WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jest twój. Uśmiechnął się i puścił oko, dając jednocześnie do zrozumienia, że wolałby aby z nikim innym się nim nie dzieliła. Co prawda zwykł zmieniać numer co jakiś czas, jednak zdarzało mu się być dręczonym przez fanów i (co bardziej natarczywe) fanki.
Może to wzrok, może kuszące usta... coś sprawiło, że postanowił potraktować ją inaczej niż owe dziewczyny marzące o odrobinie uwagi, którą on właśnie ot tak obdarował Minnie.
Tak, bardzo dużo. Rocznie odwiedzałem około dwudziestu krajów. Teraz będzie ich znacznie mniej, bo NASCAR jest tylko u nas. Ale faktycznie, łatwiej było mnie zastać na lotnisku niż w domu w Seattle czy rodzinnym Miami. Ludzi z lotnisk nie pamiętał zupełnie. To był dla niego po prostu moment tranzytowy między wyścigami. Mało tego, w czasach Red Bulla specjalnie dla nich czarterowano całe samoloty więc nie widywali "śmiertelników". Ech, jak dobrze pracowało się z miliarderami...
Przysiadł we wskazanym miejscu.
W Monte Carlo. To dzielnica Monako. Mam tam mieszkanie. I obywatelstwo... W czasie gdy mieszkał w Europie to właśnie ono i Wiedeń były jego "punktami wypadowymi". Ale oprócz tego południe Francji było wspaniałym miejscem na wypoczynek, nawet pomimo horrendalnie wysokich cen w jego drugiej mikroojczyźnie.
Nie zaskakiwał go jej brak wiedzy w temacie. Większość ludzi uważa, że sportowy samochód nadawałby się na tor zaś szybka, agresywna jazda ma cokolwiek wspólnego ze sportem. Oba te twierdzenia były błędne. NASCAR to nasza, amerykańska seria, więc jeśli uda mi się ją wygrać to tak, nie będzie lepszego niż ja na świecie. W tej kategorii. A fakt, że wyścigi te nie były specjalnie popularne poza Stanami specjalnie go nie martwił. W ojczyźnie były bardziej popularne niż Formuła 1. Zawsze ryzykuję. Mój samochód osiągał prędkość powyżej dwustu mil na godzinę, miał najlepsze hamulce na świecie ale czasem wypadki kończą się śmiertelnie. Całe szczęście coraz rzadziej. W czasie jego kariery w F1 był tylko jeden śmiertelny wypadek - w 2014 roku. Poprzedni zdarzył się w 1994. To wielki postęp biorąc pod uwagę, że do lat 70 ginął średnio jeden zawodnik na sezon. W NASCAR ścigają się samochody bardzo podobne do tych, które spotykasz na drodze, więc to zupełnie inny sport. Niestety - bezwzględnie jednoosobowe, więc nie ma mowy o przejażdżce. Ale ma w zanadrzu parę pojazdów które sprawią, że nie będzie zawiedziona.
Informacja, że dziewczyna musi zostać na obserwacji trochę go zasmuciła - czyli nie jest to zwykła ocierka, albo Minnie ma inne problemy zdrowotne. No ale przecież zna ją od kwadransa, nie będzie pytał czy na przykład przy swojej wadze piórkowej nie ma anemii. Trzeba kogoś podrzucić do ciebie? A może czegoś potrzebujesz? Gdyby miała chłopaka spławiłaby jego zaproszenie, więc jego raczej nie będzie musiał do niej podwieźć. Resztę na pewno da się załatwić. A co do jedzenia w szpitalu... Zapytaj o swoją kartę diety, spróbuję coś ci skombinować. Jeśli nie ma żadnych wykluczeń ani przeciwwskazań przyśle jej coś z restauracji. Albo lepiej... Wynajmie prywatnego kucharza. Właściwie - czemu nie? Szpital na pewno wyrazi zgodę za niewielką opłatą a dziewczyna miała własną salkę.
Następny wyścig jest w Dover, w Delavare. Masz całe osiem dni żeby się wykurować. Jeśli chcesz dać się porwać na weekend zbierz paczkę, zainwestujcie w lot a resztę ja wam opłacę. Nie chciał się narzucać i zapraszać nowopoznaną dziewczynę na tete a te, chociaż oczywiście najprzyjemniej by było, gdyby wybrała się sama... W Seattle od wielu lat nie ma toru, ale często bywam w Vegas - tam jest ich nawet kilka. Bo zakłady bukmacherskie na wyścigach to przecież też hazard...
A na razie - niech myśli o swoim zdrowiu. Nie ten wyścig, to inny....

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lubiła słuchać o podróżach, sama je uwielbiała i gdyby miała nadal taką możliwość, nadal by to kontynuowała. Teraz, było wszystko utrudnione, ale nikt nie powiedział, że za jakiś rok, dwa, Minnie znów nie zacznie latać po Stanach, a może i po całym świecie? Pewnie nie sama, jej córka już będzie troszkę większa, więc weźmie ją ze sobą, a może pogodzi się z rodzicami? I w końcu wykorzysta dziadków, aby jej pomogli? To jednak nie był czas, aby zastanawiać się nad takimi sprawami. Jeszcze nie teraz.
Gdy mówił o podróżach, Monaco, mógł zauważyć, że aż jej się oczka na moment zaświeciły i słuchała go z dużym zainteresowaniem. Aby po chwili, wzdrygnąć się delikatnie. Dlaczego, każdy sport, musiał przynosić śmiertelne ryzyko? Chyba że to nastolatka trafiała na osoby, które lubią ryzykować swoim własnym życiem dla przyjemności? Sama nie wiedziała, pod jakim kontem powinna to rozpatrywać. Próbowała nawet wyobrazić sobie, jak takie wyścigi wyglądają. Na pewno nieraz widziała je w telewizji, ale nigdy nie poświęcała im zbyt wiele uwagi, najczęściej zmieniała kanał, na coś innego.
- W takim razie, będę mocno trzymała kciuki za Twój kolejny wyścig i o wygraną. I aby, nie skończył się żadnym wypadkiem - nawet wskazała na niego palcem. Dość miała osób, które znikały z jej życia, a Leo poznałaby najchętniej dużo lepiej. O ile, mężczyzna też wyrażałby takie chęci. Chyba ostatnio, straciła umiejętność flirtu, a szpitalne łóżko, tym bardziej w tym nie pomagało.
Pokręciła przecząco głową na pytanie, które jej zadał, a nawet na dwa pytania.
- Nie, bardzo Ci dziękuję. Nie trzeba nikogo przywozić - jestem w mieście sama, prawie sama.- ani niczego nie potrzebuję. Mam nadzieję, że do jutra mnie stąd wypuszczą, inaczej chyba sama się wypiszę, nie widzę sensu, aby trzymali mnie tutaj jeszcze dłużej - jedna, bardzo ważna rzecz, którą powinien wiedzieć o Minnie. Prawie w ogóle, nie dbała o swoje zdrowie. Kiedyś, pewnie tego pożałuje, ale jak do tej pory, nie zrobiła tego ani razu. Unikała lekarzy, chyba że mowa o chirurgach plastycznych, bardzo rzadko chorowała i nie brała, nawet żadnych suplementów diety, czy witamin. O dziwo, o Nefi dbała jak o swoje oczko w głowie i biegła do lekarza, gdy dziewczynka miała, chociażby zwykły katar. - Naprawdę? Dałbyś radę, przywieźć mi coś do jedzenia? Nie chcę Cię aż tak wykorzystywać, ale oddałabym wiele za jakiś dobry makaron, albo za krewetki, albo jedno i drugie - na moment, na jej twarzy znów pojawiło się rozmarzenie, a żołądek mocniej się zacisnął, jakby chciał zasygnalizować, że jest głodny. Z jedzeniem też miała problem i pewnie szpitalnego nie tknie, nieważne co mieliby jej podać, bądź wmuszać siłą. - Dam Ci znać, jak tylko pojawi się znów pielęgniarka, mam nadzieję, że nie będzie to dla Ciebie żaden problem, ani dla niej - widać było, że blondynka była mu wdzięczna. Nie tylko za jedzenie, które chciał jej przywieźć, ale za wszystko. Za sam fakt, że nie zostawił jej zaraz po potrąceniu, że nie leżała tutaj sama w czterech ścianach i miała z kim porozmawiać. Miło było, móc o wszystkim zapomnieć, co czekało ją po powrocie do szarej rzeczywistości i chociaż chciałaby wyjść już do domu, po części też ją to przerażało.
Zmarszczyła delikatnie nosek, co wyglądało dość śmiesznie, ale też uroczo, gdy się zastanawiała nad propozycją kierowcy. Znajomych nie mogła wziąć... Molly z Chrisem, zajęliby się jej córeczką w tym czasie, gdy Minnie by poleciała, a Laura? Nie wiedziała, czy by chciała, czy nie ma żadnych zaliczeń w szkole przed egzaminami. I chyba jednak wolałaby mieć możliwość na spędzenie czasu z Leo.
- Osiem dni? Na pewno do tego czasu, wyzdrowieje, a najważniejsze, to zniknie z mojej twarzy - wskazała tutaj palcem na swój opatrunek i delikatne uśmiechnęła się do mężczyzny. - O bilety się nie martwię, nie wiem, jak znajomi stoją z czasem, ale ja mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć jak radzisz sobie na żywo, a nie na szklanym ekranie - już dawno, nie podjęła tak szybko decyzji, na dodatek tak ryzykownej. Przecież go prawie nie znała, a chciała mieć możliwość spędzić z nim weekendu. Oczywiście pod pretekstem mentalnego wsparcia w wygranej... - Nie pochodzę z Seattle, wychowałam się w Los Angeles, nie do końca znam jeszcze to miasto. A w Vegas, nigdy nie byłam. I tak nie wpuściliby mnie do żadnego kasyna, muszę jeszcze poczekać na tą możliwość - niespodzianka. Jeśli nie wiedział, teraz właśnie przyznała się, że nie jest pełnoletnia. Nie miała nigdy z tym problemu, wręcz przeciwnie, bała się swoich dwudziestych urodzin, jakby była to jakaś magiczna linia, której nie chciała przekroczyć.
O dziwo, nikt nie wyprosił Leo, pielęgniarka przyszła jeszcze tylko odłączyć jej kroplówkę, która się skończyła i pewnie poinformowała na temat szpitalnej diety, którą miała dostać Minnie. Ten czas minął przynajmniej blondynce bardzo miło. Zaczęła zauważać pewne plusy w wypadku, który miał dzisiaj miejsce. Inaczej, nigdy by się nie poznali, nie wpadliby na siebie przez przypadek, skoro nie mieli wspólnych znajomych, czy miejsc, które odwiedzali. Zamiast dwóch dni, w szpitalu została przez jeszcze kolejne trzy dni, w których czasie porobili jej kolejne badania, zadali milion pytań, czy nie ma zaburzeń odżywiania, spotkania z lekarzem, psychologiem i pod koniec tygodnia, prawie na własne żądanie, wypisała się ze szpitala. Naprawdę, chciała polecieć na ten weekend poza Seattle, aż szkoda byłoby, gdyby przepadły jej bilety i możliwość spędzenia czasu z Leo.

/ zt x 2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Plotka wcale nie pomogła w niczym. Nie powinno wierzyć się w takie gówna, które są porównywalne do bzdur ze szmatłowców. A jednak. Wierzyła w nie. Dlaczego? Może właśnie chciała, aby wszystko okazało się prawdą? Aby w końcu przyspieszyć ostateczne rozstanie? Jej najbliżsi mieli sprzeczne zdania co do jej związku z muzykiem. Jedni mówili, by szła w to, co podpowiada jej serce, inni za to grożą, że nie będzie szczęśliwa, zwłaszcza z Dwellerem.
Była z nim szczęśliwa. Tylko z nim. A on przecież wciąż pragnął jej tylko nie bycia z nią.
Co Misty miała na myśli? Naprawdę spotyka się z kilkoma na raz? I czy ona, Charlie, jest jedną z tych, o której pisała blogerka? Czyli to oznacza, że nie ma już żadnych szans, a Harper tym samym skreślił wszelkie szanse na ich wspólną przyszłość? Czego on chciał?
A czego chcesz ty, Charlotte Everett?

Zamiast ruszyć, cofa się. Żyje wciąż przeszłością, której już nie ma i nigdy nie powróci. Jest jakiś przepis, który pozwoli pozbyć się ciężkiej głowy od natłoku myśli i bezwładnych kończyć, gdy przed oczami jej staje Harper-Jack. Jezu, dlaczego to wszystko jest takie trudne? Gdyby Michael żył, nie walczyłaby teraz ze sobą. Byłaby szczęśliwsza. Może udałoby im się znowu zajść w ciążę? Może… Och, jakie słodkie oszukiwanie siebie samej! Wszystko to gówno prawdą jest, bo Michael nigdy nie mógłby jej zapewnić szczęścia, żadnego. Wręcz przeciwnie: do rozpadu by ją doprowadził, a i tak już był blisko. Żałowała jednego. Żałowała, że na tych schodach nie skręciła karku, bo życie prostsze by się stało, gdyby zza grobu go doglądała.
Serce ją bolało jeszcze bardziej, gdy tego dnia zdała sobie sprawę, że przyjaźń jej brata z jej byłym postępuje na super-przyjaźń. Była w tym zazdrość, złość i żal, wymieszane ostrym nożem, który poharata wszelkie dobre uczucia z wielką łatwością. Sądziła, że teraz może być tylko lepiej; że odzyskała już Bastiana na dobre, bo potrzebowała go. Naprawdę go potrzebowała. A on? Z Dwellerem chleje albo – o zgrozo – ćpają, choć to pewnie musiałaby być ostateczność. Bastian nie był do tego zdolny. Raczej. Z szybkiej oceny, bo przecież kontakt ten zanikł na długo i osłabł. Czy to świadczyło o tym jak słabą siostrą jest? Bo nie wie o Bastianie właściwie nic?
Ale on nie jest lepszy. Wszyscy są siebie warci. On, ona, Harper-Jack, Agatha i Mark przede wszystkim i Phoenix razem z Milesem.

Gdyby była ze wszystkim pogodzona (i gdyby czuła, że żyje w zgodzie z własnym sumieniem) nie zakładałaby Tindera. I po co to było? Nie chce żadnych znajomości, bo to przecież kolejna gierka na nosie Dwellera, która z n o w u nie wyszła. Śmiał się z niej tak jak wtedy, gdy na ślubnym kobiercu stawała i miłość przysięgała mężczyźnie, którego nie kochała.
Nerwy jej puściły. Za dużo stresu ostatnio miała, jadła jeszcze mniej, aż wszystko odrzucało ją. Straciła wszelkie siły do czegokolwiek, a zwłaszcza do pracy, którą kochała jak własne dziecko. Zemdlała na zajęciach z malarstwa, prowadzonych na tyłach jej galerii. Zdążyła wymienić kilka smsów z Bastianem oraz Polą, aż pogrążyła się w okropnym samopoczuciu, które nie odstępowało jej nawet po dostaniu kroplówki. Od razu zapowiedziano, że zostanie w szpitalu na obserwacji przez kilka dni na komplet kontrolnych badań.
Nie mogło być gorzej.
Jeszcze jedną wiadomość wysłała bratu z prośbą o kilka rzeczy (choć jeśli był pijany albo upalony, marne szanse na jakąkolwiek pomoc) i wbiła wzrok w wenflon na wierzchu dłoni. Jeśli nie Bastian, będzie musiała szukać pomocy u którejś z przyjaciółek, a im nie chciała zawracać głowy. Nikomu nie chciała. Może wypisze się na własne życzenie? Wtedy poradzi sobie bez nikogo. Tak jak zawsze.

Jednak mogło być gorzej, o czym przekonała się wraz z wejściem do sali…
- Phoenix Farrell.
Odetchnęła płytko, zwilżając wargi i szykując się tym samym na wejście na ring. Nie miała siły, ale musiała się bronić w razie czego. Liczyła jednak, że chociaż tu odsuną od siebie wszelkie niesnaski i chociaż raz zachowają się profesjonalnie.
- Więc? Co mi dolega? Chciałabym już wyjść. Dasz radę jakoś mnie stąd szybciej wyrzucić? – marny uśmiech wypłynął na jej spierzchnięte wargi, gdy zamglone spojrzenie wbiła w postać pielęgniarki.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

O o-n-nie. O nie. Onienienie.

Faleza zmarszczonej gwałtownie brwi i wodospad żaru barwiący policzki wytrawione brakiem słońca i przepracowaniem - dwa wysokie, blade kurhany osiane wyblakłym powidokiem piegów. Kosmyk włosów, co wysupłał się, niesforny, z ciasnego splotu u nasady karku, odgoniony z pola widzenia gniewnym, nieuświadomionym nawet dmuchnięciem co się wyrwało spomiędzy warg spierzchniętych kawą instant. Szpony Dłonie zaciśnięte po obydwu stronach trzymanej przed ciałem teczki; ot, chudy kartonik w mdłym odcieniu turkusu, z wierzchu oznaczony prostokątem naklejki z numerem pacjenta i datą jego przyjęcia, wewnątrz: przechowalnia sekretów, limbo dla wyroków - poczekalnia, w której diagnozy wszelakie przysiąść sobie mogą, nim pod spojrzeniem pacjenta zaskwierczeć im przyjdzie.
Cienkie kartki poorane hieroglifami profesorskich mądrości. W trzech-czwartych stroniczki zaczyna się werdykt notowany pośpiesznie (i szyfrem, innym doktorom jedynie, i niektórym pielęgniarkom, znanym), bo kolejka dziś wybitnie długa, choć późno. U dołu strony zawijasy parafki, pieczątka i krzyżyk na drogę. Ale najgorsze nie to, co na końcu, nie to, co w rozwinięciu nawet, lecz w preambule.

Płeć pacjenta: K;
Data i godzina przyjęcia: piątek, 6 sierpnia 2021. 20:55;
Przyczyna: omdlenie w pracy - utrata zmysłów przytomności krótka, ale całkowita;
Data urodzenia: 4 marca 1993.

Dziwny, tępy dreszcz, raptownie spinający skryte pod błękitnym fartuchem łopatki. Spojrzenie w przyszłość górę arkusika jeszcze nie wybiega, ale Serce, co w zbiegi okoliczności wierzyć już przestało, wie. I…
...za…
...wszelką…
...cenę…
….chce…
….opóźnić…

Wzrok sunie po stronie niechętnie, ospale. Spuszczony ze smyczy - “no, leć, jak chcesz!” - ale do smakowania wolności wcale się nie kwapi. Zatrzymuje się, rozpędza, znów staje. Jakby pytał właścicielki, czy aby na pewno musi?

...ten…
...moment…

Dane osobowe pacjenta:
(Nie patrz, Phoe. Nie patrz w dół tam. Wzrok odwróć. Nie patrz, nie pa… Nie patrz).
Dane osobowe pacjenta: Charlotte Everett.

Phoenix Grace Farrell stoi przy wychodzącym na północny dziedziniec wykuszowym oknie Swedish Hospital, i szeroko rozwiera powieki jeszcze przed momentem standardowo podtrzymywane na zapałki. Chłodne latarniane światło, co wkrada się przez granice szpitalnego muru, zmienia ją w witraż. W ikonę. Jednoosobową pietę - twarz martyrki tak samo zbolała jak na maryjnym oryginale, tylko zamiast zwłok syna jedynego, w ramionach wypis lekarski trzyma.

Fe:8 µmol/l;
MCHC: 29 g/dl;
Hemoglobina: 7.3 g/dl;
Hematokryt: 26%
Leukocyty: 3 x 109/l

Tętno zwalnia - przyspiesza - zwalnia. Jest dwudziesta pierwsza czterdzieści osiem; dla Phoenix - dziesiąta godzina dyżuru. Wzrok wspina się na ostatni szczebelek wypisu.

Stężenie gonadotropiny kosmówkowej: 31 mlU/ml;

Umysł mówi: Phoenix, myśl. Późno jest, podbicia stóp obolałe, za mało dziś wody i za dużo stresu przyjęłaś, to fakt, ale m y ś l . Co Ci podpowiada wiedza? Jaką interpretację wysnuć należałoby z tej kompilacji cyferek, literek i symbolików?
Serce mówi: Charlie!
Umysł mówi: Skup się. Co wiesz? Co wiesz na pewno? Czytaj. Nie czuj, tylko czytaj. Co powiesz pacjentce?
Serce mówi: Charlie!!!

Umysł mówi: Pacjentka płci żeńskiej, dwadzieścia osiem lat. Anemia - postać ciężka-łamane-na-umiarkowana. Ciąża - pierwszy trymestr, najpewniej coś koło drugiego miesiąca.
Serce mówi: O o-n-nie. O nie. Onienienie.

Tak było dwadzieścia dwie minuty temu, w zaciszu pielęgniarskiej dyżurki. Charlie miała być szóstym tego wieczora pacjentem Swedish Hospital, któremu to Phoenix Grace Farrell - pielęgniarka, APRN, weteranka wieczornych dyżurów i osuszania łez wszelakich tak pierwszorazowym, jak i stałym bywalcom pięter 1-3 w skrzydłach A, B1 i B2 - przekaże informacje na temat stanu jego zdrowia. Zazwyczaj? Rutyna. W tym kontekście? Koszmar. Opór budzący się we wszystkich komórkach ciała, sprzeciw - ale nie było nawet komu się sprzeciwić, bo wszyscy zajęci, albo nieobecni. Doktor Omondi zawalony pracą; Doktor Farrell (tak, serio, ale zbieżność nazwisk zupełnie przypadkowa) - na urlopie; Doktor Gurdell zapił, znowuniemógł, i musiał wcześniej zwolnić się do domu. Reszta kadry - równie, co Phoenix, zagoniona w epicentrum nagłego zalewu pacjentów.
Krótka, i z góry skazana na fiasko próba rewolty stłumiona przez jej własny rozsądek.

Skrzypnięcie drzwi i cichutki szelest foliowych ochraniaczy na obuwie informują ją - nim jeszcze głowę pod gilotynę podłożyniesie - że pacjentka weszła do gabinetu (oddziałowa szata pokutna z włókniny polipropylenowej, bladość cery, w porównaniu z którą ta Farrell wygląda na rumianą, zniecierpliwione ruchy ciała). Phoe usłyszała własne imię, choć wolałaby, by okazało się, że jest jednak kimś zupełnie innym.
- “Charlotte” - chce powiedzieć, ale zaskakujący i ją samą przypływ atawistycznego współczucia zawęża pełną formę imienia Everett do swojskiego: - Charlie.
Wstała z krzesła, upewniając się, że teczka z wynikami leży bezpiecznie w zagłębieniu wysuwanej półeczki biurka, poza zasięgiem wzroku dziewczyny.

- Może usiądziesz? - zaproponowała, obchodząc mebel, za którym siedziała jeszcze chwilę temu. Mieli taki sam kolor oczu. Charlie i Bastian. Taki sam głęboki, ciepły odcień brązu, tylko u niego - złamany błękitem, i przecięty trzema plamkami złota w prawej tęczówce. Wiesz o tym, Charlie? Zwróciłaś na to kiedyś uwagę? Leciuteńko pokręciła głową, biorąc wdech i starając się, by nie wypadło to zbyt ostentacyjnie. Charlotte wyglądała, jakby miała jej przypierdolić. Albo znowu zemdleć - Usiądź - poprosiła, teraz już porzucając wszelkie znaki zapytania. Zamiast wrócić za biurko, przysunęła sobie niski stołek, by przykucnąć nieopodal miejsca zajętego przez Everett - Cha...rlie. Ile pamiętasz z tego, co się wydarzyło, zanim tu trafiłaś?

Myśli: Charlie, będziesz miała to, czego zawsze pragnęłaś dziecko.
Myśli: Kto Ci je zrobił?

Widzi: Szereg niedoborów, i to z żelazem i magnezem niewiele mających wspólnego.
Myśli: Dziecko.
Widzi: Krzywdę.

Myśli: Charlie. Kto Ci je ją zrobił?
Ostatnio zmieniony 2021-08-14, 05:16 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jako szósta pacjentka skazana była na zmęczone spojrzenia lekarzy i wykończone odszczekiwanie pielęgniarek, że ma wszystko na własne życzenie. Nie wiedziała tylko co. Co jej jest, skoro teoretycznie świetnie się czuła? Nie brała pod uwagę żadnej choroby, żadnego urazu ani niczego właściwie. Wciąż trzymało ją uczucie słabości, a między badaniami na dłużej zatrzymała się w łazience, pochylając nad deską klozetową. Pewnie zatruła się, bo wyjątkowo zjadła normalną kolację, a nie marnego shake’a z mrożonych truskawek. Nie dostawała żadnych informacji dotyczących jej stanu zdrowia, a gdy zdążyła już zaniepokoić Bastiana i Polę, chciałaby wiedzieć, co im odpisać w wiadomościach.
- Proszę skierować się na poziom minus jeden.
- Zapraszam do lekarza na piątym piętrze.
- Obok kafejki, w prawo i ciągle prosto, tam do pielęgniarki na kroplóweczkę.
- A może fryteczki do tego?


Nie pamiętała nic, co się wydarzyło przed omdleniem. Miała ciemną plamę na wspomnieniach, ale to już żadna nowość. Zdarzało jej się wcześniej, gdy wyprzeć ze świadomości chciała swoje męża i wszelkie krzywdy jakie sobie wyrządzali wzajemnie.
Wyjątkowo inną noc miała przed oczami, choć wydarzyła się już tak dawno temu. Jakieś pragnienie w niej wzmogło, by Harper-Jack Dweller zabrał stąd, przytulił i zapewnił, że będzie dobrze, bo zaopiekuje się nią. Na razie będzie musiała zadowolić się swoim bratem i choć nie był on jej mężczyzną z marzeń, cieszyła się, że ponownie mogła na niego liczyć. Byli sobie bliżsi. W końcu. Walczyli o to, choć może nie do końca świadomie, ale z jakim sukcesem. Do niego pierwszego odezwała się, że jest w Swedish Hospital. To on pierwszy dowiedział się o poronieniu. On pierwszy dowie się, że Harper zamierza iść w relację z inną, a nie jego ciężarną siostrą.

Boże, nie dojdzie do gabinetu lekarskiego. Czuła jak oblewają ją zimne poty, a żołądek wariuje, bo znów niedobrze jej się zrobiło. Spóźniona. Przyjdzie spóźniona, bo ktoś podobno na nią już czeka, ale musiała. Chryste, czym zawiniła, że przechodzi te katusze? Zachciało się tych ogórków na ostro z chili i miodem? Teraz cierp. Przecież nigdy nie jada takich rzeczy, ani ostrych, ani ogórków. Nienawidziła ogórków. Czym to zagryzła? Chipsami o smaku ketchupu. Ketchupu też nie znosi. I kolendry, bo wymieszała to z kolendrą. Namieszała, że teraz jej galeria cierpiała. Nikt nie zechce wystawiać u niej wernisaży ani prowadzić zajęć, bo właścicielka jakaś felerna jest; bo mdleje na wydarzeniach, wszystkich tym stresując, tylko nie siebie.
Oczami wyobraźni widziała już nagłówki gazet o plajtującej francuskiej galerii sztuki.
Już wystarczy, że czytała o miłości swojego życia, że ma inne kobiety, a ją traktuje jedynie jako przygodę na kilka nocy, tylko do łóżka. Chciała być dla niego kimś więcej, ale najwidoczniej jej matką naprawdę była Nadzieja, królowa głupich ludzi.
Korytarze pustoszeją, a szpital szykuje się do ciszy nocnej. Jej ciało odmawia posłuszeństwa, domagając się snu i przyklapnięcia na niewygodnym krześle (bo nie łóżko, wszystko, byle nie szpitalne łóżko). Ostatni raz była tutaj, gdy rozdzielali ją z jej martwym dzieckiem. Pamiętała ból fizyczny i psychiczny, który paraliżował ja całkowicie; i słowa też, kłamstwa, którymi nakarmiła policjantów, że potknęła się o nowy dywanik na szczycie schodów. I pamiętała też rozmowy z psychologami szpitalnymi – a właściwie ich głosy, bo słów nie rozróżniała wtedy. Żyła w bańce, oddzielona od reszty świata i zwalczająca żałobę sama, samiuteńka.
Czym teraz ją uraczą? Jaką wiadomością?

Ma pani guza na mózgu, więc pozostały pani jakieś trzy tygodnie życia.

Miło by było. W ciągu trzech tygodni więcej błędów by nie popełniła, a nawet jeśli – to już by się nie liczyło. Ma dość tych kłamstw, które dostawała od Harpera. A raczej: brak miłości aktywnej, tylko bierną, której bliżej jest do żadnej niż jakiejś. Jak to działa? W jaki sposób człowiek staje się szczęśliwy?

Głęboki oddech przypomniał Charlie Everett, że wciąż dobrze nie było. Odchrząknęła, usta ocierając wierzchem dłoni i wkroczyła do sali. Przekona lekarza, że nic jej nie jest, że może wrócić do domu i da sobie radę.
Ale tam nie było żadnego lekarza, który doceniłby jej porcelanową urodę. Przy biurku siedział jej największy wróg, z którym walczyła od dzieciństwa. Płakać jej się zachciało. Przewagę nad nią teraz będzie miała, pomimo tajemnicy lekarskiej.
Zawahała się. Nie chciała siadać. To miała być szybka wizyta.
Usiadła. Bo Phoenix Farrell tak jej nakazała.
Onienienie.
Zesztywniała, gdy Phoenix przysunęła sobie stołeczek, by być bliżej Charlie. Ona naprawdę umiera? Głowa ją rozbolała, a pierś zaczęła unosić się coraz to szybciej i ciężej, jakby ktoś ukamieniował ją stosem drobnych kamyczków.
- N-nic… pamiętam niewiele. Byłam w galerii, bo... bo zajęcia były i... i potem pustka. Było mi zimno – odparła, ściągając brwi, a usta zwilżając językiem. Odgarnęła włosy za uszy i wbiła wzrok w podłogę. – Co mi jest, Phoe… nix? T-to tylko anemia… prawda?
Odwagi jej zabrakło, by spojrzeć na pielęgniarkę, która przekazać miała najgorsze wiadomości.

Więc? Ile czasu mi zostało?

Jeszcze jeden płytki oddech i zdołała unieść spojrzenie na kobietę.
- Prawda?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Więc? Ile czasu mi zostało?

Dużo. Powiem to od razu, Charlie. Bardzo dużo czasu.
(Wszak… wszak tak wiele musi jeszcze się wydarzyć).

I nie wiem, czy dobra to wiadomość, czy zła. I nie wiem, czy taką diagnozę właśnie chciałabyś usłyszeć. Czy milło by było prędko z życiem się pożegnać - wprawdzie nie aktem własnym, czynnym, targnięciem ciała ze schodów szczytu się na samą siebie, acz wciąż od losu zuchwałą myślą wybłaganym? Czy też mile]sj będzie jednak żyć, ucząc się nowego zupełnie rodzaju samotndzielności?

I nie wiem, czy gotowa jesteś werdykt Sądu Najwyższego ode mnie usłyszeć właśnie. I nie wiem, czy ja gotowa jestem, by Ci go przekazać. Lecz widzisz, nie przewidziano dziś dla nas alternatywnego scenariusza - dla Ciebie: lekarza, co zachwyci się urody porcelaną, dla mnie: pacjenta, który nigdy wcześniej blizn moich na oczy mnie nie widział. Nie ma wyjścia awaryjnego - szkieletem schodków pożarowych, choćby, którymi wymknąć mogłybyśmy się z własnego życia.
Nie ma wyjścia, Charlie.
I nie mam dziś dla Ciebie zakończenia.
[Tylko rozwiązanie - orientacyjnie: za siedem-i-pół-do-ośmiu-miesięcy; w kwietniu najpewniej - więc ósmego, może?]

Phoenix wyprostowała się; lodowaty sztylet dreszczu drażnił skórę naciągniętą na pręgierzu kręgosłupa. Wzrok Everett zniosła - raczej taki, co do zagubionego w centrum handlowym dziecka równie dobrze mógłby należeć, niż którego właścicielką jest kobieta mająca sama wkrótce stać się matką. Popłoch, preludium paniki. Niemy okrzyk desperacji. Farrell z trudem odparła potrzebę uściśnięcia cienkiego jak trzcinka nadgarstka dziewczyny.
Nie chciała poranić jej szponami.

- Cóż - strzał koniuszka języka o zakrystię dolnych zębów. Phoe zamilkła, rozpierzchnięte we wsze strony stadko myśli starając się ustawić w zbornym i logicznym szyku. Dłoń rwąca się do bliskości z pacjentką przycupnęła na skraju teczki. Druga - opadła na osłonięte krawędzią fartucha kolano, opanowując budzące się w nim drżenie; byłby to gest czysto-bastianowy, neurotyczny, metronomowy ruch przepełnionego napięciem ciała (ile to razy śmiała się z niego w czasach licealnych, że to stąd pewnie ma te nogi takie chudziutkie - nie tylko w niej zachodził najwyraźniej wieczny proces się spalania!?). Krótki wdech przez nos - trzeba to przeprowadzić tak, jak się plaster z rany niedogojonej zrywa, ze skóry wciąż jeszcze opuchlizną nabiegłej, na uszkodzenia wrażliwej. Szybko, Phoe, i do samego sedna. Jednym pewnym ruchem komunikatem - niczym nóż wbity między lewą i prawą komorę. - To z pewnością anemia. M-między innymi.
Wychyliła się lekko w przód, przesuwając wyniki badań w stronę Charlie.
Szyfr jebany, bełkot, kaganiec nauki nałożony na rozszczekany pysk wściekłej Prawdy.
A prawda, Charlie, była taka, że teraz to się dopiero wszystko popierdoli.

- Widzisz, ja... - nawykiem zapożyczonym od Dwellera zaczynam odruchowo gadać o sobie, podczas, gdy to o Tobie, Charlie, powinna być ta rozmowa... O Tobie, i o fakcie, że przypadłość, która zżera Cię od środka, przypadłość, która może Cię zabić, nazywasz tylko anemią, okraszywszy to jeszcze cudownie beztroskim wzruszeniem dużo-za-szczupłych barków. To o Tobie rozmawiać powinnyśmy, nie o mnie.
O włosach suchych jak siano sierpniowe, skwarem bezlitosnym wypalone. O paznokciach kruchych, łamliwych - pobojowisku płytki zbyt cienkiej i rozwarstwionej, na wzór francuski przykrytej tylko czerwonym kamuflażem Chanel, le vernis. O migrenach - ostatnim rżnięciu o którym może marzyć młoda kobieta, takim mianowicie, co po skroniach się rozchodzi, bólu pulsującym, który znienacka łapie Cię za gardło i trzyma, choć kapitulujesz i deklarujesz wolę współpracy. O serca kołataniu, o dłoniach zimnym potem zlanych niby-bez-przyczyny. O siniakach co powstają bez urazu ("bez urazy, ale wyglądasz, jakby Cię ktoś pobił"), a po kościach (zbyt kruchych) rozejść się nie chcą po dobroci.
Czy on wie? Czy Twój brat wie?
[Bo przecież Dwellera - tego Dwellera, jebanego Romeo, co to za obiekt westchnień swoich obrał sobie-samego-siebie - nic to nie obchodziło najpewniej].
Czy on wie? Czy mu powiedziałaś, że na kolację głównie koktajl truskawkowy, a na śniadanie kawa? Że chyba miłością-samą żywić się próbujesz, ale miłość-Twoja-sama ledwo żyje? Czy mu powiedziałaś?

Bo jeśli nie... To może ja mu... M-może? Charlie, spójrz na mnie na moment. Co myślisz? Że m-może ja mu powiem? Bastianowi. Może zadzwonię. Błagam, pozwól mi zadzwonić. Pozwól-mi-poprosić. Żeby przyjechał. Bo dla Ciebie przyjedzie, prawda? Do Ciebie. Do Ciebie przyjedzie. A ja wtedy... Ja wtedy...

Przestań, Phoenix. Miało nie być znów o Tobie.

- Ty... My. My obydwie wiemy, jak bardzo jest to niezręczne, okay? - nie radzi sobie z doborem słów. A taka mądra, taka zdolna, taka kompetentna podobno; wolne żarty! - I... I naprawdę mi przykro, że nie mieliśmy na składzie innego lek... - ryk sumienia roznosi się pod nawą czaszki: PHOENIX GRACE FARRELL, WYPLUJ TO! NIE JESTEŚ LEKARZEM! - ...nikogo innego. Tylko mnie. Ale... Charlie… - patrzy w na Charlotte i widzi siebie; odbicie lustrzane w zasnutych niezrozumieniem tęczówkach lęk - Muszę spytać. Czy… Czy myślisz, że istnieje jakakolwiek możliwość, że jesteś…

Patrzy na Charlotte, i widzi lęk zakolanówki z błękitnej bawełny i lakierki niewygodne, przez Agathę w sklepie w Portland wypatrzone, co je rwą szwem sztywnym na dziesięcioletniej pięcie. Patrzy na Charlotte, i widzi wstyd dwa warkocze - wahadełka rozpędzone w locie od łopatki do łopatki, gdy ta biegnie za starszym bratem żwirowaną, zadomową ścieżką. Patrzy na Charlotte, i widzi miłość niespełnioną kolano zdarte przy grze w klasy, skarżypytę podłą, co do Marka zawsze nakabluje, nosek zadarty, bermudy w kratkę, albumy naklejek pełne, watę cukrową zżeraną aż do bólu brzucha.
Patrzy na Charlotte, i widzi pragnienie śmierci małą Charlie.
(Wszyscy byliśmy kiedyś dziećmi).
Kiedy? Kiedy minął czas ten cały to się wszystko stało!?

- ...Charlie. Czy myślisz, że możesz być w ciąży?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Co to wszystko oznacza? Ten szyfr, który prawdopodobnie doprowadzi do nieuleczalnej choroby? Czyżby samolubna Phoenix napawała się krzywdą? Tą, co oblała ciało i duszę Charlie Everett. Dużo czasu jej nie zostało do rozwiązania sprawy. Już wkrótce przekona się, że sprzeczność to najgorsze uczucie na świecie. Na to nigdy nie można być przygotowanym w pełni. Ani Internet, ani papierowe poradniki nie powiedzą jak żyć samotnie z takim ciężarem. A może to kwestia tego, że chciała być śmiertelnie chora? Bo już dosyć miała wiecznego smutku spowodowanego brakiem pewnego drania przy swoim boku. I udawania, że wszystko jest w porządku, gdy nie jest. Żałobę powoli zdejmowała, szykując na to rodziców stopniowo, by przyzwyczajali się, że tego żołnierza już nie ma i nie powróci. Może przy okazji powinna zacząć szykować staruszków na fakt, że będą musieli wyłożyć kilka tysięcy na pogrzeb młodszego dziecka. Świetnie. Niech to przybliży ich do syna, którego Mark mocno nie docenia.

No mów, Nix. Dalej, wykrztuś te słowa z siebie. Ponapawaj się władzą jaką teraz dzierżysz wraz z tą kartką, która przedstawia wyniki Sądu Ostatecznego. Patrzy na nie i nic nie rozumie. Zerka na czarny atrament, a następnie na piegatą buzię swojego odwiecznego wroga. Wyjątkowo czuła się dobrze przy niej. Obecność Farrell była wręcz zadziwiająco kojąca. Nie miała absolutnego pojęcia jak to się działo. Mechanizm jakiś obcy, z planety Niewiedzy; w głowie jej kołotały myśli, a serce nierównomiernie uderzało: pam-pam-cisza-pam i pam-cisza-pam-pam-pam-cisza. Ciało ją bolało, zwłaszcza głowa, bo po upadku uderzyła o marmurowe płyty podłogowe.
Werdykt: anemia.
Och, jaka ulga! Uśmiech zawstydzony wypływa na wąskie wargi porcelanowej laleczki, a dłonie rozplątują się z mocnego uścisku. Spocone były, choć zimne jak rzeźba Wenus z Milo. Odetchnęła płytko, bo jednak mdłości wciąż ją męczyły, a nie zlokalizowała żadnego odpowiedniego punktu, który pomieściłby jej wnętrzności w pełni.
- Świetnie. Anemia. I już problem rozwiązany – rzuca okiem jeszcze raz na kartę dziwnych oznaczeń i cyfr, które żadnego znaczenia nie miały i odsuwa je dłonią ku Phoenix. Już nic nie chce więcej nie potrzebuje wiedzieć, bo wszystko stało się jasne. Czas najwyższy przejść na dietę pełną jedzenia warzyw, białka, węglowodanów, glutenu, laktozy i fruktozy.
Ale ona znów zaczyna mówić. A serce Charlotte Everett ponownie zaczyna bić nierównomiernie. Znów oddaje się jej, mieląc w palcach materiał czarnej sukienki. Po odkrytych ramionach - może nieco zbyt kościstych, zbyt wychudzonych przez brak odpowiedniej diety - przeszedł dreszcz, powodując gęsią skórkę.
Porozmawiajmy, ale nie o mnie. Bo choć tajemnica lekarska cię obowiązuje, jeszcze Bastianowi byś mogła powiedzieć. A może właśnie tak miało być? Krzywdą młodszej siostry, tej upierdliwej, co tak usilnie chciała się wbić w tę przyjaźń Bastianowo-Farrellową, odzyskać teraz chciałaś wszystko stracone nad kawałkiem marcepanowego kwiatuszka? Da się tak? On doceni, że dzwonisz czy wręcz przeciwnie? Oskarży cię o krzywdę wyrządzoną swojej siostrzyczce? Bo przecież na Dwellera żadnej winy nie zwali. Jemu wszystko wiecznie uchodzi na sucho. Także teraz, gdy Charlie w plotkę uwierzyła, że inne kobiety ma. I co dalej? Nic, bo przecież dalej przyjmować go będzie do siebie, gdy znów stanie w progu jej domu. Mimo wszystko pragnęła tego. Jego pragnęła. Już nie chciała być sama, a on, Harper, miał być jej jedyną nadzieją na polepszenie wizji przyszłości i teraźniejszości. Bo ileż można żyć w samotności? Phoenix coś o tym wie, prawda? Więc? Nie powinna oceniać swojej pacjentki powierzchownie. Nie wie, co się wydarzyło w ciągu dorosłych lat.
- W porządku, Phoenix – wbiła jej się w zdanie, siląc się na kolejny marny uśmiech, trochę blady, trochę niewyraźny, ale tym razem szczery. Doceń to.
Waha się. Krzyżyk na drogę, Charlie. Umierasz jednak. I gdzie ta ulga? Przecież pragnienie spełnione spełnienie osiągnięte, tego chciałaś. Strach ją opanował, gdy patrzyła na swój dawny autorytet.

Och, tak! Chciała być taka jak ona. Chciała być wysoka i mieć piegi; więc dorysowywała je sobie cieniami i szczotką. Chciała mieć głos jak ona i czuć perfumy, które z pewnością dobierała przepiękne: świeże, ale i słodkawe, które kojarzą się z kobietami silnymi, niezależnymi i seksownymi. Ona zawsze gówniarą miała być przecież. Bo perfumy odwagi dodają i pewności siebie, a właśnie tego zawsze brakowało małej Charlie Everett. Chciała być jak Phoenix Farrell, bo Bastian zawsze przyjaciółkę wolał i ją właśnie wybierał. Nigdy nie wybrał swojej siostry aż do urodzin. I choć cieszyła się, że Bastian już był jej, nie do końca za to w szczęściu żył. Tak więc… chciała, aby Phoenix znów w ich jego życiu uczestniczyła.

Zaśmiała się nerwowo, kręcąc głową. Ona? W ciąży? Absurd! Odda wszystko, by matką się stać, bo dziecko jej nie opuści przecież. Przykłada chłodne dłonie do rozpalonych policzków i obejmuje się już po chwili ciasno w pasie. Zimno jej.
- Nie, to… nie, lekarze powiedzieli po poronieniu, że będę miała kiepskie szanse. Z Michaelem staraliśmy się dość długo, więc… to nie byłoby możliwe – odchrząka, gdy zdaje sobie sprawę, że zdradza Phoenix swoją tajemnicę. Nawet Bastian nie miał o tym pojęcia. Z drugiej strony: szperając po pamięci, dociera do niej, że z Harperem nie zabezpieczyli się w żaden sposób. Dopiero teraz. W ferworze namiętności umknęła im najważniejsza lekcja dojrzałości.
Jednak nadzieja była silniejsza od niej. Wzruszenie okala jej pokruszone serce, a po policzkach łezki uleciały, słodko-słone, radosno-gorzkie. Wszystko w jeden sens się układa: mdłości, złe samopoczucie, dziwne zachcianki na rzeczy, których nienawidziła i huśtawki nastrojów. Boże. Nie tak dawno zastanawiała się nad tym jak jej życie by się potoczyło, gdyby z Harperem jej związek nigdy się nie rozpadł. Właśnie nastąpił rozdział, w którym miała mieć dzieci z nim. I wszystko byłoby w tym piękne, gdyby nie jedno: nie chciał jej tak jak kiedyś.

Złożyła dłonie jak do modlitwy, ciemne spojrzenie, zamglone nieco, wbijając w pielęgniarkę.
- Czy ja… naprawdę… jestem w ciąży?
Proszę, nie rób mi już nigdy więcej takich nadziei jeśli okaże się to nieprawdą.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Tylko, że szyfr, Charlie, do niczego nie doprowadzi.
Bo żadna diagnoza nie jest zaklęciem. Diagnoza jest stwierdzeniem faktu.

Diagnoz się nie rzuca, diagnozy się stawia. Jak kropki nad "i", lub na koniec sentencji (wyrok dożywotni - mógłby ktoś powiedzieć; nikt z nas nie wie jednak, jak krótka długa będzie to odsiadka). Jak średnik, co jedną część życia zdania, od drugiej klarownie oddziela. Jak myślnik, albo wykrzyknik - zwiastun lichej końcówki, Wielkiego Finału, lub kontynuacji.
I, jak każdy znak od losu interpunkcyjny, tyle zwykle znaczą, co ich interpretacja.

Jeśli więc w hieroglify medyczne patrzysz, i widzisz dziś swój koniec...
Jeśli w rubryczkach żargonem tajemnym wypełnionych brzemienia nieznośnego pragniesz się dopatrzeć...
To Twój wybór, Charlie. To Twoja decyzja.
Bo tak to jest już w tym życiowym obwarzanku: każdy koniec może być początkiem, i początek każdy - końcem.

Więc, Charlie?
Naprawdę umrzeć chcesz, czy po prostu pragniesz żyć inaczej?

- T-tak...? - Phoenix zmarszczyła brwi, nieświadomie tendencję do dukania w nerwach od Bastiana wnet zapożyczając (tak, jak się pożycza ręcznik, lub - co gorsza! - szczoteczkę do zębów, ukradkiem, swoich głupio z domu zapomniwszy) - Świetnie...? N-no tak, ta anemia jest tu ewidentna... - bez najbledszego cienia przekonania, którym mogłaby wzmocnić entuzjazm chudziuchnej brunetki, wiodła palcem wzdłuż szlaczków wypisu. Potykała się o kolejne niedobory, w myślach kreśląc już - nawykowo i automatycznie - plan naprawczy.
(Ale pewnych rzeczy, Phoenix, nie da się wyreperować. Pewnych braków nie da się wypełnić tak po prostu).

I, o dziwo może, Bastian Everett nie był teraz pierwszym, o czym Phoe myślała.
[Zawsze był wszystkim, lecz okazjonalnie tylko na naj-pierwszym planie. Jak ćmienie bólu wszech-i-wiecznie-obecnego, który jednak tylko z rzadka staje się nie do zniesienia. Pasażer na gapę układny, przez większość podróży śpiący grzecznie w tylnym rzędzie. Tęsknota-pewnik. Najstarlszy element wyduszytroju.]
Zamiast niego - gomadotropina i hemoglobina. Niski hematokryt pod rękę z tętnem także gdzieś-poniżej-normy. Umysł feniksa - rześki, mimo późnej pory. Szare komórki w wyścigu do Prawdy.
Tej najpierwotniejszej. Gdzie serce pod sercem ukryte.

Co byś zrobiła, Phoe? Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała? O piegach sztucznych i zazdrości dziecięcej, co jak kundel wierny w dorosłość za Charlotte się powlokła? Fakt - o tym, że Charlie Cię nie lubi wiedziałaś zawsze doskonale; w końcu to o do Ciebie Bastian na przystanek wyzabiegał w skwierczące żarem popołudnie, to o Tobie paplał przez godziny jak o cudzie jakimś, objawionym, z chłopięcego wstydu tylko imienia nie dopowiadając...
Ale... że chciała - być - Tobą?
Współczułabyś jej marzenia takiego, czy gratulowała?
A może ze skóry własnej byś wyszła, kostium ten marny bez walki oddając?
Weź, Charlie. Te piegi i wzrost, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Weź i sprawdź, czy Ci w nich bardziej do twarzy nie będzie niż mi było.

- Charlie... - zaczyna łagodnie, miejsca dłoniom znaleźć jakoś nie potrafiąc. Za długopis chwyta, chmurkę dookoła cyfry jednej, potem drugiej, kreśli - Widzisz... Na pewno potrzebne będzie więcej badań, ale... Ale t-to... Naprawdę ciężko byłoby założyć cokolwiek innego. Wszystko wskazuje na koniec pierwszego, może drugi miesiąc. Wprawdzie te wskaźniki, o, tutaj... - otacza rządek cyfr objęciem elipsy atramentowej - Są dość wysokie jak na osobę w pierwszej ciąży, więc...
Ale Charlotte wchodzi jej w słowo, sercekret swój największy obnażając.
I Phoenix nic nie pozostaje, by patrzeć jej prosto w twarz drobną, pod szarością zmordowania zapadniętą. Ładną kiedyś; a teraz? Piękną, tak. Ale urodą niezdrową. Urodą jak kuriozum jakieś, co pod kloszem szklanym chce się ukryć, światu pokazując tylko w muzealnej ekspozycji. I fakty łączyć z sobą w helisę nigdy wcześniej nieuświadomioną.
O Chryste. O Chryste, Phoe, Ty skończona idiotko.
Nawet nie wie, w której chwili za cienki przegub wyzierający z rękawa rozmówczynię chwyta.
Puls. Jeden przy drugim. Jeden w drugim. Jeden puls, dwa trzy serca.
- Och, Charlie...

Charlotte? Jesteś pewna, że Cię dziecko nie opuści?

Bo Molly...? Molly opuściła naszą matkę sześć lat temu.
A ja...? Ja opuściłam naszą matkę o wiele, wiele wcześniej.
Waszą bardziej kochałam. Rozumiesz? Waszą matkę bardziej kochałam od własnej.
Agathę, z kosmykami ciemnych włosów łaskoczącymi sprószone sypkim różem policzki. Agathę, naręcze rafii i amarylisów cętkowanych majowym słońcem. Nożyce naznaczone fryzem drobnych ząbków - takie do cięcia wstążek i cienkiej bibuły.
Agathę, zapach odżywki do kwiatów i miękki sweter zarzucany mi na ramiona - nienachalne, choć i sprzeciwu nieznoszące ciepło w pierwszym powiewie wczesnego wieczoru. Kanapki z ogórkiem i sok w wysokich szklankach. Agathę: "Nix, to wpadniesz jutro?". Puzzle rozłożone na niskim stoliku. Ciało struchlałe subtelnie - lecz niektóre dzieci, nawet jeśli nierodzone, od razu dostrzegają takie rzeczy - ilekroć On, garnitur, cygaro, drzewo sandałowe - wchodził w geometrię tego samego pomieszczenia.
Kochałam ją bardziej od swojej.

A czy On? Nie tamten, ale ten, ten nasz, krew-z-krwi, nie ojciec Twój, lecz brat (powiedz? aż tak łatwo było zawsze od siebie ich odróżnić?) - czy On jej także nie opuścił? Do moich rodziców po ratunek pieniądze idąc? Czy on jej, tak w zasadzie, regularnie nie opuszczał? W tchórzostwie swoim? W kłamstwie? W sumiennym wszystko w najlepszym porządku, łgarstwie w żywe oczy, i z oczu coraz-bardziej-martwych płynącym?
(Źrenice czarne i szerokie od niedawna; jak u trupa).

Dzieci, Charlie, opuszczają swoich rodziców na niezliczoną ilość sposobów.

Łypie na dziewczynę, ostateczny osąd pod językiem jeszcze przez sekundę utrzymując.
Sfeniksinks, i trzy odwieczne jego odpowiedzi.
Tak, nie, nie wiem.
Widzi szczęście i strach. Widzi ostateczną desperację.
(I ściska ją za rękę).
- Hej... Charlie... - I nie wie nawet kiedy, o kolano wsparta w śmiesznym przycupnięciu przy Everett się znajduje - Hej, damy radę jakoś, dobra? N-nawet jeśli... - galop myśli: Jebany Dweller! i Ciąża zagrożona! i Przeszłe poronienie, i: czy On będzie przy Tobie? Czy stchórzy, jak to miał w zwyczaju!? - Damy radę, okay? - Nie "dasz", ale "my", w czterech ścianach gabinetu pełnego pustki zawieszone - Damy radę.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Więc jak to będzie? Odsiadka ją czeka czy może jednak na pogrzeb powinna już zacząć odkładać? To droga sprawa. I pomnik, choć niewielki, również kosztuje. Litery też, pozłacane, informujące datami o przeżytym wieku. Oby pochowali ją jako Charlie, nie Charlotte, bo taniej tak wyjdzie. Mniej do odłożenia, więcej na stypę (której tak właściwie też nie chce).
Mów, Phoenix. Poznęcaj się nad swoim wrogiem, by odczuć tą słodką satysfakcję, że jesteś lepsza dla Bastiana niż ja.
Bez wad. Bez zegara tykającego nad głową. Tik-tak. Bez dziecka, a wiadome jest, że ciąża i latorośle ograniczają mocno. Więc teraz, gdy Bastianowi będzie źle, nie przyjdzie do własnej siostry z prośbą o przytulenie, dobre słowo czy po coś na kaca, by siostry nie denerwować. Musi unikać stresu przecież. Tylko jak? Jak, gdy sprawca całej sytuacji, doprowadza ją do szewskiej pasji i powoduje ataki paniki? Bo sama skończy. Bo innąe woli. Nie wie co z miłością zrobić, więc nie robi nic, zostawiając to słabszej połowie. Chryste, jak to boli!
I nie ta anemia, bo z nią żyje odkąd pamięta – żadna nowość, odwieczna przyjaciółka, która każe jej więcej mięsa jeść, a ona tak bardzo nie lubi tego przecież. Nie znosi żadnego jedzenia. Gdy była dzieckiem, Agatha często zabierała ją do kliniki, by pożywić swoje dziecko kroplówkami. W okresie nastoletnim poddała się, bo Charlie wstydziła się swoich siniaków po wkłuciach. Teraz będzie tak samo? Na samą myśl o jedzeniu robi jej się niedobrze.

Powrót do przeszłości następuje, przyszłość dziwnie mutując.
Ponownie: Jesteś w ciąży, Charlie. I: Masz anemię, musisz teraz dbać o siebie. Ale bez: Tatuś pewnie się ucieszy.
Ooooch, z pewnością się ucieszy.

Chciałaby być Phoenix teraz. Bez problemu (nieważne, że marzyła o nim odkąd jej dziecko odeszło), z partnerem, który ją lubi z wzajemnością. Piegi mieć by chciała. I wzrost, by nie kupować schodków, bo nie sięgała do górnych półek w całym domu. Już nie miała przy sobie wysokiego Michaela. Ani Luki. Ani też Harpera. Jak zwykle – sama tkwiła w tym życiu. Da się je zmienić? Jak zaprzestać odczuwania tej pustki, gdy do pustego domu wraca się dzień w dzień?
Wstyd wypłynął na jej blade policzki. Zawsze łatwiej jest być kimś innym. Lepszym, ładniejszym, wyższym. Dlaczego nie chciała być sobą? Nie walczyła o przyjemniejsze życie, pogrążając się w swoich zmartwieniach i smutkach, ostatnio nawet zapijając je częściej niż powinna. Nawet Bastian po jej stronie nie zmieniał tu za wiele. Triumf jakby bezsensowny, bo koniec końców tamte kwiatki marcepanowe były czymś najpyszniejszym, co kiedykolwiek jadła. I żal jej było tych dwoje, choć nie potrafiła nienawiści wymazać tak do końca. Co z niej za matka będzie, gdy z zazdrości eliminuje ważne osoby swoich bliskich? Harper-Jacka też miała przecież wyeliminować, nie mówiąc mu o ciąży. Tak będzie lepiej dla niej niego.

Wzrokiem wodzi za dłonią Phoenix, za jej nerwowymi ruchami, kreślącymi nic nie znaczące cyferki. O czym one mówią? Dlaczego trzeba zrobić więcej badań? To przez anemię? Dlaczego?
Zamiast odpowiedzi na nieme pytania, współczucie dostaje. Oddychać nie może pod napływem wspomnień; widzi światła szpitalne, gdy leżała na stole operacyjnym, słyszy radosne rozmowy świeżo upieczonych matek i czuje zapach noworodków szloch powstrzymuje, bo jej własne dziecko nie żyje, mąż poszedł się uchlać, a ją położyli wraz z innymi kobietami w ciąży.
Dłoń kładzie na jej, wargi zaciskając mocno, byle tylko teraz nie rozpłakać się. O słabości by to świadczyło, a to nieprawda. Słaba jest, ale niewielu o tym wie. Może nawet nikt? Ulega szybko i szybko się poddaje.

Ja, Phoenix, rodzicem jestem żadnym. Niczyim. Dziecku serce biło, ale czy to jest tak istotne? Skoro nawet nawzajem nie zdążyliśmy się poczuć? Teraz będzie tak samo? Dwa miesiące (właściwie miesiąc) cieszyłam z poprzedniej ciąży, więc czas znowu leci. Tik-tak. Mam miesiąc, by pożegnać się z drugim dzieckiem. Bo pewna jestem, że tak będzie. Wyniki w końcu nienajlepsze. Phoenix, chcesz mi przekazać, żebym szykowała się na kolejny pogrzeb? A dasz namiary na dom pogrzebowy? By pochowali mnie razem z maleństwem? Bo naprawdę, przysięgam na wszystko, nie podołam, jeśli coś tym razem się wydarzy.

Ale damy radę. Skoro tak mówisz, wierzę Ci.

Łez już dłużej nie powstrzymywała, gdy pochylała się bardziej ku Farrell, by finalnie objąć ją mocno i wtulić się. Palce wpleść w jej czarne włosy, a twarz ukryć w szyi. Ciało do ciała. Wróg do wroga przyjaciel do przyjaciela.
- Damy radę – szepnęła, choć nadzieja wciąż była jakaś nikła. Narodzić się dopiero miała, z popiołów powstać. Damy radę. Przepraszam…za te wszystkie krzywdy, które ci wyrządziłam. Za kwiatka z marcepanu. Za donosy do rodziców na was. Za rozdzielenie was. Za moją słabość. Nie chcę… być sama, Nix, ja nie dam rady.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

...bez zegara tykającego nad głową. Tik-tak.

Tylko wiesz co, Charlie?
Dziś myślę sobie czasami - teraz, gdy już tyle się zdarzyło (a więcej jeszcze ciosów los, ten sensata, dramatopisarz-amator, grafomanią okrutnie skrzywdzony, nam wszystkim wymierzy) - że taki zegar, to wartością też być może?
Zasobem niedocenionym.
Formę dowolną przyjąwszy, oddechy nam licząc skrupulatnie.
Dla Ciebie - zegar z duszą, pod sercem skrywany. Waga: dwadzieścia gramów, na przykład. Niewielki, a spójrz (posłuchaj), jaki pełen mocy. Tik-tak, tik-tak; najpierw: dziewięć miesięcy, potem: lata całe. Lęku i troski. Żalu, względem Świata siebie, że się tego istnienia drugiego, kruchutkiego, jakby z ciasta było, zapatrzonego w nas wzrokiem ufnym i spokojnym, przed buólem uchronić rady nie daje.
Dla innych - starodawny może, z kukułką? Taki, co u babci w sieni wisiał, strasząc, że stanie niedługo, a finalnie - Ją przeżył.
Albo niepozorny, wokół nadgarstka jak wąż opleciony (ten może, co z kieszeni, cwaniacko, wypełza?). Wielofunkcyjny podobno, choć wszelkie te funkcje, w roztargnieniu (lub z obawy przed awarią?) perfidnie niewykorzystane.
(A moje? Jakie były moje funkcje? Phoenix-przyjaciółka? Phoenix-Protectrice? Phoenix-Przyboczna? Phoenix-Partnerka, w Zbrodni? Phoenix-ta Dusza druga, co o zmroku się budzi?).
Zegar-czajniczek. Czajniczek-klepsydra.

Tyk, tyk, tyk, co chwile wspólne nam odbieramierza.

Wolałabym wiedzieć, rozumiesz?
Od początku. Wtedy. Wolałabym wiedzieć.
Że mieliśmy datę wiecznoażności.
Na huśtawce. Na rowerze o jednej ramie i dwóch siodełkach, na którym śmialiśmy się jak debile, głupawką własną zachłyśnięci w walce o równowagę. Na plaży, w pomarańczu tonącego w falach słońca; nogawki jeansów podwinięte pod kolano - bezskuteczna ochrona przed głodem Oceanu. Nad piankami, nad ogniem, nad którym nie rozumiałam jego wzroku. Na podłodze, z syntetyczną galaktyką świateł nad głowami.
Przy Nim. Za każdym razem gdy budziłam się przy Nim.
Tylko... Nie-tak. Zawsze, zawsze nie-tak.
Wolałabym wiedzieć.

I wiesz, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, Charlie?
Nie puściłabym jego ręki. Nigdy. Nie puściłabym jego ręki.
Nie puściłabym go.
I myślę o tym teraz, tuląc Cię w ramionach na szpitalnej posadzce lizolem wylizanej. Gładząc Twoje łopatki sterczące - skrzydła do lotu niezdolne. Cienkie, mysie włosy przesiewając przez durszlaczek dłoni.
Dziurawych. Pustych dłoni.
Wyślizgnął mi się z rąk. To przez tą krew, może?
Wyślizgnął mi się z rąk, gdy myślałam, że jesteśmy na zawsze.

Nix.
Droga na skróty do serca jej imienia, przez Agathę od wieczności używany, o dreszcz ją przyprawia. Niezatarty ślad lat całych pod dachem Everettów odliczonych, przez filtr umysłu Charlie przepuszczony pewnie nawet nieświadomie. Głos jej słyszy, a jakby - echo głosu ich matki.
Myśli, że Agatha zmysły straci z lęku. Może zadzwonić powinna?
Ale:
On jej przecież nie powiedział, uświadamia sobie zaraz.
(Dwa umysły, co myślą w rytmie jednakowym).

- Sama? - szepcze w kant dziewczęcej buźki, w rozpaloną niezdrowo skroń. Myśli: zdrajczyni. Czuje: ofiara. Kręci głową, łagodnie.
(Phoenix Grace Farrell od Spraw Beznadziejnych. Ta, co zbyt wiele miłości w sobie nosi, i dla niej samej jedynie jej nie starcza).
- Nie, Charlie. Ty nie jesteś... - Sama, Phoenix. Zawsze sama. - Sama. Pies jebał... - "Dwellera"; gryzie się w czubek języka, boleśnie, nim tajemnica poliszynela opuściłaby jej spierzchnięte usta - ...frajerów, Charlie. Chuj z nimi. Nie będziesz z tym sama. - Odsuwa się ostrożnie, za ramiona pacjentkę przytrzymując na wypadek, gdyby ta miała się rozpaść; taka krucha - Mamy tu dobrych lekarzy. Masz...
Przesrane masz, Charlie.
Pomaga dziewczynie usiąść wygodniej, wypis szpitalny z jej rąk wysuwa i zastępuje kubeczkiem pełnym wody. Odgarnia jej włosy za uszy, chusteczki podaje.
- ...masz mnie. I swojego brata. Nie jesteś, i nie będziesz, sama.

/zt x2

autor

harper (on/ona/oni)

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

  • Masz być dobrym tatą.
Słowa - widmo. Słowa - klątwa. Słowa - czar, rzucony nań przez Charlie Everett raptem parę dni wcześniej; wyszeptane niby tylko w jego obojczyk, o którego ostry rant wspierała wtedy zroszony łzami nieszczęścia policzek, a tak naprawdę - wnikające drogą najprostszą w sam środeczek rozkołatanego emocjami serca.
  • Masz być dobrym tatą, Harper. (...) I masz ją kochać tak, jak nie potrafisz kochać mnie jak nikogo innego. Ma być twoim oczkiem w głowie, rozumiesz?
Rozumiał. W sposób pokraczny i prowizoryczny. Nieporadny i nieprzemyślany. Rozumiał tak, jak potrafił - definicję dobrego taty konstruując w umyśle naprędce, trochę, jakby katedrę Notre Dame próbował, sposobem wczesno-przedszkolnym, zbudować z kolorowych skrawków osypanej brokatem bibuły i krepiny, kartonowych rolek po papierze toaletowym - służyć mających, oczywiście, za kolumienki w jakiejś palisadzie, i zrębków cekinowych wstążek, ochłapów z sukienki matczynej, hojnie przekazanych do dziecięcej rączki razem z klejem w sztyfcie.
- Masz, twórz. Na pewno dasz sobie radę!
Bez wsparcia i bez instrukcji. Bez mapy, którą można by się posiłkować w poszukiwaniu odpowiedniej drogi. Bez wskazówek i rekomendacji.
W kontrze - ależ oczywiście! - do wspomnień o tym, jakim tatą bywał jego własny ojciec. Rodziciel z doskoku, uwagę jedynemu dziecku poświęcający tak, mniej więcej, jak daje się napiwki kelnerom, szoferom i portierom w hotelowym lobby. W uznaniu, tylko i wyłącznie, własnego widzimisię. W ramach kaprysu, zachcianki. Bez jakiejkolwiek przewidywalności - raz mniej, raz więcej, raz z uśmiechem szerokim i nieszczerym, innym razem - tylko z surowym skinieniem głowy i maskowatym obliczem, które emocji nie wyraża absolutnie żadnej.
Zabawne (słowo tak bardzo nieadekwatne w tym kontekście, że, przewrotnie, rzeczywiście wzbudzające krótką salwkę śmiechu), jeśliby pomyśleć, że rodzice Harper-Jacka teoretycznie zawsze byli razem. Jako nieliczni ze swojego szerokiego towarzyskiego grona, w którym rozwody, rozstania, separacje i kryzysy zdarzały się ludziom jak sezonowe przeziębienie (choć na prawnika i psychoterapię więcej się wydawało przecież, niż na imbir, miód i aspirynę, ale cóż - stać ich wszystkich było w tamtym światku na to, co najlepsze), trwali przy sobie, dłoń w dłoń pokazując się co i rusz na galach i bankietach. Ewenement, kurwa - jedno małżeństwo, które było w stanie się nie rozpaść. Szeptano o nich, że to niesamowite, że nie wiadomo, jak oni to robią; czasem - już po paru głębszych - odważył się ktoś nawet, by ich po prostu spytać.
  • Jak to możliwe!? Tyle lat być z jednym człowiekiem, i nadal móc na niego patrzeć!?
I Państwo Dwellerowie udzielali odpowiedzi gładkiej i zadowalającej: że owszem, jest na to recepta, jest na to metoda, ale jej nie zdradzą - bo każdy swój przepis musi znaleźć. Głównym składnikiem jest jednak, oczywiście...

- Miłość.
Harper-Jack Dweller, lat: trzydzieści jeden, stan moralności: przyprószona wstydem, parska pod nosem, gramoląc się z zaparkowanej na szpitalnym parkingu taksówki. Sarka, zajęty wewnętrznym monologiem, i bez większej namiętności wciska równocześnie w spracowaną dłoń kierowcy paręnaście dolarów napiwku (ironia: brunet nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo już teraz przypomina własznienawidzonego ojca). Jest - znów - tu, gdzie być mu nakazano powinien, z niemałym wysiłkiem wdziewając płaszczyk odpowiedzialności.
I naprawdę próbuje, naprawdę się stara. Robić to, co robić należy - zważywszy na okoliczności. Dotrzymuje zatem słowa, na wezwanie Charlie stawiając się niemal punktualnie - w ciągu godziny i piętnastu minut od odczytania pierwszego SMSa (choć doskonale wie, że szatynka i tak najpewniej uraczy go pretensją; wie także, lub może raczej przeczuwa, że i to starcie skończy się z drobnym ciałem Charlie wtulonym w jego, w frenetycznej próbie uzyskania pocieszenia, którego po prostu nie był władny jej dać). Wbrew zaleceniom stylisty i wizerunkowców, ma na sobie kapelusz - jeden z tych z węższym rondem, i cienką, atłasowa lamówką okalającą krawędź. Wygląda - na przykład na tym jednym zdjęciu, które ukradkiem robi mu jakaś mijana w poczekalni na parterze nastolatka - jakby znowu miał dwadzieścia siedem lat; tylko włosy - krótsze niż wtedy - zdradzają upływ czasu.

Zgodnie z poleceniem, idzie od razu pod salę, w której - nieprzytomny - leży Bastian. Śmiesznie, myśli - Everetty rozpełzły się po Swedish jak zaraza; brakuje jeszcze tylko ich strasznego ojca, żeby już w ogóle poczuł się totalnie osaczony. A jednak - choć ryzyko napotkania Generała Marka (Harper nie jest aż takim ignorantem, wie, że jego niedoszły teść nosi inny tytuł, ale w jaźni nadal utożsamia go z najwyższą rangą, tak surowego, i nieprzystępnego, jak mężczyzna zawsze był) jest realne - Harper idzie dzielnie przed siebie. W myślach zanosi - okolone rustykalnym, ciemnym konturem rzęsy oczy kierując na okraszony jarzeniówkami pułap, cichą modlitwę, że może to dziś? Może to dziś Bastian postanowi jednak wrócić do tego niewdzięcznego świata, mimo wszystko?
Najwyższa pora, stary. Ponaprawiać, co się sknociło - bezgłośnie woła do przyjaciela (a jakby i do samego siebie).

Jego pojawienie się na piętrze wywołuje umiarkowane zainteresowanie salowych. Nie jest pewien, czy to dlatego, że go rozpoznają - a raptem dwa, czy trzy dni temu, swoim pojawieniem się w King 5 TV wzbudził przecież niemałą sensację , czy jednak przez wzgląd na trzymany przezeń przed sobą pakunek.
Harper Joachim - Jack Dweller niesie bowiem - wsparte o blaty obydwu, rozcapierzonych lekko, dłoni - kształtem przypominające karton na pizzę opakowanie o czarnym plastikowym spodzie, i przezroczystym wieczku. Duże jest to-to, większe od ekstra-serowej (dla Dwellera - w wersji weganizowanej) margarity XXXL, zamawianej przezeń z towarzystwie Bastiana w te niewdzięczne, super-skacowane poranki; a mieści w sobie zawartość tyle imponującą, co niespotykaną (a także krzyczącą: Kosztuję tyle, ile wynosi wasza miesięczna wypłata!).
W pudle mieści się bowiem selekcja melonów. Ułożona w rozety i misterne wieloboki poprzetykane falbanami fryzowanej starannie szynki (w pięciu rodzajach, jakie mieli w Salumi - najdroższym, i najlepszym ponoć, z trzech obdzwonionych przez asystentkę Dwellera, miejsc, które zadeklarowały, że owszem, mogą przygotować tego rodzaju poczęstunek w ciągu trzydziestu-do-czterdziestu minut). Żółte, różowe, brzoskwiniowe i prawie białe w barwie, piętrzą się i tłoczą, rozpychając między krawędziami opakowania. Jest bladozielona galia o słodkim, niemal miodowym smaku. Jest orzeźwiająca casaba, skropiona sokiem z cytryny dla zrównoważenia ogórkowych nut. Jest jaskrawy charentais, rozpachniony intensywnym, kwiatowym prawie aromatem, dojrzały crenshaw i soczysty crane.
Są nawet, w ramach bonusu, rozpołowione bezdusznie figi - Harper odwraca wzrok, niezdolny, by powstrzymać rumieniec.
- Nie powiedziałaś mi w końcu, czy wolisz kantalupę, czy honeydew - mówi, dotarłszy pod uchylone wąziutko drzwi, pod którymi, na plastikowym krześle, siadła właśnie Charlie, nasz drogi Harper-Jack - No to przyniosłem ci wszystkie, jakie mieli.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A czy mają odpowiedni wzorzec do bycia rodzicem? Bo może za wiele wymaga od Harper-Jacka Dwellera, chcąc, aby ich córka miała dobrego tatę, skoro sama może skończyć jak Agatha i kochać obce dziecko niż własne? W głowie się nie mieści, ale to podobno choroba genetyczna; przejmuje się zachowania i tendencje od rodziców, powodując te same błędy. I najwidoczniej przejmie wszystko, co najgorsze, bo przecież nie m i ł o ś ć. Chciała wierzyć, że i ją dostanie od życia, że zasłużyła, ale wątpiła w to coraz mocniej. Gdyby Harper-Jack ją kochał, wszystko byłoby łatwiejsze. Nie siedziałaby przy Bastianie sama. Nie mieszkałaby sama w znienawidzonym domu. Szukałaby już czegoś nowego, lepszego, wspólnego z ojcem dziecka. W zamian za to nawiedzają ją wizje marnej przyszłości.
I płakała łzami słonymi i gęstymi, żywiąc się jedynie żalem i strachem. Pochylając się nad starszym Everettem, wyobrażając sobie różne sytuacje ze sobą w roli mamy. Ciężko było jej uwierzyć, że ich wspólna sytuacja będzie łączyć się nie tylko poprzez potomka. Może przez melona, od czasu do czasu. Gdyby jednak tu był, nie musiałaby prosić się przez wiadomości.

Co będzie za siedem lat, gdy Mary-Jane zapomni bloku rysunkowego z domu, a Charlie będzie na spotkaniu z ważnym klientem? A jeśli w szkole odbywać się będzie bal córka z tatą, a Harper wyjedzie w trasę?
Właśnie. Harper wyjedzie, będzie koncertował miesiącami, zabawiał się w towarzystwie innych i zwyczajni zapomni o nich. O niej, o swojej córce, ponieważ o Charlie miał prawo tak zwyczajnie zapomnieć raz na zawsze, w końcu.
Sami będą rodzicami z doskoku, uwagę poświęcając bardziej swoim karierom i sposobom na odciągnięcie myśli od okropnej teraźniejszości. Nie pokolorują świata jak kolorowankę kredkami; nawet te najlepszej jakości i najdroższe nie zdadzą testu. Po raz kolejny pieniądze nie stworzą ciepłego, rodzinnego gniazda. Po raz kolejny nie ułoży im się wspólnie życie. I wdadzą się w swoich rodziców bardziej niźli by tego chcieli.
Nie ma żadnej receptury na perfekcyjne rodzicielstwo. Nie znajdzie się przepisu na tyłach pudełka z Baby Born, gdyż ta nie posiada żadnego pudełka.
Więc czy aby na pewno dadzą sobie radę? Chyba unikając tego magicznego słowa miłość w wywiadach; a bardziej Harper Joachim Jr Dweller, bo Charlotte Everett w życiu nie udzieli wywiadu komukolwiek na temat swojego własnego, prywatnego życia. Już się zaczęło. Już żerują na zagubionym Dwellerze, chcąc upolować skandal (tłumy czekają na skandal) i spowodować tragedię rodzinną. Czy czeka ich kolejny wypadek godny porównania z tym na Aurorze? A może coś z większą pompą, rodem Księżnej Diany?
  • UCIEKAJĄCA PARTNERKA DWELLERA – NIE ŻYJĄ KOBIETA I DZIECKO
    Nie było dane im nacieszyć się życiem. Tego zimowego popołudnia, uciekając przed chmarą paparazzich, była partnerka Harper-Jacka Dwellera oraz jego córka, Mary-Jane nie żyją. Muzyk jest zdruzgotany.

Płakałby za Charlie Everett w ogóle?
Chciałaby.

Te myśli dodają jej jakiejś głupiej odwagi. Nadziei może. Nie wie. Nic już nie ma sensu, skoro rozmyśla nad swoją zazdrością o Harper-Jacka, tuż obok nieprzytomnego brata. Szkoda jej się robi samej siebie. Życia nie ma już teraz, chociaż powiązana z Dwellerem na zawsze będzie dopiero za jakieś pięć miesięcy, może cztery (w końcu wszystko wciąż takie niepewne w jej stanie!). Bezgłośny szloch wstrząsa jej ciałkiem. Odchyla się na krześle, aby pochylić się nieco za chwilę i wziąć głęboki oddech. Dusi się, gdy myśli zaczynają obierać trasę o przyszłości – czyli dzieje się to za każdym razem, gdy tylko wspomina Harper-Jacka i ich dziecko.
Usatysfakcjonowane jednak będzie [dziecko to], bo jak tylko Harper wszedł do pokoju, spokój opanował ciało Charlie. Potrzebowała go bardziej niż sądziła. Odetchnęła głęboko, oglądając się przez ramię. Zaskoczył ją tym pudłem, które dzierżył na dłoniach niemal jak oręż.
Kantalupę, pisałam przecież – chciałoby się powiedzieć, jednak wydusza z siebie jedynie marne:
- Dziękuję. – Wstaje z krzesła, zaglądając do pudełka zaciekawiona, co tam ma więcej. Oczy jej się świecą. Sięga po szynkę i choć chciałaby zjeść to wszystko jak dama, jest głodna jak wilk i pochłania kawałek po kawałku, raz sięgając po parmeński przysmak, raz po melon(y). W końcu jednak przestaje, nieruchomieje, a oczy jej świecą się tym razem ze smutku. – Jeszcze nie tak dawno siedzieliśmy razem przy… przy toalecie i… obiecał mi, że znajdziemy dla mnie jakiś dom. Nie wierzę, że teraz leży tu taki bezbronny i nieprzytomny – szepcze, wycierając usta wierzchem dłoni.
Bierze od niego w końcu pudełko, by postawić je na stoliku. I przytulić go chciała (z wdzięczności, oczywiście), lecz w ostatniej chwili powstrzymuje się i splata ręce z tyłu tułowia. Naturalny kaftan bezpieczeństwa.
- Dziękuję, że jesteś - bo potrzebuję cię.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Pisała, faktycznie.
Skrupulatnie na jego pytanie odpowiadając tak, jak robiła to zawsze - niemal natychmiast, od razu gdy tylko miała moment, w krótkiej przerwie między lajkowaniem zdjęć udostępnianych przezeń na Instagramie, a śledzeniem plotek - często zawierających w sobie nieśmiałą wzmiankę o niej samej, zresztą - co i rusz aktualizowanych pod hasztagiem zlepionym z jego nazwiska.
C h a r l i e.
Oddana. Wierna. Sumienna. Największa entuzjastka jego muzyki, pierwsza cheerleaderka, która jednym uśmiechem rzuconym mu spod sceny całą tremę potrafiła w nim zdusić tak, jak się obcasem zdusza roztlonego peta.

Kiedyś -
  • Jego muza. Jego kochanka. Jego przyjaciółka.
    • Partnerka roku, rzeczy by się chciało. Miłość jego życia.
Dziś jednak -
  • Niedoceniona Niedostrzeżona. Zaniedbana.
Marniejąca jak bukiecik stokrotek otulony tylko kostropatym szalikiem z rafii. Zapomniany zlepek biało-różowych rozetek, które kiedyś coś symbolizowały - może za romantyczny, choć naiwny gest podczas pierwszej randki służyły, może wyraz uznania, sympatii, wdzięczności - ale dziś znaczyć mogły tyle raptem, co nic. Adresat - czykimś innym boleśnie zajęty. Miast nad wiązanką z delikatnych kwiatków się pochylić, spomiędzy strąków przetrąconych pościelą włosów wyskubywać sobie daje płatki asfodelów.

Cóż, być może więc Harper - Jack Dweller rzeczywiście był po prostu złym człowiekiem.
  • Ale złym nie w sposób, który rodzi się z perfidii i obrzydliwego wypaczenia.
Zły był po ludzku, złem powszednim jak chleb spożywany do wieczerzy i śniadania.
Tak zły był, jak źli są ci, co dobre chęci mają.

A dobrymi chęciami melony opłacone piekło wybrukowane.

I naprawdę serce by mu chyba pękło, gdyby o Charlie Everett potrafił pomyśleć z innej perspektywy. Porzucony bukiecik w niej dojrzeć, albo - imaginacji własnej zerwać się z napiętej wodzy pozwalając, i pogalopować jej dając w zupełnie innym niż zwykle kierunku - imię jej, obok imienia własnej córki, odczytać w wyobrażonym nekrologuagłówku.
Może lęk by wtedy poczuł pierwotnyrawdziwy, wstyd, czy adekwatną skruchę? Przejrzałby pewnie na oczy - mgłą ozadurzenia przysłonięte tak, jak się całunem migocącym kryje ciało rzucone na katafalk.
Nie potrafił jednak. I szansa ta - na cudowne jego, kurwa, nawrócenie, bez wieści przepadała. Jak i ostatnia wiadomość od Charlie przepadła, grzęznąc beznadziejnie w gąszczu innych powiadomień, elektronicznych nawoływań niepowstrzymaną falą zalewających ekran jego telefonu w akompaniamencie cichutkich wibracji.

Kogo więc obecnością swoją tutaj pragnął uspokoić - barkom, plecom, dłoniom nawet zuchwale pozwalając emanować nadal aurą niedawnego grzechu?
  • Charlie? Tą, która - dumę własną pod połą sweterka upchnąwszy - o nic więcej, niż obecność, odwagi poprosić go nie miała...
    • Czy własne sumienie? Tę bestię wielogłową, w serce jego wżartą sztyletem kła i wszczepioną hakiem ostrych szponów?
Poczekał, aż - w krótkiej, roztargnieniem naznaczonej krzątaninie - kobieta dziewczyna wstanie z krzesła i przejmie od niego pudełko; potem - z dziwnym rozczuleniem patrzył chwilę na to, jak łapczywie, pośpiesznie wsuwa między wargi kilka kawałków przetkniętych szynką owoców. W końcu - gdy odstawiła pakunek na szpitalny stolik, i wzrok (sarni jakiś taki, płochliwy) wzniosła na niego niepewnie - podchodzi do niej nagle, przygarnia ją do siebie prędkim wirażem chudego ramienia, i całuje w czubek głowy. Robiąc to - zapomina zamknąć oczy.
Jeszcze go zaboli to wspomnienie.


- Daj spokój, Charlie. Oczywiście, że jestem - wzdycha krótko, tak trochę, jakby mówił do nic-nierozumiejącego dziecka. Próbuje poczuć jej ból, w siebie przyjąć jej rozpacz. Naprawdę się stara. Bardzo chciałby bowiem wziąć na siebie kawałek jej cierpienia, ale nie wie jak nie jest w stanie nie potrafi ten wakat niespodziewanie został zajęty.
Pozwala jej wtulić się w siebie, jeśli właśnie tego rodzaju niewoli Charlie teraz potrzebuje. Zwęszyć daje radę jej smutek - wie, że płakała. I coś innego jeszcze czuje: subtelną twardość coraz krąglejszego brzucha skrytego pod luźnym ubraniem.

Zaczyna się bać.

- Daj spokój, kochanie - powtarza w bezwarunkowym odruchu. Odsuwa się lekko, wzrok przenosząc na Bastiana. I jest to, kurwa, najsmutniejsza chyba rzecz, jaką widział w życiu. Drapie go w gardle, i dziwnie sucho robi się pod rąbkiem powieki. Sznuruje usta, rozsznurowuje; przypomina sobie nagle, zupełnie idiotycznie przecież, jak inaczej z Everettem wiązali sznurówki, i zawsze sobie w wyścigach głupich próbowali nawzajem udowadniać, że ten jeden sposób lepszy jest, i skuteczniejszy, od drugiego (a i tak wygrywał Max, który nosił buty zapinane rzędem rzepów) - Przecież nie myślałaś chyba, że bym go tutaj tak zostawił?

Nie rozumie.
Nadal, kurwa, nic a b s o l u t n i e nie rozumie.
Może kiedyś dotrze do niego - jak list polecony, co trafić miał do poczty lotniczej, a omyłkowo transportowany jest nagle statkiem.

Nagle niewiarygodnie zaczyna mu przeszkadzać aromat tej jebanej szynki, zmieszany z ostrą wonią metylofenolu i geosminowym zapachem nawozu do pojedynczego sukulenta, głupiej niedźwiedziej łapki ustawionej w kamionkowej doniczce na szafce nocnej obok szpitalnego łóżka.
Podchodzi do okna, uchyla je, z ulgą pozwala chłodnemu tchnieniu powietrza spoliczkować wysoką kość własnego jarzma.
  • Trzy -
    • dwa -
      • jeden.
- Charlie? - chrząka. Nie wie, co zrobić z rękoma i ramionami; do niczego jakoś, kurwa, nie pasują. Ale próbuje. Próbuje. Robi co może. - Wiadomo coś więcej? I... jak twoja mama? Ojciec? Nadal ciągle tu siedzą?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie było dla nich szans na jakiekolwiek nawrócenie. Miłość ta pogrzebana w kapsule czasu, którą otworzyli ciut za wcześnie, walcząc teraz z konsekwencjami. Nie byli już tacy sami, a jednocześnie absolutnie nic nie uległo zmianie: wciąż byli głupi, zbyt nieodważni, zaślepieni. Jedyna różnica była taka, że Harper nauczył się poniekąd ruszyć dalej. Seria zadurzeń była z pewnością o wiele zdrowsza niż żywić wciąż uczucie do kogoś, kto tak kochać z wzajemnością nie potrafi. Nie kocha na zabój tak samo jak robi to Charlie.
I jak ma być szczęśliwa? Z tą wiedzą? Powiedział przecież jasno i wyraźnie, że nie wie, co z tą miłością ma zrobić. Nie mogła go zmuszać do kochania ani siebie, ani ich córki. Fakt jednak, że wpadł tutaj po godzinie (i piętnastu minutach) z pudłem pełnym melona, szynki i fig sprawiał wrażenie, że trochę mu zależy. Chce o nie (nią, Mary-Jane) dbać. Będzie tkwił przy swoim przyjacielu, który nieprzytomny jest oczywiście poniekąd przez niego, bo pozwolił mu zabrać broń, a następnie przyszedł do Charlie, by spędzić z nią noc, choć tym razem na zwykłym śnie.
To był też pierwszy raz, kiedy Charlie zdała sobie sprawę, że nie chce go już; pragnęła być sama, bez nikogo – i to dostała. Samotność może zżerała ją, przerażenie powodowało kolejne nudności, lecz czuła ogromne przekonanie, że tak będzie lepiej, bo dla nich przyszłości już nie ma. Owszem, wciąż pojawiała się zazdrość i żal, ponieważ wciąż go kochała mocno i szczerze. Luca namieszał jej w głowie, a dziecko skutecznie odtrącało ją od wszelkich nowych, tinderowskich znajomości. Pojawiła się gdzieś w niej myśl, że nie jest już atrakcyjna, gdy rzygała jak kot, a jej brzuch stawał się coraz większy. Chęć pierdolenia się kochania się odeszła hen daleko, tworząc inne zachcianki i poczucie wstydu. Nie mogła nic z tym zrobić, zmienić swojego ciała, które przechodziło transformację, a to trochę jeszcze potrwa.

Szukała w Internecie 10 sposobów na zabicie miłości, a znalazła coś innego, gorszego – od tamtej pory wolała, by wszystko toczyło się swoim tempem (i już nieważne było, że bolało to jak nóż powoli wsuwany w serce). O tyle dobre, że przestała słyszeć plotki o Harperze i Maggie. Cieszyła się, że im nie wyszło, jakkolwiek źle to mogło brzmieć. Tu była zazdrosna jak diabli, aż pewnie sam Lucyfer zacierał rączki jaką grzesznicę przyjmie do siebie prędzej czy później. Nie mogła się tego doczekać.

Ściąga brwi, zaskoczona przypływem czułości ze strony Harper-Jacka.
Kochanie?
Kiedy ostatni raz powiedział do niej w taki sposób? Sześć lat temu? Być może. Na pewno nie wcześniej.

Jest przerażona.

Raczy go przelotnym spojrzeniem, gdy uświadomił ją, że przecież był tutaj tylko i wyłącznie dla Bastiana. Odechciewa jej się jeść, więc zamyka pudełko (co nie znaczy, że nie zabierze go ze sobą – zrobi to i będzie miała już śniadanie) i przycupa ponownie na krzesełku obok łóżka.
- No tak, masz rację, przepraszam – przyznaje automatycznie, wyraźnie przygaszona. Uśmiecha się jednak, starając się dać mu do zrozumienia, że absolutnie wcale nie jest zawiedziona jego słowami; ani, że oczekiwała, iż przyjdzie tu dla niej w pierwszej kolejności.

Z naiwności się nie wyrasta.

Nie patrzy już na niego, skupiając się mocno na swoich dłoniach; poobgryzanych paznokciach, opuchnięciach, które pojawiały się coraz częściej i na rankach po zabawie z koleżanki z podstawówki. Zsuwa się nieco na krześle, dłonie układając – ot, naturalnie – na zaokrągleniu brzucha. Wzrok jej staje się nieobecny. Znów widzi oczami wyobraźni kolejne sytuacje Przyszłości; cała ich czwórka w roli głównej. Czy to świadczy o tym, że Bastian naprawdę ocknie się z tego głębokiego snu? Jeszcze stanie się tym Super Wujkiem, co rozpieszcza siostrzenicę do reszty? Czy wtedy Phoenix będzie je odwiedzać częściej niż miałaby być z Harperem? Była wobec niego raczej neutralna, ale jeśli… jeśli Bastian nie przeżyje? Dostaną wtedy też niedźwiedzią łapkę?
Zabawne, w całej tej sytuacji, jak weszło jej myślenie już w liczbie mnogiej. Już nie była tylko ona. Zaczynała uznawać jeszcze jedną, małą i bezbronną istotkę, która to już jest uzależniona w pełni od Charlie.
Nie wie, co zrobić z rękoma. Pachną pewnie szynką parmeńską i ten fakt irytuje ją; mięso nie może pachnieć dobrze. Wsuwa je więc w rękawy swetra. Zaskakuje ją pytaniem, ale ukrywa to szybko. Nie chce pokazywać po sobie absolutnie żadnej słabości.
- Mama siedzi tu prawie cały czas, trzymają zmiany razem z Phoe.
Phoe.
Zda sobie sprawę, że mają teraz dobrą relację? Zapyta o nią?
ZAINTERESUJ SIĘ, KURWA, W KOŃCU MNĄ!

- Jesteś szczęśliwy, Harper? Bo wiesz, nie chcę, żebyś był nieszczęśliwy i… jeśli chcesz… możesz oficjalnie nie uznać jej, bo podejrzewam, że to może wpłynąć… kiepsko na twoją karierę. Już mam oblężenie pod domem, może to dobry pomysł? - Błąd, błąd, błąd.
Od razu pożałowała swoich słów, ale czy była inna opcja, która sprawi, że tych dwoje będzie w pełni szczęśliwe?
Wątpliwe.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A co to dla Ciebie znaczy: być szczęśliwą, Charlie?

Bo wiesz, szczęśliwym, to się ponoć bywa, a nie jest permanentnie. Ten stan, pod niebiosa wynoszony przez poetów, i na czynniki pierwsze rozkładany przez teoretyków psychologii, to nie constans jakiś, funkcja stała i niezmienna, która, raz już osiągnięta, trwa na wieki, lecz ułamki chwil. Opiłki czasu. Skrawki beztroski wyszarpnięte z gardzieli nicości, która kły na nas szczerzy jak rozeźlony bies.

Szczęścia nie ma nigdzie, jeśli nie wiemy, jak patrzeć.
Szczęście jest wszędzie, jeśli chcemy je widzieć.

Nieszczęście: sześć lat tęsknoty i wyrzutów (dla Charlie - robionych samej sobie; dla Harpera - wyrzutów sumienia) spojrzenia w przeszłość rzucane przez przygięte zmęczeniem ramię, żal niepowstrzymany, do Siebie-Innych-Całego-Świata, że któregoś dnia, w zaślepieniu, popełniło się podstawowy błąd zaufania drugiemu człowiekowi.

Nieszczęście: śmieszny kapelusz skradziony ze skroni przyszłej gwiazdy estrady szczapowatego gówniarza w wysłużonych sztybletach, rumieniącego się trochę - choć w próbie ukrycia tego pod warstwą animuszu - na myśl, że może jednak "zostaniesz na chwilę po koncercie"; rozwodnione piwo wypite na pół; po powrocie do domu - nieprzespana noc spędzona tylko w towarzystwie myśli, że może to Ten.

Nieszczęście: ból - we wszystkich jego możliwych odmianach (ból pulsujący, ból promieniujący, ból stały, ból tępy, ból istnienia rozdzierający ciało od środka; bezsilność - bezwola - beznadzieja w obliczu świadomości, że coś się kończy, ale nie zaczyna się przy tym nic nowego; lęk i niewiedza - jak, do cholery, poradzić sobie bez kogoś, kto przez ostatnie lata był przy nas dzień w dzień?

Nieszczęście: beztroska słodka jak wata cukrowa, jak pianki palone nad ogniskiem naleśniki z dżemem na wzór tych robionych przez Twoją babcię; zachowana we wspomnieniach tak, jak między stronicami pamiętnika zachowuje się zasuszony liść, albo kwiat. Pierwsze, sumiennie pobierane lekcje bliskości; świadomość, że jednym dotykiem można zmienić (albo zbudować) drugiemu człowiekowi cały świat.

Nieszczęście: dwie walizki i trzy kartonowe pudła fragmentami życia wypchane po brzeg. Z dzielonego wcześniej na dwoje mieszkania wyniesione na raty, z głową pochyloną wstydem i niezrozumieniem własnych reakcji. Dyplomatyczna wymiana zdań, w które nie wierzy przecież żadna ze poranionych rozstaniem stron. Nauka wszystkiego od nowa i w pojedynkę, bez większego przekonania, czy w ogóle się chce żyć.

Nieszczęście: szansa - choć brana niepewnie, jak lekarstwo wsunięte na płaszczyznę języka, które pomóc ma nam ponoć, ale smakuje tak, jakby raczej zabić miało - na coś innego, lepszego, zdrowszego; na nowy początek, na prolog pisany po epilogu, nieufnie choć nieugięcie, niepewnie, ale też niezmordowanie.

Nieszczęście: pojedyncza kula, bezbronne tkanki ciała rozdzierająca brutalnie; zbieg okoliczności tak niefortunnych, że aż, zdawałoby się, nierealnych zupełnie, a jednak zobacz, prawdziwa krew nam spływa po dłoniach, czyż nie?

Nieszczęście: nowe życie symultanicznie kiełkujące pod sercem złamanym-zrośniętym-złamanym, nadzieja, nie tyle matką głupich będąca, co dzieckiem dwojga skrajnych idiotów (tylko popatrz na nas, Charlie); obietnica, że pewne błędy może jednak da się naprawić, pewnych uniknąć, za te, co już popełnione za to - przeprosić.

Szczęścia nie ma nigdzie, jeśli nie wiemy, jak patrzeć.
Szczęście jest wszędzie, jeśli chcemy je widzieć.

Ale w świecie Charlotte Everett - jak w świecie niedokochanych kilkulatek niczego bardziej nie łaknących, niż miłości ojca - nie ma miejsca na odcienie szarości. Nie ma miejsca na stany przechodnie i pośrednie między jedną, czy drugą, ze skrajności. Brakuje przestrzeni na niewiadomą; wciąż i wciąż i wciąż i wciąż potrzeba jej konkretnych deklaracji.
  • Kochasz mnie, czy nienawidzisz, Harper?
    • Będziesz ze mną z Nami już na zawsze, czy nie będziesz ze mną z Nami nigdy?
      • Uznasz moje swoje dziecko, czy odrzucisz dokumentnie!?
Harper chwilę wcześniej kiwał jeszcze głową ze zrozumieniem, do wiadomości przyjmując wszystkie podawane mu przez Charlie informacje; zapytałby o Phoe, zapytałby pewnie i o Maggie bezczelny, ale już za późno - teraz patrzy na Everett w rzucie skrajnego niedowierzania. Marszczy brwi. Winduje gładzią czoła. Marszczy znowu.
Chyba nie dosłyszał.
Chyba nie zrozumiał.
Chyba zmysły postradała.

- Charlie? - dźwięk, który wydobywa się z gardła Harpera, jest dziwnym rodzajem niskiego pomruku; krótkim odkaszlnięciem próbuje zedrzeć ze strun głosowych chrypkę, którą nagle nabiegły. Bez skutku - gdy znów się odzywa, jego głos brzmi jeszcze gorzej niżej: - Przepraszam, ale... Co ty... - i teraz głos śmiesznie ścisza, jakby Bastian, choć nieprzytomny, oburzyć się miał następnymi słowami, i wypominać mu je już do końca życia - ...co ty pierdolisz, Charlie!? Że miałbym... - Chryste; gdyby nie dłonie skrzętnie pochowane w rękawach swetra, chwyciłby ją chyba za nadgarstki. Z braku innych możliwości - dłonie plecie na karku. Nie odwraca od Charlie nieokreślonej-nagle barwy spojrzenia - Że miałbym nie uznać własnego dziecka z lęku o jakąś tam, kurwa, karierę!? Czy ty... Czy ty się słyszysz?

Za kogo Ty mnie masz, Charlie?
I jeśli masz o mnie aż tak niskie mniemanie, to nie wstyd Ci, że pokochałaś właśnie takiego człowieka?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Swedish Hospital”