienie.
- Prezent mam i ciastka specjalne, chociaż w zasadzie to nie powinniśmyeneś ich chyba jeść, no ale na urodziny ponoć można dostać dyspensę, no i może gościom się spodobają - jej wypiek to był, spod rąk własnych wyszedł i tymi samymi rękoma książkę przekazała - Faktotum.
Gdyby tylko wiedziała, że Robert ma lek na jej dolegliwość, mianowicie pigułkę, co składała się ze szczęścia i odwagi, gdy w cieniu blichtru człowiek się znalazł, bez wahania wyciągnęłaby doń głodną rękę.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<div class="wrapper" style="position: relative;"> <div class="navi"><img src="https://i.imgur.com/NtbMmeg.png" style="border: 1px; border-radius: 15px; width: 480px;"></div>
<br>
<div id="infoi" style="top: 340;left: -37;color: black;padding: 20px;width: 440px;height: 400;margin-left: 105px;z-index: 10;position: absolute;text-align: justify; font-size:10px; line-height:15px; background-color: rgba(242, 189, 234, 0.2);border: solid 1px #c284f5; border-radius: 15px; overflow: scroll; overflow-x: hidden;">Dochodzi jedenasta w nocy, a gości nadal przybywa! Dawno nie było tak popularnej imprezy, która odbiłaby się dużym echem, zarówno w mediach społecznościowych, jak i w osiedlu, w którym się odbywała.
O urodzinach Dwellera usłyszeli nie tylko użytkownicy Facebooka, Twittera czy Instagrama. Znana w sieci ze swoich gorących wpisów Plotkara, również wypowiedziała się na ten temat na swoim blogu. To jednak nie wszystko, bo oprócz uczestników imprezy, to sąsiedzi są najbliżej wydarzeń i nie każdemu z nich się to podoba.


Ktoś zapukał do drzwi. Raz, drugi, trzeci. Na nikim nie zrobiło to większego wrażenia. bo ciągle ktoś pukał, wchodził, wychodził, a drzwi trzaskały regularnie. Pukanie przeszło więc w walenie i być może nawet kopanie. Czy ktoś się przejął? Nie bardzo - poza tym muzyka grała już bardzo głośno, a pijane i naćpane towarzystwo było znieczulone. W pewnym momencie drzwi otworzyły się z impetem i uderzyły głośno o szafkę w przedpokoju.
Do salonu wszedł Pan Jenkins, w potarganych włosach, piżamie, szlafroku do kostek, białych skarpetkach, opinających mu łydki i miękkich kapciach obszytych granatowym materiałem.
Ogłuchliście wszyscy! — ryknął, unosząc w górę zaciśniętą pięść. Tym razem zdołał przyciągnąć na siebie kilka ciekawskich spojrzeń, ale nic ponad to. Mogłoby się wydawać, że zaraz wybuchnie mu łeb, taki się stał czerwony z wściekłości.
Podobno na tej imprezie nie powinno być nieproszonych gości (bo teoretycznie zaproszeni zostali dosłownie WSZYSCY), jednak Pan Jenkins był chyba wyjątkiem.
Mężczyzna postanowił wdrapać się na stół i przemawiać z odpowiedniej wysokości, gdzie głos się niesie i można patrzeć na ludzi z góry. To mu się spodobało.
Proszę wyłączyć muzykę i rozejść się albo zadzwonię na policje! —wrzasnął ponownie, stojąc na lekko ugiętych kolanach i wymachując palcem wskazującym w geście groźby. Na słowo klucz “policja”, wśród gości zapanował chyba lekki niepokój.

</b></div></div>

autor

Awatar użytkownika
18
157

szukam pracy, będę

pracownikiem roku

sunset hill

Post

When we touch.
Ciało Stelli było z lekka sparaliżowane, jakby faktycznie kopnął ją prąd. Bliskość Harpera-Jacka Dwellera, mężczyzny, którego karierę śledziła od długich miesięcy, posiadacza głosu, który umilał jej dnie i coraz chłodniejsze wieczory, tego artysty, którego plakat z pewnością powiesiłaby niedaleko Harry'ego Stylesa, gdyby tylko ozdabiała ściany swojego pokoju w ten sposób, zadziałała na nią obezwładniająco. Starała się zachować trzeźwość umysłu, ale mimo to czuła, że coraz bardziej się oddala. Uważnie obserwowała jego wprawione ruchy, gdy przygotowywał jej drinka, chcąc coś powiedzieć, ale nie była w stanie wydukać z siebie żadnego słowa. Niewinny gest dotknięcia jej kurtki podziałał na nią elektryzująco; przez chwilę czuła się jak bohaterka jakiegoś kiepskiego fanficka, w których ostatnio się zaczytywała zamiast sięgnąć po normalną książkę - wujek Lance byłby niepocieszony. Potrzebowała jeszcze chwili, żeby zebrać rozbiegane myśli, stąd też odpowiedź na jego komplement wydobyła się z jej ust z lekkim opóźnieniem. - Zawsze możemy sprawdzić - odparła, wzruszając lekko ramionami. Sama była zdziwiona spokojnym tonem własnego głosu, nijak odpowiadającemu tej karuzeli emocji, która kręciła się w niej coraz szybciej i niebezpieczniej. Odnosiła wrażenie, że daje radę trzymać fason, nawet jeżeli oczy rozświetliły się nieznacznie na widok przygotowanego drinka. Przygoda. Kolorowy napój niezwykle ją kusił, nic więc dziwnego, że od razu wyciągnęła po niego rękę. Spojrzała zaskoczona na Harpera, kiedy przerwał jej w pół drogi. Kto jak kto, ale żeby on też ją pouczał? Czy naprawdę wygląda tak młodo? Czy ma wiek wypisany na czole? Mimo wszystko wysłuchała jego słów i powędrowała za nim zaciekawionym wzrokiem... zauważając dobrze znaną twarz Bastiana. Zmieszała się na moment, na krótką chwilę, jakby zobaczyła tam co najmniej rodziców czy Harrisona. Nerwowym ruchem odgarnęła jasne włosy za ucho, modląc się w duchu do wszystkich znanych bogów, żeby Bastian nie postanowił do nich podejść - czuła, że to byłoby krępujące spotkanie. - Wypiję tyle ile będę chciała, dzięki - skwitowała, w końcu odrywając wzrok od swojej byłej niani. Byłej. Złapała za kieliszek, czując pod opuszkami palców przyjemny chłód szkła. Odważnie upiła trochę wybuchowej mieszanki, a zmieszany alkohol sparzył jej niedoświadczony przełyk. Oczy zaszły jej łzami i w naturalnym odruchu zaczęła cicho kaszleć, jednocześnie próbując to zatuszować. W tym momencie podszedł do niej kolejny mężczyzna, co prawda nie tak znany jak Harper-Jack Dweller, ale... Czy miała dzisiaj powodzenie? To mile połechtało jej nastoletnie ego, tak bardzo domagające się uczuć, wzlotów serca i zwykłego zainteresowania. - Stella, a ty? - Odparła, kiedy tylko opanowała falę kaszlu. Odstawiła kieliszek na barek, jeszcze nie będąc pewna, czy będzie w stanie wypić całość tego specyfiku. Honor mówił jedno, żołądek drugie. Wtedy poczuła wibracje w swojej torebce, więc szybko wyciągnęła z niej telefon, mając nadzieję, że to nie będzie wiadomość od ciotki Dakoty. To ona teraz sprawowała nad nią pieczę i choć wydawała się wyluzowana, potrafiła zamienić się w apodyktycznego opiekuna, chyba jeszcze gorszego od jej matki. To jednak było powiadomienie o aktywności plotkary - stosunkowo niedawno zaczęła ją obserwować, bo zaczęli to robić wszyscy jej znajomi w szkole. Szybko przejrzała wiadomości i zdjęcia, spoglądając co jakiś czas na Harpera. To wszystko było prawdopodobne... Ale czy gdyby była sławna, nie korzystałaby z tych przywilejów? Chyba żadna wiadomość od plotkary nie była w stanie zniechęcić Stelli do tego człowieka, nie w tym momencie. Postanowiła wypić jeszcze jeden łyk paskudnego drinka, teraz jedynie trochę się krzywiąc.
Widząc jak kolejni goście podchodzą do Dwellera, przysunęła się bliżej, by być gdzieś pomiędzy nim a Lucasem - nie mogła stracić dostępu do tak dobrego towarzystwa.- Co w nich jest? - Zapytała Maggie, chcąc zrozumieć tajemnicę ciasteczek (i być może dowiedzieć się czegoś nowego o Harperze). Wtedy zauważyła jakieś poruszenie po drugiej stronie pomieszczenia. Stanęła na palcach, by zauważyć coś więcej, biorąc jeszcze jeden niewielki łyk - im częściej czuła ten specyficzny smak na języku, tym bardziej jej smakowało. - On tak zawsze? - Podpytała, nieszczególnie przejmując się groźbą policji - w porównaniu do tego, co miała okazję już przeżyć, zakłócanie ciszy nocnej nie wydawało się wielkim przestępstwem. Nawet zaczęła się bujać w rytm wygrywanego utworu, czując się coraz lżej.

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Słysząc przyrównanie jego kamienicy - samej w sobie cieszącej się może nieszczególnie pozytywną renomą, a także niepewnym statusem warunków bezpieczeństwa instalacji gazowej i innych ważnych rzeczy,którymi nikt się oczywiście nie przejmował, ale za to mieszczącej w sobie kilka pięknych loftów - do grubego, kasiastego jegomościa, istnej personifikacji amerykańskiego snu oraz skutków podążania za standardową amerykańską dietą, Harper-Jack Dweller z pewnością doceniłby kunszt obserwatorsko-pisarski Browna. Zachwyciłby się zjadliwością metafory, wrażliwością na szczegóły, sarkazmem wylewającym się z kunsztownie dobranych wyrazów. I zapewne ukradłby mu ten pomysł - ot, do wykorzystania w następnej piosence podbitej, nieskromnie i niesprawiedliwie, nazwiskiem jednym. Własnym.
Na rozkręcającym się już coraz bardziej melanżu było jednak już tak głośno, że choćby i w myślach potrafił czytać (choć ta zdolność innym jego gościom ponoć przypadła w udziale), nawet najsilniejsze telepatyczne połączenie nie dałoby się rady utrzymać w obliczu otaczającego go hałasu. Głośniki drżały od basowych pomruków, poprzecinanych ostrym cięciem jazgotu gitarowych riffów. Ludzkie głosy - a z każdą minutą więcej tu było ich, i więcej - kłębiły się gęsto we wszelkich możliwych kątach mieszkania, odbijały od poręczy pnących się do pół-stryszku schodów, wiły w niezliczonej ilości łazienek (tak naprawdę to czterech, wbrew fantazji Everetta, w której liczba ta się zapętlała w nieskończoność), wkradały się do wnętrza okupowanej przez Amber i jej koleżankę lodówki, wypełzały przez okna, zwisały ze stopni pożarowych schodków i spływały po nich na pobliskie parapety, burząc wieczorny spokój sąsiadów. Trudno było usłyszeć własne myśli - a co dopiero poetykę jakąś, albo do drzwi walenie: nieważne, czy stałaby za nim Maggie-nie-Margaret w sukni do ziemi i kowbojkach, Robert i jego obsikana nogawka, czy też Pan Jenkins obuty w bliźniaczo puchate kapcioszki.

Rozproszony i ogłupionyszony całym tym rwetesem, Harper-Jack Dweller nie zdołał zgotować żadnej z wymienionych osób przyjęcia, na jakie, być może, zasługiwały (takiego z kłanianiem się w pas od progu, oprowadzaniem po mieszkaniu, a nawet odbieraniem płaszcza, lub szlafroka przynajmniej - bo nie oszukujmy się, na paltocik to nie była jeszcze odpowiednia pora roku). Dostrzegł ich obecność bowiem dopiero, gdy wemknęły się już do salonu, rozglądając po nim z grymasem, który mógł być chyba oznaką zaciekawienia (lub rosnącej motywacji, by dać sobie w gaz czym prędzej) - to w przypadku Browna, z mieszanką konsternacji i niepewności wypisaną na urodziwejj, acz pobladłej jakoś, twarz - to, rzecz jasna, Maggie się tyczyło, lub ze wściekłością po prostu.

HJ zadarł głowę i wspiął się na palce, wyciągając tak szyjkę swoją chudą i długą, jak i dłoń, wizualnie do tej szyi pasującą (pięć palców białych i szczupłych, drobnymi ryskami nagniotków naznaczonych tam, gdzie opuszka styka się ze struną).
- Maggie! - zawołał, entuzjazmu nawet nie próbując ukryć. Ręka-śmigło, żywo wprawiona w ruch wahadłowy, wciągnęła chyba blondynkę w stworzony przez się wir powietrzny, bo Hartwood faktycznie wkrótce pojawiła się obok. Z książką, zapachem smutku przeżynającym się spod powłoczki dobrze dobranych perfum, i nietęgą miną. Była piękna. Z całą pewnością była najpiękniejszą, i najsmutniejszą istotą, jaką widział w życiu jaka do tej pory pojawiła się na tej imprezie.
Na powitanie Harper-Jack pocałował ją w usta.
- Jezu, Bukowski! - przygarnął książkę do piersi i wytulił tak, jak się tuli szczeniaka, albo zgubiony z pozoru szalik, teraz oddany nam przez dobrotliwego znalazcę - Kurde, dziękuję! Wiedziałaś… Wiedziałaś, co mi przyjemność sprawi, co?
Zamrugał, mgłę wzruszenia przepędziwszy spod powiek (choć autentyzm tego typu emocji u Dwellera zawsze był nieco wątpliwy), i otoczył Maggie ramieniem.
- Hej, wszyscy! To jest moja… - język zapędził się przed zęby, a potem cofnął gwałtownie, brutalnie przez nie przygryziony. Cholera, musiały być na usługach mózgu, który przypomniał, że Maggie nie była przecież jego.
Ale najważniejsze, że była w ogóle.
- Pijemy Dweller-bomby! Nawet… - zawahał się, imię Stelli pogrzebawszy już pod progiem pamięci krótkotrwałej. Oparł się jednak zaraz na podpórce nagłego skojarzenia, że stella to “gwiazda” przecież, po… eee… chyba po włosku…, a ona w tej kurteczce swojej, i z pyłkiem brokatu pod linią brwi wyskubanej ciut-niewprawnie, jak gwiazda się właśnie błyszczała - To jest Stella! Stella, która jest strasznie dorosła, i sama decyduje co, i ile pije, ale i tak będziemy jej trochę-troszeczkę pilnować! Nie dlatego, że musimy… - tu zwrócił się do Stelli - Tylko dlatego, że chcemy, dobra?
Sekundę później przypomniał sobie też o propozycji Stelli. Zdjął więc srebrną kurtkę - on, chuda karykatura samego Jezusa-Zbawcy, z mocnym, ale łykowatym nieco ciałem okrytym teraz tylko materiałem skórzanych spodni i szelkami biegnącymi od ich paska w górę, wzdłuż torsu, do linii ramion - i podał ją dziewczynie - Proszę! Przymierz sobie, proszę, jeśli chcesz! I koniecznie zatrzymaj, jakby pasowała. A ja… Ja… Jeezu, zaraz wracam…

Pan Jenkins i jego dojmująca samotność nie były dla Harpera niczym nowym. I nawet strój noszony przez mężczyznę - zbroja jego codzienna, niezależnie w zasadzie od pory dnia, czy nocy - też nie stanowił zaskoczenia. Nie pierwszy był to raz, gdy sąsiad naprzykrzał mu się z totalnie-absolutnie niezrozumiałej przyczyny. Dweller przedarł się przez tłum do stołu, i wspiął nań - w akompaniamencie cichego stęknięcia mebla - stając zaraz obok sąsiada.
- Panie Jenkins… Kochany mój! - zwrócił się do sąsiada, a potem opadł na kolana - Oddaję panu hołd, jak słowo daję, ale niech się pan nad nami zlituje, i nie wzywa psów, na miłość boską! Nie zasłużyliśmy sobie na to! Jesteśmy tylko grupą młodych…eee… Artystów! Mamy tu zacne grono malarzy, i muzyków, i grafika-komiksiarza jednego, i… - zdzierał gardło coraz bardziej, starając się przekrzyczeć muzykę. Dokoła stołu zbierała się coraz gęstsza widownia (a wiadomo, że to - oprócz ostrych tacos z wegańska jajecznicą, seksu oralnego i dziewięciu godzin niezmąconego snu, najchętniej jedno po drugim - HJ Dweller lubił najbardziej) - I nawet wielkiego literatę! Błagam, niech pan na nas nie donosi, tylko się przyłączy! - jęczał. W końcu poczuł, że potrzebuje wsparcia, więc ryknął ponad tłumem:
Ej, Brown! - Nazwisko Roberta wryło mu się w pamięć tak dotkliwie między innymi dlatego, że oznaczony nim wolumin od trzech miesięcy zalegał smętnie na szafce przy dwellerowym łóżku - Prawdę mówię? Co? Chodź, może byś opowiedział o swoim nowym… eee… - zachwiał się niebezpiecznie, i aż musiał przytrzymać nieufnego, acz nieco spokojniejszego chyba, jegomościa w kapciach - WIEKOPOMNYM DZIELE!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Prawdziwy to przyjaciel, który oferuje drinka bezalkoholowego. Podczas gdy on marzył o napiciu się prawdziwego alkoholu, rozcieńczonego jakiś marnym tonikiem albo zaburzonym oliwką. Pragnął bawić się, śpiewać i tańczyć całą noc, by kolejnego dnia absolutnie nic nie pamiętać. Musiał jednak hamować się, bo Stella, która stała obok niego (obok której stał) wyglądała na bardzo młodą dziewczynę, a w kolejne zadziory z prawem nie miał zamiaru się wpakowywać.
- A zrób mi normalnego! – machnął ręką, uśmiechając się do Harpera najbardziej uroczo jak tylko potrafił. Westchnął ciężko zaraz nosem, oswajając się z myślą, że niespecjalnie ucieszy to Lunę, ale cóż mógł poradzić? I jemu należała się zabawa, czyż nie? A tu? Wszyscy tu piją, więc nawet jeśli nie spożyłby żadnego alkoholu, nałykałby się tego absolutnie cudownego odoru.
Liczył, że niewiasta, która właśnie zrobiła wejście anielskie, wróci właśnie z nim tej nocy do domu, dlatego też z żalem zauważył jak Harper całuje ją. Ot tak, przy wszystkich. Nadzieja prysła, albo jak to mówią: turnus mija, ja niczyja. Lucas był niczyją suką, niestety. Na pytanie Stelli, roześmiał się rozbawiony, choć z każdą kolejną chwilą owa radość zniknęła, a zastąpiła ją głęboka zmarszczka między brwiami i spojrzał na dziewczynę.
- Ja też nie wiem o co chodzi – mruknął do niej cicho, ale zamiast czekać na odpowiedź wyjaśniającą, sięgnął po ciasteczko i wgryzł się w nie rozmarzony. – Mmmmm, przepychota! – zawyrokował, odsuwając się od nich, gdy akurat wszedł nieznośny sąsiad. Podszedł do mężczyzny, ramieniem go obejmując, przestać chichocząc nie potrafiąc. – Paaanie Jenkins, proszę się przyłączyć! O tutaj, Robcio, chodź no, proszę spojrzeć, to jest męska J. K. Rowling, a taka okazja zdarza się abso-kurwa-lutnie rzadko, trzeba korzystać, co nie? O Chryste, te ciasteczka… co w nich jest? – i porzucił sąsiada na rzecz objęcia jednym ramieniem Maggie, drugim zaś Stellę, ale nie żeby je poderwać, a po prostu humanizować się, czy coś w ten deseń. Chciał zdobyć nowych przyjaciół. – Skoro gospodarz nasz jest zajęty, a od Browna wali moczem, może to ja wam zrobię dobrego drineczka? To jest świetny pomysł.
Ignorował już sąsiada, ale zachowywał się trochę ciszej jakby jego zachowanie miało kogokolwiek zgorszyć. Musiał uważać, by impreza nie była zakończona. Wziął przed nią jedną tabletkę szczęścia, która zaczęła w końcu działać, wywołując na jego twarzy szeroki, promienny uśmiech.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

jeden

Świat jest zajebisty z definicji. Życie w zasadzie też, zwłaszcza jeśli w organizmie krąży nieustannie słodkawa małmazja marihuany zmieszanej z Halleluiah-nie-wiedziała-czym, ale było to dobre, dobre, mmm, w zasadzie nie szła a półpłynęła-półleciała pod ten adres który rozmazywał jej się ołówkowymi smugami na strzępku wydartym z reklamówki naleśnikarni, w której ogródku jeszcze przedwczoraj – chyba? czy wczoraj to było? – dokonywała swoim zwyczajem dywanowego nalotu – a może nawet dziś rano? – w celu oczyszczenia pozostawionych przez klientów talerzy z nieraz całkiem całych naleśników i donut(s)ów: życie – zajebiste z definicji – pomaga bowiem takim motylkom jak Gin Morrison, której miejsce jest poza systemem i zwalnia ją z kupowania naleśników i porannych kaw, i słusznie robi, bo Gin nie ma pieniędzy i kiedy czegoś potrzebuje (poza trawką), wtedy się zainteresowuje i zwykle życie (z. z d.) kładzie na nią promień słońca i po tym promieniu prowadzi do chwilowego celu, prawda?
Prawda.
Teraz też ją prowadziło, nie znała Seattle, nie znała zresztą żadnego miasta, miasta były dla niej jak te dłuższe i trudniejszym językiem napisane rozdziały jej skądinąd luzackiej i dość treściowo rzadkiej opowieści o niej samej, przez którą sobie biegła chwiejnie, jakby podlatywała i przysiadała tu i ówdzie, tak jak teraz miała przysiąść na…

Momencik.

Zatrzymała się, zachwiała jak obiekt swobodnie niesiony falami i nagle zaczepiony o jakiś element twardego lądu nabrzeża, wzięła foliowy pakunek, który targała niewygodnie, między kolana i zaczęła grzebać w torbie na rogu jakichś bezimiennych ulic – bletki, tytoń, paczuszki, folijki, rękawiczka bez palców, szyszka, naparstek, lewa połówka banknotu pięciodolarowego (czyli, jakby nie patrzeć, dwa i pół dolca, nie?), cały ten miniburdel spełniający wyobrażenia o damskich torebkach jedynie formą, bo treścią ani trochę, grzebała, grzebała, nie znalazła, cholera, więc kucnęła na środku chodnika, grzebała dalej, cholera, nie ma, więc odłożywszy pakunek obok zaczęła wykładać po jednej rzeczy na chodnik, ktoś przechodząc skomentował, pstrykając w nią uwagą o „tych narkomanach wszędzie już, doprawdy”, grzebała dalej i nagle – a! Kieszeń!
Więc zebrała te nicniewarte drobiazgi, zresztą nie wszystkie, bo właśnie znalazła w tylnej kieszeni szortów oderwaną reklamówkę naleśnikarni, przyjrzała się…
– W zasadzie to jest menu – orzekła pod nosem, obróciła – jest.

210 3rd ave S 98104 Seattle
Har[nieczytelne]weller uro[nieczytelne]y


I nagle uśmiech – karteluch przyprowadził wspomnienie tamtej sceny w naleśnikarni, „Ej Gin!” – hm? – a to Quincy, Quincy we własnej pieprzonej osobie norrrmalnie ja pierdzielę, nawet nie zjarany – tak jak go poznała na festiwalu yyy… gdzie?
Nieważne, Halleluiah nie pamiętała, ani w ogródku naleśnikarni, ani teraz, ani nawet na tymże festiwalu, gdzie Quincy zaprowadził ją za scenę i pili coś, tak… i jarali, i było głośno i był ten długowłosy… gitarzysta? wokalista na pewno, i coś rozmawiali chyba… nie? Pewnie tak, było coś rozmawiane, że „jak będziesz w Seattle, Gin” – Gin! W Seattle!, tylko się wtedy roześmiała, gdzie Gin a gdzie Seattle, ona się porusza z wiatrami, a wiatry wieją wzdłuż towarowych linii kolejowych i autostrad międzystanowych, i zamiatają takimi śmieciuszkami jak Halleluiah raczej między plażami pod Los Angeles a Florydą, gdzie tu Seattle, nie? No i proszę!
Aż się roześmiała w głos, z tym adresem w ręce i głową zadartą. Gdyby akurat miała komórkę, pewnie mogłaby użyć nawigacji (choć nie nie była miszczuniem w te sprawy, wpisałaby pewnie 210 3rd Ave w Topeca i byłby klops), ale zapytała o drogę przechodnia, przechodzień tylko spojrzał, Gin się rozśmiała, spytała innego, a wreszcie tam, potem w prawo i 1st Ave S, 2nd Ave S i wiesz: 3rd Ave S, to proste.

Było prosto, fakt, więc już po godzinie z kawałkiem stała przed drzwiami, a żeby odpalić kolejnego skręta potrzebowała dwóch rąk, więc odłożyła pakunek z prezentem pod drzwi, tam obok, zapaliła i ruszyła przez próg: z twardego lądu miasta, z nabrzeża ulicy – w odmęty muzyki, zapachów, rozmów. Impreza. O to kur wa chodzi!

I nagle pacnęło ją w czoło (od wewnątrz) pytanie – jak, zaraza, rozpozna tego Jacka Harpera Dwellera? czy jak on się… w każdym razie Jack tam był na pewno. I Dweller… o… czy to nie on?
Prawie na pewno on!
Gin, dotąd tkwiąca chwiejnie w progu ślicznego loftu wybiła się piętą naprzód i ruszyła, szybko w swoim mniemaniu, ale w rzeczywistości powoli, bo ćmiący w kąciku skręt wciąż pompował w nią spokój, błogość i poczucie związku z wielką nicością, otaczającą Ziemię płaszczem który naukowcy mylnie nazywają polem elektromagnetycznym – tu zakręt, tu wypad z toru, to podparcie o ramię kanapy czy imprezowicza i wreszcie
– Jack Dweller, nie? Cześć! – ogłosiła, wpierdzielając się maksymalnie w jego pożegnanie z jakimś gościem w kapciach? nie zwróciła uwagi, bo sam H.J.D. miał chyba porównywalne z nią kłopoty z grawitacją i niepotrzebnie chyba zachodziła go od flanki, bo od flanki właśnie najłatwiej o zderzenie, nieznane w skutkach i bezsensowne w sumie, gdyby nie prezent.
– Prezent! – prezent…? – …mam. Miałam. Czekaj, kurwa…
Lekko ją to tylko trochę wybiło, z błogim uśmiechem wciąż wahającym się na ustach zaczęła się rozglądać… no „prezent, Gin, prezent” – Fuck? – gdzie on jest, przecież miała go… nie?
Czy nie?
– Miałam go. Hm – odwróciła się do niego – bezbronna, uśmiechnięta, rozkładając te swoje gałązki na boki w geście „Sorry, ale nie szkodzi, prawda?”, jakaś taka niegotowa w tym bezrękawniku w kolorze będącym sumą kolorów, postrzępionym na krawędziach z odprutymi wykończeniami, pomiętym cokolwiek, krzywym trochę, tu i ówdzie za krótkim, jakby ktoś naciągał go losowo na mokro przed wyschnięciem, w jeansowych szortach do pachwin, przewiązanych pasem i rękawami jakiejś bluzki, i w glanach niegdyś czarnych, teraz szaro-poobijanych. I bez skarpetek, jakby kto pytał. Wbiła grabkę rozcapierzonych palców we włosy, gest miał je przeczesać, ale zapomniał i z tą dłonią w chaotycznych kudełkach podjęła: – No więc ty jesteś Dweller – jakby dopiero miał się tego dowiedzieć, po czym drugą dłoń wycelowała mu w mostek: – Halleluiah!
Amen.
– Ale miałam prezent, nawet wiem jaki. Powiedzieć ci? – w sumie czemu miałby przynajmniej tego nie wiedzieć? tak jak Halleluiah Ginsberg Quinoa Bhagavati Morrison nie wiedziała, że prezent leży sobie u drzwi wejściowych i czeka, i da się znaleźć lub nie, ciekawe, a jak nie, to nie szkodzi, świat jest pełen prezentów, nawet jak nie twoich, to i tak coś dostaniesz, jest okej, jest dooobrze, jest luźno, jest zajebiście z definicji, więc – Masz jakieś alko? – i spadła spojrzeniem z jego twarzy, cokolwiek zmęczonej trudami hedonizmu, na dłonie: a nuż trzyma tam szkło i da je sobie wyjąć jej korzonkowatej porysowanej długopisem dłoni?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Usiadł na kanapie, pomiędzy otyłym, może dwudziestopięcioletnim chłopaku, który chyba umarł, a dziewczyną ubraną w strój cheerleaderki (chociaż chyba dawno z niego wyrosła), popijającą wódkę z lodem. Skinął do niej krótko głową, z dosyć powściągliwym uśmiechem, po czym zerknął na nogawkę swoich jeansów, wilgotną od psich siuśków. Oby skończyło się lepiej, niż zaczęło.
Westchnął ciężko, kładąc dłonie na kolanach i zastanawiając się, od czego zacząć.
Siedział jakiś czas, uderzając dłońmi w kolana w rytm muzyki. Było całkiem nieźle, całkiem znośnie. Może by się czegoś napić? Uniósł wzrok akurat w momencie, w którym do mieszkania weszła Maggie Hartwood. Zmarszczył lekko brwi. Przypominała kogoś, kogo kiedyś znał. Wiedźmę, która chciała rzucić na niego klątwę, gdy skłamał w wywiadzie telewizyjnym, że uratował ją na festiwalu przed terrorystami, a tak naprawdę było chyba odwrotnie. Jakoś tak. Nie pamiętał już dokładnie, bo to było dawno temu i od tamtej pory nie spotkał już tej blondyny.
Powoli wstał, zastanawiając się, czy nie podejść do niej i gospodarza i się nie przywitać. Wypadałoby chyba złożyć Dwellerowi jakieś życzenia.
W połowie drogi do grupki ludzi, w tym jakiejś młodej dziewczyny i jakiegoś blondyna, pewnie jej chłopaka, wyglądali jakby byli w podobnym wieku, do mieszkania wtargnął podstarzały facet w szlafroku, wlazł na ławę i zaczął coś krzyczeć. Robert miał tylko nadzieję, że to nie jest striptizer i nie zacznie się zaraz rozbierać przy akompaniamencie YMCA.
Przystanął, by chwilę go posłuchać, ale zaraz gdzieś z tyłu padło jego imię.
No tak, dzieło. To prawda! Jestem pisarzem i chętnie sprezentuję Panu moją najnowszą powieść z autografem i zaproszeniem na kolejny wieczorek z autorem w księgarni Esy i Floresy Mystery Bookshop.
Wyszczerzył się, poprawiając kilka ciemnych loków, które opadły mu na czoło.
To znaczy nie teraz… Eee… Przyślę Panu pod wybrany adres, oczywiście wysyłka gratis, tylko...

“Paaanie Jenkins, proszę się przyłączyć! O tutaj, Robcio, chodź no, proszę spojrzeć, to jest męska J. K. Rowling [...] ”

Momentalnie odwrócił głowę, w stronę źródła tego głosu. Przyjrzał się blondynowi, mrużąc lekko oczy, z czego jedno delikatnie mu zadrżało, jakby właśnie dostał jakiegoś nerwowego tiku. Męska Rowling? MĘSKA ROWLING? Jeżeli już to King Junior, drugi Masterton, nawet odrobinę młody Barker, ale męska wersja autorki, która zasłynęła serią książek dla dzieci o pokracznym czarodzieju w pinglach, który walczy z beznosym czarnoksiężnikiem? Ta zniewaga… Wtedy jego wzrok przykuło coś małego, co przebiegło przez cały salon i skryło się pod ławą, z której przemawiał sąsiad w piżamie.

Powieka zadrżała ponownie. Zamrugał jeden raz, potem kolejny — jakby łączenie faktów przychodziło mu z trudem.
Zbliżył się nieco do ławy, jakby na chwilę zapomniał o Dwellerze i wszystkich tych blondwłosych osobach wokół niego, o Panu Jenkinsie też na chwilę zapomniał. Liczyło się tylko jedno.
Pochylił się i zajrzał pod stolik, a stamtąd spojrzenie odwzajemniła para oczu należąca do psa. Nie był to byle jaki pies. To był kundel, który bezczelnie się na niego odlał.
Wyłaź — mruknął do psa, po czym zanurkował pod stolik, ślizgając się na brzuchu po czarno białym dywanie. Plecakiem zaczepił o ławę, która o mało co się nie przewróciła. Jak tylko dorwie tego czteronoga, to pokaże mu, co do znaczy olać kogoś ciepłym moczem. Może nie dosłownie, bo przecież nie będzie na niego w odwecie sikał, to by było za dużo, nawet jak dla samego Browna.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<div class="wrapper" style="position: relative;"> <div class="navi"><img src="https://i.imgur.com/NtbMmeg.png" style="border: 1px; border-radius: 15px; width: 480px;"></div>
<br>
<div id="infoi" style="top: 340;left: -37;color: black;padding: 20px;width: 440px;height: 400;margin-left: 105px;z-index: 10;position: absolute;text-align: justify; font-size:10px; line-height:15px; background-color: rgba(242, 189, 234, 0.2);border: solid 1px #c284f5; border-radius: 15px; overflow: scroll; overflow-x: hidden;">Oj, sąsiadowi nie podobała się ta cała impreza, nawet jeśli była na cześć Dona HJ Dwellera, o czym świadczyły krzaczaste brwi ściągnięte do siebie niemal w jedną. Cofnął się szybko, gdy gospodarz klęknął przed nim, bo może i Dweller lubił seks oralny, pan Jenkins już niezbyt. Ta dzisiejsza młodzież jakaś taka zepsuta jest przeokropnie! Nigdy nie przepadał za muzykami, bo wciąż rozpusty były nad jego sufitem. Raz ktoś zarzygał mu balkon i to była chyba właśnie impreza gwiazdkowa. Pamiętał ją doskonale.
I o mały włos, a przekonałby się do bycia w porządku, gdy zobaczył pana Browna! To jego u l u b i o n y pisarz! Widział go na żywo po raz enty, ale prywatnie, a na podpisywaniu książek to zupełnie co innego! Oczy mu się zaświeciły, policzki zarumieniły i nagle jakby tak złagodniał. Uśmiechnął się lekko nawet, wyciągając dłoń ku pisarzowi, by potrząsnąć ją dumnie.
- Panie Robercie… panie Brown, bardzo cieszę się, że mogę pana poznać osobiście – powiedział zaaferowany, szczęśliwy niemal jak dziecko. Te urocze chwile przerwał jakiś blondyn, którego nie znał, ale wydawał się równie wielkim wariatem i pijakiem, co Dweller. Chaos, jaki zapanował, był ponad racjonalne myślenie pana Jenkinsa, sąsiada w szlafroku i z rękoma drżącymi od ekscytacji i złości równocześnie. Powiódł wzrokiem za ulubionym pisarzem, któremu ewidentnie nie podobał się sposób mówienia o nim jako o męskiej J.K. Rowling. Przyznać musiał, że coś w tym było. Była popularna, pomysłowa i trochę kontrowersyjna ostatnimi czasami.
Przesunął się w przejściu, by ustąpić miejsca kolejnej młodej damie, która pewnie była niepełnoletnia jak spora część gości. Prychnął, wyciągając telefon z kieszeni szlafroczka, zerkając jeszcze z zawodem na Roberta Browna, który udawał zabawę w koszary i czołgał się pod stolikiem. Pan Jenkins wszedł na fotel i wydarł się.
- CIIIIIIISZAAAAAA! KONIEC IMPREZY! DZWONIĘ PO PSY! Znaczy się po policję. Ale dzwonię! Macie ostatnią szansę, by się rozejść! – ogłosił donośnym rykiem, powodując jeszcze większe zamieszanie wśród gości. Nie chcieli być spisani przez policję czy trafić na dołek! A co powiedzą rodzice tych młodziaków, spożywających alkohol ze starszymi, samotnymi mężczyznami? Sprawa ta niestety podsuwa się już o sąd.
Ale przynajmniej będzie już spokój od imprez.

</b></div></div>

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Alkoholgrzesznicy jak okiem sięgnąć, niepełnoletnie niewiasty i starzejący się dewianci. Mieszanka iście wybuchowa, kolorowa i jakby tak zastanowić się chwilę - niepokojąca. Bo czy Maggie Hartwood ostatnio na głos nie przyznała, że jest alkoholiczką? I czy nie zrobił tego Harper-Jack, Lucas, a i kilkoro innych, którzy winni, ale uciekali przed prawdą? Sami hipokryci.
No nic. Święta nie była, a i nawet nie kryła się z tym zbytnio, do restauracji chadzając po lampkę wina dla kurażu i coś szybkiego na przegryzkę. Ostatnio wszak nawet, widząc starą znajomą, prawiła na temat degustacji (alkoholowej rzecz jasna), tonem znawcy (i to jakiego), niedoszłej barmanki (do tego się nie nadawała).
Wzrok jej przechadzał się po znanych, mniej znanych i w zasadzie samych nieznajomych twarzach, nawet sprawy sobie nie zdając, że Bastian też tu, o, w kuchni za rogiem schowany, taki niby przyjaciel, a nic, słowem się nawet nie zająknął.
Głową skinęła zachęcająco w stronę Stelli, Lucasa, Roberta też którego przysiąc by mogła, że gdzieś widziała(!) i Harpera-Jacka rzecz jasna, ciasteczka wysuwając tak gdzieś na środek, o ile wianuszkiem ją raczyć chcieli otoczyć. I Halleluiah, co o prezencie mamrotała, który niby wzięła, a zapomniała, też zaproszenie dostała - marihuana ponoć dobra na pamięć. Tak gdzieś słyszała albo sama sobie wymyśliła. To nieważne akur, aat.
- Zioło - wytłumaczyła pokrótce, ramiona wznosząc do góry, do dołu opuszczając, głos jednak ściszyła, w razie gdyby pan Jenkins postanowił jeszcze DEA oprócz zwykłej policji na nich napuścić, choć śmiała twierdzić, że i on, stary pryk by się na ciasteczka skusił, o ile dobrze by się nim zajęło. Ale do tego trzeba mieć rękę, nie byle jaką, jak do roślin i dzikich zwierząt, a za takie w tym momencie miała ów postać z nadwagą, odzianą w szlafrok i niepasujące do żadnego z nich kapcie.
- O to, to, kobiety same powinny dbać o własny interes - słowa uznania wydarły się z jej ust, w stronę Stelli, choć jej wygląd świadczył o tym, że jeszcze pełnoletności nie osiągnęła. Ale to nic, one - kobiety, muszą trzymać się razem, a nie dawać sobie dyktować warunki. Nie po to te wszystkie lata walk, więc jak chce pić to niech pije ile chce! A potem się będą martwić, za włosy trzymać jedna drugą. Inicjację trzeba przejść choćby miała nie należeć do najprzyjemniejszych.
- Bierzcie, jedzcie - zachęciła pospiesznie, co by ciasteczek się wyzbyć i wszelakich śladów zbrodni. Pana Jenkinsa jednak nie zaprosiła, zwłaszcza, że przytłoczona trochę była tymi tłumami, więc głos jej odjęło na moment, choć przeważnie zabierała go głośno w każdej sprawie.
Niemniej po chwili namysłu, z dweller-bombą w dłoni, uznała, że może lepiej byłoby go zabrać w tej sprawie, nim szturmem jeźdźcy apokalipsy w odblaskowych kamizelkach, Ci niekoniecznie z drogówki, ale z okolicy nieopodal, wpadną i zakończą imprezę.
- A może by go tak zakneblować i związać? - podsunęła szeptem niebanalny pomysł, który czasowo mógł się wydać zgoła nienajgorszy. Potem naćpać dostępnym arsenałem i odstawić na dedykowaną wycieraczkę, by rankiem stwierdził, że to wszystko było mało przyjemnym, niezwykle prawdopodobnym (o czym świadczyły kałuże rzygów pod oknem i na cudzych parapetach) snem.
- A gdybyśmy tak na ugodę poszli? My ciszej, Pan jakieś fanty dostanie i wszyscy będą zadowoleni? - ugodę nieśmiało zaproponowała, starając się usilnie, by głos jej przedarł się przez tłumną wrzawę i dotarł do uszu, które w otoczeniu rzadkiej koronki z włosów, zdawały się być karykaturalnie odstające.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

ODPOWIEDZ

Wróć do „Afera u Dwellera”