WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

W tej opowieści - na luźnych kartkach, co z patchworkowej torby ambitnej studentki dramatopisarstwa się wyrwały, spisanej - jednej rzeczy brakowało tylko.
Nie dwojga bohaterów dramatycznych, kompleksowych, o duszach i jaźniach stworzonych na kształt cebuli, bo odzieranie każdej kolejnej warstwy niesie z sobą tylko coraz więcej łez i smrodu (więc chyba wielkie szczęście miała Charlie, na zapach niewrażliwa - łzy nad HJ'em i Maggie nie uroni, choćby nawet chciała).
I nie zwrotów akcji najmniej spodziewanych, co czytelnika zetną z nóg jak sierpowy prosty, taki z krokiem wprzód, i biodrem cofniętym ciutkę wykonany, by uderzeniu tylko jeszcze więcej siły dodać.
I nie opisów nawet - miejskiego landszaftu, gdzie wszystko okazją się staje by budować wzniosłe metafory (bo wszak autostrady jak układ krwionośny tejże metropolii, okna pustostanów niczym trupie oczodoły, a Chinatown, z całą swoją nieustanną żywotnością, jak to serce, co o każdej porze resztę ciała, śpiącego choćby, napędzać musi).
Były więc i momenty zaskoczenia, i dwie postaci pod względem złożoności równe sobie, i słowa, całe morza słów niewypowiedzianych, które kontur powieści zarysować ostro pozwalają. I mosty nawet, deszczem skąpane literackie, jeden pod-rozdział z drugim łączące nie bez gracji.
Brakowało zatem tylko strony tytułowej. Tak, tak właśnie - jednej kartki, prostej, co by się skryła tuż pod obwolutą, czcionką ładną i wyraźną spektatorom wyjaśniając, co to, kurwa, za gatunek!? i pod jakim tytułem się kryje.
Komedia, tragedia, dramat? Zrost jakiś, straszliwy, który wszystkie pod-gatunki połączyć chce w sobie?
I kto jest autorem? (Więc także: do kogo reklamację?!)
A może to kolektyw; historia pisana do spółki?
Czy też plagiat, dzieło z zuchwałością wykradzione diabłu?

Czy na pierwszym planie byli, tam, na schodkach przed wytwórnią, kawę pijąc bez smaku i bez większej atencji, uwagę całą kierując na siebie-tylko-nawzajem? Czy teraz, o pomarańczowym zmierzchu mierząc miasto wyrównanym krokiem w didaskalia się zsuwali? Czy odwrotnie - tam, pod studio, to margines błędu, Harper; błąd to -, w swoje życie ją zapraszać! był, a teraz dopiero wkraczali w światła rampy?
I, finalnie, kto ich czytał? Mąż Maggie, były-niedoszły, w brodę sobie plując lub przeciwnie, w celebracji szczerej, że to Dwellerowi, nie jemu, rolę pierwszą grać teraz przychodzi? Charlie Everett, malutka, samotnie w koc zwinięta nad butelką lampką alkoholu po Michaelu, w próbie analizy przewagi rywalki?
A może nikt po prostu. Żadnego czytelnika. Żadnego widza, co łezkę uroni nad spotkaniem tej dwójki, kciuki za nich ściśnie, czy książkę zatrzaśnie z gniewem oraz łzami, gdy spotka ich to, co ich spotka...

- T-to mieszkanie, samo w sobie, całkiem nowe jest... - "całkiem", to znaczy: "dosyć" (dosyć tego, Dweller! cofnij się, póki jeszcze masz możliwość!) w harperowskim leksykonie; "dosyć" to znaczy: zdążyłem je już zapełnić zapachem kawy i olejku do podstrunnic, zdołałem zagracić salon winylami i zarzucić stertą flanelowych koszul, dość czasu miałem, by butelkę wódki rozlać na dywanik łazienkowy, lecz niewystarczająco - bo ciągle w trasie przecież, albo w studio, albo na melanżu jakimś - aby ściany zawiesić antyramami, co kolejne pobite rekordy zamykają w sobie, i nie dość, by poczuć się tutaj jak w domu (a może to Ciebie mi, Maggie, brakowało?) - Ale w Chinatown mieszkam chyba od osiemnastego roku życia. O, w tamtą stronę, dwie przecznice dalej - gawędził, wspinając się krok przed Maggie po skrzypiącym szkielecie schodów pożarowych, ku bocznemu wejściu, główny hol budynku z przyzwyczajenia pomijając - Mieliśmy taką okropną melinę, czterech nas w dwóch pokojach, no i szczury. I wiesz co? To były najlepsze lata mojego życia, chyba - Wysupłał z kieszeni wąskich jeansów klucz odpowiedni, w zamek go wsunął, przekręcił - To wszystko jest takie absurdalne, wiesz? Całe mnóstwo moich znajomych nadal mieszka tu gdzieś, w okolicy... - Bastian Everett choćby, starszy brat jego Charlie - A jednak już na siebie nie wpadamy. Nie odzywamy się do siebie w wolne dni. Nie trzymamy się z sobą po pracy. Jakbyśmy nie mieli nawet nie tyle czasu... Co siły. Nie wiem, skąd ją braliśmy wtedy... - wzruszenie ramion; naiwny uśmiech niby-niewiniątka, które skutecznie wzbrania się przed odpowiedzialnością.
Pchnął w końcu drzwi, ciężkie, metalowe, wnętrze swojego serca mieszkania przed nią rozwierając. Półmrok ich uderzył, od zachodu przecięty ostatnią z ognistych łun zachodzącego słońca (takiego, co to straszy, że jutro nie wstanie). Pachniało samotnością i kurzem.
- Usiądziesz? Kawy ci zrobić, Maggs? Lepszej niż w studio... - zaproponował, gospodarz dekady, łuk zataczając od drzwi do otwartej przestrzeni salonu. W kącie, niepozorny, kulił się mahoniowy prostokącik minibaru - Albo coś innego? Czegoś innego byś się, może, też wolała napić?

Nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.
Ostatnio zmieniony 2021-08-16, 08:55 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Kroki stawiała nierówno, stopy ustawiając to na linii łączącej chodnikowe płyty, to pomiędzy jak Bóg nakazał, w diabelskie czeluści się jedynie momentami zapuszczając. Na pokuszenie losu, bo nudno tak ze zwyczajnością iść ramię w ramię, choć zarzekała się jeszcze przed miesiącami kilka, że za tą normalność życie by oddała. Ale to nieprawda, to kłamstwo. Znów ktoś przejął władzę nad piórem, zwrot robiąc w książce nie w tę stronę co trzeba. Bo Maggie nieokiełznana była z tą swoją całą grzywą rozwianą blond, niemal białą, choć w świetle zachodzącego słońca, złotem się mieniła, jak zboże ścięte, w rolki poukładane, jak dziki koń była, tylko nie znalazł się jeszcze żaden, co by potrafił sobie poradzić z tym czarnym charakterem. Choć idąc myślą w przód, nie okiełznać ją trzeba było, a zrozumieć i być może to właśnie dlatego w plątaninie zbiegów okoliczności naprędce spisanych, swój los spleść z Harperem-Jackiem postanowiła. Z nikim innym, tylko nosem skrzywionym i spojrzeniem smętnym, co mieściło w sobie ocean bólu i wódki, nakrapiany błyskami fleszy fajerwerków powstałych w wyniku zaaplikowania do orgazmu garści substancji psychoaktywnych ubranych w kolorowe, małe kształty, wielkości małego paznokcia.
Raz nawet w trakcie wędrówki dłoń jej zetknęła się przelotnie z jego chłodnawą, na kilka sekund pozwoliwszy by małe, niewidoczne iskierki, jak impulsy elektryczne przeskakiwały z jednej na drugą. I chciałaby złapać tą dłoń, i ku zachodzącemu słońcu pójść, jak zwykli ludzie, tacy z reklam, z kiczowatych filmów, niemodnie ubrani, ciesząc się, że gwiazdka za kilka miesięcy. Ale zatrzymała ją przy sobie, jakby skarbu strzegąc, bo cóż mogłoby się wydarzyć, gdyby na kilka chwil palce się splotły? Wszak za każdym razem coś się działo i myśli sprzeczne nią targały. Choć nikt miał tego nigdy nie przeczytać, tylko dla nich ta historia dziwna się pisała sama z siebie, za sprawą niczyją, autor nieznany.

Mieszkanie z pozoru zamieszkane. Nieporządek błąkał się po kątach, zapachem zwietrzałej wódki podbity. Pojedyncza skarpetka tu i ówdzie, ale ściany gołe. Brakowało poduch upchniętych w kolorowych poszewkach, utkanych przez jedną z babuń pod dworcem siedzących, drżącymi rękami wydawanych. I kolekcji przypraw na półce, niepootwieranych w większości, bo przecież wiecznie używa się tych kilku, ale czemu by nie kupić nowych, ładnych, kolorowych? I Maggie widziała tu nawet przestrzeń niewykorzystaną na dywan puchaty duży, a może bambus? I parę obrazów, jej autorstwa najlepiej, ale niekoniecznie. Coś na wzór swojego, ciasnego, w którym do tej pory bałagan panował, ale bardziej jak u siebie się w nim czuła, niżeli w tym domu wielkim, co go z mężem niemal byłym zamieszkiwała. Surowym, ponurym, gdzie wszystko musiało być pod igłę, jakby odrobina nieporządku, mogła wprawić w trzęsienie poukładany świat Ulyssesa Hartwooda.
Nie pasowała tam.

I nie pasowała tu.
Ale on też nie, jakby to mieszkanie co najmniej tymczasowe było, na miarę potrzeb stworzone. Jakby czekało tylko po to by Maggie tu przyjąć, ale wciąż nie dość dobre, by sobie w nim życie układać.

- Na studiach tam mieszkałeś? - dopytała tonem osoby, co musiała sobie na chronologicznej pajęczynce poszczególne etapy życia wyłożyć. I sama w myślach do własnych studiów się przeniosła, do wyjazdu, do Paryża, do bagietek, do płomieni, do euforii. - Ja w Paryżu kilka lat... I też dobrze wspominam. Nie było szczurów, ale zapach szczyn na każdym kroku to rekompensował - uśmiechnęła się półgębkiem, wspomniawszy lata świetności, te co trosk w nich nie było, tylko blant w ręce, włosy rozwiane i stopy bose. - Tęsknie za tym... Za tym czasem kiedy życie nie było takie spierdolone na amen, kiedy dysfunkcje nie brały nad Tobą góry, a alkohol i narkotyki były drzwiami do nowej, pięknej rzeczywistości, a nie pieprzoną trucizną, która wpędza Cię na odwyk - powiedziała Maggie-Margaret, ustami idealnie wykrojonymi, ze skórą w alabastrowym kolorze i głosem zachrypniętym od nagłego przypływu frustracji, co wywołany znienacka zwykłą, szczurzą anegdotką.
Skinęła głową, jak stary człowiek, który w jednej chwili posiadł wszystkie prawdy. Wzrokiem zmęczonym, spod półprzymkniętych powiek, zmierzyła go od stóp, po klamkę i dziurkę z kluczem weń władowanym. Nie zmierzyła, zeskanowała delikatnie, tworząc mapę w pamięci, a nuż w razie ucieczki, choć tej wcale nie planowała. To umysł tylko pogubiony, wciąż perforował dziury w jej planach.
- A wiesz... Ja mam przyjaciółkę ze starych lat, ze szkoły jeszcze - o Phoenix rzecz jasna mowa i aż dziw bierze, że nigdy wcześniej na siebie nie wpadli, jakby los skutecznie ich przed sobą nawzajem bronił. - I z nią to jak z siostrą, możemy nie widzieć się dłuższy czas, nie rozmawiać ze sobą, a jedno spojrzenie wystarczy i wiemy o sobie wszystko - nie tak jak z innymi, co czas ich pogrzebał i czasem jedynie powstawali ze zgliszczy, by na nowo uciec w inne, ciemne czeliści. - A Ty? Masz kogoś takiego? - nawet jednej osoby Jackie-Jack? Czy na miejsce jej Maggie wpuścisz? Żeby jednym mrugnięciem zeskanować Cię potrafiła i analizie poddać krótkiej, by bez słów określić czego Ci teraz trzeba?
I nagle głupio jej się w duchu zrobiło, że Jackie-Jack go w myślach nazywała, od pierwszego dnia zobaczywszy, taką łatkę przypinając, jakby pod Piotrusiem Panem nic już więcej nie było, pustka, nic. Ale Margaret Hartwood zawsze widziała więcej. I bez tego pyłu wróżkowego, co kurzem osiadł.
Gdzieś tam coś się jeszcze kryło.
Serce może nawet biło.

- K-kawy...? - wydostało się z ust niezdecydowanych, bo na więcej miała ochotę. Kawa nie-dość. Kawa niedosyt. - A co proponujesz, jako żeś pan na włościach? - piłeczkę odbiła, ostrożnie wybadawszy intencje jego, choć nie zakładała, że złe one były. Być może wybielić się chciała, jeszcze zanim słowa pokusy padły. Krok w jego stronę zrobiła. Jeden, nieduży, bo niewielka odległość ich dzieliła i wspięła się na palce, by spojrzeć mu w oczy, i świder błękitny wbić boleśnie w gałki.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

I życie, w tym mieszkaniu z pozoru zamieszkanym, także z pozoru przeżywane.

Widziała to, prawda?
Dostrzegała. Ona jedna, ta grzywa blond, rozwiana, niemal biała (choć w świetle zachodzącego słońca - złotem się mieniła, jak zboże ścięte, w rolki poukładane); te tęczówki błękitne, a więc powiedziałby kto, że po prostu "niebieskie", ale sprawa była trudniejsza, barwa niełatwa do pochwycenia - bo tak, szafir to niby, ale z jaśniutką przebitką, i przesłoną smutku pokryty, filtrem zmęczenia.
Spacerując po tych włościach jego, jak na stróża ze studia nagrań podejrzanie na bogato wystrojonych. Haczyk wzroku w kolejne pięterka ciała wbijając, wspinając się od kolan wyzierających przez dziury w jeansowych nogawkach, przez szlufki przy pasku już słynnym, po brzuchu chudością wklęśniętym, koszulką z logo zespołu jakiegoś przykrytym, do strączków czerni, co twarz okalały, z kucyka niskiego się na wietrze wyzwoliwszy.
Widziała tę samotność.
Tę skarpetkę pod fotel rzuconą, koszulę przewieszoną przez oparcie krzesła, kapelusze niczym wizytówki czy parafki, na finiszu kolejnych rozdziałów w życiu napisanych stawiane pośpiesznie. Tę strelicję podmarniałą, choć stojącą blisko ogromnego okna, a i (przez sprzątaczkę-na-godziny) podlewaną regularnie. Te drzwi lodówkowe wolne od magnesów, a za nimi - no, tego jeszcze nie, ale pewnie mogła sobie wyobrazić - wnętrze iście kawalerskie: musztardę miodową i dim sum sprzed dni-około-czterech, parę puszek piwa, co się nie zmieściły w minibarze. Dostrzegała jego starania - podejmowane, w dużej mierze pewnie, półświadomie, żeby mieszkanie to domem uczynić. Schronieniem, a nie erzakiem schronienia.
I on to - aż tak głupi wszak nie był! - dostrzec potrafił, choć w miejsce tego raczej dostrzec, Maggie przed sobą powinien.
Za drzwi jednak wyprosić, na odchodne jej serwując czerstwy jakiś zbiorek uzasadnień: że przeprasza, że zawalił, że nie może-jednak. Dla jej dobra własnego, by nie czynić drugiemu...

Zamiast tego, kurtkę wziął od niej, czy cokolwiek, czym barki jej jaśniutkie przed chłodem Seattle były dziś chronione. Przy barku minibarku kucnął, ponad nadętymi butelkami San Pellegrino - zieleń w kolorze kasy, smak za to po prostu drogi, do kompletu - do dalszych rzędów sięgając po butelkę najzwyklejszej mineralki. Bez gazu i bez emfazy.
Harper-Jack, zwykły koleś.
Uśmiechnął się do własnych myśli nieco kwaśno, skręcając plastikowy karczek bez większej trudności. Kołnierzyk butelki ustąpił; nalał im po szklance.

- To też da się załatwić, jeśli zapach szczyn pozwala ci się poczuć w nowym miejscu bardziej komfortowo - zapewnił z krótkim chichotem, tej części własnego mózgu, która na ćwierć etatu jako cenzor pracowała, w dupę ugryźć się każąc w tempie natychmiastowym. Podał Maggie wodę, ponownie się przeskoku iskier elektrycznych domagając, gdy palce ich zetknęły się w starciu krótkim, ponad chłodem szkła od pary wodnej wilgotnego. Pragnął bliskości w tym jej dziwnym wydaniu, w którym niewinna jeszcze jest, choć już i zapowiedzią grzechu największego się staje. Łyk wziął spory, w paradoksie wnętrze swoje zamiast gasić, tylko bardziej rozogniając - Czy ja wiem... - zastanowił się nad odpowiedzią. Pomyślał o Elliottcie tak, jak myślał o nim zawsze - samym brzeżkiem świadomości, wspomnienia natychmiast, nawykowo już po prostu, z estrady umysłu za kulisy zapędzając. Pomyślał o Maksie, i o cierpliwym skupieniu, z jakim kumpel słuchał zawsze jego neurotycznych głupot, by cokolwiek z nich zrozumieć bardzo się starając (zwykle - bez sukcesu).
Pomyślał o Bastianie. (A myśląc o Bastianie - nie dało nie pomyśleć się choć na momencik i o jego siostrze). O czasach, w których czuł się rozumiany. Przygarnięty. I do serca, jak kundel-przybłęda, którego nikt, po raz pierwszy w życiu, szyderczo nie pyta o rasę. I fizycznie - ramieniem słabiuchnym (a więc i obiektem kpin sportowych w szatni zwykle się stającym) - w drodze to gdzieś na imprezę, to, przy okazji innej, do domu czy do biblioteki. Pomyślał o najnowszych - po dorosłemu zaktualizowanych chyba - okolicznościach ich rozmów i spotkań. Pokręcił głową - Chyba nie. Wiesz, ludzie się zmieniają, nie? I wcale nie mówię o ludziach-ludziach. Że jakichś innych. Dawnych przyjaciołach. Mówię o sobie.

[Bo on przecież zawsze mówił o sobie, nieprawda(ż)?
Zawsze tylko o sobie-sobie-sobie, HJ, Ty narcyzie.
Nigdy o innych, innych, innych.
"Tylko… t-tylko to "nic” brzmi jakoś tak… cholernie niesprawiedliwie. Nie słyszałeś nigdy, co o tobie mówi. J-jak o tobie mówi…"].

- To dlaczego wróciłaś z Paryża? - zmienił temat względnie gładko, z wprawą osoby, która nie raz w wywiadach tarczy słownej używać musi, gdy któryś dziennikarz co bardziej wprawiony za blisko serca mikrofonem próbuje manewrować - Jeśli mogę spytać, jasna sprawa. Ja chyba bym nie wrócił... - kłamstwo - W ogóle, ze Starej Europy. Albo, gdybym mógł, pewnie po prostu nigdy bym się w podróży nie zatrzymał. Wiesz, miesiąc tu, dwa tam...
Kłamstwo, Harper. Bo czy nie mówiłeś, w tenże właśnie sposób, o najprzeciętniejszej ze swych tras koncertowych?
A jednak wracałeś. Czemu wracałeś?
Czyżbyś przeczuwał, że jest jednak po co?

(...) i być może to właśnie dlatego, w plątaninie zbiegów okoliczności naprędce spisanych, swój los spleść z Harperem-Jackiem postanowiła wepchnąć im siebie nawzajem w życie postanowił; pod nogi, w ramiona, w widnokrąg życiowy.

Maggie?
Gdzie pasują ci, co nie pasują nigdzie?
Do-kąd pasują?
Nie, nie "dokąd", to błąd w semantyce. Do-kogo.
Do kogo pasują ci, co nie pasują nigdzie?
Do siebie, Maggie. Do siebie nawzajem.

- Co proponuję? - podjął rękawicę świder, ostrożnie, by się jeszcze za bardzo nim nie pokaleczyć. Miękko, czule nawet; tak spojrzenia się ich splotły. Uśmiech zwyczajowo zawadiacki wargi spiął króciutkim dreszczem - Tak zupełnie szczerze? Najchętniej zrobiłbym nam po bardzo mocnym martini, na rozgrzewkę. Potem zalał się z tobą czystą wódką, Maggie. I kochał się z tobą przez najbliższe trzy godziny - krótki ruch ręki, wskazanie na niską, skórzaną kanapę - Tutaj. A potem - wzrok pełznący po metalu dizajnerskich schodów, przez półpiętro, aż po wlot za przepierzenie sypialni - Tam.
Z przerwą na kreskę i dolewkę.
Pieprzyłby ją tak, jak nie było mu to danym na biurku Dyrektora.
Ale...
- Ale zamiast tego, proponuję, żebyśmy zostali przy wodzie. Albo, nie wiem, mam sok i herbatę? I mogę nam zrobić makaron, jeśli głodna jesteś - uśmiech, najszczerszy z tych, na jakie Harper-Jack Dweller potrafił się zdobyć - Potem odprowadzę cię do domu, albo przynajmniej na przystanek. Pocałuję w usta, i zobaczymy się znowu, nie później niż za cztery dni. Pięć, jeśli zajęta bardzo jesteś.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Widziała, patrzyła, oglądała. Wejrzała w głąb nawet, nie zatrzymując się ponad cienką warstewką kurzu, a oczami wyobraźni rozdmuchując ją z mebli, sprzętów, czy skarpetek nawet, tych pojedynczych, zalegających od dni albo nawet i tygodni w zapomnianych, ciemnych czeluściach pod łóżkiem, czyli tam gdzie zagląda się przeważnie raz do roku, na święta. Bo taki zwyczaj, że niby przed panem Jezuskiem trzeba mieszkanie wysprzątać, bo inaczej niezadowolony będzie i choć większości z tych, co wiary dawno się wyzbyli nie dotyczy, to przyzwyczajenie żywo pielęgnowane, nakazuje by pod materac zajrzeć, głowę w przestrzeni między podłogą, a ramą łóżka ulokować i wzrok wytężyć, by wszystkie zguby znaleźć.
Czasem, ale bardzo rzadko, zdarzało się, że zguby same się znajdowały. Przeważnie nieproszone i być może wcale nie-chciane. Bo chciał jej teraz Dweller, pragnął w kokonie czystej namiętności zamknąć, ale czy gdyby wiedział, że z mostu Aurory po roku ponad się przybłąkała, wciąż chciałby tak samo uciekać?
Gdyby tak wzrokiem przeskanowała pomieszczenie dokładniej, przesunęłaby po fakturze ściany w jednym miejscu uszczerbionej, dostrzegłaby że mieszkanie to nie bez powodu swojego sznytu nie ma i bezimienne pozostaje, jakby podświadomość mówiła, ze Harper-Jack Dweller na żaden azyl nie zasługuje?

Pojedyncze kontrolki wraz z każdym krokiem zapalały się w podświadomości, natrafiając na przedmioty o kształcie i wyglądzie drogim, takie na jakie w trakcie studiów nie mogłaby sobie pozwolić, chyba że zanurzając dłoń w portfelu rodziców, ale to w grę nie wchodziło, bo Maggie niezależna od zawsze, od kroczku pierwszego i straganu z lemoniadą, za który państwo Palmer przeklinali ją przez cały tydzień, propozycje dopomogi od sąsiadów dostając.
Wysunęła dłoń, przechwytując kubek, by do ust przyłożyć i wargi zwilżyć, co dziwnie suche się zrobiły, jakby każda sekunda zaspokajania ciekawości wpływała na jej ogólny stan nawodnienia, poczynając od wysuszenia górnych partii ciała. W gardle jej zaschło. Ze stresu chyba? Jakby tremę miała przed czymś ważnym. Nie występem, ale równej rangi.

- Ten statek już dawno odpłynął. Myślę, że nawet wiadro szczyn rozlane po posadzce nie zwróciłoby mi tamtych czasów i tego poczucia, wiesz o czym mówię? - wiedział, jak każdy przeżywał żałobę po czymś albo po kimś, ale inaczej niż wszyscy, bo każdy miał na to swój własny patent. Choć można by rzec, że on i Maggie nadawali na współnych falach, kończąc na odwyku, na spotkaniach anonimowych alkoholików, które miały jedynie wyciszyć wyrzuty sumienia, a niżeli pomoc doraźną przynieść.
Oni - samowystarczalne jednostki - jakże by mogli o pomoc żebrać? Pomocy łaknąć, gdy wszystko stracone i w zgliszczach utopione? Już dawno na straty spisani, siebie szukali nawzajem w ramionach. Odnajdywali pojedyncze skrawki, skraweczki, fragmenciki - jak śledziona - jak mały palec, co wskazywał drogę z której przyszli albo język - miał zamilknąć, teraz i na wieki, a wciąż wydobywał z siebie kolejne sekrety, jakby wreszcie na tego jedynego powiernika trafił, na którego czekał całe życie.
- Bo to wszystko się łączy Harper. Ludzie się zmieniają, dlatego nieważne ile włożysz w to żeby było jak kiedyś, bo nigdy tak nie będzie. Te chwile już nie wrócą, można je przeżyć na nowo, ale po co? Żeby nadpisać wspomnienia jakimś udawanym gównem? Można zrobić nowe... wspomnienia i kolejne, tą samą drogą, błędy i porażki, ale wspominać je dobrze - bądź moim wspomnieniem Harper, ogrzej mnie w zimie swojego życia. W sopel lodu mnie zamieniłeś. Smukły, dostojny i zziębnięty do samych kości.
Przyjrzała się oczami śniegiem przysypanymi, jego twarzy. Wzrok utkwiła w jego ciemnych, czekoladowych by rzec, ale gorzkich, oczach. Intensywnie, jakby zastanawiała się nad czymś, analizowała jego słowa, przemiany szukała, choć znała go wyłącznie od kilku miesięcy.
- Jak się zmieniłeś? - w kogo się zamieniłeś? Jaki potwór nawiedza Twoją duszę? Czy to fragment Eliotta utkwił jak okruszek lustra w Twym sercu, czy Bastian, którego na pokuszenie wiedziesz i od zbawienia odciągasz? A może Charlie, wspomnienie, które na nowo zbudować próbowałeś, ale fiaskiem się skończyło? Mówiłam Harper, przeszłość się za sobą zostawia, nim piękne chwile w pożogę się w pamięci zamienią.

- Za-kochałam się.

Słodki szept z ust wypada, zawiesiwszy się w czasoprzestrzeni, do żadnego z czasów nie przynależąc. O uszy jej własne obija, łaskocze i drażni, koniuszki w rezonans wprawiając, tak że teraz kolor burgundu przybrały. Dziwnie tak o miłości prawić, gdy jeszcze niespełna dwa lata temu, serce przysięgło martwicę doń przyjąć, by nigdy więcej nie zabić już mocniej.
Przez chwilę mruga oczami, zdziwiona tym uczuciem dziwnym co rozlało się po podbrzuszu. Podnieceniem jawnym, które z przyjemnością w swe ramiona przyjmowała. Zaszkliły się tęczówki, błysnęły tak jak jeszcze nigdy dotąd i zmatowiały kilka sekund później, jakby wystraszone tym jawnym przejawem buntu wobec organów głównodowodzących.
- Nie wróciłbyś, a jednak tu jesteś. Tkwisz w Seattle. Nigdzie nie było Ci lepiej niż tutaj? - uśmiech pełen czystej sympatii, ale wzbogacony nutą pobłażliwości, rozświetlił jej twarz. Miała wyraz kogoś, kto drugą osobę przyłapał na gorącym uczynku. Równocześnie każda cząsteczka w jej ciele była głodna informacji, chciała go po-znać. Znać Harpera-Jacka, uświadomić sobie, że to jego tył głowy obserwowany na apelach, i że to o jego nogę na korytarzu się potknęła, rozsypując książki.

Kim jesteś Harper-Jack? Dlaczego tu, a nie tam?

Już Ci mówię dlaczego.
Bo nie pasujesz nigdzie,
jak ja nie pasuje,.
Oboje z sercami podziurawionymi, a gdyby je przytknąć do siebie - całość by stworzyły.

- Ach, a z Paryża wróciłam, bo się zakochałam. Postanowiliśmy wrócić do Seattle, zamieszkać razem, ale... Zmieniliśmy się - Ty nas zmieniłeś, to Twoja wina. - Maggie Hartwood już nie ma. Jest Maggie Palmer, ale zepsuta, nie działa jak powinna. Mówisz, że da się z tym żyć?

Co, jeśli faktycznie, [...] masz w środku mechanizm niemożliwy do naprawienia? Co, jeśli faktycznie jesteś spierdolona. Na amen, na umarł-w-butach?
Maggie, posłuchaj, prawdziwe pytanie to [...]czy [...] nauczysz się żyć z tą wadą wrodzoną? Najlepiej jak potrafisz...


Zamykała oczy, ale na chwilę tylko, podążywszy wzrokiem we wskazanym kierunku, by wyobrazić sobie co i jack robią na kanapie, i tam wyżej za schodami w stylu industrialnym. I znów to uczucie płonne się narodziło, pozwoliwszy sobie przysiąść na odrobinę dłużej. Przysłuchać się co ma do opowiedzenia i zmysły pobudzić, w wyobraźni namieszać, ale...
- Nie wyglądasz na osobę, która często gotuje - ani Twe mieszkanie, czy lodówka, w której pewna była, że pustka się czai. - Zatem zróbmy tak, tak jak być powinno - a to nowość wszak! - Chcę Ciebie makaronu z ust Twoich podawanego i muzyki w tle, puść coś co Ci się najpiękniej kojarzy, coś przy czym wiesz, że jesteś zdrowy, normalny, naprawiony bezpieczny- a ja postaram się nie spierdolić i za dni kilka odebrać telefon od Ciebie, jak człowiek zwyczajny, normalny, a nie na wskroś spaczony.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Azyl może też być więzieniem. A więzienie? Azylem.
I wcale przy tym, przewrotnie, ani jedno ani drugie - pierdel i ostoja - nie potrzebują ani ścian, ani krat, ani zamków nierdzewnych, pancernych, co od reszty świata skazanego oddzielą, ani strażników srogich po drugiej stronie metalowej palisady czuwających.
I opokę bezpieczną, i mamer, nosi się przede wszystkim w sobie, i dokoła siebie roztacza niczym czar, chorobę, bagno. I innych się weń wciąga.

A życie Dwellera? I sława jego? Te śmieszne stany przechodnie, namiastka spokoju i dobrej zabawy. Te uniesienia chwiejne, nietrwałe. Ta rozkosz, co jak bańka mydlana pryska, biorąca się z sukcesu i bogactwa? Ta ulga i cierpienie, co dzień go, naprzemiennie, nawiedzające niczym wierne i wytrwałe zjawy.
Czym niby? Azylem? Czy więzieniem?

- Wiem. Ani szczyn, ani rzygów - uśmiechnął się w taki sposób, w jaki uśmiechać wypada się jedynie przy ludziach albo kompletnie nam obcych, takich, co w archiwach życia wiele przed nami kryją (być może - po wsze czasy), albo takich, którzy na dokładnie tych samych falach co my nadawać się zdają, tej samej częstotliwości emocji dźwięków używając [A Maggie? Maggie musiała należeć chyba do obydwu kategorii jednocześnie]. Nie było rady: pomyśleć przyszło mu znowu o Bastianie Everettcie i zwierzęciu jego totemicznym, pawiu kolorowym we wszelkich możliwych konfiguracjach, jakie powstać mogą w żołądku czasów licealnych, po brzegi wódką, sznapsem i fast-foodem wypełnionym. A myśląc o Bastianie - pomyśleć musiał, marginaliami umysłu choćby, o Phoenix Farrell...

...I znów, Maggie, mijanka. Tyle razy wpaść na siebie mogliśmy - ja i mój przyjaciel najlepszy, Ty i Twoja przyjaciółka ze szczenięcych czasów. I znów, Maggie, losu zwodniczość - impreza opuszczona za wcześnie lub za późno, egzamin, co w poniedziałek rano wypadał, więc z sobotniego wyjścia zrezygnować było trzeba, korytarz szkolny obrany niewłaściwie, choć wszyscyśmy w jednym budynku, jak rybki kolorowe, akwariowe, się plątali, w tunelach szafek i ławek i tablic ogłoszeniowych i gablot z trofeami sportowymi o znaczeniu absolutnie żadnym.
I znów, Maggie, nam się wtedy nie udało.
Aż do teraz.
Aż - do - teraz.

- Nawet wymieszanych z sobą, nie? Czasu się, ewidentnie, kurwa, nie cofnie - kontynuował, zwyczajowo po cynizm swój typowy dłoń wyciągając, by posłużyć się nim jak orężem w walce ze smutkiem; wszystko, byleby tylko nie wpuścić go do serca pod kolczugę z pewności siebie i blichtru splecioną, najlepszą ochronkę przed brzydkim, złym i niesprawiedliwym światem. I już, już, chciał rozmowę całą cierpkością na boczne tory zepchnąć... ale cóż to? Zorientował się nagle bowiem - i aż cofnęło go od tej myśli, aż grdyce w pół jej drogi chudą szyją zatrzymać się kazało, barkom napiąć dreszczem dziwnym i krótkim, jak elektryczne spięcie - że... chyba wcale nie miał takiej potrzeby - I wiesz? Chyba wcale bym nawet nie chciał.
Nie dziś.
Ruch kącika ust - mgnienie ledwie, taniec światła w załomie naprężonej ruchem warg skóry. Uśmiech to, czy grymas? Bo jeśli grymas, to jaki? A jeśli uśmiech, to czego? Ulgi? Radości? Reakcja na ironię losu, sarknięcie-sarkazmem-przesycone?
Nie dziś.
Nie. Bo zawrócenie wskazówek tego Wielkiego Zegara oznaczałoby, że odwyku nie było, i krwi herbat rozlanych, i ciastek o smaku, kolorze i woni kartonu zawilgoconego, i dłoni rozciętej przy dezercji oknem, i studia nagraniowego, co miejscem preludium-do-schadzki się stało.
A gdyby nie one? To czy stałbym tu z Tobą? Czy do życia bym Cię wpuszczał, jak się słońce blade, lecz wytrwałe, przez rolety zakurzone w oknie azylu więzienia, wpuszcza?
I jeśli ceną były...? Możliwością jedyną - byśmy my-tu-teraz, Maggie-Margaret, w oczy spojrzeć sobie głupio tak mogli, po prostu?
Zapłaciłbym ją.

[Dylemat jedyny, Maggie, w kontekście mostu mam...
Czy tamta cena adekwatną była? Czy nagroda na wyrost, czy raczej w sam raz?
I czy, wreszcie, wolno mi tak myśleć w ogóle - że gdyby nie wtedy, gdyby nie tam...

I gdyby tamto dziecko, chłopiec ledwie...
To my, teraz... To Ty... Gdzie indziej byś była? Nie ze mną, nie tu? A jeśli tak, to czy dobrze zrobiłem? Nie celowo, lecz wyszło, o tak:
To Ja Was zmieniłem. To moja zasługa
]

Przyglądał jej się uważnie, i słuchał. I słyszał, a wiadomo przecież, że dwie różne rzeczy są to, dwie czynności odmienne, dwa inne sobie stany skupienia.
I to nie słowa wcale, nie te zlepki wyrazów (nie tyle może przemyślane przez nią nawet, co znaczące po prostu), jakie może spomiędzy warg jedynie, a może bardziej z komnat duszy się wylewały.
Serce słyszał. To dziurawe. To zdyszane w wiecznej pogoni, to zziajane permanentną ucieczką. To wyblakłerakowane jak jej oczy niebieskie, uszkodzone, spaczone serduszko cholerne.
Gdyby mógł, przysiągłby teraz, że wszystko zrobi...
...by nigdy więcej nie zabić już mocniej nigdy więcej.
(A zabić miłością też można, nie wiesz tego, Maggie? Czy raczej: na miłość umrzeć. Na moście. Odejść - na wieki, na amen w pacierzu, na zawsze.)
- Hm - zastanowił się krótko, ale intensywnie, i nad kilkoma rzeczami jednocześnie; w tym samym momencie wypełniał rozkaz Maggie, podchodząc do półeczki z ułamkiem swojej kolekcji winyli, ale i mielił wśród splotów mózgu jej pytanie. Przebiegł palcami po obwolutach kwadratowych trumienek dla swoich ukochanych utworów. Zagryzł wargę w zastanowieniu, i spojrzał zaraz na blondynkę przez ramię - Nigdzie nie było mi tak samo - uściślił - Tak mocno. Tak bardzo. Nigdy nie było mi tak bardzo... - dobrze i źle; cudownie i straszliwie - ...jak tu.
Wyłuskał wreszcie trzy okładki, pochwycił je w dłonie jak wachlarz. Zmarszczył brwi, krytyk-koneser. Ukrył w końcu jedną pod pachą, przeszedł do kuchni, wspinając się na palce po puszkę z makaronem (miał nadzieję, że nie pomyli jej z tą, w której trzymał zapasy narkotyków choćby), a łokciem nastawiając czajnik z wrzątkiem.
Harper-Jack Dweller. Wirtuoz w każdym możliwym wymiarze.

- To chyba nie mnie pytać, jak się zmieniłem... - nie unik, lecz chyba, po prostu, refleksja. Nie czuł się na siłach by wystawiać diagnozę wszelkich przebytych przez siebie zmian; wszak to obserwatorów zadanie, a on grał rolę pierwszoplanową, na przeżyciuwaniu, a nie głębokich analizach skupiony - Wielu ci powie, że na lepsze. Wielu, że wcale nie... A ja... - zamilkł, teraz w końcu nastawiając wybrany winyl; spuszczona z blokady igła prędko znalazła swoje miejsce [a Ty, Margaret? znalazłaś je, też?] w żłobieniach czarnego krążka - Nie wiem. Z jednej strony codziennie, stając przed lustrem, patrzę w oczy tego samego chłopaka - I z tymi słowami na ustach, stanął przed swoim własnym, lustrzanym odbiciem Hartwood, sięgając po jej dłoń. Musnął nią swoją prawą brew, swój policzek, na zagłębienie nad górną wargą przeniósł i, powoli, przewędrował aż po brodę, pozwalając jej spocząć w końcu w zagłębieniu obojczyka - To te same powieki, te same dłonie, te same wargi... - wyliczył - I te same pomysły, te same obawy, te same sny. Wiesz, że mi się nie uda. Że życia mi nie starczy. Że obrócę się kiedyś za siebie, i nie zobaczę nic, tylko błędy. I nie poczuję niczego innego, niż żal. To te same rozterki - czy dobrze robię, czy źle? Czy wypada, czy nie? Czy mi wolno, czy mi nie wolno? Czy moje wybory czynią ze mnie ostatniego chuja, czy po prostu faceta, który chciałby być, tak kurewsko banalnie, szczęśliwy? I tak, jak zadawałem sobie te pytania dziesięć lat temu, tak zadaję je sobie dziś. Podczas, gdy moje otoczenie w większości zdaje się o nich totalnie zapominać, wiesz? Mają inne problemy. Dzieci. Wieczne związkowe przeboje. Jakieś durne problemy wynikające z... W sumie nie wiem z czego. Z nich samych pewnie - Jak na przykład Twoja Phoenix, i mój Bastek, Maggie, chciałoby się rzec - Więc może problem polega na tym, że nie zmieniłem się wcale ja, tylko wszyscy wokół mnie - wypluł z siebie w końcu, na wydechu jednym-i-pół - Ich priorytety, ich marzenia, ich cele. A ja pozostałem dokładnie taki sam.

Niedojrzałygotowy na cały ból, jaki życie ma nam do zaoferowania.
Serwowany na moście lodzie, jak małże. I bez znieczulenia.

- I chyba chciałbym wiedzieć, czemu... - teraz znów odsunął się od Maggie, zwodniczo, do kuchni wiedziony popiskiwaniem przypominającego o sobie czajnika - Przy tobie czuję się tak, jakbym wrócił do czasów, w których lubiłem siebie trochę bardziej, niż teraz.

Bo może wcale nie o to chodziło, czy się zmienił, czy nie, lecz o to, że coraz mniej siebie lubił.
(A jak tu żyć, co? Z kimś, kim się gardzi każdego, pierdolonego, dnia?)
Ostatnio zmieniony 2021-11-13, 21:29 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Ani azyl, ani pierdel, ani Dweller ani Hartwood, krat nie potrzebują. Nie, bo już dawno w więzach zaplątani. Ze złych wyborów, z katusz przeżywanych, z wpajania sobie, że na więcej nie zasługują niż mieszkanie w zaszczanej dzielnicy. Czy to sława, czy jej brak, więzienie jedno w głowie utkane. Bez wyjścia, bo jak znaleźć, kiedy oczy patrzą zamknięte.
Choć jakby spojrzeć na to inaczej to czy najpierw w pułapkę nie wpadli? Zaczęło się niewinnie. Pierw mijanie na korytarzach, powłóczyste spojrzenia w lustrzanym odbiciu oczu po przeciwnej stronie, apele - zawsze dwa rzędy za sobą, choć czasem już tak blisko, ledwie centymetry dzieliły, ale nigdy dość żeby się ze sobą zetknąć. Myślałby kto, że lata spędzone w Paryżu definitywnie zakończą znajomość podszytą relacją zupełnie znikomą. Może raz czy dwa Maggie o uszy obiło się, że dzisiaj przyjdzie Harper. Może nawet chwilę zastanawiała się kto to taki i czy imię potrafi do twarzy dopasować, ale nigdy nie na tyle długo żeby zagrzało miejsce po latach w zakamarkach pamięci.
Mogło być tak, że los przezorny, specjalnie trudził się, by na ich ścieżkach stawiać przeszkody. By krok zawracać, drzwi zamykać i windę nawet zatrzasnąć nim drugie zdążyło do niej dobiec. Nawet w trakcie przerwy kilkuletniej, gdy oboje na drugich krańcach świata rozpierzchnięci, ale nie nazbyt, by zapobiec tragedii. Samochód zawrócić. Światło czerwone zapalić. Być może wtedy właśnie zrezygnował, bo to nie los sądzi, a w gwiazdach zapisane. A czymże los, jeśli nie układem w gwiazdach?
Aż - do - teraz. Gdy w jednej linii, jedna nad drugą świeciły jasno.

- Nie? - błysk w oku, kącik ust do góry uniesiony, niby uśmiech. To znak, że dorastasz. A czy Maggie-Margaret jeszcze jakiś czas temu nie pragnęła odtworzyć chwil spalonych w zgliszczach własnego życia? A właśnie tak było. I - przysłowiowy chuj. Nie wyszło nic z tego. Więc i ona nie chciała. Nie pragnęła już nic ponadto żeby żyć dalej. Prze-żywać życie, którym dotychczas nie żyła, tkwiąc w ciele objętym martwicą płynącą wprost z serca i z mózgu toksynami wymieszaną.
- I wiesz? Ja to rozumiem. Bo mi też. Nigdy. Nie było. Tak bardzo. Jak tu - "jak tu" w kontekście szeroko pojętnym. Bo tu znaczyć mogło, że tu, o tutaj w mieszkaniu Dwellera. Albo tu, jako, że w stanie psychicznym, którego pojąć ot tak, nie mógł pierwszy lepszy człowiek. Bo "tu" wskazywało na więź między umysłami. Więź, nierozerwalną, pomimo krótkiego stażu, ale i nad wyraz silną, jakby dwa końce "czegoś" właśnie "tu" miały się spotkać i czekały na siebie aż "tu" trafią, całe dekady, nim splot nieszczęśliwychfortunnych zdarzeń sprowadzi ich dwoje, o "tu" dokładnie. Wiele innych znaczeń miało i Maggie mogła je wertować teraz w myślach, ale czy sens był czas na to tracić, skoro "tu" już była i "tu" już było, więc nie warto wędrówek astralnych właśnie teraz poza ciałem uskuteczniać.
- A i owszem - zmyłka, nie przytaknie, nie potwierdzi, że warto unik zastosować, że inni się winni wypowiadać, bo nie oni winni wszak. - Bo wiesz, to nie cudze zdanie Cię powinno obchodzić tylko Twoje własne. I tak sobie myślę... - teraz to jej wargi przygryzione. Ciut za mocno, bo między różem biel się pojawiła. - Myślę, że jeśli jesteś zadowolony z "tu i teraz" i widzisz różnicę między tym co zrobiłbyś kiedyś, a zrobisz teraz, to czy ktoś powie "lepsze/gorsze" to nie ma znaczenia. Bo jeśli Ty, o Ty sam widzisz te zmiany i Cię satysfakcjonują to dobrze. Dla Ciebie - choć naiwnie jest myśleć, że to takie proste. Że panem jesteś duszy swej, ciała i rozumu, i że to wszystko wystarczy. Ale cień nadziei można mieć, nie wdając się w głębsze dywagacje, że wszystko przez chwilę wyda się być prostsze i po prostu dobre.
Pozwala by dłonią jej wodził po swoich detalach. Przesuwa palcami po szorstkiej fakturze odrastającego zarostu, po gładkim obojczyku, po nosie, przez chwilę zawieszając opuszki nad jego powiekami.
- Ja myślę, że to nie tak. Że nie da się stać cały czas w miejscu. Bo jeśli wydaje Ci się, że się nie zmieniasz, to życie Cię zmienia, każde kolejne doświadczenie, ludzie dookoła i chociaż czasem myślisz, że wcale się nie zmieniłeś, to może tak naprawdę to jest strach przed tym co możesz rzeczywiście zobaczyć w lustrze i... - nos marszczy, mina już nie tak poważna, ale oczy błyszczą tak jak od samego początku. - ... I myślę, że nos Ci na bank urósł, wiesz, przez lata. Nos zawsze rośnie i to jest wkurwiające - że chcesz czy nie, to i tak się jakoś zmienisz.

Niegotowy.

[This world is only gonna break your heart]

Gwizd czajnika. Najpierw cichy, potem głośniejszy, jakby jego domeną było rozsadzać czaszki gościom. Ale to nic. Nic w obliczu tego, co działo się "o właśnie tu".

- A w sumie to ważne? Ta odpowiedź? Bo zamiast jej szukać, może po prostu tacy bądźmy, tacy jak teraz i tu, bądźmy zawsze. Myślisz, że to się uda Harper? - myślisz, że uda Ci się mnie nie zawieść?
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Najskuteczniejsze więzienia to takie, które nosi się w sobie. I do których się wchodzi dobrowolnie, posłusznie, naiwnie; czasem - z przysłoniętymi oczami (ale nie szarfą skazańczą, tylko z użyciem własnej dłoni), innym razem - z wysoko uniesioną głową.
Niedole niewole, w które nikt nas nie musi siłą ciągnąć, na postronku. Te, na jakie skazujemy samych siebie. I te, w których samych siebie pilnujemy, sami nad sobą sprawujemy nadzór, sami sobie odbieramy wszelkie prawo do dezercji.
Czasem - wyrok wydany w zawieszeniu - na miesiąc, dwa, rok, albo lat trzydzieści. Odroczony; topór katowski w ostatniej chwili zatrzymany nad wstęgą bezbronnej tętnicy.
  • Kiedy indziej - jednak dożywotni. Bez możliwości odwołania.
    • A mówi się, że odwołać można wszystko! Ślub, na przykład. Albo koncert. Wywiad. Randkę. Wreszcie - i spotkanie Grupy AA. Albo imprezę. Albo wizytę w gabinecie, w którym się wykonuje USG.
      • Ale nie miłość. I nie śmierć, Maggie.
        Nie miłość, i nie śmierć.
Bardzo efektywne są, w każdym razie, te nasze odsiadki odbywane we własnych wnętrzach.
Ekonomiczne - z niziutkim kosztem dla systemu społecznego.
Dyskretne - bo poniżej linii wzroku otoczenia.
W ciszy.W chłonącej szloch i krzyk matni niewzruszonego z pozoru ciała. W środku. Pod przysłonką tkanek, kotarami skóry, mięśni, ścięgien, pod stelażem kości.
Karcoeur stertą wspomnień zapełniony.

I wielu by uznało pewnie - cholerni farciarze! - że bełkot ten nie ma ani sensu, ani racji bytu...
  • ale nie Ty. Nie Ty, Maggie-Margaret.
    • Ty wiesz. Na dożywotkę przeze mnie skazana. Niekończący się lament wśród cieni przeszłości.
- Nieważne, co ja myślę, Maggie-Margaret - odpowiedzieć - przychodzi mu nadspodziewanie łatwo; i czuje się tak, jakby te słowa nie z głowy, i nie z serca, i nie z duszy nawet, płynęły, tylko z jakiegoś zupełnie innego, zapomnianego miejsca, które kiedyś często odwiedzał, lecz stopniowo przestał, gdy dorosłość chwyciła za gardło. Z przedsionka imponującej willi Państwa McPruitt, w noc, która październik przeradza w listopad, w którym minęli się, ocierając dosłownie ramieniem o ramię, czy biodrem o biodro, gdy on właśnie wchodził, a ona opuszczała imprezę. Z zakurzonej wnęki szkolnego składzika, na której półeczkę ona odłożyła gąbki oraz kredę, a on je piętnaście minut później zagarnął - z celem takim wysłany w pół lekcji geografii przez zmartwionego jego osowieniem (było to raptem dwa miesiące po Elliottcie) chłopaka. Z podłogi zbyt dużego chłopięcego pokoju, z dudniących przeciągiem przestrzeni samotnego jedynactwa, na której Jackie - Jack leżeć mógł godzinami, marząc, że może gdzieś, daleko, ale tak naprawdę również nieopodal, żyje sobie taka dziewczynka, która by wiedziała; rozumiałaby, bez konieczności przebierania w słowach, czaiła bez jakiejkolwiek potrzeby tłumaczenia.
    • (...)...jakby dwa końce "czegoś" właśnie "tu" miały się spotkać i czekały na siebie aż "tu" trafią, całe dekady, nim splot nieszczęśliwychfortunnych zdarzeń sprowadzi ich dwoje, o "tu" dokładnie.
- Nieważne, co myślę.

Ważne co czuję.

A dzisiaj czuję, że moje tu - jest przy Tobie.

I gdybym czas mógł zatrzymać - zrobiłbym to bez jednego mrugnięcia powieki. Obiecałbym Ci, i obiecał szczerze, i słowa danego dotrzymał.
  • - Myślisz, że to się uda Harper? - myślisz, że uda Ci się mnie nie zawieść?
- Jestem pewien - uśmiecha się, głowę zadarłszy przy tym, alarmowany gwizdem czajnika. To czas przypomina - na usługach tego losu, który przypadki podkłada pod stopy, jak kłody - o swoim upływie. O swojej wędrówce osiami kopniętej ósemki. O swoich prawach - nadrzędnych, i na ludzkie weto niewrażliwych.
- Tak!? A podobno to uszy rosną aż do śmierci... - zahacza czubeczkiem palca o płatek ucha blondynki; śmiesznie, krótko. Dłoń przenosi na policzek, i patrzy na nią; twarz gładzi wzrokiem, pieści, drukując wspomnienia w rewersie ciężkiej zmęczeniem powieki.

Zaraz pójdzie do kuchni. Odcedzi ten głupi makaron. Naleje im po szklance wody, po kubku herbaty, potem - po repecie, i cały ten czas żałował będzie boleśnie, że nie piją wina. Na jego kanapie - podejrzanie wielkiej, podejrzanie drogiej, lecz czujność Margaret odprowadzona na pięterko została, do snu ułożona, kocykiem uroku przykryta - przesiedzą do rana, do chwili, w której różowo-złoty świt oblepi ich ciała jak wata cukrowa.
Potem się rozstaną - na długo, ale nie na zawsze. Po raz ostatni tak, lecz nie ostatecznie.
W słodkiej niewinościaiwności. W przeczuciu, i w obietnicy, że wszystko się ułoży.

Że - słowo honoru! - tacy jak tu i teraz mogą być już zawsze.
- A nos? Nos, jak w bajkach, rośnie tylko od kłamstwa.

/zt2

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”