WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • 8.
Spotkania grupy odbywały się w czwartkowe popołudnia. Członkowie zbierali się leniwie, często swym ślimaczym tempem wymuszając rozpoczęcie dyskusji niemalże dwadzieścia minut po ustalonym czasie. Niekiedy rozmowy trwały zaskakująco krótko, niekiedy ciągnęły się w nieskończoność ulgi; gdy ktoś zrzucał z serca zalegający ciężar. Innym razem wstępem stawała się ostra, drażniąca uszy cisza. Tak było dziś.
Przez dwie minuty osiem siedzących w okręgu osób wpatrywało się w siebie wzajemnie lub w szary, brudny dywan. Przestrzeń wypełniało napięcie. Deszczowe preludium do nadchodzącej jesieni wkradało się w nastroje niejednokrotnie demotywując do uzewnętrzniania. W takich przypadkach pałeczkę przejmował Blackbird.
Jednak tym razem również nie miał zbyt wielkiej chęci na uprawnianie jakże uzdrawiającego; lecz wciąż zawstydzającego emocjonalnego ekshibicjonizmu. Wspomnienia ubiegłych lat również dręczyły go mocniej niż zwykle i samolubna strona duchownego pragnęła milczeć. Niemniej górę, jak zwykle, brało poczucie obowiązku oraz misji. Dlatego wreszcie z westchnieniem przeciął bezdźwięk, skupiając na sobie każde spojrzenie. – Zacznę. – nietęgi, acz szczery i ciepły uśmiech objął całe zgromadzenie. – Dwa tygodnie temu minęła piąta rocznica śmierci ukochanej przeze mnie osoby. Osoby, której odejście sprowokowało moje nawrócenie i wybranie drogi pańskiej. Wielu mówiło, że jej wypadek zezwolił mi na przybliżenie się do Boga i być może ta tragedia pozostawała zapisana w gwiazdach zostając narzędziem do czynienia boskiego planu rzeczywistym. – wypowiadał się wolno, uważnie dobierając każde zdanie. Grymas na wargach komentował podejście Kosa do powyższej koncepcji: zniesmaczenie, niezgodę, oburzenie.
Niektórzy spośród słuchaczy wiedzieli kogo dokładnie szatyn ma na myśli. Niektórzy wymagali indywidualnego podejścia, czułych rozmów w cztery oczy; stopniowego otwierania na świat oraz pomoc; której potrzebowali. Trzeba wtedy było rozerwać własną klatkę piersiową, by za koloratką ujrzeli człowieka z krwi; kości. Żałobnika ze złamanym duchem. – Pojechałem na wieś, gdzie niegdyś wspólnie mieszkaliśmy. Pochowano ją pod cmentarnym murem. Na miejscu wpadła na mnie nasza stara znajoma. Znajoma, którą; podobnie jak wszystkich wspólnych kolegów; konsekwentnie unikałem. – po zaczerpnięciu głębszego oddechu, przez moment rozważał czy „dawać przykład” i kontynuować czy lepiej skończyć spęd przed wyznaczoną godziną. – Dwa tygodnie temu dotarło do mnie jak wielką krzywdę wyrządzałem zarówno sobie jak i najbliższym. Jak egoistycznie wystawiałem własne cierpienie na piedestały z góry zakładając; że jest intensywniejsze od cierpienia innych. Dziś pokutuję za te grzechy przeklinając swe słabości – nadal niezdolny do zapłakania nad nimi.
Udało się. Coś odblokował i po niedługiej modlitwie za spokój kapłana głos zabrał Dwight Thompson – gotów opowiedzieć o sześcioletniej córeczce zmarłej dwie wiosny wstecz. Przyniósł zdjęcia, które krążyły w kole póki nie wróciły do zapłakanego właściciela. Tego dnia każdy spośród rozmówców dorzucił zdawkowym pocieszeniem bądź nieśmiałymi słowami otuchy. Tylko panna Cotterman bezustannie wpatrywała się w okno albo błądziła nieobecnym wzrokiem po twarzach, jak gdyby widziała je po raz pierwszy.
Nie zdziwił więc fakt, iż dziewczyna ociągała się przy wyjściu; a kiedy już byli w sali sami postanowiła podejść do stojącego przy biurku Antka. Zanim zdołała się odezwać obróciwszy się przez ramię wbił w Lexy błękitne ślepia. – Oo. – kiepsko wychodziło mu uprzejme, udawane zaskoczenie.
Ostatnio zmieniony 2020-10-10, 21:25 przez Anton Blackbird, łącznie zmieniany 1 raz.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wiatr przyjemnie kołysze gałązkami drzew, które dostrzegała przez niedbale umyte okno domu kościelnego. Promienie słońca przedzierały się przez liście raz po raz wyróżniając smugi na szybie, a wszystko to było niczym spektakl, który skupił całą uwagę Cotterman. Nic dziwnego, było to o wiele ciekawsze niż przyglądanie się tym wszystkim przerażonym dzieciakom, które zmagały się z piętnem choroby równie ciężkiej jak dotknęła ją samą. Podziwiając matkę naturę pragnęła poczuć ten wiatr rozbijający się o jej wychudzone ciało oraz promienie słońca ogrzewające wiecznie zmarznięty nos. Chciała wyjść, a zamiast tego lekko parsknęła, gdy z ust jednego chłopaka usłyszała — boję się zapomnienia… — i wtedy skupił na sobie całą uwagę Lexy. W końcu spojrzała na towarzyszące jej osoby. Na niego. — Nie unikniesz zapomnienia. Nadejdzie taki moment, w którym cały twój wysiłek obróci się w pył, a na ziemi nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Juliusza Cezara, a co dopiero ciebie. Wszyscy jesteśmy na nie skazani, może jutro, a może za setki czy tysiące lat… — odpowiedziała z nienaganną pewnością siebie i tak to się zaczęło. Grupa dzieciaków dzielący podobny strach w oczach, gdzie edukacja szła w parze z ścisłym oswajaniem tematu czyhającej na nich śmierci. Zbliżyła się do nich, rozmawiała z nimi i to może nawet w jakiś drobny sposób rekompensowało wyobcowanie jakie wynikało z choroby, która zmuszała do rezygnacji z normalnego nauczania i wciskała ich w chłodne szpitalne mury. Nie zamykali się w kręgu kościelnej grupy wsparcia, ale wychodzili też poza nią. Zawierali przyjaźnie, a nawet zakochiwali się. Tak było z Lexy i Theo, pewnie dlatego tak pielęgnowała w pamięci te wszystkie urywki od których się zaczęło i robiła wszystko co mogła, by nie myśleć o tym w jaki sposób się skończyło. Co jej pozostało? Wpatrywanie się w ciemne mury zupełnie obcego kościoła, tkwiąc pośród ludzi z którymi nie chciała budować więzi jaką udało się jej stworzyć lata temu na podobnym zebraniu, w dodatku w mieście, w którym to deszcz rozbijał się o kolorowe witraże, a o słonecznym spektaklu mogła jedynie pomarzyć. Była wręcz pewna, że tym razem nikt nie będzie w stanie przykuć jej uwagi tak jak przed laty zrobiła to miłość jej życia, a później głuchą ciszę przerwał on.
Zadrżała, choć robiła wszystko, by nie oderwać się od kolorowych witraży i wędrówki szlakiem wspomnień. Jakby chciała przekonać samą siebie, że otwieranie się przed grupą podobnie złamanych ludzi to powielanie wcześniejszych błędów. Gdyby wtedy nie zareagowała, nie nawiązała więzi i nie zbliżyła do Theo, nie byłoby jej tutaj. Nie miało znaczenia nawet to, że śmierć już ich dogoniła i zabrała najbliższe im osoby, więc jedyne co może ją tu spotkać to zrozumienie, wsparcie i pomoc, której potrzebowała, a przynajmniej wiele osób tak uważało, prócz samej Cotterman. Ona wciąż po upływie blisko roku nie pogodziła się ze stratą ukochanego, więc niby jak miałaby zaakceptować swój ból? Jak miała ruszyć dalej, skoro jedyne na co było ją stać to ucieczka z dala od prawdy. Prawdy, która poprzez wyznanie księdza próbowała wedrzeć się w jej myśli. Kiedy mówił chciała słuchać, a zarazem krzyczeć z całych sił NIE przerywając mu jak najprędzej. Cały ten proces trawił ją od wewnątrz, kiedy z chłodną obojętnością zajmowała swoje miejsce i odwracała wzrok. Już wtedy wiedziała, że chce uciec…
...dlaczego więc nie zerwała się od razu? Dlaczego nie wyszła w trakcie lub zaraz po zakończeniu modlitwy? Dlaczego siedziała tam odprowadzając spojrzeniem kolejne osoby i ociągała się zmierzając nie ku drzwiom, a ku niemu? Nie chciała tutaj być, nie zamierzała też tu wracać, więc czemu odczuwała dziwną potrzebę wytłumaczenia się?
Błękitne oczy wbite w nią sprawiały, że zabrakło jej słów. — Chciałam się pożegnać, raczej nie wrócę — wydusiła z siebie próbując brzmieć pewnie. Nie wiedziała co jest grane, skoro była w stu procentach pewna swojej decyzji. — To nie dla mnie, już to przerabiałam — wyjaśniła, choć ciężko było podciągnąć to pod wartościowe uzasadnienie. Pospiesznie wsparła się lekkim uśmiechem po czym poprawiła niewielką torebkę z zamiarem skierowania swoich kroków do drzwi. Już dawno powinna wyjść.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Spodziewał się tej konfrontacji. Nie wiedział tylko czy dziewczyna postanowi dokonać „strategicznego odwrotu” czy raczej pokusi się o wgłębienie w temat swojego przypadku na osobności. Anton spotykał zarówno z ludźmi ratujących się przed uczuciami ucieczką, jak i takimi łaknącymi wsparcia – niemniej niezdolnymi do emocjonalnego ekshibicjonizmu przed większą grupą. Wpatrując się w blondynkę na sekundy przed jej wypowiedzią, ksiądz rozważał możliwości; naprędce analizując zachowanie panny Cottermann. Wyraz na bladej twarzyczki prędzej sugerował pierwszą z opcji, dlatego; kiedy już wydała na świat wstęgę wątpliwości mina mężczyzny nie uległa zmianie. Na obliczu szatyna brakowało zaskoczenia, niezrozumienia lub urazy. Błękitne oczęta nieprzerwanie oferowały dużą dozę uwagi oraz niegasnącego zainteresowania. Świdrowały ją uważnym spojrzeniem – nie oceniając, acz również nie przyjmując wytłumaczenia natychmiastowo i bezkrytycznie.
- Raczej. – powtórzywszy, nie powstrzymywał lotu prawej brwi – drgnęła, naraz unosząc się oraz kształtując w łagodny łuk. – Nie sprawiasz wrażenia stuprocentowo zdecydowanej. – ...albo w doborze słów kierowała nią uprzejmość a on czepia się drobnostek. Z drugiej strony może i się czepiał. Może zależało mu bardziej niż głównej zainteresowanej a Syndrom Zbawiciela krzyczał w duchownym; iż uratowanie żałobniczki w pewnym stopniu uratuje także jego. - Co dokładnie „przerabiałaś”? – nie uśmiechał się. Postawa Antona nie wskazywała na chęć wyperswadowania decyzji o zrezygnowaniu ze spotkań. Wydawało się jakby kierowała nim zwykła, ludzka ciekawość. Jasne ślepia badawczo wpatrywały się w rozmówczynię nie błądząc po jej buzi z przesadnym zainteresowaniem bądź w próbie dopatrzenia się odpowiedzi zanim zdołałaby wytoczyć się spomiędzy pobladłych warg. – Grupy wsparcia? Rozmowy o dzielonym bólu? – w powietrzu zawisło krótkie wahanie. – Trudności z wewnętrznymi blokadami? - dopiero w tym momencie mięśnie twarzy Kosa uległy „zmiękczeniu”. Był w miejscu w którym znajdowała się Lexy. Chociaż mogłaby zarzucić chłopakowi fałszywą empatię – autentycznie rozumiał trudy położenia w jakim się znalazła.
Nie dawał za wygraną. Jakżeby potrafił? Przecież po to przyszedł do seminarium; aby znaleźć się bliżej cierpiących. Aby wskazywać im drogę i uniemożliwić zapadnięcie w bagno w którym on sam niemalże utonął. Musiał odznaczać się większym zaangażowaniem – nawet od tych którym w teorii powinno bardziej zależeć. Przypatrując się Cottermann nie umiał blokować doznania smutku. Tlił się gdzieś na drugim planie podświadomości w subtelny, jednak dotkliwy sposób.
Chciał powiedzieć więcej, zarzucić gradobiciem znacznie cięższych pytań – powstrzymywał się. Należało obrać nie najszybsze a najskuteczniejsze podejście. I nie chodziło o to, aby teraz-zaraz przekonać kobietę do pozostania – chodziło o zrozumienie.
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jego postawa mąciła jej w głowie, dlatego dłuższą chwilę stała skołowana wpatrując się w niego badawczo. Czego właściwie oczekiwała; lekkiego zawodu z jego strony, czy może aprobaty i krzyżyka na drogę? Nie wyglądał na zaskoczonego, nawet nie próbował jej osądzać w danej chwili i to wydawało się jej takie… dziwne. Ilekroć chciała z czegoś w życiu zrezygnować - z wcześniejszej grupy wsparcia; z leczenia gdy sił już jej brakowało; z miłości, kiedy wierzyła, że nie pożyje zbyt długo - zawsze spotykała się z oporem mniej lub bardziej bliskich jej osób, które próbowały wyperswadować jej te chore myśli, nawet wcześniej nie próbując zrozumieć czym się kierowała podejmując takie, a nie inne decyzje. Wystarczyło tak niewiele, by ją zagiąć i zamiast pobudzenia w niej mechanizmu obronnego prowadzącego do ucieczki sprawił, że wciąż stała w tym samym miejscu wbijając w niego swoje spłoszone spojrzenie. Zabrakło jej słów, dlatego dłuższą chwilę milczała nie zdając sobie sprawy z tego, że odruchowo założyła ręce. Jej ciało zaprogramowane na wcześniejsze próby odcinania się od pomocy próbowało dać do zrozumienia, że i na niego się zamyka swoją postawą. — Jestem zdecydowana. Nie wrócę — poprawiła się słysząc jego uwagę. Pomimo swojego zachowania, przez które chciała mu dać do zrozumienia - wciąż tutaj stoję z czystej grzeczności - wyłapywała każde jego słowo, a jakaś cząstka jej rwała się do odpowiedzi innych, niż te wyuczone. Inne niż te, których trzymała się kurczowo jak tonący brzytwy.
Co dokładnie przerabiałaś? Uśmiechnęła się odrobinę ironicznie. Chwilę jej zajęło zrozumienie, że przecież nie miał bladego pojęcia o niej, a już na pewno nie wiedział o doświadczeniach z grupami wsparcia. Właściwie jedną konkretną grupą, w której znalazła miłość życia i przyjaciół, a teraz na palcach jednej ręki mogła policzyć ile z nich wciąż żyło. NIe chciała się z tego tłumaczyć, bo to zmuszało to przywoływania wspomnień, która tak skutecznie bloko…
Trudności z wewnętrznymi blokadami? Ciche parsknięcie mimowolnie wymsknęło się z jej ust. Próbowała odeprzeć atak i nie miało znaczenia to, że jego seria ciekawskich pytań wcale nie miała na celu zaatakowania jej. Tak się poczuła, jakby ktoś próbował przedrzeć się do prawdy, którą od roku próbowała wyprzeć nawet z własnej podświadomości. Niemożliwe, a jednak w chwilach kiedy przepracowanie żałoby wydawało się jej abstrakcją łudziła się, że tak będzie prościej.
Życie w ciągłym zaprzeczeniu okazało się bardziej męczące niż sądziła. — Grupy wsparcia znam od dzieciństwa, a moje życie to jednak wielka rozmowa o bólu, który każdego dnia domaga się by go czuć — chciała brzmieć obojętnie, jakby to wcale jej nie ruszało, bo tak już wygląda moje życie i tyle. Wbrew jej woli nuta poirytowania wtrąciła się do jej wypowiedzi, jakby chciała się upomnieć, że Cotterman ma już tego serdecznie dość nawet jeśli nie chce się otwarcie przyznać do słabości.
Pozornie banalne pytania potrafiły zaburzyć pewną postawę Cotterman, to tylko potwierdzało, że pod naporem cięższych mogłaby złamać się niczym licha listewka i obawiała się, że nikt nawet nie spróbowałby tego posklejać - bo to nie warte zachodu, jest przecież tyle nowych do wyboru.
— Te grupy niczego nie wnoszą, poradzę sobie sama — dodała jeszcze, choć pierwsze słowa jakie cisnęły się jej na język były zupełnie inne. Smutek, który dostrzegła w jego oczach wręcz prosił się o atak: nie patrz tak na mnie! Drażniła ją litość, współodczuwanie lub jakakolwiek forma empatii, ale to przecież nie powinno nikogo dziwić. Zaburzały one kłamstwo, na podstawie którego próbowała zbudować sobie życie w Seattle: Skoro wszystko jest w porządku i nic się nie stało, czemu tak na mnie patrzycie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Anton nie przepadał za wykorzystywaniem nacisku. A łagodna perswazja lub namowy często i prędko transformowały w brutalny nacisk. Wystarczyło poddać się pasji, wmówić sobie; że wiesz lepiej od stojącej przed Tobą osoby. Cóż, Kosowi wcale nie wydawało się, by „wiedział” cokolwiek o sytuacji blondynki. Znał ogólny zarys sprawiający wrażenie scenariusza bliźniaczego temu, przez który sam przeszedł – gorzej ze szczegółami. Dziewczyna broniła detali prywatnego życia. Choć przychodziła na spotkania grupy nie mówiła zbyt wiele. Słuchała, robiła dziwne grymasu i milczała.
- W takim razie masz znacznie większe doświadczenie ode mnie. – wzruszywszy ramieniem oparł się tyłkiem o krawędź biurka. Dłonie trzymał na blacie. Wydawał się stabilną, monumentalną, człowieczą konstrukcją; zdolną do odparcia najzacieklejszej ofensywny. Stworzoną by chronić, ale również miażdżyć. Gdyby chciał. Aczkolwiek nie chciał ani nie planował wchodzenia z kobietą w batalię retoryczną. Zbyt długo walczył; zbyt długo stawiał otwarty opór i wyciągał zagubione w ciemności „owieczki”. Był tym zmęczony. Co nie znaczy, iż gotowy do natychmiastowej kapitulacji. – Nie usiłowałem Cię zdenerwować. – dostrzegał je – maleńkie, ukruszone fragmenty postawionej mu przed nosem fasady. Sieć pęknięć w którą panna Cotterman starała się zakląć własne serce. – Ale nie zgadzam się. Taka grupa uratowała mi życie. – przez moment zdawał się odlatywać w zamglone wspomnienia, zatapiać w nieistniejące kadry. Ostatecznie, błękitne tęczówki poruszyły się zaświadczając o nieustającej uwadze. – I zdaje sobie sprawę z tego, że każdy jeden przypadek różni się od kolejnego; nie próbuję wrzucać Cię do worka z szeroko pojętą „resztą”. Staram się przekazać... – zaplątany w poszukiwaniach meritum, na parę sekund zamilkł; a spojrzenie jasnych ślepi pomknęło w stronę okna. Poszarzałe, wieczorne niebo nie zachęcało do wyjścia. Aczkolwiek nie mając dokąd pójść – John odnajdywał w duszy wielce niepokojący kaprys wyrwania się ze stagnacji i ucieczki przed dwuznacznością osobistych okoliczności. Moment tkwił w pogłębionej zadumie, koniec końców gładko wracając do urwanej wypowiedzi. Jakby nigdy nie doszło do owej pauzy.
Kontakt może pomóc albo mocno zaszkodzić. Ci z którymi rozmawiasz tutaj......a raczej których słuchasz i zapewne uważasz za naiwniaków....to ludzie pojmujący ten rodzaj cierpienia. Przychodzą tu zamierzając przepracować swoje straty; ale i zarazem pomóc bliźniemu w potrzebie. – wykrzywił wargi, gdy dotarło do niego; iż w naturalny sposób przeszedł w ton klasycznego duchownego. Cytującego podpunkty dekalogu, niosącego groźby wiecznego potępienia na kontrastowo miłej dla ucha harmonii.
Chyba się pogrążam. Jestem dziś nieswój. – dłonią przesunąwszy po twarzy, zerknął na Lexy przepraszająco. – Zależy mi, żebyś została; ale nie wiem co powiedzieć. Mam pustkę w głowie. – był gdzie indziej. Nieprzygotowany na ostrą, ideologiczną debatę. – Czy jest coś, co mogłoby Cię przekonać...?
  • The heat and the sickliest sweet smelling sheets
    That cling to the backs of my knees and my feet
    Well I'm drowning in time to a desperate beat
    And I thank you for bringing me here

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zwęziła nieco brwi słysząc jego odpowiedź - tak zaskoczyła ją, bo nawet jeśli słyszała jego słowa rzucone na pierwszy ogień, gdy mówił o swoich doświadczeniach i tak uważała, że to taka śpiewka, która miała ich poruszyć do zwierzenia się. Autentyczna śpiewka, bo przecież miała świadomość, że to są jego doświadczenia, ale dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że są równie bolesne. Ukuło ją chyba poczucie winy, którego zapewne nawet nie dostrzegł, a nawet jeśli i tak nie mógł wiedzieć skąd się ono wzięło. Ona wiedziała, czuła je, a przez to jeszcze bardziej się denerwowała. Sekundy spędzone pod jego bacznym spojrzeniem dłużyły się, dopiero gdy zabrakło jej powietrza dostrzegła upływający czas i ten moment, w którym powinna złapać oddech. Ciało wyrywało się już na zewnątrz, ale ona wciąż stała w środku, bo jakaś siła wyższa zmuszała ją do wbijania stóp w podłogę i kontynuowania rozmowy, nawet jeśli z jej strony nie padało zbyt wiele słów. — Poszczęściło ci się — przyznała, mając na myśli ocalone życie. Czy to było złośliwe? Może. Czy to było celowe? zdecydowanie nie. Coś przez nią przemawiało; co? Chyba najzwyklejsza zazdrość. Życie uciekało jej przez palce przy akompaniamencie żalu i smutku, a ona nie potrafiła tego zmienić. To samo życie, o które kiedyś tak zaciekle walczyła jako nastolatka okupująca szpitalne łóżka. To samo, które obiecała przeżyć jak najlepiej, gdy jej miłość była już na łożu śmierci. Czemu więc go nie poznaje? Czemu jest jakieś inne… puste, pozbawione tej cząstki niej, która rwała się do czerpania z niego garściami, gdy wygrała walkę z rakiem. — Przepraszam, nie chciałam być niemiła — dodała przerywając chwilę ciszy jaka zapanowała między nimi. — Prawda jest jednak taka, że nieliczni mają to szczęście — do przepracowania problemu w grupie, czy ocalenia życia? Dobre pytanie. Cotterman nie zdawała sobie sprawy z tego, że wszystko kalkuluje nie przez pryzmat własnych doświadczeń, ale tych należących do Theo, będącego już po drugiej stronie tego świata. Prawda jest jednak taka, że nie mogła w pełni zrozumieć p/jego położenia, bo nigdy się w nim nie znalazła i kierowała się zaledwie złudzeniami uparcie twierdząc, że to ona wie lepiej bo doświadczyła straty. Bzdura! Kolejne kłamstwo, w które szczerze wierzyła jak wtedy, gdy zapewniła siebie, że wszystko jest w porządku i wyparła śmierć ukochanego. Z tym walczył jej psychiatra i choć dopuściła prawdę do siebie nie potrafiła się z nią pogodzić. Żałoba odciskała na niej bolesne piętno i dopiero teraz docierało do niej, że nie tylko na niej… na nich też, ale nawet w chwili, gdy cząstka niej chciała się na to otworzyć - ciało dawało inne sygnały. Mocniej zacisnęła dłonie na swoich bokach, jeszcze bardziej zamykając się na taką opcję i manifestując to złożonymi rękoma, które lada moment miały zmiażdżyć jej żebra.
Chyba się pogrążam.
Pokiwała głową z zaprzeczeniem. — To nie twoja wina — swojej też tu nie widziała, więc gdzie ona właściwie leży? Gdzieś pomiędzy nimi? Czy może żonglowali nią wzajemnie między sobą? Może tutaj nie było winnych, a jedynie ofiary, które na swój sposób próbowały nie dać się pogrzebać żałobie. — Ja po prostu tu nie pasuję — przyznała cicho rozluźniając swoje ręce i rozkładając je bezradnie.
Zależy mi… i chyba w tym właśnie problem. Jej nie zależało, a na pewno nie w tym stopniu co jemu. — Wiesz na czym mi teraz zależy? Na dobrym pączku — zmieniła temat chcąc dać mu do zrozumienia, że raczej jej nie przekona, choć równie dobrze mogło to zostać odebrane inaczej (czyt. błędnie): jak kupisz mi pączka, to pogadamy.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „St. Anne Catholic Church”