WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Outfit

Pewnie Cię bolą oskrzela, a teraz dymem je czule Opatuliłaś
i zamawiasz sobie wódkę z Redbullem
Latacie po mieście jak Bójka, Bajka, Brawurka
Dźwigając swoje atrybuty: wóda, szampan, bibułka


Opadające na szczyty gór chmury, wyglądały jak urocze kołderki. Przyglądała im się jak zawisły w miejscu, zbierając się do pierwszych opadów. Wzrok ukryty za szkłami złotych ray ban’ów, przesuwał się spokojnie po krajobrazie,, którego widok rozpościerał się tuż przed nią. Oparta wygodnie o samochód, obracała w palcach czarnego papierosa, co jakiś przysłaniając sobie widok dymem. Podeszwa czarnych air maxów stukała w nerwowym geście. Ale przecież nie spóźniał się. To ona była zbyt wcześnie. Bo w domu powietrze było jakieś zbyt ciężkie. Więc złapała kluczyki od mercedesa i ku uciesze Valerii Saint Verne pojechała na spotkanie z Mahoney’em. Jeszcze przed wyjściem musiała wysłuchać całej tyrady o tym, żeby zachowywała się przyzwoicie i żeby ten przypadkiem nie rozmyślił się ze ślubu. Jakiego kurwa ślubu!? W każdym razie Felka pokiwała tylko głową, machając ręką i uciekła do garażu zanim matka zaczęła by jakiś temat o dzieciach, nie daj Boże.
Więc uciekła. Tu. Za miasto, gdzie widoki były uspokajające. Bo czasami musiała oderwać się od zgiełku miasta, od warkotu silników i dusznego powietrza aglomeracji. Tu szumiały tylko drzewa, śpiewały ptaki i chmury piętrzyły się na szczytach gór, próbując ją chyba przestraszyć. Ale nie zamierzała się ruszyć. Wszystko było lżejsze w tym miejscu. Więc umówili się tu, chodź musiała wytaczać do przyjaciela masę przekonujących argumentów. Może ta droga restauracja… Albo jakiś klub prestiżowy.[/b] Ale namówienie okazało się znacznie łatwiejsze kiedy powiedziała, że w nagrodę zapozna go z koleżankami-modelkami.
Dźwięk silnika wyrwał ją z rozmyślań. Odczekała chwilę, aż zatrzasną się drzwi i odwróciła więc głowę spoglądając prosto na wyprostowaną sylwetkę dobrze znajomego chłopaka. Uśmiech rozciągnął jej wargi pomalowane bordową szminką, a głowa przechyliła lekko w bok.
- Już myślałam, że się nie doczekam. - Przekręciła oczami, ale nie była pewna czy zobaczył przez szkła. Nie było tu oprócz nich nikogo. I może lepiej. Czasami trzeba było odpocząć od ludzi. - Pozdrowienia od teściowej. - Dodała z rozbawieniem, podciągając okulary na głowę. Będą im musieli kiedyś powiedzieć, prawda? Wcisnąć kit, że to nie to i się rozstali. Może ojca to nie ruszy? Może nie będzie zbędnych pytań i nieprzyjemnych słów. W końcu będzie trzeba im powiedzieć…. że jest ktoś inny….
- Widzisz, jak pięknie? Podziwiaj widoki! - Rozłożyła ręce z zaczepnym uśmiechem. Miejsce było piękne. Przynajmniej dla niej. Bo on pewnie miał trochę inne spostrzeżenia ale trudno. Po tylu latach już się chyba powinni przyzwyczaić do swoich dziwactw, nie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Richiemu od zawsze wydawało się, że wyjątkowo dobrze potrafi przekonywać ludzi do zmiany zdania. Przecież urabiał bez problemu matkę, kiedy rzekomo miał szlaban i nie powinien ruszać swojej platynowej karty żeby kupić kolejne bezsensowne gadżety z wielkim markowym logo, i przecież z łatwością przychodziło mu wmawianie ojcu, że lepiej będzie jeśli jednak skończy swoją studencką karierę na tym dyplomie z zarządzania, a potem od razu wejdzie do zarządu firmy, żeby zarabiać pieniądze zdobywać powoli doświadczenie. Naprawdę dobrze mu to wszystko szło. Czemu więc Felicii nie potrafił odmawiać? I kiedy proponowała jezioro, po dwóch marnych próbach zmiany miejsca spotkania tak po prostu się... zgodził? Założył ten swój mało wyjściowy dres, skoro i tak jedynie jechali nad Tipsoo Lake, a nie do jakiejś drogiej i dla normalnych ludzi nieosiągalnej restauracji, ubrał Dolara w kupione ostatnio szelki Gucci i wziął pierwsze lepsze kluczyki do auta, nie sprawdzając nawet którym dzisiaj podjedzie. Zdarzało mu się w końcu w ramach zabawy losowo łapać za pierwsze lepsze z brzegu, dopiero w garażu sprawdzając na jaki samochód trafił - rozrywka bogaczy, nie? Niezrozumiała dla większości, a jednak tak często wybierana przez Richiego. Bo jaka w tym frajda, skoro od początku miał wiedzieć, że po raz kolejny będzie zwracać uwagę wszystkich przechodniów jadąc swoim Bugatti?
Ale tak. Wziął pierwsze lepsze kluczyki i tym sposobem, z Dolarem na siedzeniu pasażera przypiętym oczywiście we wszystkie te psie pasy, które miały go chronić gdyby Richie postanowił po raz drugi rozwalić się na drzewie, wyjechał z garażu najnowszym Camaro, Bugatti zostawiając tym razem w środku. Nie śpieszył się, nawet jeśli podświadomość sugerowała mu, że nie ma zbyt wiele czasu a Felicia już pewnie i tak jest na miejscu. Zawsze była, zawsze go wyprzedzała i nigdy nie kazała na siebie czekać, co imponowało mu od samego początku, wywołując w środku takie dziwne uczucie zazdrości, szczególnie kiedy po raz kolejny z czyichś ust słyszał poważnie Richie? znowu spóźniony? Nigdy jednak nie potrafił zebrać się szybciej, wybrać ubrania wcześniej i wyjść z dwudziestominutowym zapasem, mając ten czas, którego zawsze mu brakowało. Ale hej, wreszcie dojechał, spóźniony zaledwie kilka minut i z szerokim uśmiechem, który w jakiś sposób miał Feli wynagrodzić to czekanie. Dolara oczywiście wziął na ręce, puszczając go dopiero kiedy zamknął St. Verne w swoich objęciach, ignorując jednocześnie te słowa, że miałaby się go nie doczekać. Zignorował też fakt, na tyle na ile w tym momencie potrafił, że ubodło go to po raz kolejny i zaciskając zęby tylko wzruszył ramionami. To nic takiego, nie? Każdy się przecież czasem spóźnia. Felicia też. Prawda? – Oooo dzięki. Nie zapraszała na żaden obiad przy okazji? – wydusił wreszcie, wypuszczając dziewczynę ze swoich ramion i przybierając na twarz niemrawy uśmiech. Nie dlatego, że męczyło go to udawanie a rodzinne obiady w domu St. Vernów były czymś, czego szczerze nie znosił - bo tak naprawdę to lubił, okej? Nie lubił tylko tych wszystkich pytań o ślub, rozmów o tym gdzie mogliby się pobrać i czy zamieszkają potem w domu Mahoneyów czy znajdą coś swojego. Nie lubił z dosyć prostego powodu - bo nic z tych rzeczy nigdy nie miało się wydarzyć, a on miał dopiero dwadzieścia lat. I jeśli kiedykolwiek weźmie ślub, to nie wcześniej niż za dwadzieścia kolejnych. – Dobra no pięknie jest, masz rację – niechętnie ale w końcu też przyznał, zerkając kątem oka na Dolara, który chociaż był na smyczy, już wpadł w jakieś krzaki. – O jezu Dolar, chodź tu! DOLAR! – krzyknął raz i drugi, na chwilę odchodząc od Feli i biorąc szczeniaka na ręce, skoro i tak raczej nie zamierzali tu stać i tak po prostu wpatrywać się w jezioro. Bo nie zamierzali, prawda? – Coś się dzieje Felka? No wiesz, stęskniłaś się czy jak? – wypalił jeszcze, przybierając już ten głupi uśmiech i chyba całkiem zapominając o swoim małym spóźnieniu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Felicia St. Verne była niezwykle uparta. I Richie po tylu latach na pewno doskonale to wiedział. Przecież przeżyli ze sobą znacznie więcej niż może się wydawać. Na przykład liceum. Od pierwszego dnia pokazywała mu, że jest uparta kiedy bili się o miejsce przy oknie. I czasami zastanawiała się czy naprawdę odpuszczał dla świętego spokoju czy dlatego, że jednak trochę ją kochał. Ale nie tak jak kocha się drugą połówkę, a przyjaciółkę. Liceum było miłym wspomnieniem, do którego lubiła wracać. W większości zawdzięczała to właśnie Mahoney’owi, który sprawiał że ten czas w szkole nie był taki tragiczny. Ale przecież znali się, całkiem dobrze więc może dlatego zbyt długo się nie kłócił tylko przyjął miejsce spotkania? Nie ważne. Dobrze, że przyjechał. I to jeszcze z Dolarem. A na świecie nie było niczego co by tak mocno poruszało jej serce jak psy. Przytuliła go, pogłaskała psa i uśmiechnęła się szeroko. A widząc jego dziwną minę na jej komentarz znowu przekręciła oczami.
- No nie rób takiej miny już. Przecież wiesz, że zawsze na Ciebie poczekam. - Odgarnęła mu kosmyk włosów z czoła. Ale mówiła szczerze. Często się spóźniał, ale ona zawsze czekała i nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło żeby tego nie zrobił. W końcu musiał przyjść, bo przecież by jej nie wystawił? A jakby wystawił to by wpadła do niego na chatę i przetrąciła mu nos. Ale tego chyba też powinien być świadomy….
Nie zapraszała na żaden obiad przy okazji? No nie mogła nie parsknąć na to pytanie. W końcu Valeria na każdym kroku się upominała o spotkania. Zaproś go na obiad, na kolację. Na śniadanie też może zostać, przygotujemy mu pokój dla gości. Czasami nawet miała wyrzuty, że go w to wpakowała nawet jeśli zwykle te kolację przebiegały spokojnie. Jakby chcieli udawać, że są normalną rodziną. Robili dobrą minę do złej gry, grając w ten swój głupi teatrzyk przed Richie’em.
- Zapraszała. Codziennie zaprasza. Więc któregoś dnia wpadnij. - Znów poudają przed nimi, że są w sobie szaleńczo zakochani, a na te wszystkie pytania o ślubie będą wzruszać ramionami i z szerokimi uśmiechami kiwać głową w środku przekręcając na to oczami, bo przecież nic takiego się nigdy nie wydarzy. Odkąd matka sama sobie dopowiedziała co nieco, przestała ją umawiać na kolejne randki i spotkania. Więc raz na jakiś czas mogli po udawać, prawda? Potem wyskoczą do klubu by się odstresować.
Uśmiechnęła się szeroko, kiedy przyznał jej rację i po chwili spojrzała za ramię przyglądając się jak bierze szczeniaka na ręce. Promienny uśmiech rozświetlił jej twarz, kiedy ruszyła w ich stronę wyciągając ręce… po psa oczywiście. I kiedy ta przeurocza kulka futra i miłości znalazła się w jej ramionach, przytuliła go do siebie, jedną ręka głaszcząc po łbe.
- Oczywiście, że się za nim stęskniłam. Muszę korzystać póki jest jeszcze taki malutki, bo zaraz urośnie i już go nie będę mogła tak przytulać. - Wyszczerzyła się do przyjaciela. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że mówił raczej o sobie, dlatego po chwili puściła Dolara na ziemię, oczywiście głaszcząc bo jeszcze chwilę za uchem, następnie spoglądając na chłopaka i klepiąc go lekko w plecy. - Chodź, przejdziemy się. Powietrza trochę złapiesz. Przyda Ci się kontakt z naturą. - Miała dziś naprawdę rewelacyjny humor. Zwykle ten jej dopisywał kiedy spotykała się z nim, nie ważne czy w szkole czy teraz. Owinęła ręce wokół jego ramienia i westchnęła cicho. Uwielbiała spacery w taką pogodę, kiedy powietrze było wilgotne, a ciężkie deszczowe chmury wisiały nad nimi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niby od niechcenia pokiwał głową, zdając sobie sprawę, że Fela faktycznie zawsze poczeka, tak jak zawsze do tej pory czekała. Nigdy nie zdarzyło mu się spóźnić na tyle, by w końcu wróciła do domu, nie dając znać albo pisząc krótkiego smsa, że spotkają się innym razem. A może zdarzyło, ale miała niezwykłe pokłady cierpliwości i zamiast zrobić to, co zrobiłaby każda inna na jej miejscu, dzielnie na Richiego czekała?
Nie zmieniało to jednak faktu, że tym razem spóźnił się niewiele, a na dodatek z Dolarem, na którego równie dobrze mógł zgonić całą winę, chcąc się jakoś w oczach St.Verne wybielić. Bo nie chciał dać się ubrać, bo musiał zjeść jeszcze swojego kurczaka gotowanego na parze. Nie, chwila, Dolar serio jadł jakieś kurczaki na parze? – Zawsze? – powtórzył jednak, nie kombinując w nadmiarze i dając psu spokój, przynajmniej na tę krótką chwilę kiedy biegał po trawie i piasku, a Richie już w myślach panikował, że pobrudzi mu skórę w samochodzie. Bo przecież, tak jak zwykle, w drodze powrotnej też usiądzie na miejscu pasażera i też dzielnie będzie oglądać widoki za oknem, kiedy wyciągnie wystarczająco mocno pyszczek. – Będę na pewno. Powiedz od razu Valerii, żeby już Ci więcej nie truła – zacmokał w powietrzu, wyjątkowo luźno podchodząc do tematu, który dla wielu mógłby być zwyczajnie niekomfortowy. Jemu jednak nigdy nie przeszkadzało żeby dla dobra Felicii chwilę poudawać, objąć ją tak, jak nie obejmował nikogo innego, pozwolić sobie na coś więcej i cały wieczór snuć plany, których nigdy nie zrealizują. Tylko po to, by potem zostać na noc, nie w tym pokoju dla gości, który tak często był dla niego przygotowywany, a sypialni Felki, z nią obok siebie. Albo nie, nie tylko po to. W końcu nie dlatego dalej udawał jej chłopaka, prawie tak idealnie jak państwo St.Verne udawali wielką szczęśliwą rodzinę za każdym razem kiedy pojawiał się w ich domu. Więc... tak właściwie, to po co to robił? Bo....?
No właśnie. Bo... CO? Dobrze, że jeszcze nigdy nikt go o to nie zapytał, bo zwyczajnie żadnej odpowiedzi na coś takiego nie miał. Bo wcale mu to nie przeszkadza? Nie, czegoś takiego nie powinien mówić. Bo lubi pomagać Felce? Też nie, to akurat nawet nie było prawdą. Znaczy tak, gdyby mógł, to pomógłby jej w każdej sytuacji w której tej pomocy by potrzebowała, ale czy serio z takiego właśnie powodu przez tyle miesięcy udawał zakochanego w niej chłopaka? Nie, niemożliwe. Tak więc po prostu nie wiedział dlaczego i koniec, kropka. A póki nikt go nie pytał, nawet nie musiał się zastanawiać. – Felaaaaaa – pogroził jej palcem, kiedy pytanie rzucone chwilę wcześniej przekręciła na swoją korzyść i kiedy Dolara odstawiła z powrotem na wilgotną jeszcze ziemię. – Ja go specjalnie biorę na ręce, żeby mi potem tapicerki nie pobrudził, A TY PRZECIWKO MNIE? – udał oburzenie, choć tak naprawdę nawet trochę był oburzony tą wizją brudnego auta, które pewnie i tak co drugi dzień lądowało na myjni. – Nie wiem co Ty mi właśnie sugerujesz. Jakbym nie miał z nią kontaktu na co dzień? – no nie, w sumie to nie miał. – Dobra już chodź. Tam? – wolną ręką wskazał jakiś punkt bliżej wody, by po chwili, ledwo trzymając Dolara w drugiej, zarzucić ją na ramię Felki, którą przyciągnął bliżej siebie. – Pamiętasz że zaraz mam urodziny, nie? Więc lepiej proś już Floriana żeby jakąś sukienkę Ci uszył, bo będzie IM-PRE-ZA – jedno porozumiewawcze spojrzenie i mogli ruszyć przed siebie, z boku pewnie i tak wyglądając dokładnie jak taka para, którą przed rodzicami dziewczyny udawali. – Myślisz że mogę ją zrobić na jachcie? Bo jeśli tak to musiałbym sprowadzić tu któryś, żeby każdy mógł wbić. No wiesz, nie każdego STAĆ na to, żeby pojechać z nami na Bora Bora – a to pewnie tam Richie wymarzył sobie spędzić swoje dwudzieste urodziny, jak na burżuja przystało. – A może skoczymy tam kiedyś razem, co?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Anielska cierpliwość bez wątpienia była jej atutem. Ale z takiej rodziny musiało się wynieść przynajmniej jedną pozytywną cechę, która się wykształtowała przez to całe gówno w domu. U niej była to cierpliwość. Równowaga i opanowanie, które ciężko było zachwiać. Matka i ojciec pielęgnowali tą umiejętność, więc po 20 latach była prawie że perfekcyjna. Ale na Richiego czekała również z innych powodów… Grono jej bliskich było okrojone. Mało było osób, którym ufała i którym pozwalała wejść do swojego życia na dłużej. Zbyt często ktoś zawodził, odchodził, okazywał się zupełnie inny. Więc o tych, którzy mieścili się w tym małym kółeczku skrzętnie dbała. Nie odpowiedziała na jego retoryczne pytanie bo przecież zdawał sobie sprawę z odpowiedzi. Uśmiechnęła się tylko, obserwując wesołego szczeniaka który rozgrzewał jej serce.
- Naprawdę uważasz, że Valeria i nie trucie mi się jakoś łączy ze sobą? - Spojrzała na niego z rozbawieniem. Niestety ale matka miała okropną tendencję do zawracania jej dupy o kompletnie nieznaczące rzeczy. Jak na przykład ślub. Mogę pomóc Richardowi w wyborze pierścionka zaręczynowego. Usłyszała to chyba ze sto razy w ciągu ostatniego tygodnia. Niejednokrotnie miała ochotę powiedzieć jej, że pierścionek się nie przyda bo nie wezmą ślubu. Powiedzieć jej wszystko, całą prawdę. O tym, że kiedy mówi do kogo wychodzi to zwykle kłamie. Nie idzie przecież do Mahoney’a, a gdzieś gdzie dla rozumu matki byłoby to niepojęte. Do Devona. Ale pociągnęłoby to za sobą ogrom konsekwencji, które spadłyby na nią, na Fletchera i jeszcze nie daj Boże Richiego. Czasami zastanawiała się dlaczego w zasadzie się na to wszystko zgadza? Na te niezręczne kolację, na których Pani St. Verne nie ma zahamowań i wypytuje o wszystko o co tylko może. Na te niekończące się pytania o ślub, mieszkanie, kolor garnituru i ilość karatów w diamentowym pierścionku, który przecież już POWNIEN DAWNO być na palcu Felicii. Uważaj mamo, bo się możesz zdziwić….
Przewróciła rozbawiona oczami na jego marudzenie. W końcu Dolar był tak niesamowitym i słodkim stworzeniem, że nawet pobrudzenie skóry w aucie byłoby uroczę. Znaczy ona tak myślała, bo Richie chyba jednak nie podzielał jej zdania….
- Skoro tak bardzo przeraża Cię wizja ujebanej tapicerki to wezmę go do siebie do auta. - Zaproponowała, wskazując odruchowo głową gdzieś za Ciebie gdzie zaparkowany był mercedes. Nawet jak pobrudzi fotel, to ktoś go do jutra wyczyści.
Posłała mu sceptyczne spojrzenie, śmiało twierdząc że z tym kontaktem na co dzień może być różnie. Bo w końcu całkiem nieźle go znała. Mimo tego, uśmiechnęła się kiedy przyciągnął ją do siebie i oparła głowę na jego ramieniu na chwilę. Oczywiście, że pamiętała o jego urodzinach. Miała zaznaczone w każdym kalendarzu o nich i już miesiąc przed myślała nad prezentem. Bo przecież musiał być wow. Tylko, że szanowny Richard Mahoney miał już chyba wszystko. No może poza słoniem, ale przecież nie kupi mu Trąbalskiego… Chociaż…
- Co chcesz w prezencie? Striptizerki czy drogą wódkę i striptizerki? - Chmury wiszące nad nimi ciemniały, strasząc deszczem a lekki wiatr który właśnie się zerwał był niczym potwierdzenie tych obłokowych gróźb. Ale oni zdawali się tym nie przejmować. Ona uwielbiała spacery w deszczu. Kiedy zimne krople spadały na ciepłą skórę, a szum zagłuszał wszystko wokół. Bała się tylko, że przyjaciel wcale nie podzieli jej entuzjazmu gdy się rozpada… Zakodowała, by napisać do Florka o kieckę. - Oczywiście, że możesz. Stać Cię. Poza tym, imprezy w domu są już oklepane. Bądż oryginalny. - Podsunęła zastanawiając się czy zapytać Devona czy poszedłby z nią. Tylko co Florian na to… i jak to wytłumaczą? Bora Bora wyrwało ją z chwilowego transu. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. O tak, przydałyby jej się wakację.
- No przyznaj się głośno, że po prostu chcesz popatrzeć na mnie w bikini. - Jej twarz rozświetlił szeroki uśmiech, ale ochoczo zaraz przytaknęła. W końcu stać ich było na weekendowy wypad na wyspy. I chociaż nie przepadała za ciepłem to wizja paru dni wygrzewania się w promieniach słońca, pływania w oceanie, drogich szampanów i w spokoju od rodziców była wręcz boleśnie kusząca. - Ale teraz narobiłeś mi ochoty, więc musisz mnie zabrać…. - Dodała po chwili, pstrykając go w nos.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

[3]

Sobotnie popołudnia.
Czas spędzany z rodziną, z tak zwaną drugą połówką - choć w opinii Phoenix określenie to brzmiało koślawie i jakoś idiotycznie, w gronie przyjaciół. Czas na relaks, na zmianę garsonek na wyciągnięte dresy, eleganckich pantofli na miękkie skarpety z kolorowej włóczki. Czas na nadrabianie zaległości w czytanej właśnie książce, zanurzenie się w fabule ulubionego serialu z Netflixa, bezsensowne może, ale jakże rozprężające otwieranie kolejnych okienek przeglądarki prezentujących te mądrzejsze i te mniej ambitne filmy YouTube'rów tak słynnych, jak i tych ledwie początkujących.
Czyż nie tym właśnie... Zajmowali się normalni ludzie?
Normalni, mimo powszechnej trudności w zdefiniowaniu, co to słowo ma tak naprawdę niby znaczyć, czyli tacy, którzy mieli jakieś życie poza pracą. I jakąś rzeczywistość, do której chcieli po tej pracy wracać.

Pojęcie "wolnego czasu spędzanego z bliskimi" znane było Phoenix Grace Farrell raczej z teorii, niż z praktyi. Nigdy nie miała wielu przyjaciół - nad wiek dojrzała, uparta, w większości dyskusji kurczowo uczepiona własnego zdania i rzadko kiedy skłonna posłużyć się młodzieńczym konformizmem, by dopasować się do danej grupy rówieśniczej, większość czasu spędzała otoczona książkami, zatopiona we własnym świecie, na który składała się głównie medycyna. Oczywiście, do pewnego momentu była Molly, starsza siostra, absolutne przeciwieństwo Phoenix, która konsekwentnie wyciągała młodszą dziewczynę to na kręgle, to na spotkanie ze znajomymi, to na zakupy. Ale potem ich drogi zaczęły się coraz bardziej rozchodzić, a w końcu - nielogicznie i niespodziewanie - Molly odeszła.
Nie, nie odeszła. Umarła.

Oprócz Molly był też oczywiście Bastian. Kiedyś. Jeden z dwojga przyjaciół potrzebny Farrell do funkcjonowania jak tlen, zawsze dostępny, zawsze obecny, zawsze blisko - nawet jeśli tylko na drugim planie (tak fizycznie, pilnujący jej spod ściany na jakiejś imprezie, jak i metaforycznie, zawsze gdzieś w kącie jej podświadomości). Ale czy dziś Phoenix mogła go jeszcze nazywać przyjacielem? Po trzech latach w trakcie których tak potwornie go potrzebowała, a podczas których nie zamienili ze sobą nawet słowa?
Oprócz Bastiana byli także mężczyźni. Często znani jej tylko z imienia - nie zawracała sobie zwykle głowy zapamiętywaniem nazwisk, bo i po co? - ot, szybkie remedia na zaogniony ból. Ale żadna i ich ostatnimi czasy jakoś ubywało... A Phoenix Farrell zostawała powoli zupełnie sama.

Ale do czasu. Do dnia, w którym - w majowe popołudnie rozżółcone pierwszym prawie-letnim słońcem - Phoenix Farrell wybrała się na przebieżkę na dwóch nogach, a wróciła z niej na trzech - jeśli za nogę uznać można długi i gruby patyk znaleziony na parkowej polance, ot, ekwiwalent medycznej kuli. Lekkie zwichnięcie kostki nie było może spełnieniem jej marzeń, ale wiązała się z nim pewna niespodziewana korzyść - z chodnika pomogła bowiem dziewczynie podnieść się pewna blondynka o śmiesznej grzywce zachodzącej na duże, ładne oczy w morskim odcieniu niebieskiego.
Ariel Darling. Farrell nigdy wcześniej nie spotkała nikogo o takim nazwisku. I o tak zaraźliwym śmiechu oraz zażarciu, z jakim dziewczyna nie poddała się w próbie utrzymania kontaktu, choć Phoenix - nawykowo - kilkukrotnie próbowała ją odtrącić.
Tak jakoś wyszło, że w minione lato niejedno popołudnie spędziły razem, na spacerach (gdy Phoenix odzyskała władzę w kostce) i piknikach na Alki Beach. I choć mogło się wydawać, że mniej zachęcające warunki pogodowe mogą skutecznie zniechęcić dziewczyny od spotkań...
To przecież nie o pogodę się tu rozchodziło, a o bliskość.

- Hej, Darling! - zatrzymawszy swojego Forda (jeśli ktoś był wyrozumiały, samochód mógł uchodzić za antyk - jeśli zaś ktoś był realistą... raczej za stertę złomu chyba tylko cudem poruszającą się po szosie) pod domem przyjaciółki, Phoenix opuściła szybę po stronie pasażera i przechyliła się przez siedzenie w stronę stojącej na zewnątrz dziewczyny - Gotowa na przygodę? Mam kanapki i lemoniadę! I coś mocniejszego, jak już dojedziemy... - roześmiała się, otwierając drzwi tak, by blondynka mogła wsiąść do pojazdu. - Ty będziesz dziś didżejem, ja kierowcą, stoi?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W nocy temperatura spadnie poniżej zera, może dojść do oblodzenia dróg i chodników.

O aktualnej pogodzie informował męski głos wydobywający się ze starego radia, które na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie złomu nadającego się jedynie do odrzutu. Pomijając to, że niewątpliwie posiadała słabość do staroci, ten grat miał dla niej wartość sentymentalną. Kawa, przy dźwiękach rozbrzmiewających ze starego sprzętu, smakowała po prostu lepiej. Nawet prognoza pogody była do strawienia, a wydawać by się mogło, że obcując z nią na co dzień podczas programu na żywo, nie będzie sprawiać jej to przyjemności. Trochę jak u prostytutek - zawsze ją zastanawiało czy potrafią później cieszyć się seksem? No może nie zawsze, to byłoby niepokojące, ale kiedyś przemknęło jej to przez myśl.

…a dla państwa na dobry początek dnia - kieszeń pełna blasku słońca.

— Ugh — mruknęła z grymasem wkradającym się na jej twarz. Chcąc przełknąć niesmak po kilku pierwszych słowach piosenki, zbliżyła kubek do ust ostrożnie upijając niewielkiego łyka.
Poszarzałe niebo zwiastowało nadciągające opady, na które nie musiała czekać zbyt długo. Drobny biały puch wolno osadzał się na tafli wody, roztapiając się w następnej sekundzie. Obserwacja tego sprawiała Ariel dziwną satysfakcję. Skupiona na niezliczonej ilości śnieżek spadających z nieba nie miała czasu myśleć o bolączkach dnia codziennego. To prawie tak jak z liczeniem owieczek przed snem, zamiast punktowania niepowodzeń minionego dnia.

I got a pocket, got a pocketful of sunshine
I got a love and I know that it's all mine
oh ooh oh oh…


Nie zdawała sobie sprawy z tego, że właśnie cicho podśpiewywała znienawidzoną piosenkę, nogą wystukując jej rytm. Przynajmniej do momentu, w którym została sprowadzona na ziemię przez psa, ocierającego się o jej łydkę.
— Lao… — mruknęła ciepło zniżając się, by objąć czworonoga rosnącego w zastraszającym tempie. Jeszcze nie tak dawno był małą zmarzniętą i wygłodzoną kulką przywiązaną do drzewa na górskim szlaku. To zaskakujące jak szybko skradł jej serce - do tego stopnia, że właśnie zastanawiała się jak zagospodarować ten poranek, by nie zranić go swoją późniejszą nieobecnością. Może to wariactwo, ale nie dla niej. Lao bał się opuszczenia i trudno się temu dziwić znając jego historię.
— Kocham cię głuptasie — wymruczała stykając się z nim czołem ignorując przy tym fakt, że merdanie ogona przyczyniło się do opróżnienia połowy kawy z kubka prosto na podłogę.
Kocham cię - tak łatwo to wyrazić komuś, kto ma cztery łapy, jest sierściuchem, a to co potrafi najlepiej to udzielanie wsparcia, bez użycia zbędnych słów. Tak bez trudu można to poczuć, gdy wiesz, że w tej relacji nie ma miejsca na kłamstwo, intrygę, grę. Tak fantastycznie płynąć z tym prądem, gdy wiesz, że to naprawdę wydziera się z głębi serca. Upośledzona w kwestii obdarzania ludzi miłością nie sądziła, że w przypadku psa okaże się to takie proste.
Ludzie byli bardziej skomplikowani, ale to wcale nie oznaczało, że fascynowali ją w mniejszym stopniu. W ich przypadku Ariel była ostrożniejsza i to nie w przemyślany sposób, raczej jakby działała na automatycznym trybie ochrony własnych uczuć. Nigdy nie potrafiła, a raczej nie chciała, a może zwyczajnie się bała zobowiązać się względem kogoś i wychodziła z założenia, że komplikowanie sobie życia związkiem jest niepotrzebne. To jednak nie stawało na przeszkodzie, by zatracać się w relacjach na zupełnie innych poziomach. Często te przypadkowe znajomości rozpoczynały coś wyjątkowego, okrutne byłoby zamykanie się na nie.
Dlatego nie robiła tego, nie w tym momencie. Zatrzasnęła jedynie drzwi swojego domu, widząc stojący w oddali samochód przyjaciółki. W podskokach pokonując skrzypiący podest sprawiała wrażenie lekkiej jak piórko, radosnej istoty. Tak się czuła, gdy wybiegała na spotkanie z nią, jednocześnie pozostawiając w swojej twierdzy zbudowanej na wodzie wszelkie zmącone myśli, troski i... samotność.
Już nie była samotna.
— Take me away... A secret place… A sweet escape…. — to ten moment, w którym znienawidzona piosenka usłyszana o poranku nie odpuszcza i - co gorsza - wydziera się z jej ust w niekontrolowany sposób. Bestia siedzi w głowie jak zaklęta i sprawia, że w końcu zaczynasz ją nucić. To też robiła pochylając się ku rozchylonej szybie, obdarzając Phoebe swoim beztroskim uśmiechem, ale też lekką ironią skierowaną do kogoś, kto przez cały dzień klika jej w głowie repeat. Nie trwało to długo, wsiadła pospiesznie do samochodu w obawie przed nagłą ucieczką przyjaciółki, jaka mogła nastąpić po usłyszeniu pierwszych dźwięków. Co gorsza, wydała z siebie kolejne. — I got a pocket, got a pocketful of sunshine. I got a love and I know that it's all mine. Oh ooh oh oh… — ledwo powstrzymując śmiech; tak tylko się droczyła. Raczej ktoś droczył się z nią, ale nieważne.
— Lepiej od razu zapchaj mi usta kanapką — odezwała się w końcu pochylając w kierunku kierowcy, jakby chciała zadośćuczynić za to kiepskie powitanie i dość nieporadnie objęła Phoenix, a krótki malinowy całus jaki miał przyozdobić jej policzek wylądował gdzieś na skroni. — I jasne, mogę być didżejem — przytaknęła przerzucając do tyłu małe co nieco, które wzięła ze sobą, po czym rozsiadając się wygodnie na fotelu rozpoczęła walkę z zacinającym się pasem, by po chwili być w pełni przygotowaną do drogi — ale po porannej audycji, która tak głęboko dotknęła dziś zakamarków mojej duszy, nie jestem pewna czy wyjdziesz z tej podróży cało. — Ba! Czy ona wyjdzie z tego bez szwanku? Nawet nie zdziwiłoby jej, gdyby na pierwszym lepszym zakręcie Phoenix w przypływie emocji wyrzuciłby ją za drzwi.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Z pewnością istniały czynniki, które mogłyby dramatycznie spotęgować ryzyko, że Phoenix Farrell wyrzuci kogoś ze swojego samochodu - fakt, że dana osoba we wszystkich turach głosowała na Donalda Trumpa, na przykład. Albo, że wykazywała się okrucieństwem względem zwierząt. O tak, tego typu skłonności faktycznie zagrażały bezpieczeństwu potencjalnego pasażera.
Ale to?
Radosne i rozbrajające kaleczenie hitu Natashy Bedingfield wyrywające się z piersi jasnowłosej przyjaciółki?
Niedoczekanie. Jakkolwiek by Ariel nie fałszowała, jej śpiew był metaforycznym miodem na ściśnięte troskami i zmęczeniem serce Farrell. Był przypomnieniem o tym, że beztroska - choć czasem dla nas samych nieosiągalna - jeszcze gdzieś istnieje.
Beztroska i nadzieja. Na te, jak to śpiewała autorka - a w ślad za nią Panna Darling, pakująca się właśnie do Forda - better days...
Nie znaczyło to jednak, że Phoenix nie zamierzała się z przyjaciółką odrobinę podroczyć.
- Och, Niebiosa! - zawołała, dramatycznie zadzierając wzrok w stronę nieboskłonu (czy raczej szyberdachu, dopiero teraz zauważając, że jakiś przelatujący nad nim ptak, pewnie rybitwa - jak to w Seattle, obrał go sobie za cel, tak zwany... defekacyjny) - Na co ja się zgodziłam!? Za jakie... Za jakie grzechy muszę tak cierpieć?!
Na moment zakryła uszy dłońmi, wykrzywiła się w grymasie człowieka głęboko cierpiącego, a potem, z palcami już dudniącymi w kierownicę samochodu w rytm przyniesionej przez Darling melodii, dołączyła się do trelu.
- Do what you want but you're never gonna break me, sticks and stones are never gonna shake me, oh... - odwzajemniwszy uścisk, upewniła się, że obydwie mają odpowiednio zapięte pasy, a potem zluzowała drążek zmiany biegów i gładko wyprowadziła samochód z wąskiej płaszczyzny podjazdu - Oh, o-oooh!
Gdyby ktoś nagle dał Phoenix zdolność wyjścia z siebie, stanięcia obok - czy raczej uniesienia się obok, nad samochodem, jak ta rybitwa na przykład, która jej wcześniej bezczelnie narobiła na dach... - i przyjrzenia się sobie z perspektywy, odległości... Brunetka pewnie nie mogłaby uwierzyć, że patrzy na samą siebie.
Roześmianą mimo zmęczenia, rozprężoną, obecną w chwili i cieszącą się nią jak normalni (cokolwiek to znaczyło) ludzie, nie zaś, jak zazwyczaj, wybiegająca myślą w przeszłość lub przyszłość, prosto do złych wspomnień lub gryzących serce zmartwień.
Po śmierci Molly dziewczyna straciła bowiem wiarę w to, że kiedykolwiek jeszcze uda jej się...
Wsiąść za kółko samochodu? Roześmiać lekko i beztrosko? Zaufać komukolwiek? Obdarzyć kogokolwiek sympatią wbrew potwornemu lękowi, że można tę osobę przecież... stracić?
A tu proszę - Phoenix z lekkim niedowierzaniem przekręciła głowę, by napotkać spojrzeniem śliczną, roześmianą twarz nowej przyjaciółki. Życie to jednak było...
Nieprzewidywalne.
- Przed nami dobra godzina drogi, moja Droga - brunetka z premedytacją często nazywała koleżankę w ten sposób, pijąc do podwójnego znaczenia jej nazwiska - Z pewnością uda nam się nadrobić przynajmniej trochę informacji, choć nie zakładam, że wszystko! Jezu, tyle się dzieje! - gdyby mogła, klasnęłaby pewnie w dłonie dla dodania temu stwierdzeniu jeszcze więcej patosu, ale była kierowcą (nad) odpowiedzialnym, więc nie pozwoliła sobie na wypuszczenie kółka z rąk. Pokręciła za to głową. Wymownie, z niedowierzaniem w to, jak wiele może wydarzyć się w ciągu dwóch? trzech tygodni? - Ty pierwsza. Bo jak ja ci zacznę opowiadać co u mnie, to pewnie spowodujemy kraksę...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wyrywający się z ust Darling śpiew, oprawiony w szeroki uśmiech i towarzyszącą temu beztroskę był niewymuszony i czysty. To zawsze przychodziło jej naturalnie, jakby urodziła się po to, by śpiewać. Garstka osób, którą mogłaby zliczyć na palcach jednej dłoni, zadała jej kluczowe pytanie: Dlaczego nie skupia się właśnie na tym? Garstka, bo więcej nie miało okazji przekonać się na co ją stać. Garstka, ponieważ odwaga i wiara we własne możliwości skrywała się gdzieś pod kanapą, gdy wieczorną porą w zaciszu swojego mieszkania sięgała po gitarę i po prostu śpiewała.
Samotnie.
Śpiewała dla siebie. Dla ukojenia codziennych bolączek, zarówno tych drobnych, jak i tych większych, które od wielu lat odbijały kłujące ślady na Arielkowym sercu. Tym samym, które tak desperacko broniła przed miłością zranieniem, niczym lwica swoje młode.
W jej życie ukradkiem wkradała się hipokryzja, bo jak na kogoś, kto nienawidzi kłamstwa zaskakująco często okłamuje samą siebie. W końcu pragnąć wolności, podróży i przygód, nie buduje się stałej twierdzy na obcych wodach Szmaragdowego Miasta. Nie poszukuje się ojca, jednocześnie twierdząc, że nic dla niej nie znaczy. Nie wychodzi się za mąż po tym, jak zapierało się rękami i nogami, że nigdy tego nie doświadczy (mniejsza, że doszło do tego po wieczorze zakrapianym zbyt wielką ilością alkoholu). Nie odczuwa się lekkiego zawodu po tym, jak ktoś zakończył znajomość, skoro właśnie tego się od niego oczekiwało.
Przybyła do Seattle z nadzieją odkrycia prawdy, ale nasuwa się tutaj pytanie: wpierw odkryje tą dotyczącą ojca, czy samej siebie?
— Znajdziemy ci jakieś grzeszki adekwatne do mojej kary — oznajmiła przyglądając się przyjaciółce i mrużąc lekko oczy, jakby właśnie rozpoczęła telepatyczną próbę wyciągnięcia z niej przewinień młodości.
Słysząc jej śpiew zaprzestała szybciej niż rozpoczęła, po czym z lekkim śmiechem kontynuowała piosenkę, dając tej chwili trwać.
Brwi podskoczyły jej do góry ze zdumienia, a chwilę później ponownie wpatrywała się w Phoenix, jakby starała się odgadnąć, co takiego wydarzyło się w życiu piegowatej dziewczyny. — Gdyby nie to, że wolę uniknąć zderzenia z przydrożnymi drzewami, które pewnie lada moment będziemy mijać — lada moment miały oddalać się od miejskich ulic — zaczęłabym wyciągać z ciebie informacje siłą lub podstępem. Wyczuwam, że za tym wstępem kryje się coś więcej — a bez wątpienia była ciekawskim stworzeniem.
Nurkując na moment w torebce odszukała swój telefon wystukując kolejny utwór, który zdecydowanie nie zaliczał się do tych wszystkich playlist sporządzanych skrupulatnie na spotify. Reakcja Phoenix rozbawiła ją na tyle, że dała się ponieść swoim didżejskim możliwościom i co gorsza, wcześniejszy utwór wyzwolił w niej odkurzanie utworów sprzed lat. Nie do końca tych wspaniałych.
— You are...my fire. The one… desire. Believe... when I say... I want it that way — dobra, przy tym równie łatwo o kraksę. Zamiast kontynuacji utworu Phoenix mogła zauważyć, jak Darling poprawia się nieco na swoim siedzeniu, by po chwili dźwięków samochodu mieszających się z głosami boysbandu, westchnąć lekko.
— Prawdę mówiąc ostatnio zastanawiam się, co ja właściwie tutaj robię — wyznała nie owijając w bawełnę — i czy w ogóle chcę tutaj być. — Farrell była pierwszą osobą, której przyznawała się do tego wprost i jedną z nielicznych, które wiedziały, że przybyła tu z myślą o ojcu - choć dawca spermy byłoby tu bardziej odpowiednim terminem.
— Miałam spędzić tutaj kilka dni, ewentualnie tygodni, a mam stałą pracę, dom, psa i tracę znajomych szybciej niż ich zdobywam - choć to akurat nie moja wina, tylko ich — właściwie jego, szczegół lub celowy zabieg, by nie drążyć o kogo się rozchodzi — kłamcy — prychnęła z lekkim niezadowoleniem, a na samą myśl o wspomnieniu nieszczęśliwego zdarzenia uśmiech spełzł jej z twarzy.
— A teraz nie jestem pewna, czy chcę odnaleźć ojca czy kontynuuję to tylko dlatego, że nie znoszę niezakończonych spraw — bum!
Czy takiego wyznania można było się spodziewać po dziewczynie, która swoim uśmiechem ociepla nawet najokrutniejszą prognozę pogody? Po tej samej, która z radością i lekkością biegła do samochodu, przy jednoczesnym dźwiganiu tak obciążających myśli w swojej głowie?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Gdyby spytać o to Phoenix, Ariel mogłaby służyć im nie za didżeja, a za jednoosobową orkiestrę kameralną nie przez pięć minut, a przez cały okres drogi do ich finalnej destynacji. Samej Farrell los dał niejeden talent (w większości kontekstów spektakularnie marnowany), ale tego do wokalizowania akurat poszczędził. Nie znaczyło to, że brunetka fałszowała jakoś przeraźliwie, że nie była w stanie powtórzyć melodii czy podchwycić odpowiedniego rytmu. Zdecydowanie nie mogła jednak stawać w szranki z jasnowłosą przyjaciółką - a co ważniejsze, bynajmniej nie miała ku temu choćby cienia ambicji. Przepełniał ją podziw, co najwyżej nuta pozytywnej zazdrości - takiej, która rodzi się gdy widzimy, że ktoś inny obdarzony jest zdolnością jakiej nam samym nie dano. Ale nie zawiść. Absolutnie nie zawiść.
Może była zaślepiona sympatią do jednej z nielicznych przyjaciółek, może była nieobiektywna, ale nawet Backstreet Boys brzmieli dla niej w wykonaniu Ariel jak jakieś anielskie trele. Przysłowiowy miód na duszę zmaltretowaną niełatwą rzeczywistością, w jakiej przyszło młodej pielęgniarce egzystować z dnia na dzień. Miód akacjowy w dodatku - jasny, słodki, kleisty, taki, który chce się zlizywać z palców bez umiaru, łapczywie, do ostatniej kropli.
A może to nawet nie śpiew Ariel Darling tak na nią działał...
Lecz beztroska, którą Phoenix czuła w jej obecności?
Beztroska, o jakiej istnieniu zdawała się była zapomnieć w chwili, w której zmartwiony doktor ułożył jej na ramieniu ciężką, ciepłą dłoń i powiedział...
Twoja siostra, Phoenix Grace... Tak mi przykro, dziecino. Twoja siostra...
Molly też lubiła śpiewać. Nie przeboje z lat dziewięćdziesiątych, wyśpiewywane przez chłopców o fryzurach stanowiących wariację na temat zupki chińskiej, lecz zazwyczaj ściskające serce, tradycyjne irlandzkie pieśni o dzielnych żeglarzach i czyhających na ich dusze topielicach - te pieśni, jakich, tak nieadekwatnie do młodego wieku, uczyła ich w dzieciństwie babcia...
Molly. Wspomnienie. Zjawa. Wyrzut sumienia. Pierwsza przyjaciółka, jaką Phoenix kiedykolwiek posiadała. Jedyna siostra. Punkt odniesienia dla wszelkich późniejszych relacji. Ideał, jakiemu - chorobliwie - nikt i nic nie mogło się równać. Eden odgrodzony nieotwieralną bramą, raj utracony.
Choć od jej śmierci minęło już ponad pięć lat, myśli o siostrze często zaczynały Phoenix nawiedzać w najmniej spodziewanych i odpowiednich momentach - wkradały się przebiegle na pole świadomości, łypały spod przykrycia codziennych myśli i nim brunetka zdołała się zorientować, nagle zajmowały jej całą uwagę i rozpychały się w umyśle jak jakaś tłusta bestia o lubieżnym, złośliwym uśmiechu.
Nie masz prawa być szczęśliwa, Phoenix. Nie masz prawa być radosna. Nie masz prawa, bo to wszystko Twoja wina. Nie Molly i nie Milesa. Nie rodziców. I nie tego, że tamtej nocy padał deszcz, a Twoja... Powinnaś była... - szeptał nachalny, bezlitosny głos niosący się echem w korytarzach jaźni - Ją wtedy zatrzymać. Swoją własną siostrę. Nie pozwolić jej wyjść, kazać jej zostać. A ty...
W reakcji na ten koszmarny wewnętrzny monolog dudniący w jej głowie poza jej kontrolą, Phoenix Farrell skrzywiła się krótko, choć boleśnie. A potem, mobilizując wszelkie dostępne sobie pokłady siły woli i opanowania, wyciągnęła dłoń i podgłośniła radio.
NIE! - prawie krzyknęła, choć bezgłośnie, tylko gdzieś w kuluarach myśli. Nie będzie tu dziś miejsca na ten potok autoagresji i wyrzutów. Nie dziś. Nie przy Ariel.
- Żartuję, Ariel - wcisnęła pedał gazu, odpowiedzialnie, lecz na tyle, by samochód nabrał przyjemnej prędkości. Rozjaśniany blaskiem porannego słońca krajobraz zmieniał się za oknami Forda w impresjonistyczny obraz o pastelowych barwach - Nie przestawaj śpiewać, jeśli tylko masz ochotę! I absolutnie, pod żadnym pozorem, nie przestawaj do mnie mówić! - Prośba, niemal błagalna. Niby prosta i niewinna, a tak naprawdę wygłodniałe "nie opuszczaj mnie" wypowiedziane przez kogoś, kto utracił - z różnych przyczyn - tak naprawdę większość bliskich sobie osób... - A obiecuję, że i na moje zwierzenia przyjdzie pora. Wyśpiewam ci wszystko jak na spowiedzi, nie będziesz miała nawet konieczności używania siły czy podstępu!
Z jedną dłonią na kierownicy, Phoe sprawnie otworzyła metalową kasetkę z malinowymi i cytrynowymi cukierkami na gardło, swoim absolutnym nałogiem, i poczęstowała drażetkami najpierw pasażerkę, potem siebie. Obróciła landrynkę na języku i zassała ją z konsternacją, wsłuchując się w kolejne słowa wypowiadane przez Darling.
- Nie chcę filozofować, Darling - zaczęła, co było ostrzeżeniem, że może nie chce, ale zaraz właśnie to robić zacznie... - Ale słuchając cię zaczynam się zastanawiać, co jest pierwsze, jajko, czy kura. To znaczy, czy dywagujesz nad sensownością zostawania w Seattle dlatego, że szukasz wymówki, by je opuścić... Czy raczej po to, żeby móc uniknąć konfrontacji z nimi... - Albo, właściwie, z nim - Albo na przykład tego, na co mogłabyś natrafić, jeśli faktycznie uda ci się znaleźć ojca. Wiesz, czasem niewiedza... Działa jak taka wielka, bezgraniczna strefa komfortu. Ale co ja tam wiem o odwadze.
Niewiele. Choć i tak, pomyślała z żalem, więcej niż taki Bastian na przykład...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Seattle miało zapach samotności, lecz przez większość czasu to jej nie przeszkadzało. Różniła się od tych wszystkich ludzi, którzy uważali, że dla kobiety najważniejsze jest zamążpójście. Żyła po swojemu, mogła chodzić gdzie się jej podobało i choć nie miała nikogo, kto by się o nią troszczył, nie musiała też troszczyć się o nikogo.
Jesteś tego pewna? – zapytał nagle wewnętrzny głos.
Przecież wiesz, że to niezupełnie prawda. – szeptał w dalszym ciągu.
Może i zdarzały się chwile, kiedy myślała, że miło byłoby mieć z kim potańczyć lub wyrwać się w góry, bądź nawet komu się wyżalić po ciężkim dniu w pracy. Szybko jednak zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest pewna, czy to faktycznie jej pragnienie czy próba zadowolenia ludzi patrzących przez pryzmat: tak być nie może; to nieodpowiednie; wszystko z tobą w porządku? - jakby samotność była odciśniętym na kimś piętnem.
Nie chciała być niczym utrapieniem, studnią bez dna na niekończące się kłamstwa ludzi, łamaczką serc, w końcu obrazem chodzącego poirytowania, niezdecydowania i niekończącej się frustracji. Przypominać mogła bardziej ciepły letni deszcz, chwilowy zryw wiatru, pierwszy zapach wiosny. Przemykać choć na chwilę przez czyjeś życie, dając tym samym przyjemne wytchnienie - pierwszy pełny i swobodny wdech, chociażby chwilową beztroskę. Ukojenie bólu, przerwę od trapiących myśli. Mogła być na chwilę, pozostawiając przy tym piękne wspomnienie po sobie, już na zawsze. Lecz nie, nie starała się usilnie nikogo zadowolić. Nie działała wbrew sobie, na przekór własnej naturze. Wbrew naturze w ogóle. Stąpała niczym ta głupia dzikuska, śpiewając pewniej niż ktokolwiek, że każdy głaz ma także duszę, by chwilę później nurkować w odmętach bezkresnych wód jakby chciała uciec od ludzi.
Samotność bywa męcząca, ale czy w gorszym momencie warto inwestować w relacje tylko po to, by zniwelować jedynie chwilę słabości?
Nie była, aż tak samotna.
Posobno.
— Wiem — oznajmiła posyłając jej delikatny uśmiech. — Nawet gdybyś mówiła poważnie, obawiam się, że jakiś czas temu straciłam nad tym kontrolę i dopiero zaprzestałabym - choć nawet i to jest wątpliwe - z chwilą wyrzucenia mnie z tego samochodu — przyznała nie mając zamiaru podsuwać tutaj tak brutalnych rozwiązań swojej towarzyszce. Problem w tym, że dziś rozpoczęła dzień śpiewająco i o ile nic nie pokrzyżuje jej planów, tak też go zakończy.
Słowa skąpane w żartobliwym tonie, choć szczere nie były bezmyślnym zlepkiem słów rzuconych na wiatr. Zaszczepione pewną beztroską miały służyć jako odwrócenie uwagi Phoenix od tego, co spowodowało grymas na jej twarzy. Zamiast drążyć temat, jak na ciekawskie stworzenie przystało, odsuwała go dalej skupiając na sobie. — Mówić też mogę bez końca, a jeśli zabraknie mi aktualności z własnego życia, uraczę cię prognozą pogody wczytaną z warunków panujących za oknem. Ewentualnie zacznę cytować ci wiersze z pamięci — nie zabrakło w niej gotowości do spełnienia tej niemal błagalnej prośby.
Wysuwając dłoń w kierunku cukierków nie miała pojęcia, że ujmując jednego dłoń znacznie szybciej będzie się cofać na swoje miejsce, by ostatecznie wbić intensywnie swoje plecy w oparcie fotela. Siedziska, w które teraz pragnęła zapaść się mocniej, głębiej. Tak, stchórzyła i do tego wystarczyło jedno kluczowe słowo przyjaciółki.
Nie chcę filozofować, Darling.
Ona chyba też nie chciała.
Nabrała powietrza w ustach, lecz zamiast wypuścić wstrzymywała je, jakby miało to w jakikolwiek sposób pomóc jej zmierzyć się z zapowiedzianym filozofowaniem. Taka spontaniczna próba stworzenia systemu bezpieczeństwa. Marna podróbka poduszek powietrznych montowanych w samochodach. Marna, bo kiedy nastąpiło do zderzenia z wypowiedzią przyjaciółki, wypuściła nagle powietrze, aż zawirowało jej od tego w głowie.
Rozchyliła usta, jakby coś sensownego cisnęło się jej na usta, ale zamiast tego — yyyy — nastąpiło zacięcie i chwila konsternacji. Ktoś wytknął jej właśnie strach przed opuszczeniem własnej strefy komfortu, a świadomość tego - nie czarujmy się - nie przepełniała jej dumą. — Nie obawiam się konfrontacji z ojcem i tego, że prawda dobrze mi znana jedynie się potwierdzi — żyjąc tak wiele lat ze świadomością, że dla ojca była zbędnym problemem nadającym się jedynie do usunięcia, była przekonana, że inne możliwości nie istnieją. Dlaczego więc teraz, kiedy w pełni gotowa zamierzała zmierzyć się z dobrze znaną prawdą, pojawiały się wątpliwości? — Przeraża mnie to — urwała, czując jak ten strach przejmuje nad nią kontrolę — śmiertelnie... — wyznała, jakby ciszej. Pozytywna nuta, będąca znakiem rozpoznawczym Darling, została zaszczuta strachem, który teraz zdominował jej barwę głosu. — Że prawda dobrze mi znana — cholera, nawet teraz ciężko było wydusić to z siebie na głos. Co jeśli stałoby się to jej codziennością? Nową prawdą, z którą przyjdzie jej żyć? — okaże się kłamstwem — wydusiła z siebie, a błysk w jej oczach uciekł przed chłodem, jaki przeszył teraz całe jej ciało.
Zadrżała, nie kontrolując tego w żaden sposób i nawet ostatnie nuty ciepłej piosenki nie były w stanie tego załagodzić. Krajobraz za oknem przewijał się, ale nie tak szybko jak całe jej życie, które właśnie uciekło jej przed oczami. Całe życie, które w jednej chwili mogło się okazać stekiem bzdur, wielkim kłamstwem i co gorsza, wykreowany przez osobę najbliższą jej sercu. Najdroższą przyjaciółkę, rodzicielkę, Dianę - powierniczkę sekretów, posiadającej wyśnione ramiona odbierające ciężar wszystkich zmartwień.
Nie! To nie mogła być prawda, więc czemu się zadręczała? Czemu pozwalała sobie na te wszystkie myśli budzące okrutne emocje, kiedy prawdę miała tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło odnaleźć go, spotkać się i przekonać, że te wszystkie zmartwienia, były napędzane irracjonalnym strachem. Zupełnie niepotrzebnie.
Chcąc uciec desperacko od tematu, który przecież sama zaczęła, bez większego zastanowienia wypaliła. — Poznałam dziewczynę — dwa słowa, które początkowo nie zwiastują niczego dziwnego, skrywały w sobie coś zaskakującego, nawet - a może w szczególności - dla samej Darling, święcie przekonanej, że jedyną słabość jaką posiada to ta, przejawiana w kierunku mężczyzn. — A teraz zastanawiam się nad stworzeniem jej muzycznej składanki w formie płyty, którą mogłabym wysłać w okresie, którym gardzę już od życia płodowego — o walentynkach rzecz jasna mowa. Dniu o rozbuchanym konsumpcjonizmie, co zdaniem Darling ma służyć jedynie przełamaniu stagnacji handlowej pomiędzy Bożym Narodzeniem, a kolejnym świętem.
Problem wcale nie leżał po stronie jej ułomności w kwestii przejawiania większych uczuć. A dokładniej strachu przed ich odczuwaniem.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Jeśli umówimy się zatem, że Ariel Darling była rozśpiewaną dzikuską, w swoich melodycznych trelach traktującą o tym, czemu wilk tak wyje w księżycową noc i o rysiu, radym, że może wyszczerzyć wreszcie kły, to Phoenix nie pozostawało chyba nic, jak tylko zostać jej wiernym druhem - przygłupim szopem albo kolibrem wprawdzie dość irytującym, jednakże obdarzonym też i wielkim sercem. Każda księżniczka, każda dzikuska, każda pierwszoplanowa bohaterka historii, w których kolorowy wiatr ma do przekazania niejedną mądrość, a zwierzęta nie tylko zawsze stoją po stronie ludzi, ale także zdarza im się przemawiać do nich ludzkim głosem, potrzebowała przecież jakiejś prawej ręki. Jakiegoś sidekick'a, jeśliby się posłużyć komiksowym językiem, podchwyconym przez Phoenix przez całe lata obracania się w towarzystwie niezłych nerdów (a zwłaszcza, nie oszukujmy się, jednego nerda...). Tę rolę Phoenix pełniła zaś z największą frajdą - serdecznie już zmęczona koniecznością grania pierwszoplanowej roli we własnym życiu, które - zawsze, ale ostatnimi czasy szczególnie - bardziej niż kolorową disneyowską produkcję przypominało dziwaczny komediodramat z nurtu nowej fali, przepełniony aktorzynami kategorii b, tanimi efektami specjalnymi i bardzo, bardzo czarnym humorem.
Drobny szkopuł leżał również w tym, że - przynajmniej w przeświadczeniu Farrell - przyjaciele nie byli wyłącznie od tego, by gładzić nas po głowie i zapewniać o nieomylności. Od tego miało się akwizytorów, próbujących nam wjechać na ego i opchnąć odchudzający pas albo kropelki CBD drogą pompowania naszej samooceny do granic jej wytrzymałości. Przyjaciele zaś... Cóż, przyjaciele byli niekiedy także od tego, by nam przywalić szczerością. Niezłośliwą, niewyrachowaną, a zrodzoną ze szczerej troski.
I tak, jak tępawy szop pracz o uroczych oczkach mógł nas czasem ugryźć w tyłek, a mikry koliber boleśnie udziobać w czubek nosa, tak Phoenix Farrell poczuwała się niekiedy do obowiązku, by skonfrontować nielicznych bliskich, jacy jej się ostali, z ich unikami i podwójnymi standardami.
Dla ich dobra. Nie dla poprawy samopoczucia.
Co wcale nie znaczyło przy tym, że nie czuła wobec Ariel empatii. Nie tylko słuchając blondynki, ale także widząc napięcie wstrząsające nagle jej szczupłym ciałem niczym silny elektryczny dreszcz, zaczynała żałować, że - śmigając środkiem autostrady - naprawdę nie ma się teraz gdzie zatrzymać. W innym wypadku już dawno stałyby na poboczu, a ona przytulałaby blondynkę do swojej może niepokaźnej, ale wypełnionej wrażliwym sercem piersi. Nawet, jeśli musiałaby zmusić do tego Ariel mniejszym bądź większym nakładem perswazji bądź siły.
- Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak bardzo musi to być trudne... - powiedziała Phoenix, posyłając blondynce szczerze zatroskane i przepełnione autentyczną czułością spojrzenie. Widziała, że dziewczyna nie ma większej chęci kontynuować tej rozmowy - i nic dziwnego! Nie znaczyło to mimo wszystko, że brunetka zamierzała odpuścić; co się odwlecze, to nie uciecze, jak to mówili. Postanowiła więc rozmowę o dylematach Darling po prostu odłożyć trochę w czasie - I nie czuję, żebym była jakimkolwiek autorytetem by ci cokolwiek radzić, Ariel, ale... Wiesz, że w razie czego będę twoim uchem do wysłuchania, ramieniem do podpory i gnatem, jak trzeba będzie komuś przestrzelić kolano, okay?
To, jak spektakularnie Phoenix rozpieprzała w ostatnim czasie większość swoich bliskich związków (no, przynajmniej we własnym odczuciu, bo postronny obserwator mógłby pewnie stwierdzić, że wina - jak zwykle - leżała po obydwu stronach równania...), tylko utwierdzało ją w przekonaniu, że chyba średnio nadaje się do nawiązywania głębokich relacji. A jednak znajomość z Ariel była dla niej tak ważna...
Jak ostatnia deska ratunkowa rzucona tonącemu dygoczącemu wśród lodowatych fal.
- Mhm? Jakąś fajną? - zainteresowała się, wsuwając między wargi kolejną landrynkę. W pierwszej chwili stwierdzenie wypowiedziane przez pasażerkę nie zrobiło na niej żadnego większego wrażenia. To znaczy... Fajnie! Poznała dziewczynę. To miłe. Ale czemu było to tak ważne? Bo przecież... - Ooo kurczę! - cukierek na gardło odbił się od migdałków Farrell, uderzył w ścianę zębów i prawie wleciał jej do tchawicy, gdy zakrztusiła się wciągniętym nagle powietrzem.
Teraz... chyba... rozumiała.
Że to całe "poznałam dziewczynę" oznaczało mniej więcej tyle, co" poznałam-poznałam DZIEWCZYNĘ" albo "poznałam dziewczynę-dziewczynę". Dziewczynę. Nie faceta. Dziewczynę.
- Pieeeerdolisz! - Phoenix łypała na przyjaciółkę z ukosa, czując mrowienie ekscytacji wzmagające się w opuszkach zaciśniętych na kierownicy palców - W sensie... Poznałaś laskę, z której chcesz teraz... - zachichotała cicho, zupełnie niezłośliwie, a raczej z nastoletnią niemal frywolnością - ...zrobić swoją walentynkę? Ale jaja, Ari!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeśli jakimś dziwnym trafem los postanowił zesłać jej kogoś do pomocy, kiedy brodziła w bagnie swojej pierwszoplanowej roli, mogła z dumą przyznać, że lepszego wiernego ducha nie byłaby w stanie sobie wymarzyć. Nie potrzebowała w swoim życiu kogoś, kto zgodziłby się z nią na każdym kroku; kogoś, kto przy każdej decyzji będzie bił jej brawo, jakby zawsze miała rację. Nie potrzebowała takich towarzyszy, a ich przeciwieństwo. Osobę, która wraz ze swoim wsparciem, będzie w stanie zatruwać życie Ariel bolesną prawdą, kiedy ta postąpi niewłaściwie. Kogoś, kto bez oporów wytknie jej błąd, skarci ją i poda rękę, by pomóc jej jakoś to odkręcić. Potrzebowała przyjaciela. Bardziej niż kogokolwiek potrzebowała swojego wiernego druha - Phoenix.
Gdyby tylko znała jej myśli… Gdyby tylko wiedziała, że chwilowy postój plątał się w jej myślach. Dając się porwać emocjom i chwilowej słabości najpewniej krzyknęłaby - stop! - pragnąc ukryć się w jej drobnych ramionach… ale ich nie znała.
Przytulenie, co to właściwie jest? Banalny gest, łatwe zastępstwo dla słów? A może wręcz przeciwnie? Gest wyrażający więcej niż tysiąc słów? Cudowne lekarstwo? Czary? Specjaliści twierdzą, że przytulanie jest niezbędne do życia. Człowiek potrzebuje czterech uścisków dziennie, żeby jako tako funkcjonować, ośmiu jeśli chce być zdrowy, a jeśli chce się rozwijać, to nawet kilkunastu. Podobno to nie bajki, a psychologia. Darling była nawet skłonna w to uwierzyć. Zauważyła kiedyś, że ludzkie ramiona posiadają niezwykłą moc. Potrafiły dać nie tylko wsparcie, ale też dodać sił w jakiś pokręcony sposób. O, niczym ładowanie baterii! Choć nie potrafiła się do tego przyznać, potrzebowała uścisku. Już nawet nie pamiętała kiedy ktoś ostatni raz ją przytulał, z czasem była już zmęczona trzymaniem się samej. Miło byłoby stać w ramionach kogoś, kto szczerze się o nią troszczył, pozwalając by ta prosta sympatia uspokoiła ją choćby na chwilę.
Zamiast poprosić o ten prosty gest i odrobinę wytchnienia, wzięła głębszy oddech i spojrzała na towarzyszkę. Po chwili ciszy, jaka zapanowała między nimi, uśmiechnęła się pokrzepiająco. Taaa, jakby to Phoenix w tej chwili tego potrzebowała. — Jest, ale dam sobie radę — odparła, chcąc tym samym zapewnić przyjaciółkę, że nie miała powodów do zmartwień. Tak jakby to krótkie zdanie wymazało ten cały strach, do którego przed chwilą się przyznała. — I dziękuję. Jesteś jedyną osobą w Seattle, której mogę ufać w stu procentach — nie kłamała, naprawdę uważała, że to właśnie na nią może liczyć w każdej możliwej sytuacji - a trzeba zaznaczyć, że beznadziejne sytuacje znajdowały ją bez większych trudności.
Pytanie wypowiedziane przez Phoenix odrobinę zbiło ją z tropu. Nie rozchodziło się tutaj o treść, ale o to, że nie emanowało ono nawet drobną iskrą zaskoczenia. Odruchowo zerknęła do lusterka mieszczącego się za szybą, a przyglądając się w nim, i to bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, starała się doszukać… czegoś, co sugerowałoby, że nie jest heteroseksualną unikającą związków dziewczyną. Tak jakby wygląd mógł o tym w ogóle świadczyć.
Ooo kurczę! - wyrwało ją nagle i brutalnie z tej analizy kości policzkowych i własnych tęczówek odbijających się w lusterku. Zalała ją niespodziewana fala ciepła, w rezultacie czego oficjalnie stała się zawstydzonym buraczkiem.
— Nie, tak tylko mówię — żadne tam pierdolenie tylko subtelna zmiana tematu i takie tam bzdety. Przekręciła nawet lekko oczami, jakby chciała ostudzić nieco gorączkową reakcję przyjaciółki. — Nie patrz tak na mnie! — zaprotestowała widząc to notoryczne zerkanie — i błagam cię! tylko nie moją walentynkę — na samą myśl, że mogłaby celebrować to święto w jakikolwiek sposób, przeszedł ją dreszcz. — Wystarczy już samo to, że czuje się dziwnie z powodu ran… spotkania z dziewczyną — wyjaśniła pospiesznie z trudem łapiąc nerwowo oddech. W końcu umówiły się, że nie będą określać tych spotkań mianem randki, jakby miało to skomplikować poznanie się. Poznanie nie wzajemne, a raczej samych siebie w obliczu zupełnie nowej sytuacji. Dziewczyna być może już wcześniej skłaniała się w tym kierunku, ale nigdy nie randkowała z innymi kobietami. Z kolei dla Darling była to całkowicie nowa sytuacja, której nie rozumiała i chyba głównie dlatego postanowiła się do niej przyznać przed kimś, w kim widziała swoje oparcie. Przed kimś, komu mogła powiedzieć wszystko.
— To miasto to jakaś anomalia — prychnęła z lekkim niedowierzaniem, a w jej głosie tkwiła się drobna irytacja. — Miałam tu zabawić kilka dni, a następnie podróżować po świecie, a mam dom i przygarnęłam psa. No wiesz, takiego dużeeego psa — ruchem rąk próbowała go nawet zobrazować, bo sobie malec przybrał sporo odkąd go przygarnęła. — Poza tym bardzo cenię sobie, no wiesz — tutaj już zaczęła przypominać żywą parodię jakiejś hetero-nimfomanki, gdy tak wprost o tym mówiła. Kto wie, czy rękoma i tego nie próbowała zobrazować? Kiedy się denerwowała mocno gestykulowała. — Wszystkoooo, co mężczyźni potrafią zdziałać nie tylko w łóżku — w końcu było wiele ciekawych miejsc, w których można było uprawiać seks, prawda? Tak jakby jej relacje z płcią przeciwną sprowadzały się tylko do jednego. W sumie tak było, ale mniejsza o to w tej chwili. Cholera, sama nawet nie wiedziała po co tak wprost bredziła, rzucając tymi informacjami w zdezorientowaną Phoenix. — A i tak jedyne o czym ostatnio potrafię myśleć to pełne usta, słodki uśmiech i… — przerwała, gdy dotarł do niej sens tego, co nieporadnie próbowała przekazać swojej przyjaciółce. — O kurwa — wpadła jak śliwka w kompot. Nie dodała już nic więcej. W ciszy zawieszonej między dziewczynami unosił się szok i niedowierzanie. Niedowierzanie i szok oraz ponownie niedowierzanie.
Nagle wyprostowała się, nieco spoważniała i odkaszlnęła przerywając ciszę jaka zapadła między nimi. — To pewnie jakiś chwilowy błąd w systemie — jakby w zauroczeniu kobietą było coś złego.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ludzkie ramiona.
Ilu par ludzkich ramion dziennie doświadczała - no, uśredniając - Phoenix Grace Farrell?
Ile z nich oplatała dłońmi - czasem bardzo, bardzo chude ramiona: dzieci, osób o organizmach na wylot przeżartych przez ostatnie stadia choroby, dziewcząt ponad jedzenie ceniących sobie poczucie panowania nad własnym ciałem; czasem bardzo, bardzo szerokie: osób z muskulatury tworzących swoją zbroję, chroniącą ich niby przed światem (a jednak wcale nie, jak się okazywało), tych, którzy puchli przez skutki uboczne chemioterapii, tych, których układ hormonalny zawodził i nakazywał ciału zatrzymywać wodę albo tłuszcz nie tam, gdzie należy?
Ile z nich zakładano jej na jej własne barki? Gdy pomagała pacjentom dźwignąć się z leżanki; gdy podnosiła kogoś z łazienkowej podłogi - między jednym, a drugim pawiem, ot, wisienką na torcie jeśli ktoś przechodził akurat chemię, puszczonym w porcelanową muszlę; gdy łagodnie pomagała chorym przesunąć się na łóżku; gdy prowadziła kogoś - zataczając się, potykając razem z nim, lecz jednak nie upadając - w stronę lekarskiego gabinetu?
Ile z nich obmywała małym, ciepłym ręczniczkiem złożonym na czworo? Ile z nich uciskała lekko palcami w poszukiwaniu żyły, w którą można by się wkłuć kaniulą lub mięśnia, by go raz, ale jakże skutecznie, uderzyć igłą strzykawki? Ile z nich gładziła, dodając otuchy sumiennie, ale jakoś tak... mechanicznie? Jakoś tak bo trzeba i bo wypada. Bo taka była jej rola, praca. Jej zadanie.
Ale... ile z nich czuła? Tych ramion: ile z nich czuła naprawdę - tak, jak się czuje ramiona matki tulącej nas, gdy błędnik, rozwijający się dopiero, znów zawiódł i po raz kolejny wylądowaliśmy na trawie-chodniku-podłodze-piasku-posadzce-żwirze-parkowej alejki tyłkiem bądź kolanami, ot, pierwsze bolesne zderzenia z dorosłą rzeczywistością.
Tak, jak czuje się uścisk pierwszej szkolnej przyjaciółki przed pierwszą dziecięcą zdradą - zanim nam powie, ta przyjaciółka, naturalnie, że nie, jednak woli siedzieć w autobusie z Mary, nie z nami, albo, że Stacy-Jane ma fajniejsze naklejki i od dziś nie możemy się do niej nawet uśmiechać, machać nawet, bo ona teraz należy do Stacy-Jane (i do jej naklejek) na wyłączność?
Tak, jak się czuje ramiona pierwszego człowieka - kobiety, mężczyzny, osoby nieidentyfikującej się z żadną z płci lub z obydwiema, nieważne, istoty po prostu, która nas kocha miłością inną, niż ta matczyna? Miłością inną, niż ta przyjacielska? Miłością inną - z definicji (nieuchwytnej, niezapisanej jeszcze w żadnym słowniku); nie tyle "lepszą" czy "silniejszą", co bliższą sercu, po prostu.
Phoenix obserwowała krajobraz łagodnie niby, ale stanowczo, zmieniający się za szybami samochodu. Zdążyły opuścić centrum i pomknąć wstążką autostrady na północ, owinąć się dokoła samego jądra metropolii, odbić w trzeci zjazd po prawej i wjechać na tereny o wiele dziksze, bardziej zalesione, piękniejsze po prostu.
Phoe czuła już - na razie tylko w wyobraźni, ale jakże silnie - chłodny, ostry, przesycony zapachem igliwia powiew powietrza, jakie miała niebawem wciągnąć w przeorane miejskim smogiem płuca. Jeszcze tylko chwila. Jeszcze tylko momencik.
Miłością bliższą sercu... - zamyślenie ogarniało ją jak fala.
Miłością bliższą sercu. Miłością jak ta...
Milo, Milo, Milo. Miles, Miles, Miles - rytm wybijany nawykowo przez największy mięsień ciała.
Miłością jak ta...
Bastiana.

Przyhamowała na ostatnich światłach przed wjazdem do Mount Rainier National Park. Nieco zbyt gwałtownie, zrywem świadczącym o tym, że odbywa się w niej jakaś walka. Wybiła się z tej walki jednak, skutecznie, powracając tym samym do rzeczywistości. Na siedzenie obok Ariel - Ariel miotającej się w stanie zaraźliwej konfuzji. Ariel prowadzącej z samą sobą jakąś zaplątaną w argumenty dywagację, której finalną konkluzją miało być, że "nie, nie, nie", chociaż wszystko w jej gestach, w jej spojrzeniu, w popłochu, w jakim zmieniała słowo "randka" na "spotkanie", krzyczało wręcz, że "tak, tak, tak".
Phoenix zasznurowała usta. Okay, wszystko w swoim czasie.
- To nie Seattle, Darling. I nie błąd w systemie - nie uzurpowała sobie bynajmniej prawa do bycia tą starszą (była) i mądrzejszą (nie była) na przednich siedzeniach Forda. Po prostu dzieliła się z przyjaciółką doświadczeniem; tą krztą wiedzy, jaką udało jej się do tej pory zsyntetyzować w przeżywaniu własnej dorosłości - To życie. Wydaje ci się, że już wszystko rozumiesz, że już wszystko działa tak jak powinno, cokolwiek to niby oznacza, że, o, proszę bardzo, masz już i świat i siebie i przyszłość i przeszłość pod kontrolą.... - dojechały na leśny parking; Phoenix zaparkowała na jednym z licznych wolnych miejsc i wyłączyła silnik, teraz centrując tak spojrzenie, jak i cały zasób swojej uwagi, na pasażerce - A tu nagle: jebs! Spotyka cię coś kompletnie nieprzewidywalnego...
Aha. Na takiej wystawie traktującej o super-bohaterach, na przykład. Albo na oddziale, w walentynkowy wieczór, w który odwołało się wszystkie niedorzeczne spotkania z tindera i planowało upić w domu winem, w towarzystwie kota i własnych demonów wyłącznie...
- I znowu trzeba od nowa. Wszystko układać, wszystko ogarniać. Łudzić się, że "ooo, już wiem, o co w tym chodzi". Aż do, kurwa, następnego - zamędrkowała, nieśmiało sięgając ramienia Ariel. Boże, jakaż ona była nieporadna gdy chodziło o szczerą, niepodszytą żadnym celem czy interesem bliskość. Jaka niedorzecznie ostrożna! - I błagam, każ mi się zamknąć, jeśli brzmię jak jakiś pierdolony Yoda, co? I to ten z prawdziwego zdarzenia, nie baby - żachnęła się w lekkim chichocie - Ktoś tu się po prostu zakochuje, co? I dobrze, Ariel. Dobrze. W Seattle, nie w Seattle, w dziewczynie, w facecie, nieważne! - teraz w głosie brunetki pobrzmiała chyba nawet leciuśka nuta zazdrości. Nie zawiści, tej toksycznej, ale zazdrości po prostu. Przyglądała się Darling z troską i ciekawością - Naprawdę chętnie usłyszałabym o niej trochę więcej. Jedno wiem już teraz: pewnie laska nie zdaje sobie z tego sprawy, ale jest totalną szczęściarą!

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Rainier National Park”