WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

You came along
You light up my days, my personal sun
Showing me all the ways I could fall
You made me feel new
I'm crashing, I'm crashing right into you
Baby, feel me crash


Tylko, że widzisz, Ariel...
Moment nigdy zawsze jest właściwy.
Czas zawsze nigdy nie jest odpowiedni.

Nieodpowiednie są tylko oczekiwania.
Założenie, że czymś konkretnym mamy być dla tego drugiego - czymś, czym może w danej chwili nie jesteśmy (bośmy do bycia tym nie dorośli? bo nigdy nie będzie nam dane stać się tym, cokolwiek by to nie było - wybawieniem, odkupieniem, nową szansą?). Że cel jakiś spełniać mamy, przydać się na coś. Coś zmienić, coś poprawić, coś ulepszyć dla tej drugiej strony.
Bo z oczekiwaniami, ręka w rękę, wiernie, idzie lęk. Zakrada się bezszelestnie, tajny agent na usługach Bólu. Wnika w nasze życie bez harmidru, włamywacz sprytny, co porusza się jak cień. I już, już - jeszcze chwilę temu go nie było - jest przy nas dzień-w-dzień. I szepcze nam do snu, i mruczy w ucho tuż po przebudzeniu...
Że nie podołamy. Że rozczarujemy. Że miast pocieszeniem, porażką się staniemy, albo raną będziemy, zamiast być ratunkiem.

Że najwłaściwszą osobą w odpowiednim czasie każday innay być może, ale nie my.

Bluejay tymczasem nigdy nie dopatrywał się w Sunny swego Ukojenia.
Ani teraz, ani w dniu, w którym ich ścieżki - te dziwne, kręte, czasem ślepe, czasem nadkładające drogi - przecięły się po raz pierwszy. Nie rozczarowywała go, bo nie miał standardów, którym mogłaby, czy miałaby, (nie)dorównać.
I nie obchodziło go, czy go zbawi, czy zrani.
I nie dbał, czy zostawi, czy zostanie.
Wtedy... Pod piekącym słońcem Indonezji...
Teraz... o twarzy wysmaganej siedmioma wiosnami więcej...
Chciał być.
Z nią.
Nie patrząc na kalendarz. Nie patrząc na konsekwencje. Wyjęty poza nawias kalendarza, umykając wskazówkom zegara, kładąc zaskoczoną zwrotem akcji klepsydrę na boku.
Zatrzymywał czas (na jeden wieczór? na siedem dni-lat-miesięcy? na zawsze?).
I wyciągał dłonie do Słońca, świadom praw i obowiązków wszelkiego ryzyka. Skrzydła sklejone miał woskiem jedynie, błąd więc klasyczny, ikarowski popełniał. I czy spaść miał niedługo? Spikować w dół żałośnie na spotkanie z rzeczywistością ziemią?
Nawet jeśli tak, to nie dbał teraz o to.
Pomyśli o tym jutro.
O, tak. Pomyśli o tym wiele. Pożałuje? Po-szkodzie mądrzejszym się poczuje? Po-prosi Ariel, żeby wyszła?
Chryste, nie.
Nie, Blue? Więc co?
Poprosisz ją, żeby została?

Deszcz wzmagał się w rytm ich kroków (a może to, logiczniej zapewne, kroki przyspieszały w miarę, jak tętent kropel wzbierał na sile...), gdy przemierzali trasę, którą sam Blue tak niedawno pokonywał sam, w dziwnym, pół-świadomym pędzie na potencjalne spotkanie z Darling. Gdy pędził pod budynek stacji, kierowany tęsknotą i szokiem, atawizmem jakimś, ze zdrowym rozsądkiem niewiele mającym wspólnego, nie był w stanie zarejestrować wielu elementów otoczenia. Nie pamiętał zatem neonów oświetlających mu drogę w zapadającym zmroku, sklepowych rolet zasuniętych do połowy, załomów budynków, za którymi znikał i zza których się wyłaniał w drodze do celu. Nie zapamiętywał także dźwięków - pisku opon tuż przed pasami, gdy wbiegł na jezdnię nie zauważywszy, że światła się jeszcze nie zmieniły, pierwszych grzmotów nadciągającej nawałnicy, nawoływania bezdomnego mężczyzny, który w surferze dopatrywał się, z płonną nadzieją, sponsora swoich wieczornych uciech alkoholowych. Wszystkie te elementy istniały wtedy jakoś poza nim, odbijając się rykoszetem od granic jego świadomości.

Teraz było inaczej. Idąc w ciszy obok Ariel - bo o czym rozmawiać niby mieli? o pogodzie? każdy temat wydawał się ważny, ale jednocześnie - żaden jakby nie dość właściwy - czuł, jak wszystkie jego zmysły wyostrzają się na nowo. Dostrzegał kolory - głównie głęboki granat nieba, szarość budynków i mdła żółć latarnianego światła; rejestrował dźwięki - błysk-jeden-dwa-trzy-cztery-pięć-trzask!! nadchodzącej burzy (czy pamiętał, jak bardzo Ariel kochała liczyć podniebny spektakl błyskawic? och, a jakże niby mógł zapomnieć!?); czuł. Miękkość jej skóry pod chropowatością wnętrza własnej, pooranej kilkoma zgrubieniami odcisków, dłoni.

Przekraczając granicę dzielącą Portage Bay od reszty świata - tu, gdzie kończył się ląd, a zaczynał bezkres skąpanego w mroku oceanu - Blue czuł się tak, jakby wkraczał do własnego życia od innej zupełnie strony. Jak wtedy, gdy zorientował się, że rogalik księżyca obserwowany zza drugiej krawędzi równika odwrócony jest w zupełnie inną stronę.
I, Chryste, niebawem miał upłynąć rok od dnia, w którym - po dziwnych, długich siedemnastu latach - surfer postawił stopy (ozute, jakże nierozsądnie, jedynie w plecione sandały, a więc natychmiast zżarte dreszczem i gęsią skórą w spotkaniu z waszyngtońską wilgocią i dojmującym chłodem) na płycie lotniska Seattle. Jeszcze tylko niespełna dwa miesiące, dwie strony zerwane lekkim ruchem ze ściennego kalendarza.
Czy możliwym było, że przez cały ten czas...
- budzili się o czwartej nad ranem oddzieleni kilkoma tylko budynkami, wyrwani z objęć Morfeusza krzykiem gotowych na żer rybitw i mew podążających ich śladem?
- ten sam szkwał słyszeli wczesną wiosną, gdy ocean budził się do życia po zimowej hibernacji?
- cień Krzyzanowskiego mignął Sunny kiedyś za plecami, gdy schyliła się, by poprawić sznurowadła, a on pędził akurat, na łeb na szyję, spóźniony już aż nader-znacząco na zajęcia, które prowadzić miał w Ballard High?
- w tym samym momencie, w którym on swoje drzwi otwierał, ona własne zamykała, i tylko sekundy zabrakło (czy, z innej perspektywy, o jedną sekundę za wiele im dano), a dostrzegli by siebie nawzajem?
- mieli się na wyciągnięcie ręki?

(Tak, jak (nie)możliwe wydaje się istnienie miłości, która wciąż czeka, pomimo rozdartego serca i podciętych skrzydeł).

Bluejay przekręcił klucz w zamku, a chrzęst niedooliwionych zawiasów troczących drzwi do framugi zadziałał na Maverick'a - psią personifikację tykającej bomby zegarowej - niczym zapalnik. Futrzasta kula radości - już prawie roczna, a jednak mentalnie chyba nadal niespełna pięciomiesięczna, rozpędziła się po panelach, lądując nosem w łydkach właściciela i sprowadzanej przezeń, nieznanej psu jeszcze, kobiety.
Spodobał mu się jej zapach. O kilka kaw za dużo, zwietrzałe nieco, subtelne perfumy, ciekawość dziecka i skrucha.
Była dobra. Pogubiona, to fakt. I smutna o wiele częściej, niż powinna.
Ale dobra.
Psy wyczuwają takie rzeczy.

- To jest Maverick, ale możesz mówić mu "Mavie" - Bluejay przedstawił psa, kucając by wziąć go w ramiona. Uśmiechnął się w psi kark, konstatując, że szczeniak coraz bardziej zaczyna przypominać (rozmiarem, a co za tym idzie - i wagą) raczej psiego młodzieńca niż berbecia - I doceń lepiej ten zaszczyt, Ariel, bo pozwala na to tylko przyjaciołom.

A ty, Blue? Na co Ty pozwalasz przyjaciołom?
Na co się godzisz? Co tolerujesz?
Co im wybaczasz?
I, wreszcie, czy to, co łączyło Cię z Ariel Darling, przyjaźnią można było nazwać?
Bo jeśli nie przyjaźnią, to czym?
Przyjaźnią, miszłością
Przeyszłością?

- Czuj się... - Chryste, pomyślał, jakoś tak głupio; ale powiedział "a", więc głupio byłoby tak "b" zignorować - Czuj się jak u siebie, S... Ariel. Zrobić ci coś do picia? - sam chyba by zabił za poczwórne mai tai - I powiedziałbym... - zzuł buty, zwyczajowo pomagając sobie stopą drugiej nogi - Że polecam ci widok za oknem, ale pewnie masz... No cóż. Taki sam.
Ostatnio zmieniony 2021-08-05, 08:16 przez Bluejay Krzyzanowski, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Oczekiwanie tylko jedno miała: nie rańcie mnie, błagam!
Strach był skutkiem ubocznym tej jednej myśli pulsującej w jej głowie, sercu… cholera, wreszcie w całym ciele! To on przejmował kontrolę, najpierw dyskretnie - powoli czając się gdzieś w tle, ukrywając w cieniu innych uczuć - by kolejno wybrzmieć głośno i doniośle w najmniej odpowiednim momencie: Uciekaj!
I w bieg się rzucała, jak na wojskowe polecenie dowódcy. Byle szybciej, byle dalej, byle na przekór tej świdrującej myśli nadziei, co bezskutecznie próbowała przekonać spłoszoną Darling, że tym razem może być inaczej!

Powiedz Blue, mogło?
Czy mogło być inaczej?


I tak już nieważne…
Grunt, że oczekiwanie spełnione pozornie przynajmniej ponieważ zranić się nie dała, prawda?
Zaliczone!

Nieważne… że bolało tak czy siak.

Teraz…
Siedem lat starsza, wciąż zagubioną pozostawała. Nie mniej, nie bardziej… po prostu inaczej, lecz schemat podobny pozostawał, a za nim dumnie kroczyły: oczekiwanie, strach i nadzieja, która choć głosu żadnego nie miała maszerowała ramię w ramię z nimi, bo nie bez powodu mówi się, że to ona umiera ostatnia.
Teraz...
Powiedz Blue, czy teraz może być inaczej?
Czy teraz może być na zawsze?

Jesteś pewien, że chcesz jej? Chcesz być z nią? Chcesz prosić, by została?
Bo jeśli błagać chcesz, musisz błagać głośno. Tak, aby nadzieja dosłyszała.
Musisz wyraźnie wołać! Tak, by strach i oczekiwanie nie zniekształcili przekazu.

...jeśli nie, to błagam okłamuj mnie jeszcze przez chwilę. Chociaż przez ten jeden wieczór, chociaż na zawsze, że możesz to zrobić; że pewien jesteś; że starczy ci sił.

Z nadzieją, co przed szereg chyba na moment wybiegła, kroczyła u boku Niebieskiego, ślepo wierząc, że w końcu stawia kroki ku dobremu. Byle dalej, byle z nim, a wszystko w rytm wystukiwany kroplami deszczu. Tak jak bez mrugnięcia okiem ulewę zapowiedzieć potrafiła, tego w najśmielszych snach przywołać wcześniej nie potrafiła... a jednak stało się. Teraz to ona odcięta od tego co wokół się działo, brnęła przed siebie jak we śnie. Spojrzenie pełne ufności wbite w męską sylwetkę i dłoń zaciskana mocniej co jakiś czas, tylko po to by przekonać się, że to nie sen. Słowa zbędne były, a zresztą - im więcej chciała wyrazić, tym mniej powiedzieć potrafiła. Dziwna cisza więc nastała, przesycona wszystkim tym, co chcieliby sobie powiedzieć, gdyby tylko wiedzieli jak...
ale nie wiedzieli.

Cisza została przełamana dźwiękiem klucza przekręcanego w zamku i stukotem małych łap rozbijających się o panele, a do niej dotarło - to nic, że całą drogę miała, aby oddać się tym przemyśleniom - że właśnie wkracza do świata Bluejay’a Kry..krzyno...kryza…skiego... tego, którego nazwiska wymówić w pełni jeszcze nigdy nie zdołała. Z wiekiem zaczynała powoli rozumieć, że męczą ją niepotrzebne dramaty, często te wzniecane przez nią samą. Pragnęła mieć miejsce, w którym mogła poczuć spokój.
Pragnęła mieć kogoś, kto spokój taki generuje.
Teraz miała jego, choć na krótką chwilę, a może na zawsze? a miejsce jeszcze owiane tajemnicą, mogło stać się jej azylem. Nic dziwnego, że z niepewnością przekroczyła próg jego mieszkania, jakby obawiała się, że lada moment całe to spotkanie w koszmar się przemieni. Jeszcze nie pojmowała tego, że nawet jeśli świat stanąłby na głowie, a wszystko wokół przypominałoby drogę przez mękę, nie będzie to miało żadnego znaczenia, kiedy będzie z nim.
Strach ten wynikał z oczekiwań, które pielęgnowała (nieświadomie wprawdzie, ale jednak) lecz nie mógł mieć jej za złe tego, że boi się cierpieć. Już raz popełniła ten błąd, z pewnością składając w czyjeś dłonie swoje zaufanie, ofiarując uczucie tylko po to, by ta osoba bezwzględnie to wykorzystała, pozostawiając po sobie jedynie ból i blizny przypominające o tym już zawsze. Gorzkie doświadczenia przekuła w obronną tarczę, która niefortunne odbijała też to, czego teraz uparcie szukała.
Odbijała spokój.
Odbijała jego.

Odbić futrzastej kulki radości w tej chwili nie potrafiła, choć w pierwszej chwili spięła się nieco, jakby miała przyjąć na siebie potężne uderzenie cielska ważącego więcej niż ona sama. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że to nie był Lao…
Chryste, Lao! - pomyślała, nagle przypominając sobie o rocznej przybłędzie, która swoim cielskiem pilnowała jej łóżka (w końcu nie od dziś wiadomo, że ten wygodny mebel nóg dostać może i profilaktycznie zapobiegawczo lepiej się na nim położyć), by miała się gdzie do snu ułożyć, kiedy umęczona całym dniem w końcu wróci do domu.
Do domu nie wróciła, za to pochyliła się w stronę Blue, by drobnymi dłońmi zmierzwić za uszami psiaka, przyjmując jego szczerą radość do siebie. — Hej Mavie — wymruczała czując, jak mokry nos czworonoga dotknął jej policzka, a chwilę podążył za nim pieski język. Krótki beztroski śmiech wydobył się z jej ust stając się potwierdzeniem, że nie ma nic przeciwko takiemu przypieczętowaniu nowej przyjaźni.
Ciekawe, czy Lao miałby podobne zdanie w tym temacie?
Najciekawsze było jednak to, że zarówno pies jak i Ariel zostali oswojeni przez tego samego człowieka. Teraz mogli znienawidzić się, albo przyjaźnią obdarzyć i ku uciesze wszystkich (choć czy na pewno? Blue… nie wiesz, że na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś?) okoliczności sprzyjały tworzeniu więzi, tych pozytywnych raczej.

Odsuwając się nieco od nich otarła smukłą dłonią wilgotny jeszcze policzek; dopiero teraz spojrzała w głąb mieszkania. Nie zdążyła przyglądnąć się całości, bo jej uwagę przyciągnęła pionowo ustawiona deska surfingowa, tuż przy schodach. Podeszła do niej, zupełnie nie kontrolując tego odruchu.
Czuj się… dotknęła jej.
Czuła się.
Czuła się jak wtedy… wspomnienia przeleciały przez jej głowę jak oszalałe. Wpychając w wir dawnych zdarzeń sprawiły, że zabrakło jej tchu, a powieki ugięły się pod dziwnym ciężarem.
Czuj się jak u siebie, S…
Ariel.

Nagle zbudzona prawdą bolesną czuła się tak, jakby ktoś w wir zaginający czasoprzestrzeń wepchnął ją ponownie, wprost do jego mieszkania. Już nie była Sunny, Arielką się stała. Naturalna kolej rzeczy, która boleć nie powinna, a jednak bolała.
Złapała oddech, pokrzepiające słowa śląc w myślach ku swojej Sunny, by w końcu móc odwrócić się ku niemu z uśmiechem delikatnym, wykrzesanym pomimo skołowanego spojrzenia. — Chętnie. Cokolwiek może być… woda lub coś mocniejszego, o! Ty...w sensie… napije się tego co ty — dokończyła pokracznie, szybko spoglądając w kierunku okna, któremu wymownie się przyglądał.

Kilka kroków później już siedziała na podłodze przed drzwiami na taras, a Mavie przysiadł się obok przyglądając się jej z zaciekawieniem. Chyba nie zrozumiał tego, jak mogła zlekceważyć całą sofę! Nie wdał się jednak w dyskusję skoro użyczyła mu swoje kolano do podparcia pyszczka, szczególnie kiedy okazało się, że spełnia on też funkcję masażu.

Siedzieli tak razem, podziwiając spektakl błysków i wsłuchując się w podniebny koncert grzmotów.
— Wcale nie taki sam — powiedziała ciszej, bardziej do siebie niż do niego. Z tobą wszystko jest inne, właściwsze. — Podobny jedynie — niby kilka domów dalej mieszkała, a jednak widok widokowi nierówny był.

Lepszy, szczególnie teraz, kiedy wzrok swój zwróciła ku niemu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Myśl logiczna, przyziemna, czcionką prostą i czytelną wdrukowana w zwoje mózgowe (ale nigdy, nigdy w tkanki Serca, tego idealisty naiwnego, romantyka i poety od siedmiu boleści):
NIC-NIGDY-NIE-JEST-NA-ZAWSZE. Trwałość rzeczy i wszystko, co constansem być się zdaje, to złudzenie tylko. Fałsz, kłamstwo wyuczone w dzieciństwie, a potem opowiadane sobie samemu (na dobranoc i na dzień dobry obudzenie), by nadziei kompletnie nie stracić.
Pewnik fałszywy - jak nazwa rybki jakiejś, tropikalnej, albo muszki, co jeden dzień tylko przeżyje. W tym samym rządku, co "zobaczysz, będzie dobrze" i "wszystko się ułoży".

A tymczasem?
A tymczasem...
Nie ma, że "wszystko". Nie ma, że "na pewno".
Zawsze, umysł co-bystrzejszy podpowiada, nie istnieje.
Słyszysz, Blue?
Sunny Ariel? Słyszycie? Nic. Nigdy. Nie. Jest. Na. Zawsze. Ale - i tu właśnie Serce się włącza, ten mięsień głupi, niezmordowany, werbel co do walki z wiatrakami boju z życiem nam przygrywa - halo, znów pora na polemikę!
Bo... czym w zasadzie jest "zawsze"? W jakich jednostkach je liczyć? Co słownik mówi?
[Słownik mówi, że "zawsze" oznacza "na stałe", ale czym jest "stałość", skoro panta rhei wszakże, i ponoć nie da się wejść dwukrotnie do tegoj samegoj wody oceanu?].
Co więc oznacza to słówko niesforne? Że coś istniało odkąd tylko pamiętamy? Że istnieć będzie do końca świata? Dopóki śmierć nas nie rozłączy?
Świat jednakże, widzisz, Ariel, kończy się i zaczyna w każdej sekundzie. Wciąż i wciąż na nowo, w cyklu permanentnej destrukcji i kreacji. Zawsze zamyka się w cyklu jednego oddechu. Jednego mrugnięcia powieki, rzęs łopoczących o policzek jak motyle skrzydło. Zawsze kończy się i zaczyna na przestrzeni jednego uderzenia serca.

A więc...
Sunny?

Zawsze jest nasze. Zawsze-było. Zawsze-będzie.
Zawsze należy do nas, nawet, jeśli trwać ma tyle co nic.

Uśmiechnął się odruchowo, skinięciem głowy sygnalizując, że rozumie - i nie dziwi się - że Ariel pragnie czegoś mocniejszego.
On też jej pragnął.
Zatoczył łuk spojrzeniem, upewniając się, że Mavie nie obdarza gościa nadmierną porcją miłości; cóż, porcja była obfita - nie wyglądało jednak na to, by Ariel miała cokolwiek przeciwko zaślinionym karesom szczeniaka. Podwinął mankiety koszuli - ot, wielki wirtuoz drinków komponowanych naprędce i w warunkach absolutnie wymagających pilnego rozmycia konturu rzeczywistości hojną porcją ukojenia alkoholu, i ruszył do kuchni, z elitarnej - bo tej najwyższej - półki ściągając butelkę araku.
Poor man's margarita, jak go określali zaprzyjaźnieni z Blue mieszkańcy Canggu: budżetowa wariacja na temat koktajli, za które w pięciogwiazdkowych resortach zapłacić trzeba było równowartość tygodniowego balijskiego czynszu; arak, limonka, brązowy cukier i woda, przy odrobinie szczęścia - nawet gazowana - trunek-wspomnienie (pamiętasz, Sunny?) wypełnił dwie wysokie szklanki z cieniutkiego szkła.
Przeszedł po panelach na bosaka, opadając zaraz obok Ariel w skrzyżnym siadzie; dłoń wyciągnąwszy - palce prawie poślizgnęły się na spoconym kropelkami wody naczyniu - podał jej napój. Burza haratała pociemniałe niebo rysami błyskawic; ciosami, które pozostawiają ból, ale blizn - już nie.
- Zresztą... - zaczął; ręka rozpędziła się, jakby chciała sięgnąć za ramię blondynki, objąć ją, przygarnąć do siebie i nigdy nie puścić, ale zboczyła z trasy w jednej trzeciej drogi, szybując tylko na zroszony potem kark. Nerwowe tarcie wierzchu dłoni o paciorki kręgosłupa. Bluejay Krzyzanowski nie wiedział, co ze sobą zrobić z własnym ciałem - I tak ciągle się zmienia, nie? Dlatego go tak lubię, tak myślę - gestem dłoni wskazał na rozciągający się przed nimi horyzont - Codziennie budzisz się w trochę innej rzeczywistości.

I zobacz, Ariel - faktycznie! Wczoraj budziłem się w takiej, w której Ciebie nie było. Dziś - jesteś. A jutro? Jak z kim się jutro obudzę?

Zamilkł, w myślach czepiając się spienionych myśli jak rozbitej próbuje łapać się szczątek roztrzaskanego przez żywioł okrętu. Nie wiedział co ma powiedzieć. Nie wiedział, co ma zrobić. Tak, jak w chwili, w której zobaczył Ariel w telewizji, całe jego ciało pewne było koniecznych do podjęcia kroków - tak teraz... Nie wiedziało nic.

Bał się.
Chyba tak zwyczajnie. Po ludzku. Bał się. Jak jasna, pierdolona, cholera.

Tylko czego, Blue? O-dpowiedzialności? O-swojenia, może?
(A co to znaczy: "oswoić"? Uczynić kogoś swoim. Chwycić raz, i nie puścić już nigdy. Chwycić raz, i mieć już na zawsze).
Nie potrafił oswajać. I się - z kimś, i innych - ze sobą. Nie umiał - bo nigdy nie musiał się nauczyć; wszak - jak wygodnie! - Oceanu nie dało się oswoić.
Można było się go nauczyć. Można było - na najkrótsze "zawsze" krótką chwilę - zyskać nad nim panowanie, kontrolę nad tą jedną, darowaną nam przez Żywioł falę, na której grzbiecie mknęło się gładko, niczym jeździec w koherentną całość spojony ze swoim rumakiem. Ale istotą oswajania jest powracanie. A przecież nie da się powrócić do czegoś, co się stale zmienia...

Czy...?

Przekręcił głowę pod pokornym kątem, patrząc na Ariel głupio i bezbronnie. Widział, jak dziewczyna zaciska palce dokoła chłodu szkła. Błyskawice odbijały się w dwóch tafelkach jej tęczówek.

- Umarł mój ojciec. Zeszłej jesieni. Dlatego wróciłem - powiedział - Myślałem... Myślałem, że dobrze mi to zrobi. Wrócić. Wiesz, być tym, kim bałem się być przez siedemnaście ostatnich lat. Synem, bratem. D... Dorosłym człowiekiem - przełknął ciężko - Myślałem, że mnie porwie. Wir... no nie wiem, poważnego życia? Myślałem, że mi to pomoże. A prawda jest taka... - Sunny - Że przez cały ten rok, każdego, kurwa, dnia, chciałem kupić bilet powrotny. I przez cały ten rok... Nie, cholera - zaśmiał się krótko, bez wyrzutu, co najwyżej z politowaniem dla samego siebie - Przez ostatnie siedem lat... N-nie było dnia, żebym nie chciał wrócić do ciebie.

Tylko adres...
Adres był mu do teraz nieznany.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • Nie ma, że "wszystko". Nie ma, że "na pewno".
    Zawsze nie istnieje.
    Słyszysz, Blue?
    Sunny Ariel? Słyszycie?
    Nic nigdy nie jest na zawsze.
Pieprzyć to!
Nie słyszała, bo usłyszeć nie chciała.
Dotychczas głucha i ślepa była na miłość, na wierność, na nadzieję, ale nie na zawsze.
Do dziś, bo tu i teraz rozpoczyna się ich zawsze; nawet jeśli na krótko.

— Wcześniej zmiana była pożądana, a teraz — zawahała się zaciskając dłoń wokół swojej szklanki — nie jestem pewna... nie. — stop, nie tak! Zawahała się, a przecież była pewna, że...— nie chcę się budzić w innej rzeczywistości — nie chcę się budzić bez ciebie.

Dlatego proszę... oswój mnie?
Już to zrobił - oswoił ją, podobnie jak ona jego.
Oswoić znaczy stworzyć więzy.
Był dla niej zwykłym surferem, podobnym do setek innych mężczyzn przecinających fale. Tak jak ona była dla niego zwyczajną turystką, podobna do setek innych kobiet podróżujących po Bali. Nie potrzebowali się wzajemnie, do czasu.
Oswoić znaczy potrzebować.
Znaczy chcieć.

Bała się chcieć, bo jedyne czego chciała to jego obecności.

Chciała tej ręki, która z toru dobrego wypadła. Chciała poczuć ją na swoim ciele, by bez żadnego naporu - zupełnie dobrowolnie - wtulić się w jego ramię. Poczuć nutę już zwietrzałych perfum zmieszanych z potem i musnąć ustami miejsce tuż obok bladego pieprzyka, który zawsze dostrzegała tuż po przebudzeniu. Zamiast tego kurczowo obejmowała szklankę, na krótką chwilę spuszczając na nią swoje skrępowane spojrzenie.

Krótki śmiech, cichy i nerwowy, zrodził się pod wpływem jego spojrzenia. Czuła je na sobie, dlatego nieśmiało podniosła wzrok na niego. Nie była pewna czego się spodziewać, lecz już przy pierwszych słowach spoważniała wsłuchując się w każde kolejne padające z jego ust. I milczała, choć na wstępie o mały włos nie wtrąciła przykro mi, a pośrodku już prawie przytaknęła ze zrozumieniem, jednak to koniec przełomowy się okazał, a ją stać było jedynie na krótkie...

— Dlaczego? — pytanie z trudem wyrwało się z jej ust, w szept się zmieniło. Pełne niezrozumienia, jakby właśnie szaleńcowi się przyglądała, a nie mężczyźnie ze swoich snów, co to od siedmiu lat nawiedzał ją nocami w zbyt pięknych wizjach, by realnymi się stały.

Powiedz mi, bo naprawdę nie rozumiem.
Dlaczego akurat ja?


Nie rozumiała go, ale nie dlatego, że wierzyć w jego słowa nie chciała. Przeciwnie wręcz! Pragnęła - chryste, oddałaby wszystko - by prawdę w sobie kryły, ale… no właśnie, ile w nich kłamstwa ukrytego było? Nieufność stała się jej warstwą ochronną, co broni zawzięcie delikatności jej duszy, po tym jak już raz (i dwa, a nawet trzykrotnie) wykorzystano jej dobre serce.

Wykorzystano i spisano na straty.
Przybito stempel.

O-D-R-Z-U-T

I w następstwie tego bestialskiego czynu dręczyła ją ta myśl, że nie przeszła próby jakości u osoby, której już zawierzyła swoje serce. Jakby droga przez mękę - bo jak inaczej nazwać rozpierającą tęsknotę za kimś, kto nas już nie kocha - nie była wystarczającym piekłem… a najgorsze jest to, że nie mogła nic z tym zrobić. A nawet jeśli, to nikt podczas zerwania nie wręcza instrukcji: jak na nowo poskładać swoje serce i odzyskać wiarę w ludzi...a przede wszystkim w samą siebie! - ostatecznie nie wiedziała jak wybrnąć z beznadziejnej sytuacji. Postawiła więc mur, by po raz kolejny tego nie doświadczyć.

Cegiełka bezsilności: pierwsza ułożona, bo prawdę mówiąc, co jej pozostało? Zamiast w martwym punkcie stać, postanowiła działać. Ambitnie, ruszyć dalej chciała. Nie rozumiała jeszcze (do teraz zresztą), że zamiast do przodu zrobić krok, tylko się cofała, by miejsca na budowę starczyło.

Cegiełka strachu: tego, co napędzał całą akcję. Byle szybciej. Byle wyżej. Byle nikt nie zdążył wkroczyć poza mur nim go ukończy. Byle jak.

Cegiełka niepewności: zarówno w odniesieniu do własnej wartości, jak i do pobudek ludzkich. To ona czuwała nad tym, by przypadkiem głupio nie zaufała - innym czy sobie, nieważne! Nie ufać wcale, to dopiero rozwiązanie. Uniwersalne, idealne wręcz.

Cegiełka żalu: do tych co zranili, do tych co nie przyszli, do tych co odeszli i w końcu do samej siebie.

Cegiełka tęsknoty: za tymi, co stemplem odrzutu ją naznaczyli. Za tym co było i bezpowrotnie minęło - bezbronnym sercem bez skazy. Za swoją naiwnością.

Cegiełka porażki: bo jak inaczej określić to, że człowiek tęskni za czymś, czego nigdy tak naprawdę nie miał? Upadek, osobista porażka.

Cegiełka bólu: wynikającego z bezsilności, strachu, niepewności, żalu, tęsknoty, porażki.

Cegiełka zdrady: nie tej, której doświadczyła, a tej, którą sama sobie wymierzyła. Wolny duch w szczelnych murach zamknięty. Beztroski uśmiech tym wyuczonym zastąpiony. Spragniona kogoś jego! na litość boską! Blue spragniona z samotnością w związek weszła - jedyny stabilny, trwały, trudny do zmącenia.

Nie czuła się wystarczająco dobra, dla kogokolwiek. Czymże była? Jedynie zwykłym odrzutem podatnym na zranienia. Dlatego zamarła, a oczy delikatnie zmącone słonymi łzami (tymi, które jeszcze trzymała w ryzach, by nie spłynęły po bladym policzku) uniosła ku niemu. Zdezorientowana, biedna jeszcze nie rozumiała…

—...dlaczego akurat do mnie?

...że dla niego mogła być wyjątkowa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tato?
Bear Krzyzanowski siedział na ganku; scenka codzienna, zwyczajna - wyjątkowa w swojej urodzie, lecz przez wszystkich mieszkańców tęczowego domu we Fremont uznawana za pewnik, coś, co niezależnie od sztormów i szkwałów przetaczających się przez cały ten Dziwny, Dziki Świat za granicą ogrodzenia, po prostu ma obowiązek się wydarzyć. Każdego dnia - świątek, piątek, czy niedziela, jak to mówią - dwudziestej trzydzieści (lub dwudziestej pierwszej, jeśli ulubiona audycja radiowa nestora rodu miała czelność się przedłużyć - a słuchać jej można było tylko w domu, na ganek bowiem zasięg tejże stacji już nie sięgał).
Długie, chude, ale mocne nogi mężczyzny owinięte patchworkowym kocem. Kostropaty pies śpiący spokojnie u odzianych w tybetańskie kapcie stóp. Kubek herbaty - tu przewidziano margines na największą zmienność, bo herbata jednego dnia była owocowa, innego czarna, czasem ziołowa, jeśli Clover zrobiła akurat na obiad coś, co wiązało się z ryzykiem śmierci, albo sraczki, a czasem z wkładką, jeśli standardowe metody radzenia sobie z rzeczywistością zawodziły. Scyzoryk i kawałek drewienka, cierpliwe, posuwiste ruchy wywlekające z bezkształtnego zrębu tworzywa nowe jakości i formy. Czasem jakieś zwierzątko, innym razy - małą łódeczkę albo deskę surfingową dla młodszego z synów, czasem postać ludzką, przy odmiennej okazji - kształt jakiś dziwny, nową jakość, co to staremu Krzyzanowskiemu raz się kiedyś przyśniła. Oczy otoczone cienką siateczką zmarszczek, skryte pod progiem krzaczastej, zmarszczonej lekko skupieniem brwi. Wzrok nadal bystry, choć niemłodniejący. Cierpliwy uśmiech wyczekujący oczywistej obecności.
I siedmio-ośmio-dziewięcioletni chłopiec pędzący podjazdem; cowieczornym rytuałem oderwany od innych zajęć - a więc czasem pędzący ze spotkania z kolegami, czasem z plaży, z rowerem porzuconym gdzieś przy rancie krawężnika, czasem dopiero co spełznąwszy z szorstkiej liny, po której wspiąć się trzeba było, by dotrzeć do domku na drzewie.
Tato! Tato, tato, tato!
W rodzinie Krzyzanowskich podział ról był raczej mało tradycyjny, a zadania wypełniane przez poszczególnych domowników - zmienne. Jedna rzecz jednak pozostawała odporną na wszelkie rewolucje i wahnięcia: z pytaniami szło się do Ojca.
A więc: Tatooo? A dlaczego niebo jest niebieskie?
Dlaczego pokrzywa parzy?
A dlaczego Linden jest dziewczyną?
A dlaczego dinozaury wyginęły?
A dlaczego Ollie Endelson ma dwie mamy?
Dlaczego gwiazdy migoczą?
Dlaczego woda jest mokra?
Dlaczego najpierw widać błysk, a potem słychać błyskawicę?
A dlaczego są wojny?
A dlaczego mamie tak często wychodzi zakalec?
I dlaczego... tak w zasadzie... nie wolno jeść surowego ciasta?
A dlaczego Ty masz takie pomarszczone dłonie, a ja nie?
A dlaczego trzeba chodzić spać?
A dlaczego znowu pada?
A dlaczego ludzie umierają?
I dlaczego nie wolno nam rozpakować prezentów przed snem, tylko dopiero rano!?
Tato....?


Deski zaskrzypiały cichuteńko, jakby speszone własną egzystencją - głupio im było chyba, że, ponieważ taka już ich drewniana natura, trzeszczą pod naciskiem, mącąc ciszę wiążącą z sobą dwie (trzy, jeśli psa liczyć będziemy - kręcącego się gdzieś nieopodal) spowite wieczornym półmrokiem postaci. Blue zgiął i podwinął nogi tak, by łokcie wesprzeć o ugięte kolana. Przekrzywił głowę, napotykając spojrzeniem twarz drobną, jasną - a w tym świetle, w stroboskopowych niemal rozbłyskach ciągnących znad zatoki błyskawic, jeszcze bledszą - i okoloną jasnymi kosmykami włosów. Zlustrował spojrzeniem kobiecy policzek, przeorany szlaczkiem pierwszej łzy.

Tato?
Boże, gdyby tylko mógł.
Gdyby zdążył. Gdyby był mądrzejszy. Gdyby Los miał względem ich rodziny inne perspektywy i plany. Gdyby życia czasu starczyło. Piasku w tej dziwnej klepsydrze egzystencji, co to przesypuje się niby rytmicznie, a jednak jakby przyspiesza w drugiej połowie żywota. Boże, gdyby tylko było mu dane...
Tato? Dlaczego?
Spośród setek zwykłych surferów, przecinających spienione fale. Z kolorowej chmary zwyczajnych zwyczajną turystek, podobnych do tuzinów innych kobiet codziennie przemierzających barwny gwar Bali.
Dlaczego Ona?
Dlaczego Ja?
Dlaczego...


Bluejay przełknął ciężko, tym samym robiąc miejsce słowom, co to budziły się już gdzieś na wysokości jego splotu słonecznego. Spały tam dotychczas - spały tam przez lata.
Siedem, gwoli ścisłości. Septem, επτα, šeba, saptá. Siedem, jak siedem jest dni w tygodniu i siedem grzechów głównych. Siedem, cyfra ponoć mistyczna, co to znakiem jest całości i (s)dopełnienia. Cyfra, która - jak mówiły mądre księgi od zarania dziejów - symbolizuje związek czasu i przestrzeni.
Wypuścił powietrze przez nos, nie spuszczając wzroku z Ariel.
Gdzie podziała się słoneczna łuna, którą dostrzegł, gdy blondynka pierwszy raz przykuła jego uwagę? Została na Bali, razem z nim i tym, co mieli? Wypaliła się stopniowo, gaszona systematycznie waszyngtońskimi ulewami? Zniknęła nagle, dnia jednego, czy marniała stopniowo?
Ariel Sunny... Co się z nami Tobą stało?

Wyciągnął wreszcie tę dłoń, która chwilę temu tchórzem jeszcze była, ale chyba finalnie zrozumiała, jaka jest jej rola. Przeciął dzielącą ich odległość zakotwiczywszy w końcu palce na kancie dziewczęcej żuchwy. Zwilżył wargi, milcząc jeszcze, choć słowa puchły pod sklepieniem podniebienia.

Powiedz jej ,synu.
Powiedz, że to nie ma znaczenia. Że akurat Ty, i ona. Że akurat tam, i wtedy. Powiedz, że to nieważne, co się stało. Że nie dbasz o każdy poranek bez niej przeżyty, o każdy list niewysłany i słowo, co paść szansy nie miało. Powiedz, że nie dbasz - czy, i kto, i kiedy był przed Tobą, po Tobie, kto jest, jeśli jest, nawet teraz. Powiedz, że to nieważne, co jej zrobiono. Jaką cegiełką świat chciał ją obudować u k a m i e n i o w a ć na życiowej drodze. Powiedz jej, że to nieistotne.


- Ariel... - miękko; z niepewnością łagodzącą krawędzie "r", ścinającą kropeczkę nad "i", nakazującą "l" prawie zaginąć w fali krótkiego oddechu. Przesunął kciukiem po jej kości jarzmowej, opuszką kciuka ścierając z pergaminu skóry łzawy ślad.

Powiedz jej, na miłość boską.
Że to przez to, jak się śmiała - jakby w jej ciele mieszkała mała orkiestra dzwoneczków. Że to przez sposób, w jaki na świat patrzyła - z nieśmiałą ciekawością i głodem, co to sam jakby nie był pewien, czy ma prawo się rozbudzić. Że to przez pryzmat, przez jaki patrzyła na to samo, na co on spoglądał, będąc jednak w stanie pokazać mu zaraz odcienie kolorów i kształty, których wcześniej nie dostrzegał. Że to przez rozmowy odbywane i nieodbyte pod nieszczelnym daszkiem balinezyjskiej chatki, pod rozgwieżdżonym nieboskłonem zamykającym się łukiem nad szemrzącą cicho dżunglą. Że to przez przypadek. Że to nieważne - naprawdę nieważne, czemu akurat on, czemu akurat ona, czemu akurat wtedy...


- Ja... - Bał się. Zwyczajnie. Prozaicznie wręcz. Bał się po prostu, bez większych ceregieli. Tego, najpewniej, czego sama Darling tak się lękała. Kolejnego razu wymierzonego przez drugiego człowieka przeznaczenie - i to dokładnie w chwili, w jakiej wreszcie opuścimy wiecznie naprężoną gardę. Bał się tak bardzo, że czasem - on! tak sprawny i usportowiony! tak zwinny, tak wprawiony w bojach z siłami natury, tak wytrenowany, by pod falą kilka dobrych minut wytrzymać bez kęsu powietrza - tracił dech.
Ona. To ona dech mu w piersiach odbierała.
- Ja...

Powiedz jej, Blue. Powiedz jej: do cholery, do diabła i na miłość boską!
Powiedz.
Powiedz jej d l a c z e g o.


- Nie wiem, Ariel. Nie wiem dlaczego - sekundowy skręt szyi w rozczarowaniu nad własną bojaźliwością. Bluejay Krzyzanowski był słabym mężczyzną. - Czy to ważne, co? Czy to naprawdę aż tak istotne?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dlaczego?

Jedno słowo, prosty zlepek ośmiu liter, często głębsze niż sama odpowiedź. Niezliczoną ilość razy wyrzucane z ust dziewczęcych jak z procy, nigdy nie przykuwało należytej uwagi. Wielokrotnie szło w parze ze zdumieniem: Dlaczego on ma takie wielkie uszy? gdy coś odstawało od ‘normy’. Często wypowiadane przez śmiech: Dlaczego taki z ciebie głuptas? kiedy ktoś rozbawił ją do łez. Jeszcze częściej skąpane w żałosnych łzach: Dlaczego to zrobił? kiedy po raz kolejny dała się zwieść. Przesiąknięte ciekawością, kiedy jako dziecko zasypywała matkę pytaniami z rodzaju: a dlaczego tak, a nie inaczej?
Na wiele pytań odpowiedź była natychmiastowa, ale te, które dręczyły najmocniej wciąż czekały na swoją kolej.
Czy Dlaczego akurat do mnie? dołączy do archiwum i spocznie gdzieś pomiędzy dziecięcą zagwozdką Dlaczego nie mam tatusia?, a nastoletnią rozterką Dlaczego mnie nie chciał? Czy może doczeka się rozwiązania jeszcze dziś?

Sunny, co się z tobą stało?
Sunny, gdzie jesteś?


Tutaj!
Jeszcze jest tutaj...
Przed tobą Blue! Nie widzisz? Siedzi skulona, kiedy dłoń w końcu ku niej wyciągasz i przeciągasz subtelnie palcem po łzawej ścieżce. Nadzieję w sercu skrywa, kiedy imię jej miękko wypowiadasz i chyba głupio liczy na to, że nie pozwolisz jej dzisiaj zgasnąć całkowicie, bo...

  • She's a sunset away from the darkest of days.


...chciałaby, żeby było nieco inaczej, lżej… ponieważ szczerze pragnie ciągle być sobą z tobą i zapomnieć o tych chwilach spędzanych z dala od ciebie, co stopniowo słońce gasiły wypalały jej wnętrze. Chciałaby przytulić cię z lekkością serca, by na nowo odkrywać pocałunkami twoją twarz i nie więdnąc już niczym kwiat pozostawiony bez opieki. Zwyczajnie trzymać cię za rękę, lecz nie dlatego, że tylko tak będzie w stanie iść przed siebie, a dlatego, że wystarczająco pewna jest, by iść ramię w ramię z tobą, bez względu na te wszystkie kłody jakie wpadną wam pod nogi. Chciałaby wtulać się w twoje ramiona, lecz nie w obawie przed tym, że kiedyś może ich zabraknąć. Wtulać się w nie jak kiedyś, ze śmiechem beztroskim i ze spokojem.

Chciałaby być twoja.
Chciałaby być na zawsze.
Chciałaby być znów słońcem, ale...

  • She's a lover who won't love herself

...nadciągnęły chmury. Od dawna krążyły wokół niej niczym sępy w pobliżu padliny; już wtedy, kiedy była przy tobie. Pozornie niegroźne obłoki pociemniały jeszcze w dniu jej ucieczki, by z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej przysłaniać jej blask.

Lubiła siebie i naprawdę starała się szanować, ale pech chciał, że napotykała takich, co szacunku nie mieli żadnego, przynajmniej względem niej. Tych, co łapczywie rękę wyciągali po więcej, kiedy dawała im każdą dobrą część siebie. Tych, którzy znikali nagle i bez ostrzeżenia w chwilach jej słabości. Tych, którzy nie szanowali jej zdania i łapy swe klejące zbliżali, kiedy stanowczo protestowała. Tych wszystkich, którzy sprawili, że uwierzyła w to, że n i e w a r t o.

Nie warto błyszczeć dla kogoś.
Skoro nie dla kogoś, to po co w ogóle.
Dla siebie?

  • She's a fixer with no one to fix her

Skoro przez te siedem lat z trudem blask dla siebie wzniecała, jak teraz miała spojrzeć mu w oczy? Spojrzeć jak niegdyś, przed laty? Nie wystarczało już samo pragnienie dzielenia się z nim tym co najlepsze, a to jedyne co jej pozostało. Niewinne pragnienie… jednak jak dzielić się czymś, czego sama w sobie już nie dostrzegała?

Więc powiedz mi Blue, dlaczego?
Wyrzuć to z siebie! Cicho, głośno, byle jak, pewnie, niedbale, szczerze i w końcu - jak tylko chcesz, ale błagam! Tylko nie mów, że nie wiesz. Jeśli ty nie wiesz, to ja tym bardziej…

Resztkami tchu desperacko trzymała się nadziei, że z jego ust padnie coś innego, kiedy tak się nie stało jedynie nozdrza delikatnie zadrżały, a nieuważny widz nie mógł dostrzec tego cichego pęknięcia wewnątrz jej kruchego ciała. Spuściła wzrok, a powieki opadły ukrywając przed nim jej rozczarowanie.

Czy to naprawdę aż tak istotne?
— Ni...e, to nieważne jest — odpowiedziała na przekór wszystkiemu co czuła.
Cholera, Bluejay!
  • N a j i s t o t n i e j s z e !
I wiesz co? Oblałeś.

Wdech - wydech.
Tylko Blue może cię uratować.
Tylko spokój może cię uratować, Darling.

Oblałeś, a ona wciąż tu jest. Podnosi się nieco, wspiera na kruchych dłoniach lecz nie dlatego, by uciec. Podnosi się tylko po to, by upaść ponownie chwilę później ułożyć głowę na twoich kolanach. Leżąc tak w końcu spogląda na ciebie — krótko, ale tyle wystarczy, by zrozumieć, że zawsze będziesz tym jedynym adresatem jej najwspanialszych marzeń, a każda spadająca gwiazda będzie miała twoje imię — lecz szybko odwraca się, by podziwiać rozbłyski na niebie. One są na chwilę, ty będziesz na zawsze.

Nie miała pojęcia ile czasu minęło. Nie wiedziała też ile ciszy było pośród jej wzburzonych myśli. Czas jednak płynął dalej, a milczenie stało się ucieczką... lecz nie na długo. — Tęsknisz za nim? — zapytała nieśmiało.

Opowiedz mi Blue, jak to było mieć ojca?
I jak to jest już go nie mieć?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tych pytań uczą nas już bajki dziecięce. Te naj-pierwotniejsze. Jeśli nie tak wczesne, że już z mlekiem matczynym przyswajane, to przynajmniej wraz z pierwszymi czytankami, na których mozolnie uczymy się sensu doszukiwać w hieroglifach i zygzakach liter.

Babciu, a dlaczego masz takie wielkie ręce?
Babciu, a dlaczego masz takie wielkie oczy?
Babciu, a dlaczego masz takie wielkie kły?

Pytania zadawane Życiu, gdy niespodziewanie łapie nas w pas, albo za kostki chwyta, i w dół ciągnie, choć próbujemy piąć się na jakiś szczyt.
[Szczyt sukcesu. Szczyt marzeń. Szczyt możliwości swoich. W pędzie po gwiazdy - ale z każdym krokiem ścieżka coraz węższa, a stok coraz bardziej stromy.]
Pytania zadawane Światu, gdy patrzy na nas bez empatii. I współczucia w tych tęczówkach wielkich brak, w źrenicach rozszerzonych groźnie - tylko nicość. I pytać można, ile człowiek sił tylko ma, a odpowiedź?
Gówno, a nie odpowiedź - tyle zwykle od losu się dostaje.
Pytanie zadawane Drugiemu, gdy nas rani. Bo kły czasem słowem - albo brakiem słowa - można komuś w serce wbić. Duszy kawał wygryźć, pustkę po sobie, czernią ziejącą, pozostawiwszy jedynie.

Pytania bez odpowiedzi, w bezkres wyrzucane.
Nieba, czy Oceanu - a co to za różnica?

Responsa tylko jedna, ze wzruszeniem ramion serwowana:
Dlatego, że chcę Cię zjeść.

A jednak Bluejay Krzyzanowski próbował nie myśleć o Życiu w kategorii Wilka, co czyha tylko, by żywcem pożreć nas. Ufać Mu próbował. Oswoić Je- jak każde dzikie zwierzę, czy żywioł, oswoić da się podobno, przy odrobinie cierpliwości i wytrwałości powtórzeń. Rękę do własnego losu wyciągał, czasem i uśmiechnął się nawet, w cichej nadziei na reakcję bliźniaczą.
Ile to godzin na medytacjach spędził, za przykładem ojca idąc chyba właśnie, pragnąc dojść do głębszych prawd? I ile to razy próbował tłumaczyć sobie, że Wszechświat nie jest, i nigdy nie był, żadnych odpowiedzi mu winien; że odpowiedzi wszystkie nosi, co najwyżej, w sobie. I czy nie o to właśnie chodziło w całej tej dezercji jego? W tułaczce z dala od domu prowadzonej, od jednej para-bezpiecznej przystani do drugiej, w poszukiwaniu siebie? Czy nie taki był cel?
Żyć w zgodzie z Losem, i z Sobą. Ani jednemu, ani drugiemu, źle nigdy nie życzyć.
A jednak czasem...
Tylko czasami...

Ogarniał go, kurwa, pierdolony gniew.
Gniew, który jasność spojrzenia mgłą szaro-brunatną zasnuwa. Oddech przyspiesza. Rękom zaciskać się każe w pięści, cios przyjąć, i wymierzyć, gotowe.
Nienawidził siebie wtedy, gdy nienawidził siebie.
Uciekiniera, co z własnego domu zwiał.
Tchórza, który przez lat tyle na powrót ani razu się nie zdobył.
Słabeusza, konfrontacji z własnymi emocjami bojącego się bardziej, niż z rekinami choćby
.
I nienawidził siebie wtedy, gdy nienawidził życia.
[Co daje, i odbiera...]
A częściej go ten stan dopadał, niżby kiedykolwiek potrafił chciał przyznać.

Przełknął, grdykę wprawiając tym w powolny, miarowy ruch. Ścięgna szczęki naprężyły się - nieomylny zwiastun słów niewypowiedzianych w porę, które cisną się jeszcze na wargi, w walce z tchórzostwem zwykłym rozsądkiem zdrowym na fiasko skazane.

Chciał jej powiedzieć, że bez niej nic nie było takie samo.
Chciał jej powiedzieć, że przez siedem lat żywił się tęsknotą.
Chciał jej powiedzieć, że - nad nagrobkiem ojca w chłodzie zimy pochylony - jej dłoni szukał podświadomie, pustkę tylko napotkawszy po obydwu stronach ciała.
Chciał jej powiedzieć, że powinna zostać.
Nie. Chciał jej powiedzieć, że powinien był ją odnaleźć.
On, do cholery. On.
Powinien był spędzić siedem lat ostatnich - i kolejnych, jeśli byłoby i tego trzeba - w pościgu za nią. W poszukiwaniu.
A spędził je, oczy sobie mydląc.

- Nie wiem... - zaczął, chrząknięciem zdzierając z głosu rdzę chrypki. Jego własny ton obcym mu się wydał. Słabym i bezbronnym w sposób, w jaki nie brzmiał od lat siedemnastu siedmiu, lekką ręką. Wzrok opuścił, napotykawszy nim nieuniknienie na jasność drobnej twarzy Ariel, z półmroku wynurzającej się jak wyspa. A z y l dla rozbitka, czy zguba niechybna? - Chyba... - upił łyk alkoholu, bo pewnych rozmów nie należy zaczynać na zupełnie-trzeźwo - Wiesz, Ariel... Coraz częściej myślę, że tak naprawdę tęskniłem za nim na długo przed jego śmiercią. Nawet na długo przed wyjazdem z Seattle, te siedemnaście lat temu... I teraz... - pozwolił dłoni opaść na miękki łuk jej ramienia; bezwiednie - Mam wrażenie, jakbym nie potrafił go opłakać. Przejść żałoby. Wiem, co się mówi. Że każdy to przeżywa po swojemu, że wszystkie emocje są okay - wzruszył ramionami z chichotem krótkim, i gorzkim - Ale u mnie jest tak, jakby w ogóle ich nie było. Zupełnie, jakby było mi wszystko jedno. A wiem... - pauza na oddech głęboki - Wiem, że tak nie jest. Nie chciałbym, żeby tak było. Wiesz, S... Ariel... Ja go pamiętam. Jak uczył mnie stawać na desce, choć sam nie potrafił. Jak kroił mi arbuza, scyzorykiem wydłubując pestki i zawsze się wkurzał, gdy strzelałem nimi, tak wiesz, spomiędzy palców, do mojej siostry, Linden. Jak irytował się na radio, gdy nie chciało działać i jak mówił do urządzeń kuchennych, gdy myślał, że nikt go nie słyszy. Nazywał kawiarkę "kochanieńką", dasz wiarę? I zawsze się peszy, gdy go przyłapiem... Przyłapywaliśmy. Ale to było tyle lat temu. Tyle lat. A teraz ten pogrzeb... - potarł skronie, nagle czując się tak, jakby miał lat nie trzydzieści sześć, a co najmniej sześćdziesiąt trzy. Strasznie, strasznie zmęczony - I to wszystko... I przez cały czas czułem się tak, jakbym chował kompletnie mi obcego człowieka.

Może to też był egzamin?
Kochać ojca na odległość. Kontaktu z nim nie stracić, więzi nie pozwolić się wytrzeć, jak wyciera się juta żeglarskiego worka. Rozmawiać z nim, nawet bez słów. Nie żałować. Tęsknić, ale być.
I wiesz co, Blue?
Oblałeś.
Kurwa. Z kretesem oblałeś, a na poprawkę - nie ma już szans.

- A ty? - nie unik, tym razem, lecz czysta ciekawość nakazała mu znak zapytania odwrócić, skierować go ku Darling; z czułością, z empatią, którą ma się tylko dla osób, co największe sekrety nam kiedyś wyjawiały.
Nawet, jeśli podobno dawno to, i nieprawda, Blue?
- Odnalazłaś go?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— Blue...a pomyślałeś, że teraz… no wiesz — urwała, kiedy męska dłoń opadła na jej ramię, a lekki dreszcz przeszył jej ciało; na ułamek sekundy zgubiła swoją myśl, a gdy na nowo ją odnalazła dokończyła ciszej, jakby mniej pewna swoich słów — może z jakiegoś powodu boisz się ponownie zatęsknić? — zapytała, nieśmiało dłoń swoją unosząc, by odszukać tej jego bezwiednie spoczywającej na jej ramieniu. Gest sam w sobie do ciepłych należał, nawet jeśli dłoń w dotyku zimnem przeżywała, jakby czule wyszeptać mu chciała: Nie bój się Blue, jestem przy Tobie. Jakby pustka w końcu słońcem wypełniona zostać miała.

Nie bój się Blue, jestem tutaj.
Jestem przy Tobie i słucham.
Słucham pomimo tego, że boli.


Bolała tęsknota za tym czego pragnęła, a sama nigdy nie otrzymała.
Bolało to, że w dalszym ciągu potrafiła tęsknić za czymś, czego nigdy mieć nie będzie.
I w końcu bolało to, że tak długi czas próbowała sobie z tym sama poradzić - bez powodzenia,
lecz...

...nie o nią się tutaj rozchodziło, a o niego. O jego ojca, jego ból i strach oraz jego żałobę. Słuchała więc tego, co ma do powiedzenia, a przy tym opuszkami palców czule wodziła po szorstkiej dłoni. Nawet jeśli jej drobna dłoń kiepskim wsparciem się okazywała, a przede wszystkim spóźnionym, to i tak zamierzała być tutaj - tak zwyczajnie, po ludzku - dla niego. Nie przerywała, nawet w chwili, kiedy przemyślenia same cisnęły się jej na usta. I...chyba zawsze miała w sobie coś w buntowniczki. Pewnie dlatego zamiast klepać go pokrzepiająco po plecach jednocześnie zapewniając, że jeszcze przyjdzie odpowiedni czas na właściwą (chociaż czy taka w ogóle istnieje? i jeśli właściwa - to w zasadzie jaka? podręcznikowa, stereotypowa?) żałobę, westchnęła ciężko oddając się cichej zadumie.

— Może tak jest lepiej —
wyszeptała w końcu cicho — albo po prostu... wystarczająco? — i nie! Wcale nie poszukiwała na siłę usprawiedliwień dla jego żałoby innej niż wszystkie, a właściwie żadnej. — Co jeśli rozpacz po śmierci kogoś bliskiego to jedynie przejaw egoizmu? — zastanawiając się nad tym, nie liczyła na odpowiedź z jego strony. Spoglądała tępo przed siebie odliczając sekundy od rozbłysku do grzmotu. Burza powoli się oddalała. — Co jeśli żałoba nijak ma się do śmierci kogoś bliskiego, a bardziej dotyczy utraty własnych korzyści jakie czerpaliśmy z jej obecności? — w dalszym ciągu jedynie głośno myślała, bo prawdę mówiąc z żałobą niewiele miała wspólnego. Bzdura! Wiele strat w życiu doświadczyła, a każda jedna żałobę swą posiadała. — Co jeśli smutek i żal po stracie kogoś to zwyczajnie przejaw samolubstwa? — zapytała i nagle, jakby zaskoczona własnym odkryciem wsparła się na dłoniach lekko o jego kolana unosząc głowę nieco wyżej.

Strata, ból, żałoba… to wcale nie musi ściśle wiązać się ze śmiercią, prawda? Z rozstaniem również? A co jeśli ktoś sam zdecydował się na odejście? Czy nie traci on praw do smutku i żalu?

Chciała coś powiedzieć i nagle - jak na złość! - odwagi miała jakby mniej. Spojrzała mu w oczy, na przekór myślom, które huczały jej w głowie: że od rzeczy gada, plecie trzy po trzy i bzdurnymi teoriami go zalewa, po czym wyznała w końcu! — Jeśli jest w tym choć ziarenko prawdy, to ja… ja siedem lat temu wzniosłam się na wyżyny własnego egoizmu i samolubstwa.

Siedem lat temu, kiedy każdy kolejny krok stawiany na drodze ucieczki wcale nie był łatwiejszy.
Siedem lat temu, kiedy odejście nie dało upragnionego spokoju, a jedynie wzmogło smutek i żal.
Siedem lat temu, kiedy rozpaczała po porzuceniu kogoś tak bliskiemu jej sercu.

Żałowałam bardzo.


A ty?
Odnalazłaś go?


Dźwięk jego głosu wyrwał ją z odrętwienia. Rozluźniła dłonie i zaczęła się cofać, ponownie układając się na jego kolanach. Błysnęło i wtedy zwróciła uwagę na jego czuły wyraz twarzy.

— Odnalazłam — wykrztusiła w końcu.

Odnalazła, gubiąc przy tym siebie.
Biedna, mała, zagubiona Darling. Cała bezradność jaką czuła podczas spotkania z ojcem powróciła, a ona naiwnie szukała ukojenia wtulając się mocniej w jego kolana.

Pokręciła głową, odsuwając od siebie wspomnienie tamtego spotkania. Odetchnęła powoli, żeby ochłonąć, i surowo przykazała sobie skupić uwagę na tym, co pozytywne. Przecież w jej życiu nie brakowało dobrych stron. Miała kochającą matkę, przyjaciół, mieszkanie i pracę, która (o dziwo! jeszcze) sprawiała jej przyjemność… i przede wszystkim - w k o ń c u - znów miała jego.

Jesteś tego pewna? – zapytał nagle wewnętrzny głos. – Przecież wiesz, że to niezupełnie prawda.

Nawet jeśli to złudzeniem tylko było. Nawet jeśli nigdy nie miała go mieć, to nieistotne. Liczyło się to, że był obok niej, choć na krótką chwilę.

— Popełniłam tak wiele błędów, Blue — rzecz to normalna, nikt przecież idealnym nie jest, a dążenie do tego zgubą może się okazać. Dawała więc sobie przyzwolenie na błędy w życiu, pracy i szarej codzienności; jednego jednak nie mogła przetrawić. — Jednym z nich było marnotrawienie czasu na poszukiwanie ojca... — kiedy to ciebie odnaleźć powinnam, po tym jak uciekłam, popełniając prawdopodobnie największy błąd swojego życia.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Bluejay Krzyzanowski określał samego siebie mianem spontanicznego, jego otoczenie zaś - już od maleńkości surfera, a zatem od czasów, w których na desce utrzymywał się pewniej, niż na trzykołowym rowerku, a metabolizm miał tak szybki, że potrafił zjeść dwie serowe pizze na sam podwieczorek, w porze kolacji prosząc zuchwale o repetę - roztrzepanym.
Mówiło się o nim, że nie planuje, że żyje z dnia na dzień, że nigdy z nim nie wiadomo. Utarło się także, że Blue po prostu nie ma nawyków - bo z trudem wielkim przychodziła mu akceptacja społecznych norm, które pracę w trybie dziewiąta-szesnasta, i rytmikę dnia wyznaczaną przez pierwszą-drugą-trzecią kawę wynoszą pod niebiosa, a i on w końcu łyknął taką narrację. Jasne, dzień swój regulował czasem - dostosowując jego strukturę do harmonogramu przypływów i odpływów w miejscu, w którym aktualnie zamarudził się zatrzymywał, ale poza tym? Wzruszał ramionami, mówiąc, że faktycznie - on nie ma żadnych rytuałów, żadnych konkretnych przyzwyczajeń, po które sięgałby za każdym razem tak samo, niezależnie od zewnętrznego kontekstu...

I, oczywiście - jak na już nie tak młodego Krzyzanowskiego przystało - mylił się.

Bo Bluejay Krzyzanowski składał się z nawyków.
Pojęcia nie mając o tym, jak niesłychanie potrafi być przewidywalny.

Przykład potrzebny? Ach, proszę bardzo.
Weźmy... Weźmy skarpetki, chociażby. Tak, tak - te obiekty prozaiczne, które na stopy się nakłada (lub wypełnia muszelkami, jak to zwykła robić podczas spacerów plażą kilkuletnia Linden, młodsza siostra Blue; albo zamiast etui na telefon używa - to specjalnością samego Bluejay'a było natomiast, wstyd przyznać, ale dużo dłużej, niż jedynie w czasach licealnych) gdy przed chropem podłogi, albo chłodem wieczoru pragnie się je ochronić. Bluejay rozmyślnie rozparowywał skarpetki. Rozłączał je od razu po zakupie - bestialsko kładąc kres ich skarpetkowej unii. Wolał przyspieszyć ten proces sam, mając nad nim jeszcze choćby cień kontroli, niż czekać bezwolnie, aż stanie się samo (wiadomo bowiem, że skarpetki swoim życiem żyją, i zawsze jedna się zagubi, pozostawiając tak drugą, jak i samego właściciela, w stanie konfuzji i rozpaczy już na zawsze).

Inny przykład nawyków blondyna teraz nam się zamarzył?
Dobrze. No to...
Łapacze much, może - przez jego matkę lata temu tak ochrzczone - nie będące niczym innym, jak naczyniem (kubkiem, szklanką, kieliszkiem o dowolnym kształcie, obłym cylindrem na mate albo termosem, by nazwać tylko kilka możliwości), wypełnionym płynem o dowolnym kolorze i smaku (kawą, smakową wódką, przesłodzoną herbatą, napojem z matchą na roślinnym mleku, napojem energetycznym, lemoniadą... ale nigdy po prostu wodą, tę zawsze dopijał do końca), pozostawionym w rzucie spontanicznej amnezji, w jakimś niedostępnym spojrzeniom miejscu. Zapomnianym na parę godzin lub (fuj, Blue!) dni, znalezionym potem ze smutkiem w nowej postaci - bo w roli cmentarzyska, na którym niejeden smutny owad znalazł miejsce ostatniej przystani.

Jeszcze jeden przykład jest potrzebny?
Słowniki i encyklopedie.
Tak, tak. Te książki grube, mądre, druczkiem maciupeńkim po brzeg wypełnione, co wiedzę wszelaką w sobie noszą (rzekomo; żaden bowiem nie odpowiedział dotąd surferowi na pytanie kluczowe: po jaką cholerę to wszystko!?), często zbierające po prostu kurz na najwyższych półkach.
Ale nie u niego. U niego bowiem słowniki cieszyły się szczególną atencją. I za każdym razem, gdy mężczyzna nie rozumiał czegoś (a zatem... przynajmniej raz dziennie, niejednokroć nawet i z większą częstością), biegł do nich po ratunek, jak do Boga, w tym przysłowiu starym, co o trwodze mówi. Sprawdzał.

I co by dzisiaj sprawdził? Czym jest empatia? I co by, w odpowiedzi, znalazł?

Encyklopedia powiedziałaby mu, że empatia, to zdolność odczuwania stanów psychicznych innych, kompetencja przyjęcia ich sposobu myślenia i spojrzenia (na Świat, i wszystko, co ten w sobie nosi) z ich perspektywy. Podzieliłaby empatię na emocjonalną i poznawczą. Odesłała czytelnika do greki. I do słowników.
Słowniki zaś powiedziałyby, że empatia to umiejętność. Czasem wrodzona, czasem nabyta, czasem gdzieś pomiędzy. Wskazówkę by dały, jak ten wyraz odmieniać. Jak go użyć w wołaczu, a jak w liczbie mnogiej.

Ale Bluejay - ten, co leksykonami zwykle się ratował - w dupie miał dziś definicje. Kiedyś może sprawdzi (pewnie nie), kiedyś się zapyta.
Teraz jednak...
Czuł. Nie bacząc na tym, jakim zdolność tę określić należałoby słowem.
C z u ł Ariel "Sunny" Darling. Każdym włóknem duszy, i każdą z komórek ciała. Czuł na oślep, czuł poza rozumem.
I...
Bolała (go) tęsknota za tym czego pragnęła, a sama nigdy nie otrzymała.
Bolało (go) to, że w dalszym ciągu potrafiła tęsknić za czymś, czego nigdy mieć nie będzie.
I w końcu bolało (go) to (potwornie, niepowstrzymanie), że tak długi czas próbowałali sobie z tym sama poradzić sami, nie wyciągnąwszy dłoni po to drugie, z identycznym bólem, choć z innego źródła płynącym, wciąż się zmagające.
I bez powodzenia, lecz...


- Zostaniesz ze mną? - usłyszał własny głos, chropowaty tęsknotą, mocnym drinkiem i lękiem przed (ponowną) utratą.

Ariel "Sunny" Darling bolała go tak, jak boleć nas może tylko drugi człowiek.

W popłochu wzbudzonym nagłym uświadomieniem sobie, że to pytanie padło - padło inaczej, niż wcześniej - wzrok spuścił na własne dłonie, przeniósł w mrok spowijający ocean za oknem, potem na sierść psa przycupniętego gdzieś u ich boku. Zaplątał się tym spojrzeniem swoim w okolicy własnych kostek, splecionych w skrzyżnym siadzie, potknął się nim o kant kolana towarzyszki, zgubił gdzieś na wysokości jej obojczyka i szyi. A potem zamarł, bo oczy - te dwie wagabundy, świat poznające przy każdym mrugnięciu na nowo - na jej własnych się zatrzymały. W błękicie utonęły, w szmaragdzie dziwnym.
W kolorze przez siedem lat poszukiwanym wszędzie, obsesyjnie i nieznalezionym nigdzie.
- Zostań ze mną, Sunny. Nie mówię, że na zawsze. Nie mówię, że na długo. Ale nie znikaj jutro. Nie znikaj p-po weekendzie. Przywieź rzeczy. Nieważne, ile ich masz; zmieszczą się - głupi ruch dłoni, choć wzroku od niej nie odwrócił - Damy radę. Poukładamy się z tym wszystkim, i... I d-damy sobie radę. Nie z rzeczami. Ze s-sobą. Z twoją żałobą, i moją żałobą, i z naszą żałobą... Tą po nas - uświadomił sobie, że pewnie plecie trzy-po-trzy, idiota!, ale przestać nie zamierzał. Usiadł inaczej, stopy podwinąwszy pod zgięte nogi, na wprost Ariel, dłonie splatając gdzieś na udach - Proszę. Zostań. Pocałuj mnie, i obiecaj, że zostaniesz.

Nawet jeśli skłamiesz.

Wtedy sprawdzę w słowniku hasło: "koniec świata".

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— Zostawię cię nim zdążysz mnie opuścićnę — cisza szeptem przecięta, słowem niby pewnym - przynajmniej jak na kogoś, kto swe życie na niepewności i grze pozorów zbudował - i koniec końców czułym gestem przypieczętowana, kiedy w dłoniach swych schowała cały swój świat jego twarz, na klęczkach pochylając się bliżej.
Byle nie dalej... byle nie teraz, kiedy odległości bezpiecznej zachować już nie potrafiła.

B e z p i e c z n e j - cichy głosik w jej myślach kpił sobie z niej perfidnie.

O ironio!
Czy już nie pamiętał, jak wół cielęciem był? Jak brzmiał, kiedy zapewniał ją, że: tak będzie najlepiej Słońce. Biegnij jak najdalej, biegnij co sił, Darling!
O zgrozo!
Teraz czelność miał kpić z tego, że odległość dzieląca ich, nigdy bezpieczną nie była.

Czas rozłąki w koszmar zamieniony przetrawić w swej szarej codzienności próbowała, a i tak złośliwie osiadał on na dnie i o niestrawność przyprawiał. Ten sam od wielu lat, choć z biegiem lat jakby bardziej oswojony. W końcu czas tak naprawdę nie leczy ran, ale żyć trzeba dalej. Żyć z rozdartym sercem i ciążącym poczuciem winy. Żyć bez niego. Iść dalej przez życie, krocząc samotnie lub od czasu do czasu z towarzyszem upierdliwym, zwanym też 'świadomością' błędnych własnych wyborów. Istnieć, tkwiąc jedynie w jakimś zawieszeniu.

Lecz, co to za życie?

Bez tych oczu, w których magia oceanu zaklęta na zawsze została. Bez tych dłoni, co stęsknione za piachem na szorstkości zyskały. Bez głosu, co o szybsze bicie serca przyprawia. Bez niego, co światem Sunny wstrząsnął raz i…
…na zawsze już... — zostanę — wyraźne powtórzenie umknęło z ust tęsknie rozwartych, wpadając między te, co raptem kilka sekund wcześniej błagalnie do niej przemawiały, teraz jedynie oddechem szybszym muskając jej twarz.

W Objęcia jego oddawała się dziś pewnie tak, jak jeszcze nigdy. Bezbronność swą składając w jego ręce Ignorowała strach, który podszeptywał złośliwie, że życie na wyciągnięcie ręki wszystko zepsujE i zamiast świętem będzie tylko Codziennością jego; a czy nie trUdno jest zachwycać się nią, każdego dnia na nowo? Głupia! Już wiedzieć powinna, że bez względu na dzień, tydzień, miesiąc, siódmy pieprzony rok, niezależnie czy święto czy dzień powszedni — mogła całować wszystkie usta świata, a i tak tylko jedne do jej własnych pasować będą. Czule spoglądając w oczy te, co w napięciu na odpowiedź wyczekują, obietnicĘ złożyć zamierzała na ustach stęsknionych, wierząc ślepo w jego damy radę.
  • - [..] trzeba wierzyć. Wierzyć. Cóż innego pozostaje?
    - W co?
    - W Boga. I w dobro, które tkwi w ludziach.
    - W siebie. W was. W to, że tym razem się uda.
    - A co ze zwątpieniem?
    - Bez wątpienia nie ma wiary.

Wątpiła.ierzyła.
Naiwna.dzieja jego imię nosiła, głosem tęsknym przemawiała i porywała ją w ramiona, trzymając w swych objęciach szeptała - będzie dobrze.
ZŁAKNIONAza w oku się kręciła. Ze strachu to, czy może ze wzruszenia?
Złakniona jego. Złakniona wiary. Złakniona ich razem.
Onieśmielona, wiarę w sobie odnajduje i sięga po więcej, sięga po niego.


Drżącą wargą ust jego dosięga,
  • ca……………………….

    mi.........................łuje.

    k………………………...

Serce nie wie czy bić powinno, czy może się już zatrzymać w tym momencie, kiedy kłucie nie o ból przyprawia, tylko właściwym się wydaje. Ulotna chwila, pod którą szczęście chętnie się podpisze słynnym: (...)i żyli długo i szczęśliwie; a ciąg dalszy nieznany pozostanie. Tak! Ten jeden raz zatrzymać w miejscu czas pragnęła, ponieważ życie nauczyło ją (naprawdę wierzyła w tę życiową lekcję), że coś takiego jak długo i szczęśliwie nie istnieje.
Zawsze jest: za krótko, niespodziewanie, burzliwie, dramatycznie, żałobnie, żałośnie, boleśnie, groźnie.


Czy ich zawsze może być inne?
Błagam, niech inne będzie, bo nie lubię pożegnań, gdy nie chcę iść.
Nie lubię nie widzieć Cię przez wiele dni.
Lubię Cię.
Lubię Cię, tak po prostu.
Lubię Cię za wszystko i za nic.


Zaczerpnąć powietrza chciała. bzdura! nie chciała musiała i nagle myśl złośliwa spokój jej zakłóciła. Jej ojcem był strach, matką widmo doświadczenia, a teraz w zmowie wspólnie cicho przypominali o tym, czego obawiała się najbardziej.

— Ludzie zawsze mnie opuszczają, kiedy najbardziej ich potrzebuję… — stłumione drżeniem słowa wymknęły się z jej ust, kiedy jeszcze dobrze wargi swej od jego nie oderwała; bojaźnią przepełnione i wstydem podszyte - nic dziwnego, kiedy każde odejście jako porażkę swoją odnotowywała, a ona z kolei ciągnęła za sobą upokorzenie. Jednak w chwili, kiedy jego ciepły oddech jej twarz muskał raz po raz, zrodziła się nadzieja. —...ale ty różnisz się od nich, prawda? — w obawie przed prawdą czającą się w jego spojrzeniu, wzrok swój spuściła.

Zostaniesz w pobliżu, prawda?

Nie obiecuj, że jej nie zostawisz. Wielu obiecało, żaden nie został. Po prostu nie zostawiaj jej. Zostań. Zaakceptuj taką jaką jest, z tysiącami burz, które w sercu nosi i może z czasem chaos, który w sobie ma, okaże się najpiękniejszym obrazem, jaki widzą twoje oczy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Racja, Ariel. I to też - kolejna bajeczka wszystko, rozszlochanym dzieciom w nas opowiadana ku serc pokrzepieniu. Nie ma, że poboli, poboli, i przestanie - bo boleć, w istocie, będzie już do końca życia. I nie ma, że do wesela się zagoi, bo przecież w większości przypadków - wesela żadnego nie będzie nawet. Trochę wesołości tylko, co najwyżej, jak srebrny obrąb najczarniejszych chmur dodający nam otuchy czasem, gdy nieboskłon niczym, mrokiem nieprzemierzonym wyłącznie, zasnuty.
Taki już urok życia, że szczęśliwym się nie jest na zawsze, na zawsze, na zawsze, a bywa. Zwykle też nie dzięki czemuś [Bogu dzięki, że prognozę pogody dziś obejrzeć postanowiłem, choć robię to tak rzadko, i dzięki Tobie znowu czuję, że składam się z czegoś więcej, niż z pustki], a mimo wszystko.

I, jak mówiłem już...
Czas ran nie leczy wcale.
Czas uczy nas dłubać w o niche jedynie.

Przemywać je łzami troskliwie. Najdrobniejsze wspomnienia kamyczki i pyłki w nich wynajdywać, by zapomnieniukażeniu zapobiec. Karmić jeoić ból em ostrym i nagłym.
Jedni zmieniają partnerów opatrunki często, inni wolą jednego się trzymać na świadomość przykrą skazani, że i tak nigdy nie stanie się on Tym, którego się Straciło. Część o historii ran swoich opowiada chętnie, część - język na zawsze już więzić będzie za zębami.
I nieistotne, czy w ciszy, czy w akompaniamencie szlochułów: ważne, żeby już do końca życia serce pęknięte zramy pielęgnować skrupulatnie.
  • Każdy metodę swoją na to zresztą znaleźć musi, bo nie jest tak wcale, że jeden sposób - uniwersalny dla każdego.
Ból po stracie nigdy nie znika. Nie blaknie nawet, choć mogłoby się zdawać, że na wyrazistości traci. Nie stępia się, jak sztylet długo nieostrzony, nie gaśnie, jak ogień wystawiony na deszcz i surowe podmuchy wiatru. Ból jest zawsze taki sam.
To my -
to my żyć się z nim uczymy.
  • Jak z lokatorem nielubianym, dożywotnio dopisanym do kontraktu na cierpienie mieszkanie. Jak z łagodną, niepostępującą zmianą chorobową - nie do wyleczenia, ale i nie do usunięcia.
    Nie musimy go pokochać. Ale trzeba zaakceptować, że -
Boli.
Zawsze będzie Cię mnie bolało.

[ Twój ojciec. Mój ojciec.
On.
Florence.
Ty po kres czasu będziesz mnie bolała.
Ja do ostatniego tchu - będę bolał Ciebie. ]

Kłuje. O tak. O, Chryste.
Dłoń do piersi, ponad sercem w supeł rozedrgany zaciśniętym, ciasno przytulona. Łopot największego mięśnia, który rzekomo przy życiu ma nas podtrzymywać.
A co, jeśli to Ty, Sunny? Co, jeśli to myśl o Tobie, a nie serce wcale jakieś, głupie, tyle razy przetrwać mi pomogła, na powierzchnię wypłynąć, na fali - wbrew wszelkim zasadom, na jakich świat rzekomo się opiera - się utrzymać? Co, jeśli nie utonąłem tyle razy - a okazji miałem wiele - bo czekałem? To nie instynkt - z odmętów brunatnych - mnie wiódł ku światłu.
To miłość. Kurwa. To miłość wiodła mnie ku Słońcu.

Kłuje.
  • Myśl rwana: czy taki ból mój ojciec czuł właśnie, gdy...?
Szczęście także może boleć, Sunny.

Widzi jej bezbronność.
Odsuwa się na milimetr, i widzi jej - oczy, strachem walczącym z ufnością rozwarte szeroko, rustykalną otulinę rzęs, co obrąbek powiek wilgotnych okala, nos drobny, płaczem dzielnie tłumionym rumieniony, dwa jasne stoki kości policzkowych, łuk kupidyna naciągnięty w oczekiwaniu na kolejny pocałunek lub kolejne odrzucenie, brodę poruszoną zapowiedzią drżenia jak u niepocieszonej kilkulatki, dzielnie trzymanego na uwięzi dorosłości - bezbronność.
I kocha ją.
Kocha ją.
K o c h a j ą.

I nie wie co zrobić, i panika wnętrze siecze, i wspomnienia się na umysł rzucają kawalkadą, i lęk za gardło łapie, dłonie pęta, myśl zamąca, pole widzenia zawęża, mowę odbiera i rozum - wraz z mową, i siły, i...
Bluejay wdech bierze.

Siedemnaście lat spędził na ucieczce. Na dezercji.
Siedemnaście lat spędził uciekając przed tylko z sobą.
Wie, jak to się robi. Oj, dobrze wie, jak to się robi. Wstaje się, i wychodzi. Adresu - nie zostawia. Tłumaczy się sobie - i innym, w liście na przykład, jeśli koniecznie trzeba - że tak będzie lepiej. Że to dla dobra wszystkich zainteresowanych, i dla uniknięcia jeszcze większego bólu. Argumenty się wymyśla naprędce, z rękawów wraz z asami wyciągając. Rozsmakowuje się w samotndzielności.
Proste to, Ariel. Jak bułeczka z masłem, jeśli człowiek się już raz nauczy podobnej strategii - nie muszę Ci mówić zresztą, prawda?

Siedemnaście lat szukał domu jej - a teraz...
  • Znów z rąk próbuje mu się wymknąć?
- Tak, różnię się od nich - szepcze w kant jej policzka. W serce szepcze. W przeszłość i w przyszłość przemawia. - Bo widzisz... ty mnie nigdy nie potrzebowałaś, Sunny. Innych może tak, ale nie mnie - Nigdy, Ariel Sunny. Wtedy? W to przypadkowe popołudnie, jedno z wielu na mapie dnia przeżywanego z godziny na godzinę, bez większego planu... Nie spodziewałaś się, prawda? Nie przyszłaś do mnie. Nie przyszłaś po mnie. Zdarzyliśmy się sobie nie z potrzeby, a z przypadku. Może szansa to dla nas to, a może losu tylko kpina, ale to od nas zależy, co z sobą nią zrobimy. A ja...
- Obiecuję.

Zzostanę.awsze.
Zaopiekuję się.awsze.
Zostawię.awsze.
Zbliżę się.awsze.
Zranię.awsze.

Zostanę.jawsze

- Czekałem, Ariel. I zawsze będę. Nieważne, jaką decyzję podejmiesz. Gdzieś... Gdzieś tu - łopot palców jak skrzydła, przez pierś oddechem napiętą przebiega - Zawsze będę na ciebie czekał. Nie musisz się obawiać tak mnie, jak i o mnie. Zawsze będę na ciebie czekał.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeśli ból w parze z Tobą maszeruje, niech tak będzie. Przyjmę go. Zniosę go, oswoję, przeżyję. Tylko z Tobą przeżyję, bo tylko z Tobą ten ból się opłaci i każda ulotna chwila radości warta będzie przeżytego cierpienia. Przemyję każdą ranę jaką Ci zadano, każdą własną odkryję przed Tobą w nadziei, że pomożesz ją opatrzyć. I może łatwiej będzie nam znieść okrutny fakt, że nawet jeśli poboli to pewnie nigdy nie przestanie. Ty na fali mnie uniesiesz, a ja do słońca Cię zaprowadzę, bo widzisz… może naiwna jestem, ale wierzę, że razem możemy być szczęśliwi w tym całym bólu zwanym życiem.

Skończmy to oczekiwanie na lepsze jutro.

Czekałeś,
............ale nie szukałeś mnie.
Zawsze będziesz czekał, w nadziei, że do ciebie powrócę,
............ale nigdy nie będziesz mnie szukał, kiedy odejdę.

Zawsze będę na tyle ważna, byś przyjął mnie ponownie. Nigdy nie będę na tyle ważna, by ruszyć za mną w pogoń, prawda? Boleć mnie to powinno, ale twe słowa jak zaklęcia niewinnie tańcują w głowie mej i chyba tracę zmysły, wiesz?

Wariuje.

Alarm w jej głowie cichnie, biciu jego serca ustępując...i ciepłemu oddechowi, co subtelnie okala jej policzki...i przyspiesza, jedno drugie napędza, a ona w rytm ten wpada. Zatraca się, zbliża niebezpiecznie, pochyla, szepce do ucha…
  • — Jestem tu.
...powala na ziemię, co chłodem plecy jego rozdrażniła, kiedy Słońce czule do ucha szeptało.
  • — Nie musisz już czekać. Jestem tu.
Twoja jestem.
Tu i teraz, dzisiejszej nocy, o poranku dnia kolejnego i każdego kolejnego dnia do końca naszego życia.

Słyszysz Blue?
Jest twoja, więc zostań, zaopiekuj się, pocałuj i nie drżyj na myśl o poranku.
Będzie tutaj. Może śpiąc twardo nago kanapie, kocem jedynie okryta, po tym jak nocą siedmioletnią tęsknotę zaspokoić próbowaliście. Będzie tutaj. Może w koszulkę twoją otulona kawę parzyć dla dwojga, kiedy ty jeszcze snem pochłonięty z łóżka się nie zwleczesz? Będzie tutaj. Może tylko w formie notki na lodówce pozostawionej: zaraz wracam, muszę nakarmić psa, drzwi cicho za sobą zamykając - nie po to, byś się nie zorientował, że znów ci się wymyka, a dlatego, by nie zbudzić cię z błogiego snu przed swoim powrotem…

...bo wróci. Już zawsze będzie wracać do Ciebie.

Będzie tutaj, bo widzisz… choć nigdy cię nie potrzebowała, to właśnie tobie serce swe oddała.


  • [ k o n i e c ]

autor

Zablokowany

Wróć do „Domy”