WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & florian
Obrazek

Biedny martwy - kwiat! kiedy zapomniałeś, że jesteś kwiatem?
kiedy spojrzałeś na siebie stwierdzając, że jesteś bezsilną brudną
starą lokomotywą? upiorem lokomotywy? widmem i cieniem
niegdyś potężnej szalonej amerykańskiej lokomotywy?
Wolne wszystko było, kręciło mu się w głowie bardzo i było bardzo niedobrze, i z trudem nie zwymiotował znowu, po raz kolejny, z trudem nie przewrócił się na tę brudną, sklepową podłogę, wszystko z trudem przychodziło. W gardle wielka gula utrudniała oddychanie, huczało w uszach i było tak bardzo słabo, kiedy ten szpadel wreszcie wysuwał się z ręki, kiedy spojrzenie wbijało się tępo w mężczyznę, który chwilę temu odprowadzał starszą kobietę od kasy do wyjścia, bo miał przerwę. Przerwę tylko, tak? Przerwę, nie żaden koniec, ale Cosmo chyba za pusty już był, żeby myśleć o tym wszystkim, bo im więcej analizy przewijało się w tej dudniącej przerażeniem głowie, tym słabiej było faktycznie, tym bardziej był bezużyteczny, nogi uginały się mocniej. I Key tak blisko był, mówił coś, żyje, żyje, nie żyje, nie wiedział, czy to ważne? I tak patrzył, z wargami rozchylonymi głupio, z oczami piekącymi zupełnie od niemrugania, ze sztywnymi kończynami i płytkim oddechem, biernie tylko uczestnicząc w tym wszystkim, nie potrafiąc chyba objąć całej tej sytuacji umysłem. I Key, Key tu był gdzieś ciągle, ale teraz w kadrze była ta krew tylko, skąd krew? Nie wiedział, ale krew i ciało, łopata, oni dwaj zamknięci tutaj na cztery spusty, zalążek paniki.
To zabawne całkiem, kiedy intensywnie wałkowana w tych płytkich snach na jawie wizja nagle stawała się zupełnie realna, wychodząc naprzeciw, zostawiając fizyczne znamiona swojej obecności. I naprawdę zabawne, kiedy te dwa światy, z których jeden wydawał się bardziej niemożliwy od drugiego, przenikały się nagle, bez ostrzeżenia, odbierając zupełnie te resztki rozumu, które z trudem nie odpadły jeszcze od umysłu. I Cosmo czuł się tak, jakby nie miał ciała, jakby ktoś wreszcie zdarł z niego tę suchą powłokę, i wrosnąć pozwolił - w regał, w ścianę, wcisnąć się jak przestraszone dziecko w kąt izby, kiedy ojciec znowu był tak bardzo pijany, krzyczał na mamę i pchał ją na materac łóżka. Bo zniknąć wtedy było najłatwiej, bo oczami był zawsze, ale głosem nigdy, bo wpatrywać się mógł ciągle, dopóki Dede nie podszedł i nie zakrył mu oczu, nie odciągnął na bok, nie przysłonił widoku, nie zrobił czegoś. Bo Cosmo nigdy nie był dobry, jeśli chodziło o robienie rzeczy, bo Cosmo był tępy raczej i gapił się stale jak sroka w gnat, i albo mówił za dużo, albo zbyt ostro milczał, podczas gdy powinien się odezwać. Ale najczęściej, naprawdę najczęściej, kiedy sprawa była już zupełnie przegrana, po odcinał się i wyłączał, wycofywał.
Więc nie było go - więc był widmem tylko, więc porzucił swojego ostatniego przyjaciela na pastwę losu, w środku Nevady, z krwią na rękach i dziurą w duszy, więc słabo i
w
o
l
n
o
musiało bić to serce, gdy nogi wrastały w podłogę i zapuszczały korzenie, i wolne takie musiały być te reakcje kolejne, i wolne odwrócenie głowy w stronę tylnych drzwi, i wolne… wolne wszystko, wolne. Sylwetki rozmazane, wyraźniejsze potem, a później jeszcze rozmazane znowu - jakby na nieskromne życzenie umysłu, żeby cofnąć, proszę, tylko cofnąć.
I do tej pory w zimnych snach, pomiędzy splątanymi z Keyem kończynami, za wiążącym gardło, chrapliwym oddechem, pod brudną skórą lepką zupełnie od obcych palców, pod opuszczonymi do połowy powiekami, objawiał mu się chyba ten słynny wizyjny anioł, o którym pisano tak dużo w długich wersach. Ale jego anioł nie był z Idaho i nie miał wcale jasnych włosów ani błękitnych oczu, i nikt nie napisał o nim nigdy wiersza - choć powinien, i anioł nie wiedział, że jest aniołem, bo nikt nigdy nie cisnął w niego tym słowem, bo być może przytłoczyłoby go zbyt mocno, wbijając się boleśnie między żebra. Bo dobry był ten jego anioł i włosy kręciły mu się czasem tak mocno, a kiedy były mokre, to zostawiały na czole krople wody, które skapywały czasem na nos. Za rzadko się uśmiechał ten anioł, ale gdy przychodził do niego i stawał nad nim, taki piękny i ciepły, i wyciągał do niego dłoń, to Cosmo chwytał ją zawsze i całował jej wierzch delikatnie, żeby swojego anioła nie skrzywdzić, żeby nie zranić. I gładka była dłoń tego anioła, miękka taka, bezpieczna, gdy układała się na tym brzydkim policzku, i ocierała z niego jego pojedynczą, żałosną łzę, bo anioł był dobry, bo dobrzy byli zawsze aniołowie, i nosili takie lniane, dopasowane koszule, i paski do spodni, do których sięgały czasem grzeszne palce, choć nie wolno, bo nie wolno było tak plugawić anioła. I Key oddychał obok tak płytko wtedy, pod tamtym kocem, z głową wspartą na jego udzie, podczas gdy Cosmo opierał się o kontener i patrzył tylko w oczy swojego anioła, i marzył tak gorąco o tym, żeby był prawdziwy jednak, żeby nie był tylko piekącą tęsknotą, bolesnym wspomnieniem, które siekało go na kawałki. I marzył, żeby ten anioł nie musiał odchodzić nigdy, żeby został z nim tutaj, w tym budnym zaułku, żeby pozwolił jeszcze raz tylko złapać się za rękę, na chwilę, na moment, nawet jeśli nie chciał patrzeć, nawet jeśli się brzydził - ale nie można było wymagać takich rzeczy od aniołów, bo anioły miały ręce pełne roboty, bo jeden anioł mógł mieć wielu takich Cosmo pod swoimi skrzydłami, ale Cosmo już zawsze będzie mieć tego jednego anioła.
I ciężkie to było teraz, kiedy anioł przychodził za dnia bez ostrzeżenia, kiedy przychodził z człowiekiem, który uważał go za śmiecia, i kiedy nie patrzył nawet, nie widział, bo Cosmo był przecież ukryty, Cosmo był przecież wtopiony w regał, wtopiony w ścianę. I teraz to anioł był tylko fizyczny, ale Cosmo nie wcale, teraz anioł podejmował szereg tak ważnych decyzji i anioł miał chyba wszystko pod kontrolą, ale Cosmo nie wiedział, niczego nie wiedział. Czy ufać aniołom, które grożą bronią skrępowanym własnoręcznie staruszkom?
I przez dłuższą chwilę wciskał się mocniej w tę ścianę, i mocniej, także rozbita z tyłu głowa zabolała mocniej, jakby przychodząc z pomocą - bo jesteś, bo stoisz tu, oddychasz tu, Cosmo, czyli anioła tak naprawdę być nie może. Czy anioł się zepsuł, bo Cosmo był tak zły? Anioły się wcale nie psuły przecież, anioły coraz lepsze były, ale on nie wiedział teraz i nie miał pojęcia zupełnie czy to naprawdę jego anioł ciągle, czy tylko człowiek, który przyjął na twarz jego maskę, i palce zaciskały się tak mocno na rękawie Keya, bo Key był też, i Key był obok; bo Key był obok zawsze, nawet wtedy, kiedy anioł już znikał, kiedy anioł był już zajęty kimś innym. I Cosmo nie słuchał wcale tych słów, bo nie pasowały do ust jego anioła, więc patrzył tylko, cholerny gamoń, patrzył tylko, i nic nie mówił, i nic nie robił, bo przecież nie miał już mocy w rękach, bo za dużo siły zabierały próby zatrzymania tu tego anioła siłą woli, żeby nie odchodził już nigdzie, nie zostawiał.
I wszystko długo było rozmyte takie, bardzo mu było słabo, i Key ciągnął go tylko za ramię - a może tak tylko mu się zdawało, może to on ciągnął, bo chciał być tak blisko już tego swojego anioła i tak daleko jednocześnie od tego miejsca, w którym jego anioł musiał wyłowić go znów z grzechu. Miękkie fotele miało to auto z tyłu - miękkie, oddech też miękki, miękki uścisk na nadgarstku Keya, bo bał się chyba, że odpływa albo umiera, bo to wszystko było takie dzikie i dziwne, i rozmyte, bo przed oczami świat skakał, i droga wiła się przed maską niebezpiecznie, i Cosmo nie mógł wcale na to patrzeć, i osunąć się musiał na te kolana Khayyama, i przez moment chciał mówić, że widzi swojego anioła, ale anioł jego wcale nie widzi, anioł na niego wcale nie patrzy, co robić, Key, co robić? Ale przecież gardło było nadal tak ciasno sklejone, przecież oddech drżał okrutnie, przecież wciąż się wciskał - ale nie w ścianę teraz, tylko w tapicerkę i w uda Keya, i na moment zapomniał o tym, że to anioł tam siedzi, za kierownicą, i szereg złych myśli pojawił się w głowie, bo znowu ktoś ich gdzieś ciągnął, i oni znowu nie mieli zupełnie kontroli, niech to się już skończy.
I skończyło - na wąskim parkingu przydrożnego motelu, który w świadomości Cosmo zupełnie nie istniał, nie było go. Były jakieś chwiejne kroki - jak wyszli z tego auta? - były palce uparcie uczepione koszuli Keya, był wzrok wbity profilaktycznie w ziemię, bo nagle patrzenie było takie niebezpieczne, straszne takie było, bo myśli chyba chciały przywrócić wszystko do porządku, bo umysł chciał wszystko poukładać, ale on nie był na to gotowy wcale - czy anioł był, czy go nie było i jak znieść to, jeśli go nie było? Bo anioł miał imię i imię anioła układało się teraz niewinnie i miękko na cudzych, piękniejszych ustach, więc bardziej niż pewne musiało być to, że anioła wcale tutaj nie było - była tylko wizja, tylko płytka wizja, tylko dłoń, która nie chciała już ścierać łez z policzka.
Potem były wnętrza jakieś i jakieś podłogi, był straszny moment, gdy palce zsunęły się z rękawa koszulki przyjaciela i krótkie ukłucie nadchodzącej paniki zapukało w klatkę piersiową. Jakiś strach w spojrzeniu, podnoszącym się w końcu na twarz odchodzącego Keya i Cosmo nie chciał wcale, żeby Key odchodził, nie z Ashtonem, i nie chciał wcale, żeby zostawiał go samego. Samego, kurwa, jak straszna to była myśl, teraz zwłaszcza, gdy słowa nie układały się nadal w żadne sensowne zdania i Cosmo nie wiedział tak naprawdę, gdzie jest, i co tu robi, bo wyłączony był taki, nieobecny, nieprzytomny. I umiał tylko stać, i powłóczyć ledwo nogami, gdy inna jakaś ręka poprowadziła go w końcu, a on poszedł - bo nie zostało nic innego, iść tylko i niech się dzieje już cokolwiek, wszystko, bo może to miał być już koniec.
I nie patrzył nadal, nie patrzył wcale, nie patrzył, bo bał się, bo ten zapach tak blisko teraz kojarzył mu się zbyt wyraźnie, zbyt mocno, bo sposób, w jaki podeszwy butów uderzały o skrzypiącą gdzieniegdzie podłogę odcisnął się w pamięci już zbyt wyraźnie. I niemożliwe to było wszystko, choć coraz bardziej zniżało się do niego, coraz mocniej nachylało nad karkiem, coraz bliżej… bliżej były te niebezpieczne myśli, odsuwane tak mocno - że mógł tu być; nie - że musiał, że to pewne już, że to on jest, Florian. Flo. Lori. Boże.
Gęste powietrze. Bardzo gęste, błękitne tapety kłujące w oczy. Kręciło się w głowie bardzo, kiedy wchodził do środka - wchodzili - więc musiał podeprzeć się o pierwszy lepszy obiekt: stolik jakiś, biurko? Nie wiedział, nieważne. To tylko chwila, ułamki sekundy, bo gdzieś w tym wszystkim był też jego anioł, na którego nadal bał się patrzeć. A potem ruszył ostrożnie dalej, może żeby zrobić miejsce temu aniołowi, a może żeby być dalej - bo teraz był brudny i brzydki, i cuchnął, i lepił się strasznie, i znowu najbardziej w świecie chciał wymiotować. Więc ta droga do łazienki była intuicyjna całkiem, więc palce pospiesznie szukały tego włącznika i wsuwał się za drzwi równie szybko, i równie szybko przekręcał ten zamek, i wreszcie mógł oddech wziąć, mógł oddychać. Wzrok podniósł się ostrożnie ku górze i uderzył w lustro, w odbicie. Nadal kręciło się w głowie, więc dobrze, że te drzwi nadal były za plecami, że mógł się teraz o nie oprzeć, kiedy powieki mrugały pospiesznie, żeby powstrzymać jakoś łzy, wszystko powstrzymać.
Bo brzydki był teraz, paskudny, okropny, obrzydliwy, strasznie, przerażająco, wszystko było tak złe. Bo ziemia była wszędzie i brud - na twarzy i na odsłoniętej przez koszulkę szyi, i na przedramionach, i zbierał się też na tym nasączonym, ropnym strupie, przykrywającym ramię. Bo brudny był i brudny się czuł, zużyty do reszty, bo kość policzkowa była nabrzmiała i fioletowa, bo pod nosem i na brodzie ostały się jeszcze resztki krwawego strupa. Bo na policzkach było widać palce Craiga, i pewnie było je widać też pod bielizną, i szeroki, brzydki siniak rozlewał się na obojczyku, bo pełno mniejszych, równie brzydkich, ktoś jakby rozsypał po przedramionach. Przedramionach, które były paskudne, straszne, które były poszarpane i pokłute igłami, na których zbyt często rozdrapywał strupy, żeby na pewno nie było już blizn. Włosy były tłuste i puste spojrzenie, i skóra taka brzydka, splamiona krwią koszulka i spodnie, pasek zapięty na dorobioną dziurkę, tak luźny już przecież, że te wysokie spodnie i tak opadały na biodra. I to nie było wcale trudne - sam ręką spłynął wzdłuż podburza, żeby sprawdzić - sięgnąć tam, wcisnąć palce pod bieliznę, nie było wcale, bo ten pasek nic nie dawał, spodnie nie dawały, takie łatwe to było, jego wina znowu.
Więc nie wiedział nawet, kiedy te łzy zaczęły lecieć mimo wszystko, bo takie żałosne to było i on był taki żałosny, paskudny, a jeśli tam naprawdę był Florian, i naprawdę musiał go takiego oglądać, to czy nie lepiej by było zniknąć po prostu i nigdy nie wychodzić? Brudne od ziemi palce musiały zostawić ślady na klamkach łazienkowych szafek, ale przecież w środku było pusto, niczego nie było. Ostrego niczego, żadnych zagubionych leków, niczego. Na haczyku przy lustrze zaczepione były szare ręczniki i białe szlafroki, i w szlafrokach były paski, ale tych pasków nie było na czym zawiesić, bo z sufitu błyskała na niego zbyt jasna jarzeniówka, nie dało się przewiesić. Żałosne. Żałosny, obrzydliwy, brzydki, tak bardzo źle. Był jeszcze ten prysznic w kącie pomieszczenia. A jakby tak pod nim…?
Boże, jak straszne to było, jak głupie, jak złe, te myśli wszystkie znowu, te łzy na policzkach, wszystko to, trzęsące się ręce, tłumiony szloch, bo cicho wszystko, cicho. I te drżące palce zacisnęły się w końcu na krawędzi koszulki, pociągnęły ku górze, i stęknął głucho, bo zabolało. I potem znowu spojrzał w lustro, i jeszcze bardziej zabolało, bo cały był sinozielony, a gdy palcem przesuwał wzdłuż żeber z jednej strony, to nie mógł wyczuć wcale kości, tylko ból - i bolało bardziej to, nic w dół, w dół znowu nic nie poszło. Tak dawno nie było tego lustra, tak dawno dłonie nie badały zagłębień na ciele, tak dawno nie zsuwał spodni, żeby rozmazanym przez łzy wzrokiem wbijać się nienawistnie w to każde zgrubienie, żeby wykrzywiać ostro usta. Niewarte nic, zupełnie niewarte.
Stopy w końcu ustawione w brodziku, w końcu puszczona woda - za zimna najpierw, więc postał chwilę pod tym lodowatym strumieniem, drżąc lekko i szczękając zębami. A potem przekręcił gwałtownie ten kurek i z deszczownicy poleciał wrzątek, który wzdrygnął ostro ciałem, ale to nic przecież, to nic. Więc stał tak kolejną upartą chwilę i wszystko piekło, i widział jak brudna woda ścieka do odpływu, i miał poczucie, że lepiej by było, gdyby on też mógł tak spłynąć po prostu, i zniknąć tam - bo Florian był obok, Florianbyłobok, ale wszystko było przecież nie w porządku. Florian był obok, ale jemu na myśl o tym wcale nie było tak ciepło, jak wtedy gdy przychodził do niego w tych heroinowych majakach. Było zimno, choć stał pod strumieniem gorącej wody, która mieszała się ze łzami i chociaż nacierał się tak mocno tym bezzapachowym, motelowym mydłem, które stało pod ręką, i stał tak, i tarł, a mimo tego, że ta woda spływająca już dawno przestała być brudna, on wciąż czuł się lepki, wciąż taki nieczysty. Aż w końcu dotarło do niego, że nie zmyje - nie dało się zmyć tego wszystkiego, nie dało się zedrzeć, zdrapać, wyskrobać, nie dało się usunąć, bo były siniaki, bo skóra pamiętała, jak ściskały ją tamte paskudne palce, bo w ustach znowu odezwał się ten paskudny posmak po wymiotach, gdy uciekali od Deana.
I musiał wreszcie zakręcić tę wodę, i sięgnąć po ręcznik, i znowu trzeć nim tak mocno, bardzo mocno, żeby obite ciało czuło dobrze, że trzeba się tego wszystkiego pozbyć. I potem krótkie wymioty samą żółcią nad klozetową muszlą, potem dokładne umycie zębów tą oferowaną przez noclegownię jednorazową szczoteczką i mini-tubką pseudoekologicznej pasty. Całą zużył, żeby wyszorować wnętrze policzków, wyszorować język, wszystko wyszorować, a resztę połknąć - niech wyparzy też gardło albo wyżre je lepiej, żeby spuchło tak, że on nie będzie już w stanie oddychać. I potem został znowu sam na sam z tych zaróżowionym teraz sztucznie od gorącej wody ciałem, z oceniającym surowo z lustra odbiciem, i wciągał na ramiona ten wyciągnięty szlafrok o nieprzyjemnej fakturze, i zawiązywał go mocno, najmocniej jak umiał. I jeszcze przez moment łzy leciały z oczu - krótką chwilę, bo trzeba było wyjść, a tam był Florian. Florian tam był, boże. Był czy go nie było?
Wyszedł może. Może odprowadził go tu, zamknął za nim drzwi. Wcześniej zostawił na łóżku kartkę z jakąś krótką wiadomością. Nie ma za co może. Może nie pisz. Nie było - to nagle wydało się tak oczywiste. Bo nie mogło go być, bo musiał wracać - bo może naprawdę był aniołem, bo może to nie ten chory z wyczerpania umysł, bo może to prawda jednak, może na moment przyszedł, może złapał go za rękę, a teraz musiał znikać, musiał wracać. Do Oscara, bo Oscar dbał i Oscar chciał czegoś więcej niż seksu. Bo Florian miał tak dużo do zaoferowania i Oscar widocznie też miał dużo - widocznie tak. Bo Florian był dobry, więc znalazł go, więc zaprowadził tu, więc zostawił pewnie jakieś dwa dolce na śniadanie. Więc może teraz on niepotrzebnie się bał, może ten oddech grzązł w płucach niepotrzebnie. Bo nikogo nie było przecież.
Znowu był sam.
I z tą myślą te palce wciąż niepewne przekręciły w końcu ten zamek, nacisnęły klamkę, pchnęły drzwi. Lekko najpierw, żeby ledwo wyjrzeć, a potem mocniej. Mocniej i zamarł, i gula znowu podeszła do gardła. Bo był.
Absolutnie żywy, absolutnie prawdziwy.
B y ł .
Ostatnio zmieniony 2020-11-07, 22:50 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W motelowym pokoju śmierdziało stęchlizną i ten mdły zapach drapiący w nozdrza zbyt dosadnie kojarzył się z tamtym weekendem. Z tym klubem, z ręką Cosmo na jego udzie, z tą propozycją pójdziemy do łazienki, a on zaprzeczył wtedy. Wiec był nocny samolot do Denver i ta po cichu kupiona kokaina, i nawet jakaś dziewczyna była później - nie pamiętał jej imiona nawet. Bo Cosmo, Cosmo, Cosmo. Jego dłonie na nagim ciele i te usta rozchylające się chętnie. Jeszcze raz, tylko mocniej. Przestrasz ją. Mów do mnie. Coś brzydkiego. A przecież najpierw mówili sobie wiersze. I że miał piękne oczy.
Przydrożne motele napawały więc obrzydzeniem jakimś - mdłości. To dlatego? To przez ten zapach, przez kurz, przez stęchliznę, przez to jak obleśne było te pomieszczenie. A może wcale nie, może to tylko jakieś nieistotne elementy scenografii były teraz, jak krzesło w kącie stojące i gruba kapa na materacu. To coś większego, te mdłości. Coś większego. Żołądek zawsze reagował pierwszy na lęk, na stres, na rozgoryczenie. Wymiotował często, kiedy tylko gorzej się robiło, tak jakby jego organizm chciał oczyszczać się z tego balastu. Balastu jedzenia. Bo może wtedy jego ciało chciało umierać. Teraz chciało umierać, bo bolała głowa, mięśnie, nogi, kości, włosy nawet bolały, nawet język, nawet rzęsy. Chciał być oparciem dla Cosmo, a nie potrafił - nie potrafił być tym wspierającym ramieniem nigdy, chociaż przecież tak pragnął pomóc i myślał chyba, że kiedy już go znajdzie, to ten krok na szczyt go zaprowadzi, a potem już tylko z górki. A nie było, wcale nie było, teraz ktoś jeszcze głaz jakiś zarzucił mu na barki. Wnoś.
Fala szoku go zalała, kiedy zobaczył go na tym zapleczu. Małego takiego, osłabionego. Brudnego. Tylko zewnętrznie tak, tak przyziemnie brudnego, ten brud zmyć można było, tak? Jego anioła umyć, aniołka jego. Promyka. Można było patrzeć jak ledwo utrzymuje się na nogach, więc Florian chciał go złapać, ale on podparł się blatu, a on stchórzył. Za mocno, za szybko. Jego promyk słońca, jasny taki i ciepły, taki roześmiany i wygadany, z tą twarzą piękną, która wykrzywiała się tak zabawnie, kiedy mówił, że głupi jest taki, naprawdę i że tęskniłem, padalcu. On teraz tęsknił, nigdy tak nie tęsknił. Za promykiem właśnie, za jego głosem, za skórą, za rytmem serca, za rytmem oddechu. Jasny, ciepły. Szedł do łazienki. Znikał, zapadał się. Promyk gasł tak gwałtownie, nagle, on nawet nie zauważył. A może zauważać nie chciał. Bo chuda twarz, chude nogi, bo siniaki brunatne wręcz, bo oczy takie puste. Jego kochany, najważniejszy, jego skarb i jego miłość, która lubiła te kaszki bananowe, które zalewało się wodą z czajnika, słodkie czerwone wino, Ginsberga i Marksa, blanty skręcane na kolanie, colę zero pitą przez słomkę z butelki, kolorowe koszule i duże bluzy. Duże bluzy, pod którymi można było ukryć wystające żebra.
Możesz nie pisać do mnie więcej?
Zamknięte drzwi, Florian siedzący na łóżku tak bezczynnie tak głupio. Zmęczony, zły, z zaszklonymi oczami i obgryzionymi paznokciami. Z kurtką i koszulką brudną od krwi, więc w końcu musiał zsunąć z siebie chociaż tę pierwszą warstwę, rzucić na ten obrzydliwy fotel i uklęknąć przy podróżnej torbie. Ubrania dla Cosmo - pasiak z dyskontu. Płakać chciał. I płakał. Naprawdę płakał, choć przecież próbował się powstrzymywać, chociaż trzymał łzy w sobie, że był pewien, iż topi się od środka, że ta słona woda każdą komorę ciała wypełnia. Płakał. I nawet nic nie krzyczało w nim, że ma przestać, uspokoić się, nie mazać. Bo nie był silny wcale, słaby był. Roztrzęsiony i smutny, więc przytulał twarz do tego pasiastego swetra i łkał głośniej, bo ta woda lecąca z prysznica w pomieszczeniu obok mogła go zagłuszyć teraz tak idealnie. Tchu mu brakowało, bolała już głowa i bolało gardło. Więc płakał, ciało zanosiło się drgawkami teraz, kiedy klęczał na tej okropnej wykładzinie, i mocniej palce zaciskał na materiale, a on mocniej przeciekał łzami, pewnie śliną też. Da mu swoją bluzę, nieważne. Cieplej mu będzie. Cieplej. Jak w tej wannie, jak w jego ramionach. Nie zrobiłeś niczego złego, kocham cię, wyjdź za mnie - mogłeś za mnie wyjść wtedy już, Cosmo. W tamtych tygodniach, kiedy mieszkaliśmy razem i byliśmy tak blisko. Zabrałbym cię gdzieś - do LA? Do Nowego Jorku. Albo do Europy - do Pragi, spodobałoby ci się w Pradze. Kupiłbym ci pierścionek i obrączkę w pierwszym lepszym sklepie na poboczu, podpisał papiery, już tam z tobą został. Kupiłbym nam mieszkanie w kamienicy, z jedną sypialnią tylko, ale z wielkimi oknami i pięknym widokiem. Zmieniłbym numer, zmieniłbym nazwisko. Ona nigdy by nie zadzwoniła. Opowiedziałabym ci o Londynie, a ty byś mi wybaczył. I byłby Bajzel i Gatsby, i chodzilibyśmy na spacery nocą po starym mieście, wypijalibyśmy wino na tych wernisażach, I tak bym cię kochał, codziennie coraz bardziej. Dzieci byśmy mieli, cholera, życie całe, kłócilibyśmy się tylko o głupoty. Trzeba było wtedy wyjechać, wtedy to zrobić. Znaleźlibyśmy terapeutę, psychiatrę, pilnowałbym żebyś jadł i żebyś nigdy nie dotykał narkotyków już. Pilnowałbym, żebyś leki brał co rano, bo te twoje myśli i ten smutek to tylko choroba, taka jak zapalenie płuc. I teraz siedziałbyś w jakiejś kawiarni, z pięcioma książkami, które kupiłeś w jakimś antykwariacie, bo akurat przechodziłeś, z Gatsbym w nogach, zamówiłbyś herbatę z imbirem i czekał aż skończę pracę. Jednego siniaka byś miał - potknąłeś się na schodach. Czyste ubrania, większość uszytą przeze mnie, uśmiech na tej zarumienionej twarzy, wszystko czego byś zapragnął. Mnie.
A masz cierpienie tylko i ból taki głupi. A ja płaczę na tej podłodze, bo za późno już jest. Już nie naprawię. Nie umiem naprawiać. Więc tylko wytrę te łzy teraz, wyciągnę ci z torby moją bluzę, resztę ubrań, wyprostuję się, a ty wyjdziesz z tej łazienki w szlafroku. Taki piękny dalej, choć słaby. I będziesz na mnie patrzył, a ja na ciebie i nie będziemy wiedzieli, co powiedzieć, będę mógł tylko wskazać głową te ubrania, usiąść znowu na łóżku.

- Ch-chcesz herbaty? Jest...czajnik chyba i - i co? nic. Niczego już nie ma. - Musisz się przespać. Tyle, ile będziesz potrzebował. A jutro pojedziemy do domu. Devon się martwi, ale pisałem mu...napisze mu, że wszystko dobrze, w porządku? Że będziesz niedługo..

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Piękne miał oczy przecież. Przecież Cosmo doskonale pamiętał. Zielone, z dużymi źrenicami, ciemnymi rzęsami, gęstymi brwiami pod czołem. I te oczy wbijały się teraz w niego zbolałym spojrzeniem, zaczerwienione odrobinę (przez niego, na pewno przez niego), ale chyba takie właśnie je zapamiętał, prawda? Bo psuł go tak bardzo i mocno, bo odzierał ze skóry ze słowami pełnymi miłości na ustach, bo rozdrapywał jakieś stare rany, bo wszystko czynił trudniejszym, bo o tyle łatwiej było powiedzieć, że za bardzo się stara i nie wyjaśniać już, i zawisnął w tym bólu, i nie powiedzieć wcale, że to cudowne, że nikt się nigdy tak nie starał, że i nie poprosić, że potrzebuje tylko trochę czasu, że to jego wina wszystko, że teraz jest źle, że rozsypuje się wszystko, że ta miłość przelatuje przez palce, że gubi, że upada, bo on już nie ma rąk, żeby ją trzymać, żeby pilnować, żeby się starać.
I odejść było lepiej, łatwiej z założenia - ale tylko z założenia, bo odejście bolało tak bardzo, bo przekreślało resztki nadziei na to, że może jednak będzie dobrze albo lepiej chociaż, albo mniej źle, albo że już nie będzie gorzej. Odejście miało być definitywne, bo miało być obroną chyba - tak? Bardzo samolubną, egoistyczną do bólu, ale tylko tak umiał istnieć chyba, chyba nie potrafił być tak dobry, jakby sobie tego życzył. Miało być definitywne, ale nie dał rady, bo był za słaby, bo nawet te chwile krótkie, wyprute zupełnie z emocji, kiedy całował tylko i próbował nie myśleć, i palce chwytały za mocno za te ukochane ramiona, były lepsze przecież niż ta głucha pustka. Lepsze, bo przez ułamek sekundy jeszcze mógł poczuć się ważny i to nic, że to tylko to paskudne ciało, to nic, że nie było już wierszy, bo Florian nie chciał już na pewno słuchać tego, jak mówi - to nic, bo udawać i wyobrażać sobie było teraz jedyną bronią, jakąś brzytwą, której chwytał się w panice, żeby nie utonąć.
Ale to nie było dobre przecież. Dla Flo to nie było dobre i dla niego pewnie też, chociaż nie wiedział już - bo wszystko wydawało się równie złe, bo zagięło się jakoś to postrzeganie świata, bo ten binarny podział na czarne i białe zatarł się zupełnie, a on chyba musiał nauczyć się na nowo. Ale to nie miało znaczenia - bo dla Flo nie było dobre, bo Flo miał tyle do oddania, a Cosmo nie doceniał, bo był głupi i rozwydrzony, bo przyzwyczaił się do brania i niezastanawiania się nad rewanżem. Bo może i chciał dać mu wszystko, ale nie potrafił, bo obudził się pewnego dnia i okazało się, że to wszystko gdzieś zniknęło, że siedzi sam, pusty, wypruty, brzydki i żałośnie rozbity. I nie powinno go zdziwić wcale, że Flo chciał iść dalej, bo zasługiwał na to przecież, cholernie zasługiwał, bo przecież każdy, kto go kochał powinien mu doradzać, żeby odpuścił i znalazł kogoś, kto będzie na niego zasługiwał, bo Cosmo nie zasługuje wcale.
A jednak był tu teraz i patrzył wprost na niego tymi pięknymi oczami, w których Fletcher zauroczył się tak bardzo, bo wpatrywały się ciągle tylko w niego, bo pieściły ego tym, że on też mógł je badać tak uważnie, że mógł haczyć o nie spojrzeniem. Teraz nie haczył już nawet - teraz wbijał się w nie po prostu, choć przecież tak długo bał się choćby rzucić okiem; teraz uparcie nie opuszczał wzroku, bo bał się chyba, że gdy go opuści, to rozpłynie się ten anioł i zniknie, a on by nie przeżył, gdyby tylko zniknął, gdyby nie powiedział nic nawet, nie zrobił nic, nie dał żadnego znaku. Więc stał i patrzył, nie mrugając nawet, choć oczy piekły - to nic, wszystko piekło i w głowie kręciło się nadal lekko od zaduchu kabiny prysznicowej - a umysł krzyczał chyba głośno.
Herbaty. Chciał chyba, bo była gorąca i można było trzymać ją długo w buzi, żeby całkiem ją wyparzyć. I nie pamiętał, kiedy ostatnio pił coś ciepłego, i nie pamiętał, kiedy ostatnio pił coś w ogóle, więc chyba chciał, bardzo chciał, i organizm bardzo się domagał po sterczeniu przez pół dnia w tym jadowitym upale, i tych wymiotach co chwilę targających ciałem. Mimo to wszystko jednak pokręcił głową - odruchowo chyba, bezmyślnie, nierozważnie albo wcale nie, bo może z pomyślunkiem, bo może czuł też, że tak jak już dawno przestał zasługiwać na jedzenie, tak równie mocno nieosiągalne powinno stać się też picie. I troska - ale troska już też dawno przecież, bo to takie niesprawiedliwe, kiedy ludzie się troszczyli, a on już wiedział dobrze, że nie ma o co wcale, że marnują tylko siłę i czas. A jutro pojedziemy do domu. I nie mógł już patrzeć, jednak za dużo to było i spojrzenie spłynęło jednak na podłogę, na koniuszki palców u stóp. Do domu. Jak dziecko nieposłuszne chciał go tam odstawić i Devon, to imię krótkie, przez które w klatkę piersiową zakuło gorzkie uczucie zażenowania. Dede. Co Dede teraz o nim myślał? Może Dede nie chciał go już wcale, może nie chciał takiego brata - zepsutego takiego, niedziałającego już wcale, takiego już tylko na śmietnik, bo gdy stoi na półce i się kurzy, to same z nim problemy. I to wcale nie tak, że bez niego byłoby nudno - nie byłoby nudno, dobrze by było, czysto wreszcie, schludnie, wszystko by miało ręce i nogi, byłby porządek. Porządek, a nie nuda, bo to przecież dwie różne rzeczy. Do domu. Wstyd mu było, tak cholernie wstyd, kiedy stał przed nim, kiedy słuchał jak siada, kiedy widział kątem oka, jak wskazuje mu te ubrania. Gula w gardle. Ubrania mu przywiózł, choć ta bluza nie była jego na pewno. Ubrania chciał mu pożyczyć? Nie brzydził się? Bo ten zużyty, szorstki szlafrok wydawał się teraz najbardziej odpowiedni, jedyny słuszny tak naprawdę.
I znowu ta cisza zaległa na długie sekundy, a im dłużej trwała, tym cięższa była myśl o tym, że miałby ją przerwać teraz jakimś koślawym zdaniem, zbitkiem niewyraźnych słów. Ale musiał coś powiedzieć, tak? Musiał. Więc zbierał się długo, więc kilkukrotnie rozchylał usta i zamykał je z powrotem, więc przełykał głośno ślinę, a razem z nią te wszystkie rzeczy, o których chciał mówić, a które wydawały się teraz zupełnie nie pasować do sytuacji. Lecz w końcu wydostało się na zewnątrz to cholernie niewygodne pytanie, poprzedzone jakimś niewyraźnym dźwiękiem, który miał być zaczątkiem pierwszego wyrazu, ale nie wyszło; nie wyszło, więc znowu spróbował, wbijając ten wzrok nieszczęsny nadal w te ubrania na łóżku i opierając się ciężko o ścianę, bo ciężko było tak stać, nawet jeśli palce zaciskały się ciasno na łazienkowej framudze w ramach asekuracji.
- Czemu jes...teś tu? - wypowiedziane głosem zdławionym jak po długim płaczu albo przy rozdzierającym bólu gardła, albo pomiędzy kolejnymi seriami kaszlu. I choć wiedział, że brzmiał tak żałośnie, i okropnie, to teraz, gdy już się odezwał, powrót do tamtej nieznośnej ciszy jawił się przerażającym. - Cz-czemu - kurwa mać - czemu…? - zaciął się zupełnie, bo okazało się, że mówić bez wcześniejszego przygotowania z tym głosem, który łamał się co chwilę, było zbyt trudne, zbyt ciężkie. I tak ciężko się w tym wszystkim oddychało, tak ciężko powstrzymywało gwałtowną potrzebę wylania z siebie całego żalu i łez - dalej się na płacz zbiera? I wiedział, że nie mógł znów ryczeć, i w głowie na dodatek pojawił się nagle zupełnie irracjonalny lęk, że gdyby zaczął, to Florian zaraz by się zdenerwował, i zaczął krzyczeć albo trzasnąłby drzwiami i wyszedł. - Czemu ty mnie nienawidzisz tak? - I nie patrzył nadal, nie patrzył. Kruszył paznokcie na framudze łazienkowych drzwi i szukał pospiesznie zgubionego na moment oddechu, i przygryzał za mocno wewnętrzną stronę policzka, bo nie powinien już mówić, bo nie wolno tak mówić, bo wiedział dobrze, czemu nienawidzi - bo on też nienawidził siebie przecież, bo też miał dosyć. I usiąść chciał chyba, bo ciężko się stało, ale daleko było to krzesło przy biurku, a on bał się, że jeśli odsunie się od tej ściany, to runie po prostu. I łóżko było bliżej wprawdzie, ale na łóżku siedział Flo przecież, a Flo nie chciał już być tak blisko, może brzydził się Flo. Więc stał tylko i nie patrzył nadal, i to było bardzo nie fair, że tak mu powiedział, a przy tym nadal nie patrzył, ale nie umiał, nie był w stanie.
Bo Flo był tutaj przecież i wbijał w niego wzrok.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Stał tam. Pod ścianą, opierając się o nią tak anemicznie, z tymi kościstymi dłońmi o zdartych knykciach wyglądających spod rękawów starego szlafroka.
Stał tam, a Florian miał wciąż łzy w oczach i w nosie i w gardle, i wciąż krzyczeć chciał, i chciał go przytulić chyba, chyba tak. A może nie. Może wcale nie chciał. Bo kochał go - oczywiste, ze go kochał. Chciał pomóc, chciał go znaleźć, zawieźć do domu. Pomóc, bo wiedział przecież, że czasem jest zbyt ciężko, że czasem ktoś pomóc musi, bo sami nie damy rady i Cosmo sam rady nie da teraz, nie było w tym niczego złego, niczego wstydliwego.
Stał tam i tak - Florian kochał. Kochał i cierpiał, i chciał pomagać. Ale zły był chyba też. Bo uciekł, nic nikomu nie powiedział. Bo masę głupstw zrobił, bo tak siebie niszczył - nie wolno zrzucać na chorych ludzi odpowiedzialności za ich chorobę. Nie wolno zrzucać na uzależnionych ludzi odpowiedzialności za ich uzależnienie. Ale na kogo? Na siebie? Był wściekły na samą myśl o tym - że mógł sobie to wmawiać, że Ashton mógł sobie to wmawiać. To moja wina. Nie, to nie twoja wina, nie wolno myśleć tak, nie wolno tak mówić. Nie twoja wina, niczyja wina. Po prostu jest źle. Czasem po prostu JEST źle i niewiele możemy na to poradzić. Czasem po prostu toniemy i czasem trzeba płakać. Czasem trzeba umrzeć trochę, na chwilę tylko.
Stał tam. Razem stali. Mówił - Cosmo mówił, a on milczał. Nie chciał herbaty i nie chciał usiąść, spać może też nie chciał, nawet tych ubrań nie chciał. Nic nie chciał. Jego nie chciał. Ale Flo teraz nie obchodziło wcale to, czy chciał go tu czy nie - miał wrócić do domu, cały i zdrowy i jego zdanie nie mogło się liczyć teraz, bo jego zdanie teraz nie było racjonalne. P O M O C Y potrzebował. I Lori nie oczekiwał niczego w zamian. Żeby się nie stawiał za bardzo, żeby się wyspał.
Czemu tu jesteś?
Nie, Cosmo - czemu TY tu jesteś?
- Przyjechałem po ciebie. Bo...uciekliście i baliśmy się wszyscy, że coś złego wam się stało, krew w łazience była, zwierzęta zostały.
Myśleliśmy, ze nie żyjecie. Przyznał to w końcu przed sobą samym. Myślał, że Cosmo nie żyje. Ale żył. Dziwne to było uczucie, jakby z duchem rozmawiał. I wdzięczy był za te jego istnienie, ale bal się też, bo nadal było kruche, bo teraz żył może, ale zdawał się na granicy być i Florian trząsł się na myśl, ze wyciągając ręce mógłby go zepchnąć z tego krawężnika.
Czemu ty mnie nienawidzisz?
Oczy otworzyły się szerzej, rozchyliły wargi. Wzrok wbity w Cosmo, choć on nie patrzył na niego, ale to nic - nie musiał. To mogło być trudne, a Florian nie chciał żeby było trudniej niż jest nawet. Czemu mnie nienawidzisz? Nienawidzisz. Nie nienawidził. Jak miał nienawidzić? Chciałby nienawidzić, bo wtedy łatwiej by było, bo wtedy odejść byłoby łatwiej i nie cierpiał by wcale. Ale nie nienawidził - kochał. Kochał i bał się, i trząsł się, że coś mu się stało. I słusznie, bo się stało zresztą. Kochał i cierpiał, bo ta miłość trudna była i ciężka, i bolała bardzo, niszczyła go chyba. Wiedział, ze go niszczyła, tak? Że to nie był dobry związek wcale, ze źli dla siebie byli - tylko idiota by tego nie zauważał. Ale co z tego, skoro pragnął tak mocno? Mógłby się rozpaść dla niego przecież, wiele razy by mógł.
- Co ty...Cosmo, co ty mówisz? Nie nienawidzę cię. Wiem, że to dziwne może, bo ostatnio… - przerwał, wzrok spłynął na podłogę, głowa spuszczona i ramiona jakieś zgarbione, bo schować się w nich musiał, bo chciał płakać znowu. - Chcę po prostu żebyś był zdrowy, ok? Chcę żebyś wrócił do domu i pozwolił sobie pomóc. Nie nienawidzę cię, boję się o ciebie...

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

- Nienawidzisz - powtórzył z uporem, odpychając od siebie zupełnie te słowa, puste takie, bez znaczenia zupełnie, które deklamował teraz ten jego ukochany głos. I nie patrzył na niego nadal, zamiast tego wbijając wzrok w krawędź łóżka. - Ale to nic. Możesz nienawidzić. Ja też nienawidzę. Możemy nienawidzić razem. - Albo osobno, jak wolisz. Mnie nienawidzić, to już nie może być prostsze. - Ale ja nie mam siły już, Flo, naprawdę nie mam, wcale, b-bo.. - pierwsze zawahanie, pierwszy urwany oddech. - N-nie mam, wiesz? Nie mam, bo to dla mnie nie był nigdy tylko seks, bo nie… nie wiem czy lubię w ogóle tylko seks, nie lubię chyba, nie znoszę, ale.. Przepraszam, Flo, to jest nieważne całkiem, ja pier… - dolę, ja pierdolę, ale zabrakło oddechu i to spojrzenie ni emogło już być dłużej wczepione w to jedno miejsce, więc wyżej trochę się przeniosło, na ścianę naprzeciwko. Akwarium? Rybki jakieś? Nieważne, bo rozmazane to wszystko, ale udawał, że nie wcale, że oczy się nie szklą ani trochę. - Kurwa, ja wiem. Wiem, że nie mam niczego już, wiem. Tyle zła ci zrobiłem, wiem, Flo. Nie powinienem mówić… tamtych rzeczy, wtedy. Nie powinienem, ale przeprosiłem już, Flo, przeprosiłem i nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Powiedz mi, co mam zrobić i zrobię to, d-dobrze? Bo źle powiedziałem, bardzo źle, bo ty wiesz i tylko ty wiesz o tym, jak było tam wtedy naprawdę, i rozumiem, że nie chciałeś mi powiedzieć wszystkiego, b-bo… bo ja nie umiem słuchać, tak naprawdę i nie umiem wspierać, i nie umiem być dobry taki dla ciebie, jaki ty jesteś dobry zaw-wsze dla mnie, b-bo… - I znowu zabrakło powietrza, znowu pod powiekami piekło tak mocno, ta rybka była teraz tylko czerwoną plamą. - Przep-praszam cię tak bardzo i wtedy… za wtedy też cię przepraszam, nad Riwierą, przepraszam, b-bo… ty znowu taki dobry dla mnie, a ja taki niewdzięczny, zawsze niewdzięczny taki, może chłopiec z burdelu by bardziej docenił to, nawet t-tak… kurwa - I znowu te zdania się nie kleiły, i rozpadały tylko na nierówne słowa, drżące tak mocno, jak drżeć musiały ręce, jak cały drżał w sumie, bo nie wiedział, czemu mówi ciągle i ciągle, i ciągle. - Ale ja po prostu nie zasługuję na t-to wszystko, wiesz? A ty masz tyle do oddania, sam mówiłeś, że masz tyle do oddania, ale ja tylko ci zabie...ram, wszystko ci zabieram i nic nie daje w zamian, bo nic nie mam, Flo, tę pomarańczę tylko miałem, i ci dałem ją, i to mało, wiem o tym, że mało, ale to wszystko było wtedy, bo n-nie miałem już więcej nic, naprawdę, tyle tylko. - Jakieś głupie majaki, ale w końcu musiały popłynąć te łzy - najpierw pojedynczo, a potem coraz więcej i przez nie ciężej się teraz oddychało, i ciężej było się skupić, i wszystko ciężej. - I n-nie powinienem się wted...rozbierać wtedy nie powinienem się, wiem, przepraszam, wiem o tym, i tak mi źle, boże, tak mi źle, że musiałeś patrzeć, i d-dotykaćć, i to wszystko musiałeś d-dla… dla mnie robić musiałeś to wszystko. I nie jestem z-zły wcale, byłem przez chwilę, wiesz? B-byłem, ale nie jestem już. Ż-że nie pisałeś nic potem i dop-piero… - Zaciął się znowu - okrutnie się zaciął, tak mocno, tak strasznie, że przez chwilę nie mógł oddychać. - I dop-piero o te zdjęcia potem, i to nic, al-le nie rozumiem, czemu, Flo, naprawdę, naprawdę nie wiem. Bo paskudne jest to wszys-stko i ja wiem, że jest paskudne, i rozumiem, że nie chciałeś już tak nawet… że nawet nie chciał-łeś już więcej dotykać, ale dlaczego te zdjęcia, Flo? Test to był? Jak-kiś dla mnie? Bo ja nie w-wiem, nie rozum-miem i myślę ciągle o tym, i… P-pokazać komuś chciałeś? M-mnie? Albo wstaw-wić gdzieś? Przep-praszam, przepraszam, boże… Przeprasz-szam, Flo, m-możesz… Co chcesz m-możesz zrobić przecież, przec-cież to tylko ciał-ło brzydkie takie, obrzyd-dliwe, to i tak bez war… - bez wartości żadnej, ale ta głowa musiała już od jakieś czasu też dygotać i te łzy lecieć bardziej obficie, i te zęby w przerwie teraz znowu przygryzać tak mocno tę wewnętrzną stronę policzka, do krwi aż, z całej siły, której i tak już nie było wiele. - T-to nieważne, al-le mogłeś… Przepraszam cię. Al-e ten Oscar pot-tem… I j-ja rozumiem, ż-że nie chciał-łeś już z-ze mną się widz-dzieć, i b-bałeś się pewnie, że się będ-dę rozbierać, i że będz-dziesz musiał patrzeć, al-le n-nie, wcaale, nie… kurwa. B-bo tam m-mój brat był, Flo i j-ja się b-bałem tak, ż-że zob-baczy on, ż-że ja do cieb-bie tak, a t-ty z Oscarem i ja… Głup-pie to, boż-że, takie głup-pie, ja głup-pi jestem, wiem, przep-praszam cię tak bardzo… - I bał się patrzeć znowu, ale to bez znaczenia i tak, bo przecież wszystko było rozmazane łzami, i świat trząsł się tak potwornie, kiedy jemu brakowało powietrza. - T-tak bardzo jest m-mi wstyd, t-tak bar-rdzo… - I kolejny ciężki oddech, złapany z trudem, i chciał unieść wierzch tej popękanej dłoni do twarzy, i przetrzeć te sklejone łzami oczy, ale zabrakło siły, i odwagi też zabrakło, żeby się ruszyć. - I t-ty musisz p-patrzeć na t-to ter-raz, a pot-tem wrócisz do Oscar-ra, b-bo on się nie b-boi łap-pać cię z-za ręk-kę, a j-ja się tak b-boję, b-bo jestem głup-pim tchórzem, żał-łosnym, paskud-dnym, i j-ja naprawdę już n-nie mogę pat-trzeć na sieb-bie, okrop-pnie… w-wstyd mi tak okrop-pnie, tak przep-praszam, bo prob-blemy same zaw-wsze, b-bo… I j-ja nie wiem nap-prawdę, dlacz-czego ty t-tutaj i musisz p-patrzeć na mn-nie, a j-ja taki ohyd...dny t-tu jest-tem, i t-tyle ohyd-nych rzeczy zrob-biłem, i z-zły tak-ki jestem dla wszys-stkich i dla cieb-bie najbar-rdziej, a ty tak-ki dobry, i… dob-bry jesteś dla mn-nie, najlep-pszy, i n-nie był nikt nig-gdy dob-bry taki, ale d-dla mnie n-nie można b-być dobrym, b-bo… n-nie można być dob-brym, kur-rwa, nie m-można, b-bo tylko… b-bo płakać um-miem tylko i n-nawet… i n-nawet nie umiem pow-wiedzieć, żeby przest-tał… i… przep-praszam cię, F-Flo, t-tak bardzo, al-le ty t-tu teraz jes-steś i… i zost-tawisz mn-nie pot-tem, i t-to jes-st tak-kie straszn-ne, i t-to jest tak ok-kropne, że n-nie mogę cię zat-trzymać, bo z-zły… - I brnąłby w to dalej, i zatoczyłby kolejne kółko, ale głos złamał się zupełnie przez to gardło zdarte i przesuszone, a może przez ten płacz, z którym walczył uparcie, i który próbował intensywnie zdusić, zatrzymać jakoś. Ale nie dało się teraz, gdy tak kręciło się w głowie i duszno było, i źle, coraz gorzej, i Florian musiał na to patrzeć, i słuchać, a Cosmo chciał tylko zapaść się w podłogę, zamknąć w tej ścianie. Zniknąć.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Nie. - Nie nienawidzę cię, Cosmo. Jak mógł tak myśleć? No tak - bo tak go traktował, prawda? Źle go traktował. Źle traktuje się ludzi, których się nienawidzi, a nie tych, których całym sobą się kocha. - M-mnie? Mnie nienawidzisz, Cosmo? - Bo razem możemy. Jego czy siebie? Wolałby żeby nienawidził jego, nie siebie. Bo kogoś takiego jak Cosmo nie można było nie uwielbiać. A Cosmo nie miał siły już, nigdy nie miał, bo to wcale nie był tylko seks dla niego, więc Florian przełknął głośno ślinę, palce zacisnął na kapie łóżka. Usta otwierały się lekko, zamykały znowu. Powieki ciążyły i ciążyła głowa, całe ciało. Nie mówił, bo mówić nie umiał. I nie mógł. Mógł tylko słuchać.
A Cosmo mówił nadal i te słowa jego bolały z każ sekundą coraz mocniej, i Florian miał wrażenie, że to on je z siebie wyrzuca, bo to jemu brakowało oddechu i jemu drżała dolna warga. I coś mokrego na policzku, piekły oczy - otarł je wierzchem dłoni, głowę obrócił na chwilę od niego, bo lepiej żeby nie widział. I tak już źle mu było. I tak tyle smutku mu już przekazywał - smutku, który go szokował i który wstrzymywał bicie serca, smutku którego nie rozumiał, którego się nie spodziewał, który sensu nie miał chyba dla niego. Powiedz co mam zrobić, ale on nie mówił - milczał uparcie, bo jego myśli nie były teraz słowami, były obrazami, jego twarzą i zapachem jego włosów. I zapachem tej zdeptanej wykładziny. I nawet patrzeć na niego nie potrafił, bo oczy miał mokre i blade policzki, a Cosmo nie powinien był myśleć, że przez niego płacze - że go zranił. A on chciał być dobry dla niego, smutku mu nie dodawać, być tym, za kogo go miał, nawet jeżeli kłamał Cosmo tak uparcie. Bo to nieprawda - Florian wcale nie był dobry i niczego do oddania nie miał. Niczego wystarczająco pięknego i wielkiego, by mu to dać. A głosem Cosmo teraz zatrzęsło jeszcze bardziej, więc wzrok gwałtownie się na niego podniósł - płakał. Nie, nie, Promyku, nie płacz. Dlaczego płaczesz? Przecież jestem, przecież to wszystko głupie słowa tylko, przecież nie ma nikogo poza tobą. Bo ta pomarańcza była najlepszym, co dostałem od kogokolwiek, bo chciałem z tobą być wtedy na tej imprezie, ale nie wiedziałem, że ty chcesz też, tak? Powiedz to, Florian, powiedz wszystko. Powiedz, że nie jest obrzydliwy, że to tylko choroba straszna, a nie on tak naprawdę. Powiedz, że te zdjęcia tylko dla ciebie, nawet ty nie masz ich już, że nie jest głupi, że chcesz na niego patrzeć zawsze, nawet jeżeli teraz jest tak ciężko, bo widzisz jak cierpi, a ty nigdy nie chciałeś żeby cierpiał. A jednak - jednak Cosmo mówił te słowa okropne, a Florian nie potrafił w nie uwierzyć, nie potrafił przyznać przed sobą, że mówił je naprawdę.
- Nie, nie, Cosmo, nie zostawię cię przecież - wydusił więc w końcu, a słowa bolały przez gardło się przeciskając jak niepopita wodą tabletka. - Jestem tu, przyjechałem, po ciebie, dla ciebie. Wi-widzisz, że jestem? I że cię zabiorę, i już...już cię z oka nie spuszczę, bo nie chcę wcale, dobrze? N-nie chcę, Cosmo. Chcę, żebyś zdrowy był i szczęśliwy, a ja to zepsułam wszystko, ciebie zepsułem chyba, bo...Przepraszam, Promyku, p-przepraszam. - Znowu oczy musiał przetrzeć dłonią, pociągnąć nosem. Słabo się robiło. - To nieprawda, wszystko co mówić, Cosmo...nie-nieprawda. Bo ty nie jesteś zły ani trochę, wiesz? Wiesz, że nie jesteś zły, Cosmo? Ja-ja jestem zły, bo ty jesteś...młody taki, za młody, za dobry i najpierw nie wiedziałem, nie wiedziałem, że to złe jest było zawsze dla ciebie, ja ci krzywdę zrobiłem, wiem, że tak. Ale ja naprawię, wszystko naprawię. Naprawię wszystko. I to nie było tak...że ja...że tylko seks, ja po prostu myślałem, że tego chcesz, a wtedy...blisko byłeś wtedy, a ja chciałem cię mieć blisko. I nigdy bym nie powiedział, nigdy bym tych zdjęć nikomu nie pokazał! Nie mam ich nawet, możesz sprawdzić, ja bym nigdy...Nie jesteś zły, słońce. Jakbyś był zły, to bym cię nie kochał tak, prawda? Prawda. Ja...Jesteś promykiem moim, zawsze byłeś i jak z tobą byłem...jak byłem z tobą, to szczęśliwy byłem pierwszy raz od długiego czasu. A teraz cię nie ma, nie chcę żeby cię nie było.
Ale jesteś tutaj, razem jesteśmy. Więc podniósł się w końcu, z trudem lekkim, z tego łóżka i podszedł do niego. I ramiona go otoczyły, przycisnęły mocno, podtrzymały, podbródek oparł się o czubek głowy. Tak nie widział tego, że płakał. Ale nie wiedział już nawet czego to łzy - smutku, ulgi, wzruszenia, zmęczenia może. Wszystkiego.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

- Siebie.
I ciężkie to było wszystko takie, kręciło się tak w głowie, i nie dało się oddychać, i za małe były te płuca, żeby nabrać odpowiednio dużo powietrza, i całe ciało, zatopione tak głęboko w tym zbyt dużym szlafroku, trzęsło się przecież, i z trudem te nogi utrzymywały ten tak skrajnie już wycieńczony i rozstrojony organizm, i z trudem te rozpalone gorączką albo płaczem czoło nie opadało ku rychłemu zderzeniu z którymś kantem nocnego stolika. Wszystko takie nieokiełznane, a on czuł jak jakiś drobny zalążek kontroli wypada mu teraz z rąk. I trzęsło się wszystko, a on był mały, i nie umiał zrobić niczego porządnie, i znowu Franklin był lepszy, Devona nie było, nie było nikogo, był sam, i był cieniem, i patrzeć mógł, płakać, odwracać czasem wzrok, ale częściej nie. I twarz miał pewnie podobnie spuchniętą, czerwoną i nabrzmiałą od łez, i brudne od nich policzki, i lepkie usta, i ciekło z nosa - Franklin znowu nazwie go Glutem, a On będzie kłamał, że mu po prostu zazdrości, kiedy nie zazdrościł wcale, to wszystko bzdury.
I bzdury teraz mówił do niego też Florian, i Cosmo nie umiał, nie był w stanie, nie dało się po prostu uwierzyć w te wszystkie słowa, że nie zostawi, że zabierze, a nawet w to, że jest - to nawet brzmiało jak żart, jak jakaś kpina okrutna. I widział, że się stara - Florian się stara, bo Florian zawsze się starał - żeby odwrócić to wszystko jakoś, żeby odciążyć i żeby zdjąć z tych barek bez siły trochę balastu, na siebie nałożyć część brzemienia. I przepraszał, a Cosmo nadal nie mógł oddychać, bo nos miał już przecież tak strasznie zapchany, a usta nie nadążały z desperackim zaciąganiem się powietrzem. Nie powinien przepraszać i Fletcher w końcu musiał przenieść na niego z trudem to rozchwiane spojrzenie, choć na niewiele to się zdało, bo te łzy nie chciały odpuścić, bo w głowie kręciło się nadal, i żadna siła wyższa nic sobie już nie robiła z tego, że on chciał widzieć teraz, że chciał widzieć dokładnie tamte zielone oczy i równą twarz. Bo promykiem go nazywał znowu, ale Cosmo nie był już przecież żadnym pieprzonym promykiem, bo wszystko było źle i nie tak, i on nie miał już siły naprawdę, to nie było kłamstwo, fizycznie już nie miał, ale psychicznie przecież też
I potem Florian znowu o tym seksie, i o zdjęciach, boże, o zdjęciach znowu, więc oddech musiał zrobić się gwałtowniejszy, ostrzejszy, łez więcej, i nie chciał już tak się telepać, i trząść, ale nie potrafił przestać, bo to wszystko było takie kruche, bo z każdym pociągnięciem nosem był bliżej upadku chyba albo osunięcia się na ziemię. Bo nie dość, że nie było siły i tlenu, i poczucia bezpieczeństwa, to jeszcze bolała głowa, i gardło zaciskało się tak nieznośnie.
Jakbyś był zły, to bym cię nie kochał tak, prawda? I znowu gwałtowniejszy ten płacz, i to wszystko gorsze, bo to niemożliwe było wszystko, naprawdę niemożliwe, że on tu był i mówił, że go kocha, że nie jest zły, że to wszystko - niemożliwe i Cosmo nie wierzył, choć chciałby, naprawdę chciałby, bo to wszystko byłoby wtedy o tyle łatwiejsze, o tyle bardziej oczywiste. I że szczęśliwy był, to też mówił, więc Fletcher chciał powiedzieć, że nieprawda, że to on był szczęśliwy, najszczęśliwszy, że nigdy nie był wcześniej taki szczęśliwy, że to Florian mu pokazał, jak szczęście może wyglądać i Florian opowiadał o Autach, i o nudnych bankietach, i nawet pauzował Naruto, kiedy była taka potrzeba. I teraz podchodził do niego - podchodził naprawdę, choć Cosmo mógł być pewien dopiero, kiedy te ramiona, najukochańsze ramiona na świecie, objęły go naprawdę, naprawdę dotknęły. I choć w pierwszym odruchu, ciałem targnęło gwałtowne wstrząśnięcie, to chwilę tylko trwało - bo ten zapach taki miękki, bo te ręce, które dawały prawdziwe oparcie, bo ten podbródek opierany na głowie, bo otoczył go całego, bo zamknął, owinął, osłonił, więc Cosmo musiał w końcu po prostu odpuścić i wcisnąć tę czerwoną od płaczu twarz w materiał jego koszulki, i unieść ręce, żeby te palce drżące ułożyć mu zaraz na plecach, i zacząć zapadać się chyba coraz bardziej, bo Florian tu był, i Florian go trzymał, i Florian był bezpieczny, choć oddech wciąż się urywał.
- Przep-praszam… - wyskomlane nadal z tym policzkiem wciśniętym prosto w jego klatkę piersiową, przerwane zbyt gwałtownym zaciągnięciem się powietrzem. - J-ja mam po p-prostu już tylko tak b-bardzo dość… - Żałosne, żałosne, żałosne, żałosne. - J-ja chcę po p-prostu, żeb-by to się skończ-czyło już, Flo… - Coraz bardziej te słowa zaczynały przypominać niewiele znaczącą zbitkę sylab, coraz ciężej było oddzielić je od siebie, ale Cosmo nie myślał już nawet, już nie był w stanie myśleć, więc wypluwał je dalej i dalej, i dalej. - On-ni widzą t-to wszys-stko wszy...scy widzą to i ja j-już nie um-miem… n-nie chcę już… t-taki ohyd-dny i p-paskudny, i ob-brzydliwy, okrop...ny, str-rasznie, z-zły taki, k-koszmarny, przep-praszam, t-to moj-ja wina wszystko, trzeb-ba było… zos-stać tam, przy t-tym śmiet-tniku zost-tać, m-może by wróćili, moż-że… może by skończ-czyli to z-za mnie, b-bo ja nie um-miem, bo n-nie wychodzi m-mi, b-bo nawet t-to mi nie wych-chodzi, Flo, a j-ja już nie chcę nicz-czego więcej, tyl-lko niech się sk-kończy to już, p-proszę…

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Też czasem siebie nienawidzę.
Tylko tyle. Więcej nie mógł. Bo co poradzić miał - on o sobie źle myślał. Na razie. Teraz tylko, bo Florian go nauczy, Florian mu pokaże jak się go kocha i za co, i ze nie wolno nie kochać, bo to grzech, najcięższy grzech. Więc będzie go trzymał w ramionach, bo musiał go teraz trzymać w ramionach, bo się rozpadał, ale Flo poskłada, Flo poskleja. Pomoże. Tego chciał tylko. Tylko tego, a dostał jeszcze policzek na klatce piersiowej, ręce na plecach, ciężki, drżący oddech ostro wkradający się do płuc przez rozchylone wargi. Cosmo płakał, on też płakał chyba dalej, chyba już nie kontrolował tych łez, które wsiąkać musiały w chłopaka włosy.
Jakie wielkie to było uczucie - myśleć, że się kogoś straciło bezpowrotnie i tę osobę odnaleźć, zamknąć w uścisku. Takie intensywne, takie duszące. Nieuspokojona panika i dziwna euforia w tańcu z jakimś rozbrajającym strachem. Już nigdy, nigdy więcej, nie chcę już, już nie uciekaj, już nie odchodź, nie wychodź, nie odsuwaj się. Damy radę - jeszcze nie wiem jak i nie wiem, ile jeszcze pocierpimy. I to pewnie nie jeden duży krok będzie, tylko tysiąc małych, że potykać się będziemy i rozbijać głowy, zdzierać sobie kolana. Ale damy, bo musimy. Ja muszę.
- Ja też przepraszam - wyszeptał więc, a głowa przekręciła się lekko tak, ze teraz wtulał policzek w jego włosy. Tak okropnie o sobie mówił, kłamstwa mówił. I te kłamstwa wypowiadał tak szczerze, bo w nie wierzył i to najgorsze było. Bo oni, obrzydliwy, okropny, zostać, mogłem, śmietniku, skończyli, za mnie, nie wychodzi, niech się skończy to.
To.
Piekło gardło, oczy, głowa rwała bólem. Serce biło tak szybko i oddech był płytki i nieregularny - bo to. Skończyć to. Krew na łazienkowych kafelkach. Myślałem, że nie żyjesz. Blizna na nadgarstku. Oni niech skończą. Zły koszmarny przepraszam. Nie umiem już. Ręce zacisnęły się ciaśniej, palce wbiły w jego ramiona. Chciał spokojny być, wytłumaczyć, powiedzieć, ze będzie dobrze wszystko, zobaczysz, że będzie lepiej. Bo ja o to zadbam, bo jest tyle ludzi, którzy cię kochają i chcą dla ciebie dobrze, bo cię potrzebujemy, bo wspaniały jesteś, ważny taki, piękny, wcale nie…
- Nie nie nie, Cosmo, nie, nie mów t-tak, nie m-mów - dukał jakoś przez ten uspokajany płacz i tę panikę okropną. I głowę musiał odsunąć lekko, żeby patrzeć prosto w twarz tę swoją ukochaną, w te słabe oczy podkrążone, opuchnięte od płaczu, zaczerwienione policzki i nos, spierzchnięte usta. - Nie można, nie wolno, ja...ja cię zabiorę stąd, a po-potem będzie dobrze i kiedyś w końcu złe się s-skończy, ale musisz...musisz spróbować, spróbować musisz, musisz ze mną wrócić do domu i...Wszyscy cię kochamy bardzo Cosmo, wszyscy się martwimy o ciebie i wiesz, to….jest tyle rze-rzeczy ważnych i ja jestem, i czasem może...może tak...pięknie może być jeszcze, zobaczysz, że będzie i kiedyś...wtedy jak już będzie, Cosmo, to będziesz się zastanawiał jak mogło być źle i nie będziesz pamiętał, wiesz? Za-zapomnisz.
Nie zapomnisz, ale gdzieś to schowamy, żebyś myśleć nie musiał, żeby nie wracało. A jeżeli zacznie, w środku nocy jakiejś, ja cię przytulę mocno i będę uspokajał tak długo, jak trzeba będzie, i będę czuwał nad tobą, kiedy będziesz spał, i pochowam wszystkie ostre narzędzia w domu, wyrzucę paski i krawaty, wymienie żyrandole na stojące lampy, wyprowadzę się z tobą do jednopiętrowego domu, daleko od wody, pistolet w sejfie, a sejf na drugim końcu kraju. Leki wyrzucę. Bo nie pozwolę, nie pozwolę, nie będę przestawał patrzeć, bo kiedy przestanę - co kiedy przestanę? Co jeżeli pojadę do pracy, a kiedy wrócę w mieszkaniu będzie Devon z policją. Nie pozwolę.
- Musisz odpocząć - wydusił w końcu, kiedy oddech już się uspokoił, a uścisk rozluźnił trochę. Ale nie chciał przestać przytulać, więc objął go ramieniem i poprowadził te kilka kroków do łóżka, puścił na chwilę, na sekundę tylko, żeby zdjąć kapę, odwinąć kołdrę, ułożyć poduszkę. - Nie zdejmuj szlafroka, cieplej ci będzie… - promyku. A potem usiadł na brzegu tego łóżka, żeby jak najbliżej być, żeby twarzy dotykać, włosy głaskać, skroń, policzki, ramiona, ściskać dłoń, patrzeć prosto w twarz, prosto w oczy, tak pokrzepiająco, jak potrafił. - Będzie inaczej jeszcze, jeszcze dobrze będzie… - szeptał i chyba uśmiechał się lekko, niekontrolowanie i smutno trochę. Ale uśmiechał. Naprawdę i szczerze. - Czasem jest okropnie, wiem, czasem strasznie i trudno...wiem, że ci trudno. Wiem, że już nie chcesz i wiem, że będzie bolało jeszcze i że pracy dużo, że będziesz chciał przestać próbować, ale... - przerwać musiał na chwilę, unieść jego dłoń do swoich ust na sekundę, podczas gdy druga ręka wciąż głaskała jego skroń. - Ale pewnego ranka się obudzisz i przestanie boleć. Wiesz? I tego ranka...tego ranka będzie świeciło słońce i padał śnieg, mróz będzie, ale taki dobry mróz. I zrobię ci kakao, Celina zawsze nam robiła kakao, kiedy byliśmy smutni, wiesz? Zrobię ci kakao i ubiorę ciepło, i pójdziemy na spacer z Gatsbym, pójdziemy...pójdziemy oglądać te kiczowate świąteczne dekoracje na downtown i do kina albo do teatru, na herbatę, do domu potem i nauczymy się...że dla takich dni będzie warto, prawda? Będzie.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Cosmo nie mógł być jeszcze pewnym, że odzyskał. Bo te ramiona, które trzymały teraz mocno, za mocno może nawet trochę, także dawały o sobie znać rozsypane po ciele siniaki, nie były przecież żadną gwarancją, nie były niczym na pewno. I głupia była ta bierność całkowita, to omdlenie prawie wprost na niego, to poddanie się w końcu - fizyczne, ale chyba głównie mentalne, bo naprawdę nie miał siły, więc opadały teraz te wszystkie warstwy, więc odklejały się po kolei, ukazując coraz bardziej szkaradne oblicze, więc nie było już Cosmo, który ze sztucznym zacięciem mówił, że za bardzo się starasz i nie było już Cosmo, który pisał o tamtych trzech kochankach, wymyślonych na szybko, i nie było już Cosmo, który zabraniał kiedykolwiek jeszcze do siebie pisać. Bo tamte wszystkie momenty, to były tylko iluzje, jedynie niedbale wyciągane z kieszeni reakcje, nieszczere zupełnie i całkiem niejasne, i nie jego wcale, i nie dla dla Floriana. Bo taki nie był przecież prawdziwy Cosmo.
Może prawdziwy Cosmo był teraz właśnie, gdy dygocząc tak strasznie wyrzucał z siebie tę serię ostrych jak pociski słów, do których zdążył się już przyzwyczaić, ale które teraz, wypowiadane prosto w brudny od łez i kataru materiał florianowej bluzki, brzmiały jeszcze głośniej, dosadniej. Żałośniej też chyba, ale to nic, bo żałosny był przecież stale, bo nic w końcu nie mogło zabić już tej żałosności, bo Florian musiał już ją widzieć i czuć, bo wymknęła się Cosmo całkiem spod kontroli. Więc była żałosność i było nagłe, gwałtowne szarpnięcie ogromnego lęku przed tym, że mężczyzna zostawi go teraz, że puści, a on upadnie, że odejdzie i zamknie te drzwi, i wyjdzie, nie wróci. Może powie coś na odchodne. Oj, nie wyszło? Szkoda. I to nic, że Flo nie był taki przecież - że przecież Flo był dobry, że przytulał go naprawdę, że przyjechał, że pomógł, że był. Bo mógł być dobry przecież i i tak mieć dość; mógł być dobry i nie mieć już siły na niego, mógł być dobry i nadal woleć wrócić do Oscara, który miał więcej do oddania.
Ale nie wyszedł. Boże. Nie wyszedł.
Zamiast tego spotkały się wreszcie spojrzenia, a on długo musiał mrugać, żeby pozbyć się tych wszystkich łez chociaż, skoro już naprawdę nie był w stanie przestać drżeć. Bo teraz chciał widzieć - bo tak blisko byli przecież, bo tuż przed twarzą miał te zielone tęczówki, bo mówił do niego teraz. Flo do niego mówił, a on próbował się na tym skupić najmocniej na świecie i zatrzasnąć każde słowo w pamięci. A dużo mówił. Flo dużo mówił, dużo było tych słów i ten umysł wstrząśnięty na wszystkie sposoby próbował nadążyć za nimi, za ich treścią, ale to trudne było, bo takie… bo takie duże były te słowa i ciężkie chyba, choć nie w tym negatywnym znaczeniu.
Bo ciężkie to było, że ktoś musiał je mówić, że Cosmo musiał kogoś do tego zmuszać i że wszyscy cię kochamy, boże, więc ledwo przez łzy jakoś dał radę dostrzec, że te jego ukochane oczy też są czerwone i też mokre od łez, a zaraz w jednej chwili wszystko znowu się rozmazało, i znowu tym nosem pociągał tak żałośnie, gdzieś między tymi wszystkimi słowami, i bolała go już twarz, i bolały obite żebra od tego płaczu, i bolała głowa, i wszystko zaczynało boleć, a on nagle pomyślał o tym, że za parę godzin będzie gorzej, dużo gorzej, że będzie tu piekło, piekło na ziemi, piekło w środku Nevady. Zapomnisz. Zapomnisz, zapomnisz. To wydawało się teraz takie nierealne - zapomnieć, odepchnąć, puścić w niepamięć. Bo to było teraz takie bliskie, realne takie, przerażające, świeże i nawet te rzeczy przez lat bolały nagle jak otwarta na nowo rana, choć myślał, że schował, że zakopał, że się pozbył. Że zapomniał. Czy dało się zapomnieć tak naprawdę i kompletnie, i szczerze?
Odpocząć. Ty musisz, Florian, ty musisz odpocząć, bo straszny jestem, bo przeze mnie teraz tobie będzie źle i ja już wiem, i ja już żałuję, i już jest mi głupio, i już muszę gryźć język, i gryźć policzek, żeby nie krzyknąć, że to wszystko kłamstwo, że to nieprawda, że dowcip głupi, że wymyśliłem. Ale nie mógł, bo to ramię, bezpieczne takie i stabilne, prowadziło go teraz tak ostrożnie do łóżka, bo odchylało kapę i kołdrę, bo uklepywało poduszkę. I Cosmo trząsł się jeszcze przez chwilę, i musiał stęknąć zbyt głośno, gdy siadał, gdy kładł się, gdy serią przerywanych oddechów dawał znać chyba zbyt dosadnie, że jednak boli. Ale to nic, bo w końcu ta ciężka tak bardzo głowa opadła na poduszkę, a Fletcher poczuł, że mięśnie wszystkie rozluźniają się gwałtownie. Nie myślał o tym do tej pory, ale teraz to było oczywiste przecież - te noce spędzane na zimnym betonie, na zapleczach sklepów, przy zabudowaniach wzdłuż autostrady sprawiły, że zapomniał już prawie całkiem, jak miękki mógł być materac i pościel, i kołdra, i cudza dłoń wędrująca po czole i trzymająca za rękę. I ten płacz nie był już taki gwałtowny - cichy wręcz, prawie niemy zupełnie, choć łzy przecież nadal ciekły wzdłuż policzków i to pociąganie nosem nie ustępowało wcale.
Ale to nic już, bo przecież jeszcze były te słowa, piękne słowa, ważne słowa. Słowa i uśmiech, smutny bardzo, ale był - i Cosmo wpatrywał się w niego tak mocno, jakby tym spojrzeniem mógł powstrzymać go od zniknięcia, choć tak naprawdę nie był w stanie nawet go odwzajemnić. I podbródek drżał nadal, kiedy te słowa płynęły, kiedy te ciepłe dłonie podnosiły jego brzydką, zimną rękę wprost do tych przepięknych ust, i nie był w stanie nic powiedzieć, ale nie musiał chyba, chyba nie. Bo Florian mówił i Florian mówił w taki sposób, że te wszystkie odległe kłamstwa na ułamki sekund chociaż wydawały się prawdą, nie bajką. I na ułamki sekund potrafił uwierzyć, że kiedyś przestanie boleć, że kiedyś wypije kakao, że kiedyś pójdzie jeszcze do kina i kiedyś zabierze Gatsby’ego na spacer.
I druga ręka wreszcie musiała sięgnąć do niego, przedrzeć się przez te gęste cale powietrze, żeby opuszkami musnąć lekko policzek. Lekko, ostrożnie najpierw, delikatnie. Więc potem jeden palec, potem dwa, aż wreszcie cała dłoń - gładzić zaczęły teksturę tej pięknej, ciepłej i wilgotnej jeszcze trochę od łez skóry. I na moment jeszcze płacz musiał wykrzywić te popękane usta, na krótką tylko chwilę. Mocny oddech, głośny, zagłuszony. I nie chciał wcale zabierać tej ręki, nawet jeśli tak ciężko trzymało ją się w górze.\
- Z-zostaniesz ze mną? Tu? N-na noc? - Na co mu był ten miękki materac i ciepło teraz tak szczelnie otulające, jeśli zaraz miało nie był Floriana, jeśli miał być sam, zupełnie sam. Nie przeżyłby chyba bycia samemu. To straszne było - samotność. - J-jeśli nie chcesz z-ze mną w łóżku, to m-mogę iść na podłogę… na przykład albo mog-gę odsunąć się b-bardzo, obiecuję, że… - i urwał, bo głos najpierw zachrypł gwałtownie, a potem zapadł się całkiem, więc odkaszlnąć spróbował, ale kaszlenie piekło. Więc dłoń zsunęła się z tego bezpiecznego policzka i dołączyła do drugiej, tej którą Florian trzymał wciąż w uścisku. - N-nie chcę sam być - wychrypiał jeszcze tylko głucho i jeszcze chciał powiedzieć, żeby zostawił otwarte drzwi do łazienki, bo zacznie się w nocy. Głód się zacznie przecież, zaczną się dreszcze i zacznie się ból, i wymioty, i płacz pewnie się zacznie, więc szybko się trzeba będzie tam dostać, szybko się zamknąć, przekręcić zamek. Chciał powiedzieć, ale bolały te słowa wszystkie, bo chyba naprawdę potrzebował wody, chyba bardzo mocno. Ale to nic, to nic przecież, bo to, co będzie w nocy, teraz wydawało się całkiem odległe - bardziej niż zniknięcie tego bólu i bardziej niż picie kakao.
Bo miał go przy sobie, Flo miał przy sobie, swojego anioła i anioł tym razem naprawdę wyciągał dłoń, i Cosmo chwytał - i trwali tak teraz, i mogli trwać jeszcze długo, bo byli prawdziwi, byli z krwi i kości, i nie odchodzić już mieli nigdy, nigdzie.
Tej myśli czepił się uparcie i ciasno, bo była silna, a silnych myśli nie można była odpuszczać.

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Gry”