WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

"and oh, why'd you spend your time leading the chorus
when the war was just waiting before us?
as if you didn't know
you ignored all the darkest of warnings
found our end in the silence of morning
it fell beneath the cold

i'll take the desert, you take the coast
but to each his own
i'll take the desert"


Od jakiegoś czasu (to znaczy od kiedy, Othello? od tygodnia? miesiąca? od lat całych, odmierzanych nie - jak w więzieniu na przykład - centymetrem krawieckim sumiennie skracanym o milimetr z upływem każdego kolejnego dnia, a kreskami koksu, długimi, bielutkimi sznytami usypywanymi czule na blacie biureczka) rzeczywistość Kingsley'a zdawała się, bardziej niż cykl dni-nocy-dni-i-nocy, przypominać raczej dziwną, magmowatą jednię bez granic i konturów. Wszystkie doby, godziny i sekundy sklejało jedno tylko spoiwo.
G ł ó d .
Tępy, nieustający, obezwładniający głód. Pole widzenia przysłaniający brunatnym cieniem, wszelkie zmysły tłumiący jak gruby, wełniany koc (a Othello miał od dziecka na wełnę uczulenie; stąd może ta wysypka? drobniutkie, różowiuchne krostki, co osypały niedawno szczyty chudych ramion i wysokie, choć pod grzywką skryte, czoło narkomana chłopaka).
Ciężko było widzieć cokolwiek innego, niż tylko to, co kojarzyło się ze słodkim stanem haju - reklamy na drzwiach aptek, nawet, jeśli promowały jedynie tabletki na zapalenie ucha albo syrop na kaszel; podkrążone fioletem, po brzeg wypełnione źrenicami oczy ćpunów mijanych w Downtown - natychmiastowe pytanie: skąd? skąd oni mieli towar? dobry jakiś? za ile? m-może ja... może ja t-też bym m-mógł?; kolorowe wzory na sukienkach dziewcząt, tak podobne do tego, co wykwita pod powiekami, gdy się człowiek napierdoli kwasem.
Wszystko kojarzyło się z jednym.
Wszystko budziło gniew.
Wszystko kazało mu szukać. Węszyć. Jak pies - a, o ironio, czy pies wszak też nosem się nie kieruje? Raz trop jakiś podchwyciwszy, odpuścić go już sobie nie może.

To też nadal nie tak, podkreślić należy, że głód kompletnie zdominował życie Othella, zredukował je wyłącznie do czynności uganiania się za taką, czy inną, substancją. Był wiernym, bliskim towarzyszem, ale nie porywaczem - pozwalał więc Othello udawać, że ten ma jeszcze jakieś życie. A więc - na zajęcia się przejść czasem, te uniwersyteckie, na auli pojawiwszy z nonszalanckim tumiwisizmem, który we wszystkich innych studentach wzbudzał jednocześnie poczucie zazdrości, jak i pogardy. Na randkę się jakąś wybrać, jedną, czy drugą - tak nudne, że nie zapamiętał nawet imienia towarzyszki, ani tego, na co była uczulona (a to ważne, bo podobno na drugą randkę umówili się do restauracji - ...cóż, o tym też zapomniał). Z rodzicami wspólnie konsumować hojne dary - młode marchewki, wielokolorowe i z organicznej uprawy, karmelizowane miodem manuka i jakimś jebanym ekstraktem z orzechów pecan, czy coś... i mięso jakieś, ohydne, bez smaku, lecz o parszywej strukturze... I coś tam jeszcze, ale zapomniał już.
A "zapomniał już" bo w dupie to miał.
Liczył się tylko ten cichy podszept za lewym uchem. Nawoływanie zza grobu ze strony najlepszego przyjaciela.

- No... Othello... to kiedy ćpanko? Kiedy się zabawisz? Kiedy się uwolnisz? Kiedy...
(głosem Adama)
- ...kiedy do mnie dołączysz?


Nie wiedział jeszcze kiedy. Bał się. Ale wiedział, że w gruncie rzeczy... chyba tego chce. Chyba tego właśnie pragnie.
Tego jednego tripu, który nigdy się nie skończy. Biletu w pojedynczym kierunku, na spotkanie z tym, czego brakowało mu w życiu od dziecka, a od czterech lat - tak boleśnie, że czasem trudno było oddychać.
Na spotkanie ze spokojem.

Spokoju w The Trading Musician z pewnością nie sprzedawali - stojąc pod fasadą budynku, w jakim mieścił się sklep, Othello bynajmniej nie łudził się, że to właśnie w tym lokalu znajdzie to, czego z taką desperacją szukał. Przybytek informował jednak - z użyciem kolorowych ulotek i hasełek przytroczonych za szkłem witryny - że każdy znajdzie tu coś dla siebie...
Więc... cholera... może jednak?

Nie myśląc wiele, brunet nacisnął klamkę, pozwalając, by mały dzwoneczek przytwierdzony do drzwi zaanonsował jego obecność wszystkim zgromadzonym (dwóm nastolatkom nad stojakiem z płytami Harry'ego Styles'a w lewym kącie, wysokiemu starszemu mężczyźnie w dziale z klasyką i kilku - na oko - turystom niepewnym, co im do łba strzeliło, by się snuć po sklepach muzycznych, a nie muzeach i obszarach zabytkowych) swoim wysokim, irytującym śpiewem.
- Dzieńbry - rzucił odruchowo spod materiału kaptura cienkiem bluzy. Grzeczny chłopiec. Niewidzącym wzrokiem powiódł po wnętrzu sklepu. Na razie nie dostrzegł nic z tego, czego - części świadomie, części podświadomie - szukał.
Nigdzie ani śladu albumów Cheta Fakera. Nigdzie ani śladu kokainy. Nigdzie ani śladu... Logana "Myślałem, że jesteś bardziej oryginalny" Shepherda.
Ostatnio zmieniony 2021-08-09, 08:19 przez Othello Kingsley, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Być może chodzili tymi samymi chodnikami, ciężkim krokiem stemplując szare płyty mokrymi podeszwami butów. Wpadali w te same kałuże nie przejmując się wilgotnym szwem nogawek spodni. Mrużąc oczy pod wspólnym słońcem wypatrywali innych jednak rzeczy, lecz ślepi byli na to samo.

Loganowi doskwierało wiele braków.
Cierpliwości, na przykład, by zezwalać bez rozdrażnienia na naturalny progres na tych płaszczyznach, gdzie desperacja znokautowała już dawno rozsądek.
Spontaniczności też, która za to w okowach rozwagi wyrywała się do jej innego więźnia - śmiałości, by spłodzić z nią złe i dobre decyzje, wzbogacające codzienność w przyszłe wspomnienia.
Zrywu mięśni w pogoni za tenisową piłką - doświadczenia boleśnie osadzonego w przeszłości, być może już w charakterze reminiscencji mającego pozostać.
Także zdrowszego terapeuty mu brakowało, takiego który zająłby miejsce bekhendu, strącając z fotela niegodnych jego następców - alkohol i ciasne pudło upchanych emocji.
Dyplomacji tak potrzebnej nie tak dawno temu, kiedy rewanżował się siostrze za ból, jakim go przeklęła trzymając przed nim w tajemnicy swoją chorobę.
Najbardziej jednak brakowało mu Eileen.
Nie był w stanie poradzić sobie z jej zdradą, z okrutnym dystansem, z przykrą diagnozą, z nagłą jej nieobecnością - samemu przecież o jej brak zabiegając.
Czy to dlatego poświęcał godziny w The Trading Musician? Szukał swojej rodziny w pustym sklepie zapełnionym starymi płytami, zakurzonymi plakatami, kiwającymi głowami w rytm płynącej z głośników muzyki klientami, znajdując ją w pocętkowanym zaciekami po kawie kubku ojca, długopisie ze zdrapanym paznokciami siostry logo pobliskiego punktu z elektroniką, czy breloczku dołączonym do klucza, co to któreś z nich zwinęło ze stacji benzynowej, wtedy gdy jechali do Portland, krótko po wkroczeniu sobie nawzajem w życie.
Gdy tylko znajdował czas w upchanym zobowiązaniami harmonogramie, pędził odciążyć ojca w klimatycznym sklepiku, wyganiając go do innych zajęć, w rozumieniu których wchodził odpoczynek. Niech starszy Shepherd poflirtuje z sąsiadką, zje rybę z frytkami w porcie, zaśnie w sali kinowej na starym filmie, skończy w końcu którąś z siedmiu książek nadzianych na zakładki po stu stronach.
Były tenisista, obecny trener, przyszły frustrat nabijał na kasę Elvisa, Backstreet Boys i Everly Brothers, więcej czasu spędzając we własnej głowie niż na muzycznym doradztwie, przyjmując bez wstydu, lecz ku niezadowoleniu ojca, postawę ignoranta.
Co jakiś czas wyskakiwał ze sklepu, zostawiając go pod opieką często sezonowych pracowników. Tak jak teraz, gdy wracał właśnie z kubkiem kawy, nie znajdując wystarczająco dużo czasu, żeby kupić nowy ekspres w miejsce tego, który odmówił współpracy godzinę temu. Zmęczenie nie poddawało się działaniu kofeiny, ale chowało pazury wystarczająco, żeby Logan dostrzegał sens w aplikowaniu klasycznej małej czarnej, albo niewyszukanej americano.
Pewnego zastrzyku energii, pobudzenia nagłego doświadczył jednak za sprawą źródła daleko zewnętrznego, oddalonego o szerokość ulicy i pięciu metrów, stojącego przed sklepem muzycznym, ciemną czuprynę chowając pod kapturem.
Logan nie byłby w stanie dokładnie wskazać co naprowadziło go na wniosek, że na swojej drodze znowu spotkał niepokornego studenta. Czy to sylwetka, czy wyglądające spod materiału kosmyki brązowe figlarnie skręcone, czy jakaś aura nieszczęścia, która zdawała się otaczać Othello. Po prostu wiedział, że postać wchodząca przez drzwi jest znajoma i bez większej wątpliwości umiał przypisać do niej imię.
Myślał, że już go nie zobaczy. Nie mieli wspólnych zajęć, wspólnych spraw też nie. Kingsley zaskakująco jasno wyznaczył granicę znajomości i znajdowała się ona, w rozumieniu Logana, pośrodku wielkiej przepaści, po której stronach przeciwnych zajęli miejsca. Wyrzuty sumienia i gnębiące wątpliwości były jedyną pamiątką po studencie, nieprzyjemny souvenir, o który sam poprosił.
Pchnął drzwi i zatrzymał się zaraz za chłopakiem, przekrzywiając głowę lekko i ściągając brwi w pewnym zmieszaniu, orientując się w tym co już wiedział - że rzeczywiście tuż przed nim stał Othello. - Wpadłeś na zakupy? - spytał, poufale kładąc rękę na chudym ramieniu studenta, by zaraz zjechać dłonią po jego plecach muskając wystające łopatki i wyminął go w ciasnym przejściu pomiędzy niskimi regałami. - Jeśli potrzebujesz jakiejś pomocy to tylko powiedz - wraz z formułką posłał mu drobny, niejednoznaczny uśmiech i kiwnął lekko głową sygnalizując Kingsleyowi, żeby za nim poszedł.
- Możesz już iść, dzięki - rzucił do młodego chłopaka kręcącego się przy kasie, który dorabiał sobie w sklepie na pół etatu i już zerkał na plecak, gotowy do wyjścia. Logan za to odwrócił się z powrotem do Othello i zlustrował go pobieżnie spojrzeniem, z niezadowoleniem stwierdzając, że wygląda on jeszcze gorzej niż poprzednio. - Szukasz czegoś konkretnego?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Być może obydwaj budzili się o trzeciej:siedemnaście rano (czy "trzeciej:siedemnaście w nocy? - kwestia to sporna, bój odwieczny, toczony na życie i śmierć budziki i środki nasenne między Sowami i Skowronkami), pod tym samym nieboskłonem i pod fakturą innych zupełnie stropów. Z dłonią - Othello z lewą, Logan z prawą, zaciśniętą na rąbku prześcieradła, materiale zawiniętym w harmonijkę śmieszną tam, gdzie dłoń drugiego mężczyzny człowieka powinna spoczywać. Z tym samym snem pochwyconym w samotrzask podświadomości - snem, o którym obydwaj na zabój zapomnieli w momencie rozwarcia powiek. Z tą samą myślą ulotną zaplątaną w sklejone snem rzęsy. Z tą samą tęsknotą, co w pierwszych sekundach świtu natychmiast się rozrzedza, zostawiając po sobie tylko połyskliwy powidok kurzu, tańczący w pierwszym snopie porannego światła.
Z pragnieniem na dwóch dzielonym, rozgonionym natychmiast pośpiesznym ruchem dłoni sięgającej do budzika.
Trzecia siedemnaście. Ciemno jeszcze.
Trzecia pięćdziesiąt dwa. Krzyk pierwszej mewy zdziwionej, że świat cały zaczyna się od nowa. Dzień w dzień, dzień w dzień, dzień w dzień - choć co wieczór przecież się kończy.
Czwarta dwadzieścia jeden. Już prawie jasno się robi.
(A umysł nadal jakoś tak dziwnie - myślą o tym drugim zamroczony).

Być może tak właśnie było.
A być może? Być może - wcale.

Każdy z nich miał swoje życie przecież; paralelnie do siebie pędzące ścieżkami kampusu, to prawda, okrążające się czasem lekkim łukiem w pobliżu tej samej klubokawiarni, wymijające w drzwiach kafejki, które jeden otwierał, a drugi zamykał czterdzieści osiem minut później (lecz po stronie niewłaściwej, jeśliby chcieli się spotkać). Ale osobne. Odmienne - jak chyba bardzo wyraźnie dali sobie do zrozumienia przy ostatnim spotkaniu. Odgrodzone od siebie linią rozsądku - po stronie Logana (c h y b a) i młodzieńczej buty - w przypadku Othella (p r a w d a ?).
Czyż nie?

Othello zdawał sobie sprawę z tego, że myśli o jasnowłosym wykładowcy więcej, niż powinien (a kto - podpowiadał zadziorny głosik szczeniackiego zaodurzenia - kto niby wyznacza standardy odnośnie tego, ile to wolno o kimś myśleć, a ile myślenia to już lekka-gruba-znacząca przesada?!). Nie przyznawał się też do tych wycieczek umysłu przed znajomymi - nawet tymi, z którymi rzekomo zwykł rozmawiać o Absolutnie Wszystkim. Pewne rzeczy zachowywał dla siebie. Logana. Logana zachowywał dla siebie. I wstyd - wraz z pokrywającą język jak warstewka patyny goryczą porażki - też przed światem ukrywał. Nikomu nie mówił; nie, nawet sobie samemu, jak straszliwie wstyd mu było za tamten poranek.
Tak bardzo...
Tak bardzo, że na trzeźwo nie był w stanie znieść tego uczucia.

Ćpał więc.
Ćpał ile wlazło, i jadł mniej niż powinien. I spał niewiele, ale uśmiechał się więcej. Nieprzytomnie, wyblakłym, nieobecnym uśmiechem istoty, która powoli żegna się z tym, co ludzkie, ziemskie.
Z tym, co żywe.
Czy po to tu dziś przyszedł?
No? Po to tu dziś przyszedłeś, Kingsley?
Żeby się pożegnać?

Do The Trading Musician najpierw weszła wczesnowiosenna bryza - reminescencja porannego deszczyku, który pąkom kwiatów dodaje animuszu do kwitnienia i słodkawa woń pierwszego topolowego pyłku, spalinowa mgiełka, bo sklep mieścił się wszak przy ruchliwej ulicy, zapach świeżo zaparzonej kawy - a dopiero potem: Logan Shepherd, definicja (rzekomo, przynajmniej) niewzruszenia i zdrowych, dorosłych, logicznych odruchów. Mężczyzna stabilny i zrównoważony podobno - w takim wieku już będący, w którym "błędy młodości" są już po prostu jawną oznaką głupoty, i żadnego uroku w sobie nie mają.
I tenże mężczyzna - americano, szare mydło, ledwie wyczuwalna mgła pierwszego wiosennego potu, takiego, co się budzi w ciele w spotkaniu z policzkiem wymierzonym przez kwietniowe słońce - dotknął ramienia Othella, przebiegł dłonią przez wąwóz łopatek, potknął się, być może, o wybój kręgosłupa i wyminął go, zostawiając w sercu studenta na płaszczyzence pleców chłodny placek ziejący tęsknotą.

- T-tak... - powiedział Othello, unikając wzroku okrążającego go teraz sklepowego pomagiera. Nie chciał zadzierać spojrzenia, trochę w obawie, że natrafi nim na kogoś coś, co mu się nie spodoba. Kogoś, kto - może? - wyglądać jak on sam będzie? Kogoś, kto zazdrość w nim wzbudzi. - W zasadzie to t-tak. Potrzebuję...
Potrzebuję pomocy, Logan.
Patrz na mnie. Patrz.
P o t r z e b u j ę C i ę p o m o c y .
- Potrzebuję nowej muzyki. Czegoś, czym można zagłuszyć... - spróbował zwilżyć spierzchnięte wargi czubeczkiem wyschniętego języka; suchy pędzelek uderzający o papier ścierny - ...ból. Hałas. No, wszystko. Potrzebuję muzyki, Logan.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”