WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
Ale korytarze nigdy nie były punktem docelowym. Taki korytarz; myślał sobie – prędzej czy później zawsze okazywał się jedynie etapem przechodnim. Niezależnie od tego, co pchało ich do przodu. Czy był to nóż przytknięty do gardła albo chłód rękojeści pistoletu, ciężkiego od nieodkupionej winy. Czy była to gromadka dzieciaków wpadających żwawo do domu, czy może wspomnienie tych, którzy chcieliby dla nich jak najlepiej.
Ona; wiedziała, że to nie ona będzie tą kobietą – nieważne jak bardzo zaklinałby się, że przecież nadal i wciąż, nawet teraz, pozostawała jedyną. Nieważne jak bardzo zadręczałby się myślą, że nie powinien pozwalać jej czekać tak długo.
On; wiedział, że właśnie tego by chciała. Bo ich spotkanie, które w nieuchronności losu nadejść miało prędzej czy później, cóż; zrobiłaby wszystko, by przydarzyło się im później. Zaprzedałaby własną duszę – ostatnie, poza wspomnieniami, na czym opierało się jej nienamacalne już jestestwo.
Tylko jak budować coś, co opierało się na dopowiedzianych pośmiertnie warunkach i domysłach – jak budować coś, co choć dyktowane było przez nich samych, swoje korzenie znajdowało w sferze odległych, nieuchwytnych zaświatów?
Nic dziwnego, że został sam. Ludzie nie przepadają za śmiercią. A on – bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej – śmierdział trupami. Tobie też dobrze w tym zapachu, Mae. Wspaniale to podkreślasz.
„Cokolwiek robisz, robisz to źle.”
– Taka już domena złych ludzi – bąknął mrukliwie, tonem zdecydowanie głębszym, niż dotychczas. Szarpnął za głosowe struny, których dotychczas nie eksponował; sprawiając, że wraz ze słowem, w powietrzu rozlał się całkowicie obcy pierwiastek innego Newmana.
Newmana. Po prostu – Newmana. Żadnego, kurwa, Crawforda.
– Dla mnie… – Westchnął ciężko. Szarpnął smyczą, próbując przytrzymać w ryzach efekty pierwszego upojenia. To z kolei zaraz poprawił, sięgając po swój przydział procentów. – Dla mnie niedługo rozpoczyna się sezon. Zakamufluję się gdzieś na końcu świata, u podnóży Rainiera. Lasy wymagają dozoru. Za szczeniaka wiecznie się tam… – Czknięcie. – Szlajałem.
Proste kłamstwo.
– A ty? – Pozwolił sobie swobodnie odbić piłeczkę. – Poza bawieniem się w przyzwoitkę namolnej koleżanki? Dotrze wreszcie do tej łazienki, o której tak ochoczo śpiewała? – sapnął niemal od niechcenia.
-
Jej serce należało tylko do zimnego, rozkładającego się w trumnie męża. I chociaż gdzieś w głowie przesuwała się myśl, że Charlie nie żył, jakoś… nie mogła, nie umiała pchnąć siebie dalej i popłynąć razem z prądem. Każde obce dłonie były nie tymi, których pożądała, każdemu ze spojrzeń brakowało tego specjalnego błysku w oku. Dla niej uczucie, którym obdarzyła swego męża było wciąż żywe i tlące się tak, jak ognisko. Nie dawało już radości i ciepła, lecz wciąż można było wrzucić w nie ziemniaki i mieć pewność, że po kilku godzinach będą dobre. Dla niej Charles był jedynym, którego mogła kochać w ten sposób. Jej serce miało kształt Colemana i wydawać się mogło, że żaden inny już nie będzie pasował. Poza tym, miała piątkę dzieci. Przy tych rozrabiakach nie była w stanie pomyśleć o spotkaniach z własnymi braćmi, a co dopiero o jakichś miłosnych podbojach.
Szkło uniosło się do ust, aby zaczerpnąć rozkosznie chłodnego i gorzkiego, warzonego w odpowiednich warunkach chmielu. Mae cmoknęła, a następnie koniuszkiem kciuka starła ciemnej barwy pomadę z jego brzegu.
- Nie powiedziałam, że jesteś zły - odparła po dłuższym milczeniu, dopiero teraz przenosząc na niego swój wzrok. Poprawiając się na niewielkim, lecz wyjątkowo długim krzesełku, Mae coś tknęło: dlaczego Gregg uważał się za kogoś, kto musiał robić podłe rzeczy? Przecież był uprzejmy i nawet troskliwy.
- Tylko zajmujesz się złymi rzeczami – powtórzyła swoje słowa niczym mantrę, choć od razu ugryzła się w język. Co jeśli to on miał rację? Dopiero co go poznała: może najlepszym rozwiązaniem będzie powstrzymać się od opinii, dopóki nie przekona się na własnej skórze?
Opustoszały kufel spoczął na blacie wraz z ręką, w której jeszcze przed chwilą był. Palce zastukały radośnie w ciemny mahoń, a ich właścicielka uśmiechnęła się.
- O! Jesteś leśniczym! I zabijasz zwierzątka! – bo któżby inny wędrował po lesie i pilnował tam porządków, jeśli nie oni?
- Chodzisz w tym swoim śmiesznym zielonym uniformie? Nie mów Carol, ona kocha mundurowych - słowa padały z prędkością wystrzeliwanych pocisków z jednego z lepszych karabinów, a sama Mae zdawała się być tym podekscytowana w równym stopniu, co jej koleżanka (gdyby tylko o tym wiedziała).
- Jeszcze chwila, a naprawdę zacznie Cię krokietować – celowo czy nie, jej język płatał figle, wciskając do zdań słowa, które za cholerę tam nie pasowały.
- Myślę, że jeszcze daje mi szansę. Może myśli, że no wiesz – wzruszyła ramionami, odwracając głowę i wzrok, najwyraźniej krępując się własnych myśli i tego co mogłoby być.
- Ja rysuję. Głównie w książkach dla dzieci. Kojarzysz Doktora Dolittle, albo tego Harry’ego Pottera w wersji dla dzieci? – oparłszy łokcie na blacie, ucieszyła się sama do siebie, że tak łatwo i płynnie zmieniła temat.
- Albo te, które przy okazji uczą: na przykład podstawy migania -
-
Widział szkarłatną frazę swoich pięćdziesięciu trzech minut.
Powinien być przy niej częściej. Dziś wiedział już, że wartość wspomnień cenniejsza była od wszystkiego, co postawił ponad nie – od tego zadrapanego biurka wyłożonego aktami. Od zimnej kawy, będącej ulepkiem cukru. Od całkowitego zagubienia się w świecie łączonych wątków bez odpowiedzi.
Dziś oddałby wszystko, by uzyskać odpowiedź na to jedno pytanie – czy byłby innym człowiekiem, gdyby wybrał inną drogę? Czy byłby lepszy? Czy wciąż, pozwalając podeszwie stopy zetknąć się z chłodem łazienkowych kafelek, zerkałby w lustro, pochłonięty głębią bezdennej przepaści otoczonej piwną tęczówką? Czy wyzbyłby się posmaku odrazy i zawodu, który swoją infekcją obejmował już nie tylko jego osobę, ale również i cały świat?
Przecież postąpił słusznie.
Postąpił tak, jak powinien był postąpić. Jeśli na tym opierała się jedyna szansa, by ją uratować – to tej samej próby podjąłby się raz jeszcze. I jeszcze raz. Do zasranego skutku.
– Złe rzeczy? – Zmarszczył brwi, pozwalając, by wąski płat skóry pomiędzy nimi zagiął się w głębokiej bruździe. – Myślę, że po świecie rozleźli się gorsi od tych, którzy wyją do mikrofonu w barze. Ale masz rację, granica jest cienka – prychnął, tym razem pokusiwszy się o nieco bardziej humorystyczny akcent.
– Aż strach zapytać kto czyha, według ciebie, w twoim ostatnim kręgu piekielnym. Zamiast Lucyfera chowasz tam dewiantów, którzy nie opuszczają po sobie deski od kibla? Czy szczędzą sosu w kebabie? – Uniósł brew. Zarechotał nawet, kiwając z pobłażaniem głową.
Punkt dla ciebie.
A potem słońce – czy może pojedynczy jego przebłysk – zaszło niespodziewanie, kryjąc się pod kłębiastą kurtyną przedburzowej ciszy. Słyszany w oddali pomruk żywiołu. Czy to na wydźwięk słowa „mundurowy”, czy może tak beztroskiego minięcia się dziewczyny z przekazem, jaki starał się uskutecznić. Pal licho; machnął na wszystko ręką, nie pozwalając mimice – i podchmielonemu umysłowi – bardziej zapaść się w sobie, żegnając z rzeczywistością.
– A jest jakiś w wersji dla dorosłych? – mruknął nieco nieobecny, przebiegając spojrzeniem po ginących w tłumie twarzach.
-
Wybrakowani. Tak najprawdopodobniej nazwałaby siebie i Rhysa, gdyby to postanowił się przed nią otworzyć i przyznać do tego, co zaszło w jego życiu. Może też nie patrzyłaby na niego, jak na kogoś, kto po prostu miał beznadziejny charakter; może wtedy poprawnie przypisałaby mu tę całą obcesowość i dziwny chłód, jaki bił z jego oczu. Na to, że miał w sobie tyle uroku, co zdechła dżdżownica. Byłaby bardziej wyrozumiała, bo przecież śmierć kogoś bliskiego, według niej, tłumaczyła wszystko.
Zamiast tego, Newman był po prostu kolejnym mrukiem i ponurakiem, który przypominał jej rodzeństwo - dlatego też nauczona takich zachowań, po prostu zachowywała się tak jak zwykle. Naturalnie przychodziło jej obcowanie z kimś, kto na dzień dobry ukazywał swe niezadowolenie, kto korzystałby z ironii tak, jak korzystało się ze sztućców - oddzielając od siebie porcję tego, na co miało się ochotę, a co chciałoby się ukryć. Jego tajemniczość i unikanie tematów nie działało na nią jakkolwiek, dając zwykły sygnał, aby zmienić tor kierowanych wypowiedzi na coś innego. Na pogodę, rozcieńczony alkohol czy może i nawet przydługie nogi, w porównaniu do za krótkich spódniczek. Takich jak jej.
- Ta. Nad Tobą plasują się tylko Ci, co nie segregują śmieci - odparła w podobnym tonie, dochodząc do wniosku iż sposób rozmowy musiał jej się udzielić. Nie ukrywała tego, że podobało jej się to. Ta dziwna swoboda w rzucaniu niewybrednych i nie psujących do drobnej kobiety żartów. Carol na pewno już wywracałaby oczami, Rhys natomiast wydawał się być zadowolony. Gdyby dostrzegła jeszcze jak jego kąciki unoszą się w górę, Coleman byłaby wniebowzięta.
- I ci, co nie wpuszczają piesków na łóżko - palec uniósł się, skupiając uwagę barmana na swojej osobie.
„Piwo i cokolwiek on pił”. Dźwięki muzyki ucichły, nastąpiła krzątanina podczas krótkiej wymiany śpiewających i repertuaru, a koncerny zaczął się na nowo: tym razem puszczając coś równie starego: the doors.
People are strange when you're a stranger
Faces look ugly when you're alone
Women seem wicked when you're unwanted
Streets are uneven when you're down
Brew kobiety powędrowała do góry. Umysł wskoczył na wyższe obroty, podsuwając jej coraz to więcej głupich obrazów.
When you're strange
Faces come out of the rain
When you're strange
No one remembers your name
- Myślę, że jakbyś poszukał, to byś znalazł. Wiesz: Harry Potter i Komnata Tajemnic może brzmieć wyjątkowo erotycznie, jeśli przypomnisz sobie, że jego przyjaciółką jest Hermiona - podsunęła mu szkło z napojem, samej zanurzając usta w zimnej, słodowej pianie.
-
– Zatem… pozostaje mi smażyć się w piekle – skwitował naprędce, wzruszając ramionami. Znów upił łyk czegokolwiek, co przykleiło mu się w ostatnim czasie do rąk; klasycznego piwa czy innego, mocniejszego trunku. Na tym etapie, powiedziawszy szczerze, było mu to już całkowicie obojętne. – Bo, widzisz. Przykro mi, że cię zawiodę, ale… żadnej sierści. W łóżku dopuszczam wyłącznie ludzkie towarzystwo – mruknął, przytknąwszy kciuk do kącika ust. Przetarł opuszką wzdłuż wargi, która, pozostawiona wreszcie w spokoju, odskoczyła lekko na swoje miejsce. Cmoknął pod nosem.
– Mae – Odwrócił się nagle. Imię jej, uchodząc z męskiej gardzieli, wybrzmiało tak, jakby zapragnął zaalarmować ją o… jej własnej obecności. – Nie podoba mi się, dokąd to zmierza – rzucił, zdecydowanie bardziej rozluźniony. Początkowe spięcie, które wezbrało w nim przy zejściu ze sceny, teraz nie tyle uchodziło, co wręcz zniknęło, jak przy przebiciu napompowanego do granic możliwości balonika. Wycelował w nią palcem. – Schodzisz na… bardzo intymne sprawy i podejmujesz dwuznaczne tematy. Co ja mam sobie myśleć? – Przechylił głowę na bok; w ten jeden, konkretny sposób – jakby kurczący się mięsień przebiegający wzdłuż szyi, przygnieciony został ciekawością dla odpowiedzi, której wyczekiwał od swojej rozmówczyni.
– Nie dam się… zbałamucić. – To nie nagły przypływ swobody. Raczej promile uderzały do tego przygłupawego łba. – Jeśli myślisz, że… Dość. Idę stąd – oświadczył, w kilku haustach wysuszając kolejną porcję piwa. Wstał. Zachwiało nim. Znów grzmotnął na swoje miejsce.
– Albo i nie.
-
Tych, których kochali, mogli szybko znienawidzić. Życie, które wydawało się doskonałe, w jednej chwili mogło obrócić się w gruzy: i wydawać się mogło, że doświadczyli tego na własnej skórze.
Życie, pieprzone 53 minuty, zdruzgotały każdy skrawek ich serca.
- Ej, no chyba nie wierzysz w te brednie. Latające aniołki, jakiegoś czerwonego gościa z widłami, blebleble – Mae machnęła swoimi dłońmi i wywróciła oczami. Chciałaby, aby istniało jakieś inne miejsce, gdzie mogłaby spotkać swojego męża. Jednak jakoś nie potrafiła – wiedziała po prostu, że po życiu nastaje jedno, wielkie nic. Ludzie umierają i urywa się film. Była ciekawa czy Gregg uważał podobnie, czy może zaraz okaże się coś zgoła innego. Bo kto wie, może jednak w jakimś stopniu był wrażliwy?
Zaśmiała się.
- Jeszcze posądzisz mnie o to, że próbuję cię uwieść! O NO WIDZISZ! – uniosła dłoń i wierzchem wskazała na niego.
- A nie mówiłam?! Carol byłaby dumna, że w ogóle próbuję – dodała jeszcze wesoło, patrząc na to, jak ten próbuje się dźwignąć i uciec.
- Naprawdę? Zostawiłbyś mnie tu samą? Bez żadnych skrupułów? A co jeśli ten cały m-morderca tu grasuje? -
-
Gdyby jednak zastanowić się nad tym szerzej, ich zgorzknienie również, za pożywkę, obierało sobie różne płaszczyzny. Ona cierpiała z powodu utraconej miłości. On; z powodu tego, że w mało człowieczym geście ulokował swoją miłość w niewłaściwym miejscu. To nie brak Daphne naszprycował serce drzazgami. To pierwiastek wynaturzenia, nieokreślonej dehumanizacji. Złośliwi mówili jej, że praca lepsza, od „skoku w bok”; ale Daphne, pomimo ciepłego uśmiechu, za jakim chowała się w odwecie, wiedziała, że to właśnie ona jest skokiem w bok. Praca – Riggs – to wszystko należało do jego świata. Tam był jego dom, do którego wracał.
A mimo to, nadal, uśmiechała się.
Nawet wtedy, gdy na tle sterylnie białych – jałowych niemal – ścian szpitalnianego kompleksu niemal nigdy nie odznaczały się kontury jego sylwetki. Bywał przy niej rzadko; obiecując, że następnym razem
Aż nadszedł dzień, kiedy następnego razu być już nie mogło.
Drzwi zatrzasnęły się z obydwu stron – jakby te dwie kochanki dowiedziały się o sobie nawzajem, nie mogąc znieść myśli, że żadna z nich – nigdy – nie posiądzie go na wyłączność. Przegrana w wyścigu ze śmiercią przeciwko zdradzonej lojalności czającej się gdzieś w drugim narożniku ringu.
Ale dostał drugą szansę. Jak wybaczająca żona gotowa raz jeszcze przygarnąć go pod dach wspólnego domu. I choć głupio wyobrazić sobie, że, kimkolwiek była jego „wybranka” – za każdym razem sprowadzała się do tej zapuchniętej mordy Fleckera. Rozkład pożycia gwarantowany.
– W n-nic już nie wierzę, Mae – mruknął, nalepiając sobie na usta gorzki, niepasujący do niczego, co tyczyło się ich dotychczasowej rozmowy, uśmiech. Zastukał palcem o blat, przechylił ostatni kieliszek – jego zawartość wlał do gardła; zawartość portfela – do barmańskiej kieszeni.
Uczciwy biznes.
– A próbujesz? – Uniósł brew. Spojrzenie miał już widocznie ciężkie – ale nie w fizycznym ujęciu zmęczenia. Ciężkie spojrzenie kogoś, kto przesadził z alkoholem; kto widzi, jak bardzo świat przepadł we własnej zgniliźnie. Kogo bawią drobnostki – bo na dramaty egzystencji czas przyjdzie u kolejnego świtu. Południa. Razem z bólem łba i spiekotą gardła.
– Twój morderca to nie mój problem.
Podjął się kolejnej próby dźwignięcia na równe nogi.
– Poza tym twoja koleżanka na pewno… na pewno wciąż ma na ciebie oko. Wróci z szybkiego numerka w kiblu, to cię po drodze zgarnie – zasugerował lekko, niemal banalnie.
Krok.
Ucisk skroni, ilekroć mięśnie stawiane były do pionu, okazywał się bardziej zdradziecki, niż przypuszczał.
Krok.
– Nie mam całej nocy, Coleman. Idziesz? – bąknął, zerkając na nią kątem oka.
Tylko dokąd, Newman? Tylko dokąd?
-
Brew powędrowała w górę, kiedy przyznał się do czegoś, co odbijało się od tego, jak bardzo próbował zataić prawdę. Dostrzegając drobny sygnał, że zadziało się w jego historii coś, co postawiło go tutaj, przed nią. Zgorzkniałego, nabzdyczonego i zalanego w trupa mężczyznę. Nie kontynuowała tematu, nie chcąc ani się narzucać, ani naciskać. Dlatego też z wdzięcznością przyjęła jego pytanie.
- Może. Może byłoby łatwiej Ci się domyślić, gdybyś nie był aż tak… zmęczony - odparła na to i wyszczerzyła się w uśmiechu, łapiąc się na tym, że za dnia i bez dawki piwa, sama raczej byłaby mniej wygadana. Mimo to, stan Mae niewątpliwie był lepszy, niż jego.
- Carol byłaby dumna, nie uważasz? Gdyby nie to, że no… ŻE JEJ KURWA NIE MA – odparła, rozprostowując swoje ręce na boki i potrącając pusty pokal, zaraz skupiła się na tym, aby łapać go i przypadkiem nie przewrócić. Następnie zaś wskazała w dal, aby jego mętny wzrok mógł się sam o tym przekonać.
- Więc jasne. Zostaw mnie. Zostaw mnie tu samą, na pastwę losu! Jesteś taki sam jak ta pieprzona policja – wyburczała, widząc jak podnosi się ze swojego miejsca i dość chybotliwie zsunęła się ze swojego krzesła. Obcasy stuknęły niemo o linoleum, które imitowało drewno.
- Poczekaj, Gregg! – gdy nie zareagował, przyspieszyła, a następnie nieśmiało ujęła jego ramię i mocno się go uczepiła.
- Asekuracyjnie. Przecież nie chcemy, abyś się wywrócił, co? – dorzuciła wyjaśniająco, rozglądając się jeszcze za Carol. Czy powinna napisać jej SMSa, że wyrwała dupę?
-
Wartość.
Szczęście w nieszczęściu – i na odwrót, chciałoby się rzec – każdy posiadał swój własny system wartości. Inaczej porządkował to, co dla niego oczywiste, ważne, potrzebne.
Naturalny porządek rzeczy.
Zwykli ludzie stworzeni zostali na takich, by czerpać z życiowych przyjemności. Zwiedzają miejsca, kosztują nowych smaków. Wzajemnie rozkoszują się własnym towarzystwem. Stworzeni zostali, by być szczęśliwymi.
Ludzie tacy jak on - stworzeni zostali by tego szczęścia chronić.
Ta dewiza towarzyszyła mu przez całe życie. Tego chciał dla swojej siostry. Pragnął, by przez życie szła dumnie; z godnością, którą on dobrowolnie odrzucał – skrawek po skrawku, jak zmięte dni na kartce kalendarza. Ale lata upływały, a on zrozumiał, że nie jest w stanie zbawić wszystkich. Że, w gruncie rzeczy, zbawić nie przyjdzie mu nikogo. Pozostała więc kolejna wyrwa, która, niezałatana, stanowiła idealny rezerwuar na przelewany w nią alkohol.
Może dlatego pozwolił sobie odejść. Może dlatego, wyjechawszy w kierunku słonecznej Kalifornii, nie pozostawił po sobie słowa. Nie spojrzał w oczy młodej Newman – tłumacząc sobie to feerią fałszywych powodów. Bał się. Cholernie bał się tego, kogo zobaczy w odbiciu tych olbrzymich, czarnych źrenic. Bał się, że dziewczęce źrenice noszą na sobie jego piętno.
Uśmiechnął się pod nosem; zawczasu, nim kobieca sylwetka nadrobiła kilku kroków, dopadając do niego.
Jestem taki sam, Mae. Jestem taki sam, jak pierdolona policja.
– Nie chcemy? – Zmarszczył czoło, odpowiadając dopiero po chwili intensywnego namysłu. Takiego, który świadczyć miał o czymś na miarę nienachalnego zaskoczenia; skupionego na czymś, czego się nie spodziewał. Czego nie przewidział.
– Może jakbym rozjebał sobie łeb o jakiś krawężnik, to... przynajmniej... przynajmniej zdążyłbym przed impotencją – burknął, macając się po koszuli w poszukiwaniu kolejnej fajki; zapominając już całkiem nie tylko o poprzedniej, którą najpewniej zaprzedał gdzieś przez omyłkę – w żonglerce między kuflem a kieliszkiem – ale także i o fakcie zagubionej zapalniczki.
– Dobra. Powoli.
I ostrożnie przy krawężnikach. Wcale nie chcę zdążyć.
//Koniec || ztx2
-
- Grunt, że traktujesz kobiety z należytym szacunkiem – zakpiła, gdy Chandler rzucił nic nie znaczącą poradą na temat nie zapraszania – w jego przypadku – kobiet do swojego miejsca zamieszkania. Równocześnie rozwiewało to wszelkie wątpliwości na temat jego EWENTUALNYCH podbojów i sprawiało, że historyjka o siostrze, która razem z nimi mieszka, a której Darby dotychczas, niefortunnie, nie spotkała, stawała się bardziej przekonująca. Nie zakwestionowała jego kolejnych słów, ciekawa rozwoju wydarzeń. Zamiast tego posłusznie udała się do swojego pokoju, zastanawiając się, czy powinna dokonać korekty w swojej obecnej garderobie i ostatecznie zmieniając obcisłą spódnicę na coś luźniejszego; była przekonana, że w takiej odsłonie zwróciłaby na siebie zbyt dużo uwagi w zatłoczonym i przepełnionym pijanymi ludźmi barze. A tego chciała uniknąć, skoro tym razem Czendi miał się popisać. W korytarzu spotkali się odrobinę później, niż było to zaplanowane (czego można się było spodziewać), a Darby zlustrowała współlokatora, unosząc brew ku górze. – Okej, to może się udać – odparła, nieco ironicznym tonem. Nie żeby wyglądał źle – bo tak nie było – ale MUSIAŁA coś powiedzieć, nie potrafiła sobie odpuścić. – Bar na rogu, tak? To nie jest czasem to słynne karaoke? – nie do końca słynne, ale na pewno niejednokrotnie słyszalne, gdy wieczorami wracała do domu. Zdarzało się, że idąc ulicą wymijała grupkę ludzi, tańczących w rytm ulubionych piosenek. Za każdym razem obiecywała sobie, że nie będzie jedną z nich, chociaż zdarzały jej się epizodyczne wizyty na karaoke – i PONOĆ radziła sobie wówczas całkiem nieźle (miała przynajmniej szczerą nadzieję, że tak było). Gdy znaleźli się w lokalu, Darby od razu skierowała się w stronę baru, decydując, że nie jest w stanie rzucić wyzwania – a przede wszystkim oglądać poczynań Chandlera – bez odpowiedniego podkładu. Zamówiła dwa razy tequilę, po czym powiedziała do barmana: - Kolega zapłaci – i posłała szeroki uśmiech w stronę Chandlera.- Słyszysz to? Nie możemy być trzeźwi – skomentowała, mówiąc to mając na myśli grupkę studenciaków śpiewających (powiedzmy, że śpiewających) Wonderwall. – Więc? Jak chcesz mi udowodnić swoje racje? – zapytała, chociaż tak naprawdę już zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu kogoś, kogo Chandlerowi na pewno nie uda się zbajerować.
-
- Oczywiście, że traktuję kobiety z szacunkiem, widziałaś kiedyś, żebym zostawił nieopuszczoną deskę klozetową? To mój wyraz szacunku do Ciebie i Rosse - przytoczył bardzo życiowy przykład, dumny przy tym jak paw, zupełnie jakby ta czynność wymagała ogromnego poświęcenia z jego strony albo czyniła go mniej męskim. Takich argumentów to on miał na pęczki, ale nie zamierzał się tak publicznie przechwalać, ponieważ bardzo był z niego skromny chłopina! Natomiast przed samym wyjściem wziął prysznic, wyperfumował się elegancko, jak gdyby chciał wyrwać co najmniej pięć panienek, a nie jedną, nawet włożył na siebie coś bardziej wyjściowego niż sprane dresy. Można więc się z łatwością domyślić, jak wielkie oburzenie wywołał ten złośliwy komentarz Darby, na który Chandler zareagował ironicznym prychnięciem. - Za to to, co masz na sobie, tłumaczy, dlaczego Tobie się nie udaje - odciął się, wciąż lekko wilgotne włosy sobie opuszkami palców przeczesując, żeby nadać im wygląd artystycznego nieładu, no co, poważnie podchodził do swojego zadania! - Jakieś obiekcje? - spytał jedynie, jedną z brwi unosząc, wyraźnie ją wyzywając, żeby swoje ale wygłosiła. Celowo zaproponował taką a nie inną lokację; Jones nic nie robił bez powodu, ale o tym więcej później, bo magik nigdy nie zdradza swoich sztuczek. W każdym razie na jego usta wkradł się pełen samozadowolenia uśmieszek, kiedy tylko przekroczyli próg lokalu i ruszyli prosto w stronę baru, no takie wypady to on rozumiał. Jednakże mina mu ewidentnie zrzedła, gdy Darby przerzuciła na niego ciężar płacenia za ich drinki. - Tak, zapłacę, bo koleżanka portfel zgubiła na plaży nudystów, straszna tragedia - poinformował barmana konspiracyjnym tonem, głową przy tym kręcąc i wręczając mężczyźnie hajsik za wspomniany już wcześniej alkohol. A widząc, że jego słowa wywołały właściwą reakcję - obrzucenie Walmsley krytycznym spojrzeniem - to Jonesowi dobry humor wrócił. Jak to niewiele do szczęścia potrzeba! - Po co być trzeźwym, jak można być nietrzeźwym? - filozoficznie stwierdził, ramiona przy tym rozkładając bezradnie, z trudem powstrzymując się od krytyki tych wyjących młodzieniaszków na scenie. Z trudem. - Tak, Darby, więc przejdź już do rzeczy - ponaglił ją, opierając się plecami o blat baru i przewracając przy tym oczami, że taką wielką sprawę z tego robiła. Przecież z niego był drugi Tulipan, uwodziciel, mistrz flirtu i tak dalej, więc co to za sztuka wyrwać jakąś wstawioną pannę?
-
-
-
-