WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://www.cravath.com/files/Uploads/I ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

~ 3 ~ Mało przyjemne spotkanie przed budynkiem kancelarii, nie mogło przysłonić mu wielkiego planu na dzisiejszy dzień. Matula pewnie już siedziała jak na szpilkach, czekając na jego zwrotny telefon z informacją, jak przebiegła kolejna rozmowa z Marianne. Nie mógł jej zawieść! Siebie zresztą też nie. Od kiedy przyjechał do Seattle nic nie szło po jego myśli. Przytłaczało go nie tylko to miasto, ale również cała gimnastyka, którą najwyraźniej będzie musiał odprawić, by odzyskać swoją niedoszłą (ale przyszłą!) żonę. Bo widocznie nie miało być tak prosto, jak to sobie wstępnie założył. I dobre rady matuli miały mu się naprawdę przydać. Nie zamierzał się jednak oczywiście poddać, wrócić przegrany do Asotin i wystawić na jeszcze większe pośmiewisko nie tylko siebie, ale całą rodzinę. Najwyżej wydłuży nieco swój pobyt tutaj. Doświadczenia nabierze w kontakcie z miastowymi przed otwarciem swojej agroturystyki. Tak. Nie było to w sumie najgorsze mydlenie oczu samemu sobie, byle jakoś przełknąć te wszystkie niedogodności.
O mężu kuzynki Mari starał się nie myśleć właściwie od dnia jej odejścia. Był pewien, że to przez niego to wszystko. To on nakładł dziewczynie do głowy te fanaberie o wielkim mieście. Omamił nie wiadomo czym. Martin tego zupełnie nie rozumiał - ani wcześniej, ani tym bardziej teraz. Zdążył wypróbować już odrobiny tego smaku i zapachu Seattle i już miał ich serdecznie dosyć. To już pomaganie kuzynostwu tatka ze świniakami brzmiało sto razy lepiej. Poza tym wszystkim jednak, wielkie miasto miało też najwyraźniej jeszcze jedną, specyficzną wadę - nieważne, jak bardzo o kimś starasz się nie myśleć, ta osoba w końcu i tak stanie ci na drodze.
Fitza nie sposób było przeoczyć. A przynajmniej spojrzenie Martina zawsze odnajdywało jego górującą nad wszystkimi sylwetkę jako pierwszą. Nigdy by się do tego na głos nie przyznał, szczególnie teraz, ale zawsze podziwiał w Wainwright'ie to, ile ten musiał się w dzieciństwie napychać szpinaku, by potem tak wyrosnąć. No, było też w tym trochę zazdrości, ale to akurat nie ona wzburzyła mu teraz mocno krew w żyłach, gdy dostrzegł mężczyznę przed sobą, zmierzającego najwyraźniej w stronę wyjścia.
Ty! — krzyknął w pierwszej chwili, bo trochę słów mu zabrakło na kolejną tego dnia konfrontację. Nawet palucha wyciągnął brzydko w jego stronę, ale szybko go jednak wycofał, w głowie już słysząc strofującą go za takie zachowanie matulę. Lepiej go przecież wychowała! — Co tu robisz? Po co się tu kręcisz? Mało już szkody narobiłeś?! — zarzucił więc Fitza pytaniami. No bo po co się kręcił tutaj, w miejscu pracy Marianne?! Jakby mało jej już tych wszystkich niedorzeczności do głowy napchał! Mógłby już dać jej spokój, o!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • ~ 10
Fitz często wracał myślami do swojej rozmowy z Marianne, po której zdecydowała się opuścić rodzinne Asotin i wyjechać w daleki świat. Tak jakby daleki, bo Seattle nie wydawało się już mężczyźnie szczególnie rozległe; spędzając tu całe życie, zdążył poznać już każdy zakamarek tego miasta i cóż, musiałby przyznać rację Martinowi — ta metropolia nie łapała nadzwyczaj za serce. Miasto jak miasto; zanieczyszczone, hałaśliwe, okropnie zatłoczone. A jednak dał radę przetrwać w tym miejscu, bo choć widok nie urzekał, tak w całym tym wielkomiejskim życiu chodziło o coś znacznie innego; o dobre maniery, o wykształcenie, zapierającą dech w piersiach architekturę, o historię! I między innymi właśnie to powtarzał panience Chambers, kiedy ta prosiła go o jakieś opowieści. Tylko raz, WYŁĄCZNIE RAZ wymsknęło mu się coś innego, coś wykraczającego poza bogatą kulturę tego miasta — i właśnie ta kwestia nawiedzała regularnie jego myśli. Bo choć nie zamierzał niczego przed dziewczyną ukrywać, ani tym bardziej wmawiać jej wbrew swoim przekonaniom, że małżeństwo należy zawrzeć, nawet mimo rozległym wątpliwościom, tak niekoniecznie chciał ją uświadamiać w tak sporym stopniu. Miała swój rozsądek, sama musiała dojść w życiu do odpowiednich wniosków, a on praktycznie wbił jej je do głowy. Z tego powodu nie był szczególnie usatysfakcjonowany. Dlatego, kiedy dzisiejszego ranka odebrał telefon od rozhisteryzowanej Chambers, poczuł się w obowiązku przywieźć jej zapomniane papiery. Skoro już przyczynił się do jej ryzykownej i spontanicznej decyzji, mógł chociaż pomóc jej nieco w oswojeniu się z wielkomiejskim życiem, a raczej pomóc jej w niestraceniu pierwszej, poważnej pracy. Podjechał więc do mieszkania Raelynn, wyciągnął klucz spod doniczki stojącej na parapecie (zanotować w pamięci: upomnieć Mari, żeby nie robiła czegoś tak bezmyślnego i niebezpiecznego w przyszłości, bo każdy kretyn szukałby właśnie w tym miejscu klucza) i po wejściu do środka od razu jego oczom ujawniły się poszukiwane papiery, które schował do teczki. Po dostarczeniu ich dziewczynie chciał jeszcze złożyć wizytę Gabrielowi, ale wtedy usłyszał ten krzyk... I to skierowany w jego stronę? Zatrzymał się, lustrując młodzieńca i ściągnął brwi. — Przepraszam, pan mówi do mnie? Obawiam się, że z kimś mnie pan pomylił — odparł spokojnie, bo choć chłopak wydał mu się trochę znajomy, tak nie potrafił go z nikim konkretnym powiązać. Tyle ludzi przewinęło się przez jego czterdziestoletnie życie, że niestety czasami pewne nieistotne znajomosci mu zwyczajnie umykały.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Martin nie chciał nawet myśleć o tym, że może jednak to Mari sama zdecydowała o zostawieniu go i wyjechaniu do Seattle. O ile łatwiej było przecież oskarżać nieobecnego Fitza o ten niecny, zaplanowany na pewno z góry sabotaż na wspólnym życiu Richardsona z Chambers, niż stanąć twarzą w twarz z tą myślą, że może winnych powinien szukać zdecydowanie bliżej siebie. Może nawet w lustrze i we własnym domu. Póki jednak wciąż wierzył w powrót dziewczyny do Asotin i do niego, prościej było palcem wytykać kogoś odrobinę jednak bardziej z zewnątrz. Tym bardziej kogoś, kto - jak bardzo dobrze wiedział! - kładł Mari do głowy różne historyjki o tym cudownym, wielkim mieście.
Od pierwszego ich spotkania miał wrażenie, że Fitz go nie polubił. Nawet nie próbował go nigdy poznać, dać mu szansy, chociaż Martin bardzo się starał jak najmocniej zabłysnąć w oczach całej rodziny swojej jeszcze-wtedy-narzeczonej. Co prawda ten kilkanaście centymetrów wyższy mężczyzna nieco go z początku onieśmielił - co nie zdarzyło mu się względem nikogo innego nigdy wcześniej, ani też nigdy później - ale poza tym był przecież bardzo gościnny, wygadany i uśmiechnięty. Był pewien, że zrobił dobre wrażenie wtedy i za każdym kolejnym razem, a tej pewności nie zachwiały nawet ostatnie wydarzenia. I może właśnie dlatego wystarczyło teraz tylko te kilka słów Fitza, by dosłownie wmurować Richardsona w podłogę. Zabolało. I to nie tylko duma tak go w środku zakuła, ale również coś jeszcze. Jakieś nienazwane emocje, które doprowadziły teraz do tego, że uleciała nagle z niego praktycznie cała pewność siebie, z którą jeszcze przed chwilą tak się obnosił. Jak Waiwright mógł go nie kojarzyć aż do takiego stopnia?! Już nawet nie chodziło tylko o to, że jeszcze nie tak dawno temu mieli już prawie zostać rodziną... Martinowi w ogóle nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek mógł tak łatwo wyrzucić go z pamięci! — Nie udawaj! — odpowiedział ostrzegawczo, wciąż nie kryjąc swojego wzburzenia. Jedynie głos jego zabrzmiał trochę słabiej, niż chwilę wcześniej. No jakoś nie potrafił odgrywać aż takiego chojraka, kiedy już stali tak naprzeciwko siebie i musiał tak mocno zadzierać do góry głowę, by móc jednak utrzymać ten kontakt wzrokowy z wrogiem. No dobra, bez przesady, nie zadzierał tej głowy aż tak bardzo, ale Richardson chyba lubił reagować trochę przesadnie, wręcz teatralnie. — Marianne już ma dosyć twoich perfidnych, diabelskich podszeptów! Masz ją zostawić w spokoju! — dodał jeszcze, wiedziony zastrzykiem adrenaliny i prawdziwą chęcią wyjaśnienia między nimi tej sprawy. Wcale nie lubił robić takich scen przy ludziach, ale kto wie, kiedy miałby kolejną taką sposobność, by się w końcu rozmówić z Fitzem i wyrzucić mu wszystko tak porządnie? Tym bardziej, że tak zupełnie na osobności na pewno straciłby więcej z tego swojego rezonu. I głos by mu piszczał zdecydowanie wyraźniej, niż tylko poświstywał momentami odrobinę, tak jak teraz. — Jeśli nie zamierzasz odkręcać wszystkiego i przekonać Mari do tego, że jej miejsce jest jednak w Asotin, to... to... — no i zabrakło mu nagle odpowiednich słów. Zakończył więc tylko porządnym, zamaszystym wręcz skinieniem głową - jakby Fitz miał dobrze wiedzieć, co się zadzieje, jeśli nie dostosuje się do instrukcji - i spróbował się nieco bardziej wyprostować. Niestety już i tak stał przed Wanwrightem sztywno, jak struna, a nawet rozwiana czupryna nie pozwalała mu nadrobić tych centymetrów, które tak mocno dzieliły ich już od początku znajomości. Wciąż czuł się przy nim mały. Może to przez ten wzrost Fitz tak łatwo o nim zapomniał...?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie spodziewał się, że swoim zanikiem pamięci mógł zranić stojącego przed nim, młodego mężczyznę. Przez jego czterdziestoletnie życie przewinęło się naprawdę wiele osób; znajomi z młodości, dorosłe już dzieci tych znajomych, dawni współpracownicy, dawni sąsiedzi, a także fani jego dzieł. Niemożliwe byłoby spamiętanie ich wszystkich. A raczej Fitzowi wydawało się to nie warte zachodu, bo nie przykładał szczególnej wagi do zdobytych znajomości, skoro za ludźmi niespecjalnie przepadał. Poza tym przyzwyczaił się do tego, że osoby te same przedstawiały mu się w pierwszej kolejności, a nie krzyczały w sposób nadzwyczaj wścibski i pozbawiony ogłady "Co tu robisz? Po co się tu kręcisz? Mało już szkody narobiłeś?!".
Przyjrzał się chłopakowi badawczo, kiedy ten postanowił go ostrzec. Zastanawiał się przez moment, czy nie trafił przypadkiem na miejscowego wariata, który od dawna nawiedzał to biuro niczym złośliwy duch ogromne, stare posiadłości w amerykańskich horrorach, nie pozwalając zaznać mieszkańcom ani chwili spokoju, ale... Nie, to była porządna kancelaria, z pewnością zrobiliby z nim porządek. Następne słowa bruneta upewniły go zresztą w tym przekonaniu, choć niczego nie rozjaśniły. Nie z początku. Fitz automatycznie obrócił się w stronę korytarza, z którego przed momentem wyszedł, a na końcu którego mieściło się stanowisko Chambers i zmrużył oczy. Marianne miała go dość? Chwilę to mu zajęło, ale w końcu połączył elementy tej przedziwnej układanki. Powrócił więc do młodzieńca wzrokiem i przywołał na twarz lekki uśmiech. — Ach tak! To pan opowiadał podczas ostatnich świąt przez równą godzinę o nowych metodach nawożenia upraw! Już pamiętam, przepraszam najmocniej. Pan... Martin, prawda? — zapytał przyjaźnie, decydując się zignorować tę nieuprzejmość bijącą od chłopaka. Tak, już go pamiętał, już wszystko rozumiał. Generalnie, nic do byłego narzeczonego Marianne nie miał — ten nie zalazł mu niczym za skórę i nie obraził go czysto personalnie. Fitz nanosił na ich... osobliwą relację tę poprawkę, że mężczyzna należał do całkiem odmiennego gatunku ludzi i że jakiekolwiek porozumienie między nim a Richardsonem było zwyczajnie niemożliwe. Choć ten wykład o sposobach nawożenia upraw nawet go zainteresował! I to jego jedynego, bo doskonale pamiętał, że Rae dolewała do swojego kieliszka kolejne litry wina, by jakoś znieść tę paplaninę, a Marianne płonęła niezwykle wyrazistą czerwienią ze wstydu, wciskając się w swoje krzesło.
Kiedy chłopak skończył mówić, Fitz pomyślał, że ten wskazuje mu na coś głową, dlatego wzrokiem powędrował za tym przedziwnym ruchem. Jego czoło przecięła zmarszczka, gdy dotarło już do niego, że Richardson zaliczał się do tej... specyficznej grupy osób posługujących się gestami zamiast słów. — To co? — zapytał rozbawiony, choć prędko zniwelował uśmiech na swojej twarzy, by nie zdenerwować zanadto chłopaka, z którym nie zamierzał się wcale kłócić. Nie czuł się z jego strony jakkolwiek zagrożony, choć mijający ich ludzie obdarzali ich dość spanikowanym spojrzeniem. — Rozumiem, że złożył pan Marianne niespodziewaną wizytę, pragnąc ją odzyskać, ale ta nie chce dać się przekonać? — zagadnął jeszcze uprzejmie, a niewielkie rozbawienie wciąż mu towarzyszyło. Uważał jednak, że postawa Martina była godna podziwu. Był naprawdę zaskoczony tym, że chłopak zdecydował się o rudą walczyć i specjalnie dla niej porzucił na moment swoją codzienność, pragnąc przekonać ją o swoich szczerych uczuciach. Tylko... jedna kwestia nie dawała mu spokoju. — Proszę mi wybaczyć tę bezpośredniość, ale... Przyjechał pan tu kierowany niegasnącą miłością do Marianne, czy jednak obawą przed samotnością i wyśmianiem? — dopytał zaraz, znów badawczo się mu przyglądając. Ta sytuacja z pewnością nie była dla niego łatwa — domyślał się, że Martin w swojej wiosce stał się pewnie pośmiewiskiem z powodu decyzji Mari.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słowa Fitza sprawiły, że znów na moment go zatkało. A jednak go pamiętał... Kojarzył przynajmniej. Z jakiegoś powodu w pierwszej chwili ucieszyło go to zdecydowanie bardziej, niż powinno. Kąciki ust lekko mu nawet drgnęły, jakby już rwały się do jednego z jego szerokich uśmiechów, ale szybko zestrofował sam siebie w myślach. Mężczyzna znów to robił. Mącił, rzucał te swoje czary, ale nie z Martinem takie numery! Mógł omamić Mari, ale nie jego. Nawet tymi wspominkami ostatnich świąt i jego wykładów o nawozach, z których był - wtedy i teraz - niezwykle dumny, chociaż do tej pory wątpił, by ktokolwiek go tak naprawdę wtedy wysłuchał do końca...
Nie potwierdził prawidłowo odgadniętego imienia. — I po co ta szopka, panie Fitzwilliam? — zapytał, mimowolnie używając grzecznościowego zwrotu per "pan". Mógł sobie wmawiać, że to matula go tak dobrze wychowała, ale oszukiwał tylko sam siebie. W końcu jeszcze przed chwilą nie widział żadnego problemu w rzucaniu mężczyźnie w twarz samymi "ty, ty, ty". Jakoś nie mógł teraz jednak dalej tego kontynuować, gdy Wainwright atakował go taką uprzejmością. Cholerka, chyba miał za duży wpływ na Richardsona...
To co? To... To... Myśl, Martin! Rozchylił lekko usta, myśląc, że jednak wpadnie na odpowiednią i błyskotliwą ripostę, ale nic z tego. W duchu doprowadzało go to - cała ta sytuacja - do szewskiej pasji, ale nie był w stanie nic zrobić. Na domiar złego Fitz wyglądał na wielce ubawionego jego nieudolnymi próbami. Jak to możliwe, że jeszcze przed chwilą, przed wejściem do kancelarii nie miał problemów z odpyskowaniem i bronieniem się przed prawie tak samo wysokim nieznajomym, a teraz nie potrafił z siebie wydobyć pełnego zdania nawet? Czyżby wyczerpał swoje dzisiejsze możliwości? Bo to przecież niemożliwe, żeby jeszcze-mąż kuzynki jego niedługo-znów-narzeczonej miał na niego aż taki wpływ. — Skąd pan...to wie?, chciał dokończyć, ale w porę urwał na szczęście. Nieważne, skąd to wiedział. Pewnie Mari mu wszystko wypaplała, gdy tylko od niej wyszedł... Wainwright miał na nią zdecydowanie za duży wpływ! Trudno. Miał nadzieję, że obejdzie się bez tego, ale najwyraźniej będzie musiał jej zabronić jakichkolwiek kontaktów z tą częścią rodziny, gdy już wrócą do domu. W sumie... Jeszcze trochę i Fitz nie będzie już dla niej żadną rodziną! Ta myśl z jednej strony dodała mu nieco odwagi, z drugiej jednak... Zrobiło mu się jakoś dziwnie gdzieś głęboko w środku. — Jak pan śmie! Oczywiście, że przyjechałem tu kierowany dobrem Marianne! — odparł oburzony, nie będąc jednak w stanie tak wprost sparafrazować słów Fitza. Mylił się! Może Richardson był trochę egoistą, ale zależało mu również na Mari. Może myśl o przyjechaniu tutaj zrodziła się w pierwszej chwili ze strachu, ale zaraz dołączyła do niego tęsknota i zmartwienie. Może na pierwszym spotkaniu z byłą-ale-przyszłą narzeczoną przemawiała przez niego bardziej przefiltrowana urażona duma i matula, niż żarliwe uczucie, ale... Wciąż kochał Mari, prawda? To dlaczego nie powiedział tego na głos? — Nie zamierzam się przed panem tłumaczyć — burknął, trochę bardziej w odpowiedzi do własnych myśli, niż rzeczywiście do Fitza. — Ani powtarzać! Zostawi pan w spokoju moją narzeczoną i wtedy się przekonamy, czy zostanie tutaj, czy jednak wróci razem ze mną do Asotin — dodał już pewniejszym głosem. Naprawdę wierzył, że wystarczy odciąć tę dwójkę od siebie i Chambers jak odczarowana znów wskoczy mu w ramiona. Tak, jak być powinno.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wzdrygnął się lekko, słysząc swoje pełne imię. — Fitz. Fitzwilliamem będę po osiemdziesiątce — poprawił go z delikatnym uśmiechem, choć domyślał się, że chłopak celowo posłużył się takim zabiegiem, który miał w mężczyźnie wywołać odrazę, bo... na miłość boską, kto niby chciałby być nazywany Fitzwilliamem? Matka jego naczytała się chyba za dużo Dumy i Uprzedzenia w młodości, sądząc po narodzinach pierwszego syna, że sama żyje w osiemnastowiecznej Anglii. Nieważne. Jeśli Martin chciał jakoś poruszyć Wainwrighta, to akurat w tym przypadku mu się udało. Nie odpowiedział jednak na jego pytanie, całkowicie puszczając je mimo uszu. Chłopak naprawdę wydawał mu się nieszkodliwy, a rzucane przez niego oszczerstwa w mniemaniu Fitza wypadały jakoś tak... zabawnie, a nawet rozbrajająco. Na pewno niegroźnie, bo raczony był znacznie poważniejszymi obelgami w życiu i z to ważniejszych powodów. — Proszę pana, ja to doskonale rozumiem, ale nie ma powodu, by się pan niepotrzebnie unosił — upomniał go życzliwie, bo chyba mogli odbyć tę rozmowę w nieco bardziej cywilizowany sposób? Rozumiał, że mężczyzna poczuł się urażony jego sugestiami, ale zawsze jednak preferował te nieco spokojniejsze dyskusje.
W takim razie przepraszam, skoro wysunąłem niesłuszne wnioski. I absolutnie nie musi pan się przede mną tłumaczyć, zapewniam — odparł spokojnie, dopiero teraz rozglądając się na boki, by ocenić, jak sporą sensację wzbudzają swoją rozgorączkowaną dysputą (wywodzącą się wyłącznie z jednej ze stron) w kancelarii. Czy zaraz ktoś przyjdzie ich stąd wyprosić? Byłoby to całkiem zabawne — akurat Fitz nigdy nie został wyproszony z jakiegokolwiek miejsca przez ochronę. Wziął też głębszy oddech i potarł zagłębienia nosa przy zatokach, dając sobie tym samym czas na ułożenie w głowie stosownych wyjaśnień. — Proszę pana... Mogę do pana mówić Martin? A więc Martin, ja doskonale rozumiem twoje obawy i wcale nie staram się ukryć, że mogłem mieć znaczny wpływ na decyzję Marianne, ale przecież ona ma swój rozum. Nie możesz zmusić jej do powrotu, tak samo, jak nie możesz zabronić mi utrzymywać z nią kontaktu. Ja naprawdę nie próbuje jej od ciebie odsunąć rozmaitymi sztukami perswazji i szczerze wątpię, bym aktualnie jakkolwiek zagrażał waszej relacji — wytłumaczył — miał nadzieję — możliwie jak najjaśniej, starając się podczas tej wypowiedzi utrzymać z mężczyzną kontakt wzrokowy dla odniesienia lepszego efektu. Mówił powoli i spokojnie, akcentując co niektóre słowa dla podkreślenia ich powagi i szczerości. — I naprawdę, życzę wam jak najlepiej. Żeby i pan i Marianne byli szczęśliwi — dodał jeszcze uprzejmie, dołączając do tego swój dobroduszny uśmiech, ale szczerze wątpił w to, by owo szczęście ta dwójka osiągnęła wspólnie. Jego zdaniem ich los został już przesądzony, ale tym założeniem nie zamierzał się z mężczyzną dzielić. Oczywiście mógł się mylić i nie wykluczał tej możliwości, ale miał przeczucie, że Chambers definitywnie skończyła już z Richardsonem.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ten spokój, opanowanie i - co najgorsze! - uprzejmość Fitza sprawiały, że Martin zaczynał się gubić. Nie tylko w tej rozmowie, ale też we własnych przekonaniach. Z każdym słowem Wainwrighta tracił resztki rezonu, a w jego głowie pojawiały się raz po raz myśli, że może się pomylił. Może to nie tak. Może to rzeczywiście jedno wielkie nieporozumienie. Idąc jego przykładem, rozejrzał się po recepcji kancelarii, nagle czując się cholernie głupio. Naskoczył tak na niego ze światłą wizją, że tą jedną rozmową odgoni największą przeszkodę przed odzyskaniem Mari, ale... co, jeśli to nie Fitz stał mu na drodze? Co, jeśli tylko postawił go przed sobą ze względu na ten idealny przeklęty wzrost, by przysłonił mu prawdziwy problem? Może to on, Martin...
Boże, nie! To te jego sztuczki! Właśnie tak Wainwright omamił Marianne! Tą uprzejmością i dobroczynnymi uśmiechami! Nic dziwnego, że narzeczona Richardsona wyjechała po czymś takim do miasta, licząc pewnie, że właśnie tutaj spotka więcej takich ludzi. Jeszcze przed chwilą on sam był skłonny kupić cokolwiek, co Fitz chciałby mu sprzedać! Ale nienienie. Nie z nim te numery. Matula nauczyła go w końcu, jak poznawać się na ludziach. I odróżniać prawdę od prób ukrycia prawdziwych zamiarów przez pozorne tylko przyznanie się do winy.
- To, że Mari nie chce wracać do Asotin, świadczy dokładnie o tym, że pan... ty... świadczy o tym, że wciąż zagrażasz! - trochę się zakręcił, ale udało mu się wyrzucić w końcu z siebie to, co chciał. Przynajmniej znów go nie zatkało. - Naobiecywałeś jej, że w mieście czeka na nią nie wiadomo co, złote góry, kariera, bogactwo, lepsi i wyżsi ludzie... - chrząknął, bo trochę się zapędził i szybko kontynuował, by Fitz jednak nie zatrzymał się na tym jednym słowie, które mu się wymsknęło - ... a ona w to wszystko uwierzyła. Chcesz oglądać, jak się załamuje, kiedy nic z tego nie wyjdzie? Bo nie wyjdzie! Seattle to nie jest kura podrzucająca złote jajka każdemu, kto tu przyjedzie! - aż podniósł na koniec nieco głos, z pasją rozkładając na boki ramiona. Nie widział tego wszystkiego? Gdyby nie Rae, Mari pewnie nawet nie znalazłaby sobie dobrze płatnej pracy, ale poparcie kuzynki, a nawet prawie byłego męża tejże kuzynki, w końcu przestanie wystarczać. I co wtedy? - Poza tym słyszałeś, jak się zaczęła wypowiadać o tym wszystkim, co zostawiła w Asotin? O tamtym miejscu, który niedawno jeszcze nazywała domem. O możliwościach pracy tam. O ludziach! To już nie ta sama Mari. I to wszystko przez ciebie! - dorzucił jeszcze na koniec, palcem wskazującym chcąc ugodzić mężczyznę prosto w pierś, ale jednak się powstrzymał i tylko wskazał na niego ostrym ruchem. Ta jego własna, krótka mowa sprawiła, że znów poczuł się w tej rozmowie nieco pewniej. W głowie jednak musiał powtarzać sobie co i rusz, żeby nie ugiąć się pod tym czarującym spojrzeniem, uprzejmym głosem, ani tym bardziej pod tym przytłaczającym wzrostem swojego rozmówcy. Bo inaczej sromotnie przegra...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Z każdym kolejnym gniewnie wycelowanym w niego słowem, padającym z ust mężczyzny, tracił chęci i pomysły na kontynuowanie tej konwersacji. To tak, jakby rzucał grochem o ścianę i przez to zupełnie już nie wiedział, co nowego mógłby dodać. Bo wszystko zostało już powiedziane, a jaki sens miało powtarzanie się? — Niczego jej nie obiecywałem. Uświadomiłem jej tylko, że nie należy trwać w nieszczęśliwym związku — odparł już nieco oschlej, nie siląc się dłużej na wymuszoną uprzejmość. I to nie dlatego, że mężczyźnie udało się wyprowadzić go z równowagi, a ze zwykłej wiary w to, że tylko takim tonem był w stanie przemówić mu do rozsądku. Tak, by sens wypowiedzianego zdania w końcu do niego dotarł, by zmusił go do zastanowienia się nad nim i dogłębnego przetworzenia go. — Naprawdę nie odpowiadam za to, do jakich wniosków ostatecznie doszła, przykro mi — dodał jeszcze i westchnął. Ta dyskusja za bardzo przeciągała się już w czasie, a skoro nie przynosiła żadnych efektów, Fitz naprawdę nie chciał tracić na nią więcej czasu. Miał ważniejsze obowiązki do zrealizowania tego dnia i pewny był, że Martin również wolałby zająć się czymś pożyteczniejszym. — Och, bardzo chciałbym, żeby była to moja zasługa. Marianne doszła jednak do tego sama i niezmiernie się z tego cieszę. Szkoda, że zamiast pana, to ja jestem dumny z jej sukcesów — bo czy nie miło byłoby mieć wsparcie w swoim eks-narzeczonym? Może wtedy faktycznie rozważyłaby do niego powrót? Cóż, Richardson zdecydowanie powinien się nad tym zastanowić. — Proszę pana, ta dysputa kilka słów temu utraciła już swój sens. Jeśli chce pan... Mówiąc pańskim językiem... Obić mi mordę, albo wyzwać na pojedynek honorowy o północy, to proszę bardzo. Tylko niech pan ma na uwadze, że za to pierwsze zostanie pan zapewne aresztowany, a to drugie wyszło z mody kilka wieków temu. A co więcej, niewiele to panu da, bo o ile lubię czuć się winny, tak tym razem akurat nie odpowiadam za przedłużający się pobyt Marianne w Seattle — wyjaśnił, dłonie wsuwając już do kieszeni płaszcza, jasno wskazując tym gestem, że wolałby znaleźć się na zewnątrz i zapomnieć o tym absurdzie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Martin też miał już dosyć tej rozmowy. Nie, żeby spodziewał się, że Fitz pod jej koniec przeprosi i przyzna mu rację, obiecując trzymać się z daleka od Mari, ale liczył na chociaż minimalne drgnięcie skamieniałego serca mężczyzny. Jakieś przelotne chociaż odbicie w jego oczach budzących się wewnętrznych wyrzutów sumienia. Jakikolwiek znak, że słowa Richardsona nie odskakiwały tylko od jego idealnie przesadnie wysokiego ciała. Ale nic z tego... Jedynie tylko uprzejmość Wainwrighta powoli przekształcała się w zmęczenie, chyba nawet nie irytację. Z tej drugiej mógłby jeszcze skorzystać, ugrając coś może z szewskiej pasji, do której w końcu na pewno doprowadziłby mężczyznę, Ale z tego praktycznie bezemocjonalnego zmęczenia...?
Jedna dobra rzecz tylko wynikła tak naprawdę z tej rozmowy. W końcu rozumiał trochę lepiej, jak Marianne mogła trafić w sidła Fitza i dać mu się omamić na tyle, by porzucić zupełnie dawne życie, ich plany, Martina i w końcu tak po prostu wyjechać. Może dzięki temu uda mu się jakoś odwrócić w końcu ten niegodziwy urok.
- Oczywiście, że jesteś dumny, bo udało ci się jej wyprać mózg! - może trochę przesadził - z podniesieniem głosu, z tonem, ze słowami przede wszystkim, ale w przeciwieństwie do Wainwrighta, na nim ta rozmowa rzeczywiście się odbijała. To chyba normalne, że tracił nad sobą panowanie, gdy musiał słuchać tych wszystkich insynuacji na własny temat! I na dodatek musieć jeszcze przy tym zadzierać aż tak bardzo (wcale nie aż tak) głowę. No i tym bardziej, gdy stoicki Fitz wyciągał przy nim takie działa...
Nie był wcale agresywnym typem człowieka. Wręcz przeciwnie. Większość konfliktów rozwiązywał raczej urokiem osobistym, niż siłą mięśni, których miał parę dzięki pracy ze zwierzętami i w polu, ale nie oszukujmy się, siłaczem żadnym nie był. Unikał więc zazwyczaj sytuacji, w których musiałby te muskuły zwrócić przeciwko drugiemu człowiekowi, ale... Teraz miał ogromną ochotę mężczyźnie przyłożyć. I kto wie, może właśnie do tego by w końcu doszło, skoro słów mu nagle znów w gardle zabrakło, a powietrze wewnątrz pomieszczenia zrobiło się zbyt gęste, by mógł normalnie oddychać. Na szczęście jednak dla Fitza (chociaż pewnie bardziej dla Martina jednak) w recepcji pojawił się w końcu jeden z ochroniarzy kancelarii, zaalarmowany słowną przepychanką przy wejściu i kazał im się rozejść, strasząc przy tym policją, gdyby mieli go nie posłuchać. W pierwszej chwili Richardson nawet nie był w stanie się ruszyć, wciąż przeżywając mocno tę zniewagę, której właśnie padł ofiarą i dopiero na powrót uprzejme pożegnanie Wainwrighta na moment wyrwało go z tego odrętwienia. - Obym nie musiał więcej pana oglądać na oczy! To znaczy... CIEBIE! Obym CIEBIE więcej nie widział! - rzucił więc tylko za jego oddalającej się już za drzwiami sylwetką, chyba tylko po to, by nie poczuć się zupełnym przegrywem w tej dyskusji, a potem również opuścił kancelarię, kierując się w przeciwnym kierunku, niż Fitz. Musiał odłożyć zaskoczenie Mari w pracy na kiedy indziej...

/ ztx2 :ban:

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Emerald City Law Group Inc.”