WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & uriah
Obrazek

Brzucha drgawki, kołysanki
Strawią serce w poniewierce.
Gdy opróżnią tamci szklanki,
Jak mam trwać, skradzione serce?
Dygotały dłonie i zęby, pięści zaciskały się tak mocno, jak były wstanie, kruche paznokcie wbijały w nerwicowym odruchu pod skórę po wewnętrznych stronach dłoni. Nie głód chyba - choć może tak? Może trochę? Nie głód, bo głód potrafiłby okiełznać przecież; bo miał już pod kontrolą te wszystkie stukające na licznikach kalorie i kurczącą się tabelę produktów, które mógł raz na jakiś czas wrzucić na ten ściśnięty gwałtownie ścinanymi racjami żywieniowymi żołądek, i miał władzę nad tą spadającą niegdyś błyskawicznie, a teraz coraz wolniej wagą. Miał, choć chciałby mieć większą - żeby szybciej te cyfry leciały, tak jak przy pierwszych tygodniach, żeby wyciszyć te przyzwyczajenie organizmu, bo co z tego, że głód był już teraz przyjemny, skoro te cyfry, pierdolone cyfry, tak długo stały w miejscu?
To nic, bo teraz nawet te cyfry wydawały się całkiem drugorzędne. Drugo-, a nie całkiem nieważne, bo one zawsze miały znaczenie przecież, tak? Bo gdyby mniejsze były, to może wcale by się tak nie stało, może Florian nie musiałby szukać kogoś, kto docenia, kogoś, kto tak jak on chce czegoś więcej niż seksu - więcej niż seksu - może to przez te głupie cyfry, może tak, na pewno tak, czemu to wszystko było takie paskudne, kiedy odbijało się głuchą myślą od ścianek umysłu?
Ale teraz tylko drżały dłonie, wargi drżały - czy to przez tamtą fetę, którą wciągał pospiesznie z deski klozetowej licząc na to, że załatwi sprawę, że uciszy to wszystko, że pomoże, ale zamiast tego chyba gorzej tylko zrobiła, bo krew puściła się z nosa anemicznym strumieniem, bo w głowie zakręciło się niebezpiecznie, bo ciałem targnęły ogniste wymioty, przepełnione siarczystą żółcią i tym jednym drinkiem, którego odważył się wypić, bo myślał jeszcze, że [i[będzie dobrze[/i]. Nie było. Cholernie nie było, kiedy wymykał się stamtąd tylnymi drzwiami, kiedy wystukiwał do Felicii koślawego smsa o tym, że jednak zdecydował się wrócić wcześniej do domu, że ma się nie martwić, nie szukać. Do Floriana nie pisał, bo Florian był teraz zajęty - bo Florian miał Oscar, a Oscar doceniał i chciał czegoś więcej niż seksu. Te uporczywe myśli sprawiały, że znowu chciał wymiotować, choć przecież nie miał już czym, a przełyk piekł ostrym bólem, pozostawiając w oczach ślady łez, słabości ślady.
Nie cierpiał słabości, dlatego szedł, chociaż kręciło mu się w głowie, a serce nie zwolniło jeszcze po tym, jak walczył z sobą samym, żeby nie poddać się już zupełnie, kiedy policzek opierał się głęboko o sedes. Noc była ciepła - bo to była letnia noc, ale jemu było zimno chyba, bo przecież dygotał, a może to nerwy? Nie miał siły myśleć, a po schodach na drugie piętro swojego bloku na South Park wspinał się, robiąc dwukrotną przerwę, bo nie mógł, nie był w stanie, bo kolana się trzęsły. Szczęk kluczy wygrzebywanych z kieszeni musiał odbić się echem po pustej, schodowej klatce. Nikt nie słyszał, bo nikt przecież nie słuchał, nikt nie wyczekiwał, aż wróci wreszcie do domu. Nie było jeszcze północy, kiedy kujące w oczy światło świecącej w głównym pomieszczeniu lampy wdarło się brutalnie pod powieki. Klamka skrzypnęła, kiedy domykał drzwi. Nie przekręcał zamka.
Keya nie było. Gdzie był Key? Nieważne, zupełnie ważne, bo dobrze przecież, że go nie było. Bajzel za to zaraz przyskoczył mu wprost do stóp, żeby otrzeć się o nogi, ale Cosmo zupełnie go zignorował. Biedny kot. Nawet nim nie potrafił się zająć tak, jak należało. Bluzę zrzucił ledwo podszedłszy do swojego łóżka - wylądowała płasko na podłodze, ale nie miał siły się po nią schylać. Potem reszta, po kolei, bo sprawdzić musiał, obejrzeć wszystko. I chciał naprawdę, i stanął całkiem zdecydowanie przed lustrem, i wory pod oczami były zupełnie znane, tak jak to blade ciało, ale nie było dane mu się przyjrzeć. Łzy. Najpierw pojedyncze, a potem już ciurkiem cieknące po policzku, aż w reszcie stopniowo przeobrażające się najpierw w płacz, a potem w szloch. Głęboki, przejmujący, taki, którego wstydziłby się przed ojcem i przed Devonem, ale nie mógł inaczej, bo powstrzymywanie go wymagało zużycia dużej połaci energii, której już mu brakowało. Ale widział teraz - tak? Widział teraz dokładnie, nawet jeżeli te żałosne łzy rozmywały obraz, nawet jeżeli łapanie płytkich oddechów zabierało tak dużo uwagi, że ciężko było się skupić na czymś innym. Widział teraz, jak to się zgrywa wszystko - bo Florian nie chce już nawet seksu, bo Cosmo nawet do seksu już się nie nadaje, choć przez długi czas myślał, że choć to umiał, choć do tego się nadawał. A jednak to ciało teraz zbyt mocno kuło w oczy, zbyt szerokie było, zbyt duże, chciało mu się wymiotować, za dużo, za dużo Cosmo. I to był prawdziwy powód, prawda? Florian by nie powiedział, bo był za dobry, zbyt czuły, serce miał zbyt miłościwe, ale przecież Fletcher widział i tak, bo tylko ślepiec by nie zobaczył. Chciałby teraz być ślepy; chciałby wydłubać sobie oczy widelcem.
Ale nie wydłubał.
Zamiast tego wciągnął pospiesznie dżinsy leżące na łóżku, żeby potem przez głowę wsunąć grubą bluzę. Utopić się, zgubić, schować w niej - niech tylko nie będzie już widać tych wszystkich obrzydliwych rzeczy, tych warstw tłuszczu, od których rwały go wymioty. Niech nie będzie nic tylko, niech nie patrzy na to. I choć wciąż było żałośnie, a paznokcie skrobały nerwowo przesuszone knykcie, spod palców musiała wydostać się ta seria smsów, a on starał się nie myśleć o tym, jaką teraz biły przebrzydłą desperacją.Przyjdź, proszę.
I nie czekał nawet na odpowiedź, bo nie przeżyłby chyba, gdyby Uriah napisał, że nie, nie przyjdzie, nie przyniesie, spierdalaj, Cosmo, nie przyjdzie. Nienienie. Wolał wyciszyć telefon, wolał odejść od łóżka i przemyć twarz nad kuchennym zlewem. Nadal żałośnie, jeszcze raz. Stojąca prowokacyjne na blacie tarka kusiła myślą o przejechaniu wzdłuż twarzy, wzdłuż ciała, o zdarciu tego całego tłuszczu, nie, nie. Ręce drżały cholernie, gdy otwierał lodówkę. Ugotował makaron - dla Keya ugotował. Dużo bardzo i miał zamiar wyrzucać po trochę z tego garnka regularnie, żeby Key myślał, że jadł, ale Key chyba wcale nie zwracał na to uwagi. Makaron był z pesto i czosnkiem i wyglądał bardzo dobrze, i żołądkiem musiało szarpnąć gwałtownie. To nic. Odpalony gaz, garnek ustawiany na palniku. Uriah zje, musi zjeść, proszę, niech chociaż talerz ubrudzi, żeby Cosmo mógł wstawić go do zlewu, żeby poleżał tam aż Key wróci. Bo to nic, że Key wcale się tym nie przejmował - bo bardziej od przytycia Cosmo bał się chyba tylko, że ktoś zauważy.
Swąd zbyt mocno uwalniającego się gazu, odgłos pukania. Po co pukał? Fletcher zawsze mu mówił, żeby nie pukał. Flo by nie zapukał. Gwałtownie przełknięta ślina, zrobił parę kroków w stronę drzwi i zamarł. Nagle jakby siły znowu go opuściły, nagle perspektywa spotkania tej twarzy wcale nie wydawała się kojąca. Masz coś? Masz, Uriah? To nieważne, kiedy Cosmo wciąż nie mógł się ruszyć, stojąc wpół drogi między kuchnią i drzwiami, i wpatrując się tępo w klamkę, która przecież wreszcie musiała ustąpić.
Wejdź. Przecież wiesz, że możesz.
Ostatnio zmieniony 2020-09-28, 19:02 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pamiętał dzień, kiedy matka ze łzami w oczach powiedziała mu, że ojca już nie ma – odszedł do lepszego świata, gdzie nad miastem nie górowało wielkie, przeszklone Columbia Center, lecz biblijna wieża z kości słoniowej, a zamiast brudnego, szarego jeziora Washington – wśród soczystej zieleni sunęły urodzajne rzeki, symbole zasobności i dostatku, których ojciec nigdy nie zaznał w Seattle, a które teraz dane mu były w akcie szlachetnego dobrodziejstwa, w zamian za dotychczasowe cnoty i dobre uczynki. Uriah, przepełniony wówczas jeszcze prostoduszną, dziecięcą naiwnością, choć poddawał w wątpliwość ojcowską moralność, której świadectwo widział wśród konstelacji fioletowych siniaków na swojej skórze oraz imponujących galaktyk stłuczeń, poparzeń i zadrapań zadanych bezlitośnie z jego ręki, głęboko wierzył w transcendentną podróż demiurgicznego rodzica, jego ekspiację i nawrócenie. Długo i głupio ufał fanatycznym zapewnieniom matki i nawet gdy przestał, gdy zwątpił w Boga, odrzucając miłosierdzie jezusowych nauk, wciąż nie przyszło mu do głowy, że ojciec mógł faktycznie nie żyć, a jego dusza – jeśli istniała – zamiast w urodzajnym Edenie, gniła najprawdopodobniej pod ziemią, wraz z przetrawionym przez robaki ciałem i kruszejącym z wolna szkieletem.
Do dzisiaj utwierdzony w swych cynicznych i drwiących przekonaniach, siedział na podłodze własnego mieszkania, z bluźnierczą obojętnością spoglądając na zawieszony nad drzwiami obrazek sakralny, będący tam, niby oko opatrzności patrzące ze zgrozą na wszystkie jego przewinienia, odkąd się wprowadził i przeznaczony by trwać na swoim miejscu na długo po jego odejściu. Macaulay, zmęczony i obolały, podparł się na dłoniach, po czym, zupełnie mimowolnie, przeżegnał. Dopiero po chwili dotarła do niego niestosowność tego gestu – dlaczego się żegnał? Czy pozostał w nim jeszcze jakiś zapomniany atawizm dawnych instynktów, długo i mozolnie wpajanych przez matkę czy może, na przekór każdej swojej decyzji, w głębi serca pragnął wierzyć, odnaleźć duchowe poczucie zrozumienia w ojcowskich ramionach wszechmogącego Boga, choć raz w życiu poczuć się bezpiecznie, zatrzymać się w miejscu, które nie wymagało podjęcia żadnego ryzyka, odnaleźć sobie schron przed światem, a przede wszystkim przed samym sobą?
Dźwięk powiadomienia rozświetlił przecięty szklaną pajęczyną ekran telefonu, mimowolnie zmuszając Uriaha do odwrócenia głowy, przeniesienia spojrzenia z maryjnej twarzy na wibrujący na blacie przedmiot, rozżarzony blaskiem cyfrowego ognia, lecz nie przynoszący już żadnego ciepła. Wzrok, leniwy i opieszały od używek, zsunął się powoli po szarych chmurkach wiadomości, zatrzymując się na ostatniej. Proszę. Powtórzył to słowo szeptem, ledwie rozchylając usta, zupełnie jakby obawiał się, że wypowie je zbyt głośno, zasmakuje słodyczy błagalnej uległości, która od dzieciństwa przynosiła mu jedynie ból i upokorzenie, od której obecnie sam się stronił, ze strachu, że ktoś mógłby go usłyszeć. Poniekąd dobrze wiedział, że to, co odnajdywał w ramionach Cosmo było ledwie bolesną iluzją, głupią i bezmyślną ułudą, na którą nieopatrznie sobie pozwolił, mimo to nie potrafił mu odmówić – więc wstał, wyszedł z mieszkania, nie zarzuciwszy nawet płaszcza, ze ściśniętym żołądkiem i nadzieją na wieczór lepszy niż ten, który spędzał zatruwając się samotnie aż do nieprzytomności. Opuściwszy duszne, zatęchłe mieszkanie, po raz pierwszy od kilku dni, pozwolił sobie na głęboki oddech. Wciągając do płuc, być może nie czyste, lecz na pewno rześkie powietrze, poczuł się, jakby powrócił do świata żywych z jakiejś odległej krainy, niby po długiej i wyniszczającej chorobie, której piętno wciąż widoczne było na jego bladej twarzy, w błękicie apatycznego i przymglonego spojrzenia.
Na klatce schodowej zderzył zaczerwienione kłykcie z twardą, drewnianą fakturą drzwi, zapukał, czy to z rozkojarzenia czy z czystej przekory, nie czekając jednak na słowa zaproszenia, nacisnął zaraz na klamkę, wchodząc do środka z wyrazem zmęczonego i smutnego niepokoju, stając naprzeciwko młodszego chłopaka, zatrzymując spojrzenie na jego skalanej łzami twarzy i mlecznych oczach, za fasadą których znajdowały się całe aglomeracje myśli niewypowiedzianych, bólu zbyt przejmującego, by można było urzeczywistnić go słowami. Uriah nienawidził się za to, jak bardzo twarz Cosmo przypominała mu niekiedy jego własną, niby lustrzane odbicie z przeszłości, widok, który powinien rozniecić iskry zatraconej troski i wyrozumiałego współczucia, który zamiast tego podsycał jednak tylko rozpalone w jego sercu ognisko gniewu i bezpodstawnej frustracji – dzień w dzień, w ten właśnie sposób, podświadomie udowadniał sobie, że na wielu płaszczyznach życia był zwyczajnym tchórzem, niezdolnym do szlachetnych odruchów serca, stanowiącym ciepłe oparcie dla drugiego człowieka, lecz w ostatecznym rozrachunku zawsze robiącym wszystko pod siebie, dla siebie i z myślą o sobie.
W progu witać się nie powinno, tak mówiła matka – wszedł więc do środka, usiadł na skraju niepościelonego łóżka. Znowu drżały mu ręce; ostrożnie zatopił je w futrze burego kota, który, spragniony uwagi i niewtajemniczony w rozgrywające się przed nim tragedie milczenia, wspiął mu się na kolana, z nudów i obojętności mrużąc skośne szparki swoich błyszczących oczu.
Dlaczego się tak urządziliśmy? – odparł sucho, lecz nie oczekiwał odpowiedzi, uniósł wzrok, choć wcale nie patrzył, wciąż skupiony na własnych dłoniach, których dygotanie nie ustawało, skutecznie i z cierpliwością doprowadzając go do szału. Po chwili dopiero westchnął cicho, pozwalając by kąciki jego ust wygięły się w pozornie życzliwym, acz w gruncie rzeczy niepokojącym uśmiechu, nagłej wesołości, która nie mogła odnaleźć w rzeczywistości żadnej genezy, żadnego ujścia. Na oczach Fletchera położył na brudnym stole to, z czym przyszedł, symboliczną marchewkę osiołkowi pod nos podstawiając, obietnicę chwilowej euforii, rozkoszy i zapomnienia. – Podejdź tu, nie stój tak. – w niebycie nie wolno zatapiać się samotnie.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Fałsz. Pełno było fałszu w tym mieszkaniu, wyścielano nim podłogę jak dywanami i rozwieszano w oknie pod przykryciem czerwonego materiału komunistycznej flagi, wszywano brudnymi nićmi w kontury sprano-żółtego sierpa i młota. Fałsz wbijał szpilki w ciało, zalegające zbyt często na zapadniętym już materacu, fałsz rozcinał skórę na plecach, biczowaną tryskającą nierówno ze stale psującego się prysznica wodą. Ale najbardziej fałszywi w tym wszystkim byli oni - ci, którzy tu żyli, którzy mijali się czasem z kamiennym milczeniem, a potem razem łykali te wszystkie tabletki, siedząc na przeciwko siebie na podłodze pomiędzy łóżkami. Między tym wszystkim gdzieś był kot, zbyt mały jeszcze, żeby skazać po blatach i trafiać zawsze do kuwety i pies, który chętnie go do tej kuwet odprowadzał jak własne szczenię. I dobrze może, bo przecież Cosmo nie miał siły. Nie powinien chyba właściwie mieć żadnych zwierząt.
Wciąganie obcych do tej jaskini fałszu było krokiem ostatecznym, było palcem kiwającym pomiędzy kuszącymi wizjami na nieposłuszne dziecko, zapraszam, pobądź ze mną przez chwilę w kłamstwie. Dlatego tak rzadko ludzie spoza ich wąskiego, dwuosobowego grona dostawali bezpośrednie zaproszenie, bo zaproszenie zazwyczaj miało charakter bardzo konkretny, a nawet te wszystkie jednonocne przygody nie sięgały tutaj nigdy, nigdy w to mieszkanie, nigdy w któreś z tych płytkich łóżek. Ale teraz o coś więcej chodziło, tak? Chodziło o to, że Cosmo się teraz odbijał od tych pustych ścian i od tej ciszy, potykał o własne nogi, miał ochotę wysadzić to wszystko, wystrzelić w powietrze, ale brakowało mu tylko tej fizycznej siły i odrobiny samozaparcia. Bo usta były suche, a spojówki czerwone, bo dłonie się trzęsły, a on nie wiedział już czy mógł jeszcze mówić, że to nerwy, stres, pogoda - chyba nie. Chyba nie, choć to była ciężka myśl, toporna, ale każda przecież teraz wydawała się podobna, prawda? Tak samo uparta, tak samo przygniatająca, jakby dociskała go jedynie do ziemi, wahając się wciąż przed wymierzeniem ostatecznego ciosu, na który on czekał tak uparcie.
I nie wiedział, tak naprawdę, po co pisał. Z ręką na sercu nie potrafiłby stwierdzić czy szukał kogoś, kto podniesie go wreszcie z tej ziemi, czy dobije w końcu. Chyba to drugie powinien - bo Cosmo przecież był jednym wielkim kłamstwem, jednym wielkim oszustwem, bo przywoływał do siebie głośnym lamentem, a wycofywał się w zimnej ciszy, ale teraz był potrzebny przecież. Uriah jemu, ale Cosmo chciał równie bardzo być potrzebny Uriah właśnie, jak najbardziej, jak najmocniej, przyrosnąć do niego, wylać ten żal, tę złość, tę niewdzięczność, przekuć w jakieś tępe wyznania, w gęsto plecione grubymi słowami nici tej dziwnej relacji, jakiejś ostatniej przystani w tym popierdolonym świecie, którego Cosmo nie rozumiał coraz bardziej - a miało być lepiej, miało być jaśniej; ktoś obiecał przecież, że będzie jaśniej, choć nie pamiętał już kto. Kłamca jakiś. Mógłby razem z nim i Uriah przebywać teraz w tym ciasnym mieszkaniu.
Obserwował go uważnie, spojrzeniem przebijając się chyba przez to dobrze znane już ciało na wylot, do końca, obserwując jak bez słowa przekracza próg, zamyka za sobą drzwi, kieruje do łóżka. Łóżko Cosmo to było, z grubą kołdrą i cienką poduszką, z jakąś książką wciśniętą tuż pod nią. Nie przeczytał jej nadal, bo nie umiał przecież prawie wcale francuskiego, ale oglądał jak dziecko oglądało książeczkę z obrazkami, bo pachniała jeszcze Rivierą i dłońmi Floriana. Głupie to było strasznie i ta cała myśl była głupia, zatoczyła się tak chwiejnie w jego głowie, kiedy patrzył jak Uriah siada, kiedy zderzał się z nim spojrzeniami. Nie wiedział chyba sam, na co liczył - może, że podejdzie i przytuli, jak głupio, jak naiwnie, jak bzdurnie albo pocałuje chociaż, albo złapie za rękę (czasem w desperacji zapominał o tym, że za rękę trzymać nie było wolno, że można była patrzeć i uśmiechać się do siebie czasem, można było ciągnąć na bok za nadgarstek, ale nie splatać palców - bo taka była zasada, jedna z tych niepisanych całkowicie). Wszystko takie szczeniackie znowu się wydawało, a on cały czuł się jak szczeniak - tyle tylko, a w dodatku zagubiony zupełnie, ciężkim łańcuchem uwiązany przy drzewie obok drogi.
I dlatego chyba stał tak długo, aż wreszcie szczupłe palce mężczyzny nie wydobyły z kieszeni tych strunowych woreczków, a on poczuł, jak kręci mu się w głowie. Ten uśmiech sprawił, że zaschło mu trochę w gardle, a może wcale nie - może to też tylko ten proszek brązowy, tak naprawdę nie wiedział, skąd mógł wiedzieć? Podejdź tu, nie stój tak. Oddech wrócił na swoje miejsce chyba, choć Fletcher nie zauważył nawet, że do tej pory go nie było. Więc skinął głową jakoś niewyraźnie i tylko ten smród gazu przypomniał mu o tym, że makaron podgrzewał się nadal, że pewnie zdążył już spalić się na spodzie. To nic przecież. Tył zwrot ostrożny w kierunku kuchni, choć ciężko było się skupić na czymś innym, niż myśli o tym, że Uriah tam siedział, siedział tam po prostu, a przed nim ten woreczek, frapujące straszliwie. Jakoś odruchowo przerzucił do miski ten makaron, nie wysilając się nawet, żeby spróbować odkleić od spodu garnka te zwęglone, przyklejone uparcie. Obrzucił je tylko pełnym zobojętnienia spojrzeniem. Dalej, widelec - do makaronu. Łyżka - wiadomo do czego. Dla Uriah. Miał zapalniczkę...? Oby miał, bo Cosmo swoją zgubił gdzieś na mieście.
Ręce zbyt mocno się trzęsły, a miska parzyła w ręce, mocno nawet, ale to nic. Nie mógł iść szybciej i tak, bo nogi były nadal miękkie jak z waty, a to pieczenie w pewnym sensie wydawało się nawet zbawienne. Dobrze było czuć coś, cokolwiek, co odwracało uwagę od tych okropieństw wszystkich, od tego, że wzrok ciągnął uparcie ku tamtemu lustru, bo nie wiedział czy jest dobrze na pewno, czy może spokojny być, czy może dlatego Uriah nie podszedł, że było źle, że on był zły. Zbyt ciężko i głośno opadła ta miska w końcu na blat stołu, tuż obok tych działek, tworząc jakiś komiczny obraz, jakąś parodię normalnego życia, normalnego spotkania.
- Dla ciebie. To - zachrypiały odrobinę głos wydostał się wreszcie z tego związanego do tej pory gardła. Odchrząknąć musiał, bo nie chciał tak, bo surowo to jakoś zabrzmiało, niewłaściwie, on nie chciał surowo. Więc drżące palce zaraz podsunęła pod nos Uriah łyżkę, podczas gdy reszta Fletchera biła się z myślami. Czy usiąść? Nie siadać? Jak spytać? Opadł w końcu na ten materac obok niego, wzrokiem bezwstydnie rozbierając zaraz ten proszek z foliowej otoczki, ale najpierw jeszcze przełknięcie śliny, najpierw ciało ostrożnie podsuwające się bliżej. Ostrożnie, bo może Uriah nie chciał bliżej. Teraz. Z nim. Bo może gorzej było - zaczął szukać własnego odbicia po wypukłej stronie obracanej przez mężczyznę w palcach łyżeczki. Uspokój się. Więc w końcu kolana musiały się ze sobą zderzyć, a lewa dłoń sięgnąć do uda i usta zbliżyć się całkiem pospiesznie nagle do policzka, a potem sięgnąć jeszcze do tych bladych warg. Pospiesznie, drżąco trochę i lękliwie, bo dziwnie było całować teraz, kiedy musiał wyobrażać sobie, że jest kimś innym, że inaczej całkiem wygląda, inaczej mówi, inaczej patrzy - wszystko inaczej, bo gdyby spróbował wymknąć się tej ułudzie, to spanikowałby zaraz, a nie było teraz miejsca na panikę. Drżące było też powietrze, które wypuszczał prosto w jego usta, kiedy odsuwał się już odrobinę.
- Piękny jesteś, wiesz? Bardzo jesteś piękny. - Nie miały zupełnie znaczenia ta bruzdy po wkłuciach na przed ramionach i zużyta skóra, i wory pod oczami, nie miało znaczenia nic. Bo był wszystkim tym, czym kiedykolwiek mógł być Cosmo, ale tysiąckroć lepszy, tysiąckroć pełniejszy, a przynajmniej pusty mniej. Tak myślał o nim chyba, zagrzebując się za bardzo w tej tępej idealizacji, która też była fałszem - bo cała masa drobnych głosików gdzieś uparcie bardzo i namolnie powtarzała, że to wszystko było nie tak, wszystko bez sensu. Mimo to przecież nie odsuwał się całkiem, bo nie był w stanie chyba, bo ciało Uriah, podobnie chłodne, jak to należące do Cosmo, stanowiło dobre oparcie teraz, nawet jeśli Macaulay miał znaleźć przypadkiem każde zgrubienie, każdą fałdę. Czy to miało znaczenie, skoro i tak musiał wiedzieć o ich istnieniu? I tak przychodził, i tak pozwalał całować, i tak chciał go chyba - trochę chociaż, chociaż czasem, może być nawet bardzo rzadko. Grunt, że w ogóle i Cosmo był mu za to wdzięczny, bo Uriah chciał wtedy, kiedy nikt inny nie chciał. Dlatego też usta pozostawały blisko skóry, blisko uszu, policzka, szyi, dlatego dłoń błądziła wzdłuż uda, a oko uciekało na tamten strunowy woreczek i umysł układał ostrożnie tę prośbę, którą chciał zaraz wyrzucić.
- Hej, a może - nienaturalnie zupełnie brzmiał ten głos, wcale nie jak Cosmo, ale to nic - może pokażesz mi, jak się to robi, co? - Druga dłoń trąciła tę stołową łyżkę, powietrze na moment znowu ugrzęzło w przełyku, nie dostając się do płuc. Krótka chwila, parę sekund. Już w porządku. - Też bym chciał. Tak jak ty. - Przez okrutny moment wydawało mu się, że te półsłówka i zdania urywane w połowie, to wszystko, na co był w stanie się zdobyć, ale rozbiegane spojrzenie zaraz przywróciło go do porządku, gdzie strzykawka? - Ty pierwszy możesz, naprawdę, mogę potem, j-jak się boisz, potem mogę, odkupię ci jutro, ale to jutro, dobrze? Bo nie mam w domu, naprawdę, ale chcę, bardzo chcę - nagle posypała się fala słów, przecięta jakimś jednym, żałosnym zająknięciem, ale to nieważne teraz. Odsunął trochę swoją twarz od jego twarzy, żeby móc widzieć lepiej, żeby móc patrzeć, bo to było ważne, a on miał w oczach tyle desperacji. Bo naprawdę chciał, kurwa. Jeśli nie teraz, to kiedy?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cosmo był tylko dzieckiem – smutnym i zagubionym, lecz zasługującym na lepszą przyszłość, na kogoś, kto pośród żalu, uzależnienia i papierosowego dymu, dostrzegłby całe to ukryte pod skórą piękno, młodzieńczą naiwność, bolesną łagodność człowieka, którego podstępem strącono z piedestału, który ufnie – niby owca zbłąkana pomiędzy stromymi pagórkami pastwiska – podkładał głowę pod ostrze zawieszonej nad jego karkiem gilotyny, ulegał wpływom osób najmniej ku temu właściwych, opierał policzek o rozgrzane ramię, nie wiedząc jeszcze, że oto zaglądał w paszczę wilka, który, chcąc go chronić, rozszarpywał niebo nad jego głową. Macaulay wiedział natomiast, jak złego człowieka uczyniło z niego życie – wiedział, że nie zasługiwał na te epizodyczne przejawy bliskości, będące w jego sercu sztandarowym i najgłębszym marzeniem, spełnianym niekiedy w zupełnie obcych ramionach, za winklem przy kontenerach na śmieci, gdzie zużyta prezerwatywa lądowała na brudnym i mokrym chodniku; na skórzanej kanapie w szemranym klubie, melinie wciśniętej pomiędzy fasady starych i obdrapanych budynków South Park. Zniszczony narkotykami umysł był zbyt podatny na działanie niechcianych myśli, sny zbyt puste, by udało im się obronić przed powracającymi wspomnieniami, a przyszłość zbyt złowroga, by w ogóle chciało się w nią spoglądać.
W głębi serca rozumiał, że to, co czuł do niego Cosmo – choć złudnie podobne do miłości – było jedynie realistycznym mirażem, przerażającym, kaleczącym kłamstwem, na które świadomie pozwalał, bo w ten sposób łatwiej było mu utrzymać się na powierzchni, uwierzyć, że samotność, która tak go przerażała, była ledwie odległą i nierzeczywistą groźbą przyszłości. Wiedział, że nigdy nie odwzajemni imitacji tego oddania i jednocześnie nie potrafił zrezygnować z wygodnych, pozbawionych skrupułów pozorów. Gdy chłopak usiadł obok, nachylił się więc również w jego stronę, rewanżując się za pocałunek gestem bardziej śmiałym, przesiąkniętym wewnętrzną potrzebą bliskości, żałosną i godną politowania desperacją, która, niczym w lustrzanym odbiciu, pojawiła w błękicie jego spojrzenia, chwilowo zasnutego cienką fasadą szklistego niedowierzania. Będę przy tobie – pragnął powiedzieć – w niedzielę, w każdy dzień powszedni, tak długo, jak zechcesz. Z gardła nie wydobyło się jednak ani jedno słowo, ochłapy zszarganej latami godności powstrzymały go przed wypowiedzeniem kolejnej, fałszywej obietnicy, która nigdy nie znalazłaby pokrycia w szarej i obmierzłej rzeczywistości.
Nie mów tak. – odparł w końcu, cofając się nieznacznie do tyłu, pozwalając by rysy jego twarzy ponownie ułożyły się w lineaturę dotychczasowego opanowania, stanowczy, lecz pozbawiony złości wyraz niewypowiedzianego rozgoryczenia. Wiedział, jak wyglądał. Nie mógł znieść własnego odbicia w szklanej tafli zwierciadła, odchylał głowę na podłokietniku zmurszałego fotela, pozwalając by Meave przesunęła żyletką po miejscu, gdzie winien być zarost, a gdzie z niedoborów sterczały jedynie pojedyncze źdźbła ciemnych włosów. Zdawał sobie sprawę, że pod warstwą ubrań, które na siebie zarzucał, było niewiele poza kruchym i słabym szkieletem, codziennie wieczorem widział siniaki, które tworzyły się pod chorobliwie bladą skórą, bolesne, zapadnięte żyły i sine półksiężyce powiek. Nieważne jak uparcie próbował wypierać się swojego uzależnienia, był, ponad wszystkie inne określenia, zwykłym narkomanem, kłamcą i oszustem, człowiekiem niezdolnym powrócić do normalnej egzystencji, moralnie pustym, pozbawionym pokrzepiającej nadziei i podnoszących na duchu prospektów na lepszą przyszłość.
Opieszale przeniósł wzrok na stojącą na stole miskę, białą, obtłuczoną z jednej strony, parującą od ciepłego makaronu, którego skręcone, żółte kawałki pociemniały na brzegach od przypalonego garnka. Żołądek natychmiast skręcił się w supeł, Uriah wziął natomiast głęboki oddech, próbując okiełznać sprzeczne sygnały wysyłane przez własne ciało – powinien jeść, ale nie mógł zmusić się do podobnych odruchów, wyciągnął więc drżącą dłoń po srebrną łyżkę, obrócił ją w palcach, przyglądając się jak karykaturalne odbicie jego twarzy uwypukla się i maleje, rozsiewając w sercu ziarna nadgorliwego niepokoju, niemożliwego do powstrzymania pragnienia, które wstrząsnęło organizmem wraz z gwałtowną falą dreszczy. Czuł dotyk dłoni Cosmo, przesuwającej się z wolna wzdłuż jego uda, niedaleko miejsca, gdzie w lekko wypukłej kieszeni spodni paliła obecność zapalniczki. Sięgnął po nią powoli, lecz zatrzymał palce na ruchomej klamrze, pytaniem chłopaka uderzony niby puginałem wbitym na wylot przez wszystkie narządy rozgrzanego ciała.
Był być może zaślepiony przez własne afekty, ale nie był naiwny – nie patrzył na świat przez elementarz pierwszej klasy, kolorową mgłę infantylnych bajek i dobrych przypowieści. Uniósł wzrok niby w kontemplacji, lassem rozwagi próbując opanować własne myśli, ratować resztki sumienia, które w nim pozostały, patrząc jednocześnie na jego przedramiona, czyste i gładkie, na twarz, wprawdzie zaczerwienioną jeszcze od łez, lecz ładną przecież, dziecięcą.
Musisz być pewien, Cosmo, proszę, musisz mi obiecać. – słowa wydobyły się w końcu z odmętów ściśniętej krtani, trzeźwość wypowiedzi stała się mu jednak całkiem obca, mocnym ciosem dogłębnie zdruzgotana przez potrzebę uwolnienia się od tej rzeczywistości, dusznej i przytłaczającej, zniesienie wszelkiego bólu, zastąpienie problemów pożądaną euforią – nawet jeśli krótkotrwałą, to przeraźliwie wiarygodną. – Musisz mi obiecać, że to tylko dzisiaj, jedyny raz. – dodał i uniósł wzrok bezpośrednio na lico Fletchera, chociaż wiedział, że to niemożliwa do dotrzymania przysięga, że jeśli raz już doświadczy się tego uczucia, posmakuje ekstatycznego szczęścia, człowiek nigdy nie będzie mógł pogodzić się ze zwykłym, pozbawionym tej przyjemności życiem – niezależnie od konsekwencji. Zgodził się, choć nie mógł odeprzeć od siebie myśli, że oto, z banalnego strachu przed samotnością, ciągnie ku mrokom hadesu duszę nieprzeznaczoną podobnym ciemnościom. Usilnie próbował przekonać pierwiastki ostałej w nim dobroci, że nic, co jeszcze mógłby uczynić, nie wyniesie się ponad grzechy, które ciążyły już na jego ramionach, niby niewidoczny krzyż przez wieczność wnoszony na Golgotę. Był zbyt pogruchotany, wyżęty z rozsądku i przeczuć, by odważyć się na skok w przyszłość, wgląd w efekty własnych działań i występków, gdyby mógł bowiem spojrzeć na nie z perspektywy czasu, zapewne dobrowolnie wstąpiłby na szafot.
Zacisnął palce mocniej na srebrnej łyżce, obrócił ją w palcach – nie miało już wprawdzie znaczenia, co postanowi zrobić, czy ostatnim odruchem serca zdobędzie się na parszywy heroizm, w duszy rozkwitło bowiem stwierdzenie o tyle heretyczne, o ile zwyczajnie krzywdzące, wbite jednak tak głęboko w ziemię umysłu, że niemożliwe, szczególnie w stanie emocjonalnego rauszu, byłoby podkopanie jego fundamentów.
Bardzo chcesz. – powtórzył cicho, lecz w morskiej głębi jego zasnutych torturą tęczówek, pojawił się niebezpieczny błysk, piękna zapowiedź ostatecznego zniszczenia. – Ja nie mógłbym przecież w imię udręki odwodzić cię od tego, co przynosi szczęście. – burzył w ten sposób własną niepewność, nagle wyzbywając się wcześniejszego strachu, tłamsząc dotychczasowy niepokój tak, jak tłamsi się niekiedy brudne ubrania. – Idzie za tym szczęściem jakaś pokuta, tak mawiała moja matka, ale czy konsekwencje cierpienia nie są jeszcze większe?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Nie mów tak. Żaden mięsień na twarzy Cosmo nawet nie zadrżał, spojrzenie straciło na mocy tylko na chwilę. Nie mów. Jeśli on nie chce, to nie mów. Ale był przecież, tak? Musiał być, kurwa. Nieważne całkiem były te pokłute przedramiona i zapadnięte policzki -ładne to całkiem. I taki był szczupły przecież, bardzo, bardzo szczupły, i Cosmo czasem czuł się przy nim gorzej, bo widział, jak dużo mu do niego brakuje, że lepiej mógłby, że bardziej, że nie starał się widocznie wystarczająco dobrze, że te długie dni głodówek i wyrzeczeń nie spełniały swojej roli, bo nie chudł już, bo waga stała zamiast spadać, a ciało z każdym kolejną godziną, kiedy cyferki nie stawały się mniejsze, wydawało się robić cięższe, szersze, obfite bardziej. Za dużo go było, a Uriah było mało, więc Cosmo zastanawiał się czasem czy nachylając się nad nim tak mocno i kładąc popękane dłonie na jego wąskim ciele, nie jest dla niego zbyt ciężko, czy nie zgniecie go zaraz, nie zrobi krzywdy, nie zrani. Ciężkie były te myśli, bo przecież lubił być blisko, uwielbiał - bo dobra była bliskość pięknych ludzi, bo czuł wtedy trochę tak, jakby sam mógł być piękny i dobry. Z tych wszystkich powodów Uriah musiał być piękny i w całkiem ładne wzory układały się przecież te ślady po wkłuciach, i sińce pod oczami podkreślały ich kolor, i drżące dłonie były obietnicą bezpieczeństwa, kiedy sunęły po nagiej skórze.
Ale nie mówić miał, więc on też zacisnął usta w wąską linię, choć przez chwilę jeszcze chciał powiedzieć, że to prawda albo że przystojny w takim razie - przystojny jest w porządku?, bo może o to chodziło. W swoim egoizmie nie rozumiał zupełnie tego, że mężczyzna może uważać inaczej całkiem, że podobnie jak on może się brzydzić własnego odbicia i równie chętnie obarczać całą masą ciążących na duchu, ostrych epitetów. Bo piękny był w głowie Cosmo i choć Fletcher uważał się za osobę o otwartym umyśle i szerokich horyzontach, nie był w stanie teraz pojąć żadnej innej perspektywy, do czego niekoniecznie byłby w stanie się przyznać. Mięśnie musiały spiąć się gwałtownie, kiedy zrozumiał, że Uriah nie zje chyba tego makaronu - to nic. Będzie tu stał, kot zje. Pies zje. Key zje. Ktoś kiedyś w końcu zje.
Uważnie śledził za to jego spojrzenie, trwając w tej swojej upartej desperacji, bo tak źle było przecież - źle cholernie i Uriah musiał to widać, że było źle, prawda? Musiał. Więc Cosmo był gotów na utrzymanie tego upartego wzroku, na zmierzenie się z nim w tym pojedynku na spojrzenia, z których to jego plasowało gdzieś pomiędzy niemą prośbą a głuchą koniecznością. Nie wiedział zupełnie, co by zrobił, gdyby mężczyzna się nie zgodził - chyba tak naprawdę nie przewidywał zupełnie takiej okoliczności, nie miał na to czasu i odwagi chyba też nie. Tak ci ufam, Uriah, widzisz? Widzisz, wezmę wszystko, co mi podetkniesz pod nos i zaproszę cię w każdą samotną noc, i przyjdę zawsze, kiedy napiszesz, że mnie potrzebujesz - choćbyś potrzebował mnie tylko w tym płytkim, fizycznym sensie, bo to bez znaczenia zupełnie, bo udawać mogę przecież, że jest tak dobrze i gładko, że normalnie jest, że normalnie działamy. I teraz dawał tylko pełne świadectwo, bo teraz to miało być już zupełne przypieczętowanie wszystkiego - równi mieli być wreszcie, choć Cosmo nadal czuł się tak podle i niewdzięcznie.
- Tak. - Obiecać miał, więc pokiwał zaraz energicznie głową, więc serce zabiło szybciej trochę, bo się zgodził? Zgodził chyba. - Jestem pewien, naprawdę. Bardzo, nie byłem tak pewien niczego nigdy. Dzisiaj tylko, w porządku? Dzisiaj i koniec, naprawdę oddam. - Jakiś głos w głowie podpowiadał, że to musiało być najważniejsze, to musiał być ten wątły ślad niepewności, który zabłąkał się gdzieś na twarzy Uriah. I chciałby naprawdę potrafić myśleć, że może szczerze mu zależało, że może się martwił, że może powie zaraz, że nie powinieneś, Cosmo, impulsywny jesteś, uspokój się, pomyśl, to nieodpowiedzialne, ale wiedział przecież, że tak nie będzie wcale, że na pewno się tak nie stanie, że nikt go nie powstrzyma przecież, bo przecież jakieś ewentualne wątpliwości tak łatwo dało się zdusić - w postrzeganiu Fletchera wystarczyła dłoń na udzie, oddech nad uchem, usta przy skórze, kilka pustych słów.
Bardzo chcesz. Bardzo. Nie wiesz nawet, jak bardzo, Uriah, pojęcia nie masz - miał, na pewno miał, ale na to rozważanie nie wystarczyło już miejsca w gonitwie myśli, pędzącej teraz przez głowę Cosmo. Chyba przysunął się bliżej jeszcze, ośmielony nagle już całkiem jego zgodą, ciasno przywierając do jego boku, aż wreszcie tą dłonią, która sunęła po udzie, sięgnął sam już do kieszeni spodni, w której wymacał w końcu zapalniczkę. Poczuł, jak coś ociera się u kostki u nóg, aż wzdrygnął się odruchowo - to kot. Kot tylko, tak? Idź, Bajzel, nie chcesz na to patrzeć. I nachylał się już nad stołem, i drżącą ręką sięgał po ten woreczek, kiedy w tym czasie Uriah mówił dalej, a mówił przecież takimi pięknymi słowami. Zacisnąwszy palce jednej ręki na tym foliowym woreczku i drugiej na zapalniczce, odwrócił się więc zaraz z powrotem, blisko z powrotem, żeby na krótki moment jeszcze zaczepić ustami o jego wargi, na chwilę tylko. Oczy znowu poszukały pospiesznie jego spojrzenia, zanim zsunął wzrok w ten dzierżony w rękach pakunek, niecierpliwie teraz otwierany. Na ułamek sekundy przełykana akurat ślina stanęła mu w gardle, ale w końcu podał woreczek mężczyźnie, zostawiając sobie tylko zapalniczkę, której działanie przetestował szybkim odpaleniem. Jest okej. Więc czekał teraz cierpliwie aż Uriah usypie odpowiednią ilość proszku na łyżkę, nie powstrzymując nawet tego rwącego się przez gardło pytania:
- To dla ciebie czy dla mnie? - Zaraz jednak, żeby złagodzić trochę jego ciężar, tą wolną od zapalniczki dłoń ułożył ostrożnie na jego plecach. - Z tobą może być nawet najcięższa pokuta. To samolubne, nie dzielić się szczęściem - i choć w tym wszystkim nadal brzmiał jak Cosmo jedynie połowicznie, pewnie dzięki zasłudze stresu, to uspokajał się chyba powoli, choć szybko bijące serce podsuwało na myśl coś zupełnie odwrotnego. Kiedy ta porcja na łyżce już była gotowa do podgrzania, podsunął pod sztuciec zapalniczkę, żeby odpalić ją zaraz, starając się usilnie powstrzymać gwałtowne drżenie rąk. I byli tak blisko teraz - on i Uriah, szczelnie do siebie przylegali przecież, więc Fletcher niewiele zupełnie o tym, przełożył tę rękę, opierającą się dotychczas na plecach mężczyzny tak, żeby owinąć się nią wokół ramienia Macaulaya. To wszystko ostrożnie, z najwyższą pieczołowitością, bo przecież nie chciał sprowadzić na nich zagłady w postaci rozsypanej nieuważnie porcji podgrzewającego się zbyt mozolnie towaru A potem głowa ułożyła się na tym ramieniu, policzek wcisnął w wystającą kość, a wzrok zbyt intensywnie wgapiał się nadal w ten rozpuszczający się na łyżce proszek, w płomień trochę niżej. Bajzel wskoczył na blat stołu, ale Cosmo ledwo uraczył go krótkim spojrzeniem. Nachylił się chyba nad tym makaronem, skubał coś z tej miski chyba, nieważne. Teraz przecież on i Uriah byli tylko, a Fletcher zaciskał mocno palce na zapalniczce i na rękawie jego koszuli.
W głowie huczała cała masa pytań - głośnych, wyraźnych i przede wszystkim upierdliwych, ale nie chciał ich zadawać, nie chciał, żeby w głosie rozbrzmiała jakaś wątpliwość. Więc siedział tylko, tylko chłonął tę bliskość, tylko oddychał trochę ciężej na myśl o tym, co mieli zrobić za chwilę i jednocześnie cała masa myśli wystrzelała gdzieś w eter, żeby zawisnąć ciężko w dusznym powietrzu tej zapyziałej, dzielonej z Keyem na pół kawalerki.
- Już? - zachrypnięte lekko pytanie musiało wydostać się spomiędzy warg, gdy przestawała wrzeć w tej łyżce ta brązowa substancja. Poluzował trochę ten nachalny uścisk na ramieniu i uniósł głowę, żeby wbić znowu spojrzenie wprost w jego twarz. Nie odsunął się jednak wcale, zamiast tego po prostu odkładając zapalniczkę na stół (brzdęk uderzającego o blat metalu przyciągnął kocią uwagę) i zwolnioną dłonią sięgając do jego policzka, który musnął lekko opuszkami palców. - Wiesz, że jesteś najlepszy? Uriah? - nietrzeźwe chyba od samej myśli o tym wszystkim słowa przecięły znowu gęste powietrze. - Przy tobie to cierpienie nie ma wcale znaczenia. - Miało. Miało nadal, bo Floriana nie dało się wcale wyrzucić tak łatwo z myśli, ale to nic. Ładnie brzmiało - czy nie wystarczyło to, że ładnie brzmiało? Ładnie brzmiało i Cosmo próbował oszukać samego siebie, że nie potrzebuje niczego więcej i ten gest, który postrzegał nierozsądnie jako akt jakiejś sztucznie określonej wierności, ta strzykawka jedna dzielona na pół, ta działka wymierzona palcami Uriah, którym ufał przecież teraz tak potwornie (musisz ufać, Cosmo, musisz - bo to nieważne całkiem czy dobrze to policzy, czy źle może, może za dużo, ale co z tego, jeśli za dużo?), był lekarstwem na całe zło. Dobrym, pięknym - że ważny był, że ważni byli, kiedy byli ze sobą i teraz jeszcze bardziej, gdy razem tak trwali, splątani ze sobą na czymś więcej już niż jedynie fizycznym poziomie.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Piękno było mu obce – ledwie słaby podmuch wobec wichrów rzeczywistości, nieistotny i błahy aspekt świata, domena dziewcząt, które chodziły za ręce wzdłuż chodnika w zgrabnym, starannie wyselekcjonowanym stadku, piszczały, gdy ktoś gwizdnął za nimi, fukały, gdy przekrzywiały im się czapki, marszczyły nosy, gdy należało wysunąć blade dłonie z eleganckiego azylu rękawiczki. Całe ich życie obracało się wokół konserwowania piękna, nie tylko w postaci srebrnych wisiorków połyskujących w blasku porannego słońca, bransoletek, pierścionków, sukienek i biżuterii – chciały wyglądać jak porcelanowe lalki i zazwyczaj osiągały sukces tak zjawiskowy, że niektórzy, oglądając się za nimi lubieżnie, zastanawiali się w myślach, gdzie mają korbki uruchamiające mruganie oraz mechanizm wszyty płytko pod skórą pleców, pod tym marnym pretekstem przesuwając łapczywym wzrokiem wzdłuż zaokrągleń talii, siłą woli próbując sprawić, by białe falbanki spódniczek choć na moment uniosły się ku górze, gnane figlarnym podmuchem wiatru.
Uriah natomiast, już od wczesnego dzieciństwa, zdawał się być pozbawiony nie tylko artystycznego zmysłu, pozwalającego ludziom podziwiać i obcować ze sztuką, również tą ukrytą w lineaturze twarzy i wąskiej kibici, lecz także chęci zmiany na lepsze tego, co już w nim zaistniało – wiedział, że wyglądał źle, zdawał sobie sprawę, że narkotyki, poza spustoszeniem jakie siały wewnątrz jego organizmu, niszczyły go także z wierzchu, sprawiając, że twarz, niedawno jeszcze naiwnie dziecięca, zdążyła w ostatnich latach nabrać morowego odcienia, oczy, wiecznie zaczerwienione, zbladły, sprawiając, że spojrzenie zawsze zdawało się być poniekąd apatyczne i nieprzytomne. Czuł nerwowe podenerwowanie, które rozpalało się płomieniami w jego żyłach ilekroć trzeźwość trwała zbyt długo, zauważał, jak coraz częściej zaczynały drżeć mu dłonie, jak na skórze pojawiały się szorstkie zgrubienia, z uporem ignorował okropne bóle zębów, długie dni bezsenności, ślady krwi na chusteczce, którą przykładał do ust. Zdawał się pogodzić z życiem w takiej formie, jaką własnoręcznie sobie wykreował, świadom swych błędów i mankamentów, lecz pozbawiony nadziei na ich naprawę.
Cosmo nie był taki – był czysty, młody, niewinny. Miał dziecięcą urodę, lico nieskażone bliznami nieopatrznie podjętych decyzji, włosy spływające gładką kaskadą wzdłuż linii głowy; miał dom, do którego mógł wrócić i życie, które, nie skancerowane przez popełnione grzechy, mogło zwrócić się jeszcze ku właściwej ścieżce. Uriah wiedział, że popełnił błąd zgadzając się na jego prośbę, popełnił błąd przychodząc i siadając na brzegu niepościelonego łóżka, zatapiając dłonie w miękkim futrze puszystego kota, biorąc do ręki łyżkę i obracając ją w palcach, spoglądając na własne, zdeformowane odbicie w jej kuszącej tafli – mimo to, nie potrafił odnaleźć w sobie determinacji i animuszu by podjąć właściwą decyzję, odmówić przyjemności, która zdążyła już zasiać w jego sercu ziarna boleśnie eskalującej niecierpliwości. Ostrożnie i z pewną nerwową niepewnością uniósł wzrok na lico siedzącego obok niego chłopaka, energicznie kiwającego głową, spojrzeniem próbującego przyśpieszyć jego decyzję, zmusić by podjął tę, której konsekwencje miały rozlać się na powierzchni sumienia rozległą, czerwoną plamą i wsiąknąć w nie tak, jak sok ze słodkich porzeczek wsiąka z biały materiał bawełnianego obrusa – nie ważne jak długo i mozolnie ktoś szorowałby miejsce zabrudzenia, różowa plama pozostanie tam na zawsze, przypominając o nieszczęsnym momencie nieuwagi, tworząc z przedmiotu obiekt długo ukrywanego wstydu, odbierając mu dotychczasową wartość i sprawiając, że w ostateczności nie będzie nadawał się już do niczego, jak tylko do wyrzucenia na śmietnik.
Uriah wziął głębszy oddech, nabierając do płuc ciepłego i dusznego powietrza, wyciągając jednocześnie ręce do przodu, tak, by własnymi palcami chwycić smukłe i blade dłonie Cosmo, po raz ostatni tego wieczoru spojrzeć na niego z uwagą i troskliwym zaniepokojeniem, jasnym błyskiem niepewności tlącym się jeszcze na dnie błękitnych tęczówek.
Gdzie są wszyscy...? – spytał, choć nie był już do końca świadomy słów, które wydobyły się z jego krtani. Dlaczego byli w mieszkaniu sami, jak długo będą sami? Co wydarzy się jutro rano, kiedy słońce znów uniesie się ponad cienką linię horyzontu, a jego złote promienie wpadną przez okna, oświetlając drewniane panele i unoszący się w powietrzu kurz? Uriah przez chwilę próbował jeszcze sformułować swoje myśli, zbić głoski w zdania, wypowiedzieć na głos niepokój, który, niby gruba warstwa mułu, osiadł mu na umyśle, gnanym obecnie już tylko narkotyczną monomanią, sprecyzowaną w sercu potrzebą całkowitego znieczulenia, odpalenia mierzwiącej go w kieszeni zapalniczki, odczucia fałszywej euforii, płynącej gorącym strumieniem wzdłuż labiryntu splątanych żył. Z powrotem do rzeczywistości przywrócił go dopiero cichy brzęk naczynia. Nieświadomie, choć z pewnym bojaźliwym zawahaniem, odwrócił głowę, początkowo reagując niezrozumieniem, następnie – infantylnym rozbawieniem, przyglądając się jak bury kot nachyla się nieśmiało nad miską makaronu, swoim małym, chropowatym językiem zlizując zielone pesto ze stygnących powoli, żółtych wstążek. – Może powinieneś go nakarmić. – odparł, choć jego koncentracja trwała krótko, a poruszająca się opieszale końcówka kociego ogona prędko rozmyła się i zniknęła mu z oczu całkowicie, zupełnie jakby siedzące na blacie zwierzę było ledwie komiczną iluzją.
Dla ciebie. – odpowiedział po krótkiej chwili milczenia, tonem pozornie oschłym i apatycznym, lecz w gruncie rzeczy stanowiącym jedyny bezpośredni przejaw wewnętrznej neurotyczności. Na słowa Fletchera, kącik jego ust uniósł się ku górze w doraźnym przejawie cynicznej wesołości, zaraz opadł jednak z powrotem, drżąc przez moment, zupełnie jakby całe jego ciało, z gwałtownym przejawie sprzeciwu, postanowiło przejąć na siebie nieznośne dygotanie posiniałych dłoni. Niewiele potrafiło jednak wyrwać go z jednolitego toku podjętych wcześniej decyzji, miał bowiem zwyczaj przywiązywać się uparcie i namiętnie do każdej swojej koncepcji, każdego planu, każdej myśli, która zrodziła się w jego głowie. Zalany wodą proszek zabulgotał więc zaraz cicho pod wpływem chciwych języków płomieni, by w końcu przeobrazić się w jednolitą ciecz – oto właśnie, czym było teraz jego życie: napełniona strzykawką apoteozą raju, drżące ciało drugiego człowieka naiwną przepustką do chwilowego wytchnienia.
Oczywiście. – odparł i uśmiechnął się leniwie, choć nie słuchał już zupełnie. – Wszystko minie jak zły sen. – bo kiedy ma się osiemnaście lat, każda klęska jest jeszcze przygodą, wyprawą, o której można małodusznie marzyć, spoglądając z utęsknieniem na horyzont, ku zieleńszym trawnikom i błękitszym niebom. Uriah poniekąd wiedział dobrze, że nic, co mówił do niego Cosmo, nie odnajdywało pokrycia w jego sercu, mimo to, wiedziony być może emocjonalnym zmęczeniem, a być może najzwyklejszą samolubnością, przystawał na te błahe zapewnienia, ulotne, niestabilne uczucia, które znikały zupełnie, gdy tylko szare chmury okazjonalnej melancholii rozwiewały się pod wpływem kilku nieistotnych słów, ciepłego spojrzenia i dotyku miękkich warg innego człowieka. W tej chwili żadna z tych rzeczy nie była jednak ważna, nie miała wystarczającej mocy, by przebić się przez fasady zamkniętego umysłu, ochłapami siły woli próbującego chronić go przed tym, co bolesne, lecz przecież nieubłagane.
Swoiste panaceum, zamknięte w przezroczystej komorze strzykawki, nieodwracalnie wpłynęło do krwioobiegu, żłobiąc własne korytarze wewnątrz tych już istniejących. Był ostatnią osobą, której powinno się ufać – wiedziała o tym Felicia, wiedziała Meave, wiedziała matka, ojciec i ekspedientki w sklepie za rogiem. Robił wszystko na oko, odmierzał dawkę tak, jak zdawało mu się odpowiednio, nie brał odpowiedzialności za kataklizmy własnych działań, myśli i marzeń, jak zawsze – ku zgrozie każdego Boga, boga i opiekuńczych duchów – oddawał nie tylko własne, lecz także cudze życie w ręce nieprzewidywalnego losu.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Gdzie są wszyscy?
Krótkie pytanie, obojętne zupełnie, zakuło gdzieś pod mostkiem, kiedy spojrzenie przesuwało się wzdłuż twarzy mężczyzny, spływało po nosie, na zapadnięte policzki i z powrotem do tych zmęczonych oczu. Gdzie? Nigdzie właśnie; właśnie w tym tkwił problem przecież, że nikogo nie było. Wszyscy - wszyscy dosłownie - wszyscy, czyli ojciec, mama, Dede, Felicia, Flo, Aimee, Key: wszyscy. Wszystkich miał podobno, ale przecież teraz równie dobrze mogliby nie istnieć wcale, równie dobrze mogliby zniknąć na dobre, bo nie było ich - teraz ich nie było, kiedy on chciał wpychać sobie w gardło wszystkie palce po kolei albo całą dłoń najlepiej, w jakiejś tępej nadziei, że może uda się wyrzucić z siebie wnętrzności wszystkie, całe narządy, wywinąć organizm na drugą stronę. I gdyby miał siłę cofnąć się mocniej, to doszedłby do wniosku, że wcześniej też nie było, nie było nigdy wtedy, kiedy potrzebował - odkąd Devon wyjechał do Seattle właściwie. Ta myśl, nieznośna w swojej prostocie, przyprawiała go o mdłości, kręciło się w głowie. Bo nie było nikogo, kiedy zaczynał popadać w paranoję i nie było nikogo, kiedy faceci w tej pierdolonej pracy byli tak strasznie obleśni, i nikogo nie było, kiedy znikał z mieszkania dzielonego z bratem na całe noce, wracając nad ranem bez którejś części garderoby, i nie było nikogo, kiedy przy tej kanapie, na której siedzieli teraz z Uriah, łykał pierwszy raz jakieś chujowe benzo albo inną kodeinę, żeby się uspokoić. Nie było nikogo, kiedy oddawał całe jedzenie kotu i nie było nikogo, kiedy ostrze rozbitego szkła rozcinało głęboko przedramię, gdy siedział skulony w tej klaustrofobicznej łazience i nikogo nie było, kiedy ojciec uderzał matkę w twarz, nie było nikogo, kiedy Franklin nazywał go Glutem i urządzał na niego z kolegami zasadzki, nie było nikogo, kiedy tamten mężczyzna kładł mu dłoń na udzie przy rodzinnym stole, a matka odwracała wzrok, udając, że nie widzi. Nikogo.
Gdzie są wszyscy?
Nigdzie, Uriah, dlatego napisałem przecież. Nigdzie nie ma nikogo, a ja znowu nie daję rady i znowu jest tak źle, przeraźliwie, znowu oddycha się ciężko, a ja czuję się oszukany i zdradzony, i głupi jak szczeniak, czekający na pana, który porzucił go przywiązując łańcuchem do drzewa. I to wszystko bzdurne takie, bzdura na bzdurze, układają się stosem, zrzucają kończyny na ramiona tak ciężko, ale te wszystkie bzdury to przecież jedyne, co mam; jedyne, czemu mogę ufać teraz.
Nie zostało wiele więcej opcji niż siedzieć tu, w tym pustym mieszkaniu, w którym za parę miesięcy zrobi się nieznośnie zimno, niż zaciskać powieki tak mocno, aż oczy zaczną boleć, niż mierzyć się spojrzeniami z tym kotem, który zasługiwał na coś więcej i z odbiciem, które nie zasługiwało wcale, czego świadomość była gorzka i przytłaczająca. Na Devona, na Flo, na Keya i na Uriah teraz też nie - bo napisał do niego nie dlatego, że tęsknił, tylko dlatego, że się bał i nie bał się, że go straci, tylko, że będzie sam jeszcze przez chwilę; być może o jedną, kującą chwilę zbyt długo. Cholernie to było niesprawiedliwe, ale wbrew wszystkiemu ta niesprawiedliwość wydawała się teraz w jakiś sposób słuszna. Poza tym, ta myśl była ciężka - żeby ktoś podobny jemu, do niedawna jeszcze z uporem maniaka i niezwykłą determinacją wypisujący sprejami na murach solidarnościowe hasła antykapitalistyczne, teraz mógł mieć gdzieś te ostatki moralności, które jeszcze trzymały się w duszy.
- Je ciągle - odparł tylko, ignorując w końcu to niewygodne pytanie i skupiając całą uwagę na Bajzlu. W końcu to naprawdę nieważne, gdzie byli. Ważne, że nie tu.
Tu byli tylko on i Uriah, i ten proszek podgrzewany dla ciebie. Mało było rzeczy dla niego tylko - od zawsze dzieliło się między innych, najpierw w rodzinnym domu, kiedy nie miał nawet pary skarpet wyłącznie dla siebie, a potem nadal, po przyjeździe do Seattle. A potem Florian był tylko dla niego i to było najwspanialsze na świecie, a potem Florian przestał być dla niego tylko i to bolało, bo zdążył się odzwyczaić chyba od dzielenia. I teraz musiał wiedzieć też, że Uriah nie był i z pewnością nie będzie nigdy dla niego tylko - będzie przychodził do niego i pozwalał mu przychodzić do siebie, będzie siedział tak blisko na tej kanapie tylko dlatego, że to Cosmo się przysunie, i będzie całkował też dlatego tylko, że to Cosmo potrzebował całowania, bo te wszystkie niefizyczne formy wdzięczności były gdzieś poza zasięgiem jego pojmowania. Dlatego policzki przywierały do jego chłodnej skóry, usta do suchych warg, dłonie próbowały czasem spleść się w sekundach zapomnienia z tymi długimi palcami, a ręce wędrowały za pasek spodni przy każdym spotkaniu. Bo dziękować inaczej było trudno, tak naprawdę i niebezpiecznie chyba - bo ta cała inscenizacja bliskości była jedną wielką tajemnicą przecież, bo to, że Uriah z nim zostawał i słuchał, i mówił, nie było wcale konsekwencją jakiegoś napędzającego całe życie uczucia, wiążącego ich ze sobą ciasno i na stałe. Podtrzymującego - tak, owszem, ale nie napędzającego, bo nie pędzili nigdzie, tak właściwie. Trwali raczej, raczej wisieli, raczej przełykali nawzajem te elementy siebie, które były złe, nieodpowiednie, szorstkie, które raniły tym, że nie spełniały tych nieartykułowanych głośno, stłumionych gęsto w podświadomości oczekiwań, wątłych takich, niemożliwych i absurdalnych, zdawać by się mogło, w obliczu tej nędznej sytuacji, w którą sami się wpędzili.
Jak zły sen. Ten subtelny uśmiech, smutny tak naprawdę, raczej wykrzywiający wargi niż rozświetlający twarz. To bez znaczenia - oczywiście, minie. Powinien w to nie wierzyć chyba, bo zawsze każdy obiecywał, że minie, a te rzeczy wszystkie nie mijały tak naprawdę - najwyżej opadały, zepchnięte gdzieś na dno świadomości, żeby powrócić za jakiś czas ostrzej, gwałtowniej. Bo kiedy ma się osiemnaście lat, trudno uwierzyć w to, że coś będzie jeszcze miało moc, żeby się zmienić i zniknąć, bo wszystko chyba czuć bardziej i mocniej. Żałosne. Nie było miejsca na emocje w domu w Grotto i nie było na nie miejsca, kiedy obijając się o zimne mury budynków oddychał nocnym życiem Seattle, i nie było miejsca też u Keya, kiedy wszystko robiło się otępiałe, i u Dede, przed którym trzeba było udawać, że wszystko jest w porządku. Nie było miejsca na emocje - po prostu. Z Florianem były emocje, za dużo chyba, nieproporcjonalnie nagle i on był do nich zupełnie nieprzyzwyczajony, dlatego oddech był teraz tak ciężki, dlatego swędziały nadgarstki i nozdrza piekły aż od tamtego wciągniętego wcześniej proszku, który zdążył już spłynąć, pozostawiając po sobie uczucie niemocy i bezsilności.
Drżące palce podciągnęły ostrożnie rękaw bluzy, odsłaniając prawe przedramię, przełożone dotychczas pod ramieniem Uriah. Prawe, bo prawe było lepsze przecież, nietknięte zupełnie, bez żadnej blizny, blade i czyste, jedynie z sinym śladem cudzego uścisku wokół nadgarstka, ale to nie miało wcale znaczenia. Pięść zacisnęła się ostatkami sił, ślina szorstko przebiła przez gardło do przełyku, wzrok wbijał się bezmyślnie w tę nieznośną skórę, której nie cierpiał przecież równie mocno, co całej reszty. Krótka chwila zwątpienia, nawet nie w kwestii samego wkłucia, a raczej odsłaniania się znowu tak mocno, obnażania tego ciała, które odstraszało najwidoczniej bardziej niż sądził. To nic, że to przedramię tylko i że to Uriah, który już widział o wiele więcej, a i tak przychodził - niepewne takie wszystko, ciężko było ufać tej mnogości pustych słów i czynów, które w gruncie rzeczy nie znaczyły zupełnie nic.
Potem nagle chciał zadać wiele pytań, ale milczał. Będzie boleć? Co mam zrobić? Mam trzymać tak? Dobrze trzymam? Pomożesz mi? Robiłeś to już kiedyś komuś? Jest bardzo inaczej niż przy wciąganiu? Co, jeśli nie tak coś będzie? Wszystkie te błahe wątpliwości stłumiło wyszkolone zaufanie, lęk przed byciem infantylnym i strach przed tym, że Uriah uzna ten szereg pytajników za rozmyślenie się. Zresztą to wszystko pognało tak prędko do przodu - ta igła zaraz znalazła się przy skórze, a on musiał drugą rękę zacisnąć w jakimś dziwnym odruchu na jego kolanie. Wzrok na moment jeszcze powędrował do tej twarzy, która w niepoprawny sposób zauroczała go swoim wyniszczeniem, spojrzenie zahaczyło o wzrok, skupiający się teraz na czymś innym, a Cosmo... Cosmo chyba nie chciał patrzeć na to wszystko, bo czuć w zupełności wystarczyło - ukłucie, igła głębiej, to nic, bo musiał teraz trzymać się tylko twarzy Uriah, żeby nie zgubić jej przypadkiem, żeby jego nie zgubić, bo co wtedy?
Z początku nic nie było tak naprawdę - to ukłucie, kilka sekund pustki, w końcu mroczki tańczące przed oczami. Ciemność przysłaniająca na moment jego twarz - nie, nie - i głowa nagle taka ciężka, ciężki oddech, a może oddechu wcale nie było trzeba? Ciężko, ciężkie wszystko, a potem gwałtowne uderzenie ciepła, rozpływające się po klatce piersiowej, zaskakując swoją intensywnością. Uścisk na kolanie Uriah musiał zelżeć, bo przez to, że ciężkie wszystko było, to i siły nagle zrobiło się gwałtownie mniej przez to silne uderzenie, jakby całą energię musiał wkładać w to, żeby utrzymać tę głowę w górze i nie poskładać się zaraz zbyt mocno. Nie opieraj się, po co się opierać? Ciepło, ciepło - jakiś nieokreślony bliżej dźwięk wydostał się spomiędzy ust, kiedy wreszcie to ciało musiało zacząć się zsuwać. Chyba mocno i szybko, nawet jeśli jemu teraz wszystko wydawało się wolne i rozciągnięte w czasie, gładkie. Miękkie i ciepłe wydawało się udo Uriah, do którego przywarł mocno policzkiem albo ustami, nosem może, palce jednej ręki zaciskając wciąż na tym kolanie, zaś drugą dłoń spuszczając nieświadomie jakoś ku podłodze, pomiędzy kolanami mężczyzny, zapadając się odrobinę w tę dziurę, ale to nic przecież - nic zupełnie. Tylko to ciepło, mroczki przed oczami, własny, na nowo ustalony rytm bicia serca, Uriah obok i on powoli zapadający się niżej, i niżej.
Nie miał pojęcia, ile to trwało i co robił w tym czasie Macaulay. Właściwie wszystko, co dotyczyło tej prostej teraźniejszości wydawało się teraz odsuwać gdzieś na daleki plan, właściwie ciepło było i serce mocniej biło, myśli tak przyjemnie odbijały się od głowy. Coś o cyfrach, o kolorach, o wszystkim, tak naprawdę, o wszystkim, co nieistotne i nieważne, i błahe, komicznie wręcz nieskładne i bezsensowne. Uriah odmierzał pewnie, pewnie podgrzewał, pewnie wstrzykiwał gdzieś ponad jego głową, ale to nieważne, bo on trwał tylko przecież, tylko głupio i płytko uśmiechał się trochę do siebie, tylko ciepło było, i choć to ciepło było w dużej mierze obciążające, zawierało się w nim tej jakieś osobliwe wyzwolenie, które sprawiało, że chciał tak spływać i spływać. Na początku słowa nie lepiły się do gardła wcale, powietrze smakowało trucizną, można by było po prostu przestać oddychać - ale nie dało się, więc trzeba było dalej otaczać się tym ciepłem, podczas gdy wzrok wracał do ostrości, podczas gdy znowu można było szukać Uriaha gdzieś tam, nad sobą, ale do tego trzeba było poruszyć się, a to wydawało się teraz tak bardzo niewłaściwie, błędne, może nawet zgubne. Więc trwał po prostu, więc minuty rozciągały się mocno, więc kolejne słowa lepiły się do warg i odklejały, a on długo nie potrafił zdobyć się na to, żeby powiedzieć coś jednak, żeby tę błogą ciszę przerwać, jakby w obawie przed tym, że zaraz wszystko runie, posypie się, zniszczy. Ale nie można było w nieskończoność milczeć, kiedy tak blisko go czuł, tuż przy sobie, kiedy to pierwsze uderzenie rozpływało się coraz gładziej po ciele, nad którym powoli odzyskiwał kontrolę.
- Uriah...? - krótkie pytanie, zachrypnięty, obco niski głos, rozchodzący się w powietrzu, gubiąc zaraz myśli. Uriah, tyle tylko, jesteś tam? Musisz być, bo czuję przecież twoje ciepło, ale to może tylko moje ciepło, odbite od ciepła kanapy, może to ciepło Bajzla, siedzącego na tym stole ze ślepiami wbitymi w moje własne oczy, może znowu jestem sam tak naprawdę, może to się wydaje tylko, że jesteś dalej, może to inne kolana, obce jakieś, może obce ciało przy moim ciele, tak dużo jest obcych ciał przy moim ciele, nie wytrzymam, Uriah. - Jeśli jesteś Uriah, to powiedz mi o czymś, co tylko Uriah wie, nikt inny. - Cokolwiek powiedz, odezwij się po prostu, bo muszę wiedzieć, że jesteś. Chwiejne słowa, chyboczące się niebezpiecznie wyrazy, zbijające się ze sobą zgłoski. Wolno płynęło to wszystko, ale raz rozchylone w niebezpiecznym potoku słów usta, nie mogły teraz zacisnąć się ponownie w tym milczeniu, uszy odpadły przez ciszę, wszystko odwróciło się zupełnie. - O Uriah coś powiedz. Takiego, że ja też nie wiedziałem; nikt zupełnie. - Bez sensu te słowa szukały ułożenia, żeby stworzyć coś zupełnie sensownego, żeby składnie zabrzmieć, spójnie, żeby nie rozchwiać bardziej tego niestabilnego poczucia bezpieczeństwa, którym obrósł na mnie w ten zupełnie obcy, sztucznie wyhodowany sposób.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W komosie życie jest nieważkie. Myśli pierzchną i unoszą się w przestrzeni gnane wiatrem słonecznym, problemy, wspomnienia, marzenia i żale przepływają wśród dzikich rzek tej obcej i nieznanej galaktyki, osiadają na gwiezdnym pyle jak każdy z gazowych olbrzymów, jak gwiazdy, słońca i planety, których nie sposób dostrzec z powierzchni Ziemi, będącej ledwie małym kamykiem pchanym nieubłaganie przez wartki nurt dzikiego strumienia, wyrzuconym na suchy brzeg, kanciastym i bezużytecznym, nie nadającym się nawet do puszczania kaczek.
Jako dziecko, bardziej nawet niż obecnie, Uriah pragnął wyrwać się z karceru owych prymitywnych i narzuconych mu z góry ograniczeń – oderwać się stopami od gruntu, unieść w powietrze tak, jak unosili się astronauci na starych, amerykańskich filmach, lewitujący w przestrzeni, która zdawała się być piękna i nieskończona, pozbawiona wzbronień i zakazów. Na drodze do wizji spędzenia całego życia w niepoznanych odmętach kosmosu prędko stanęła jednak nie tylko edukacja, lecz również wstydliwe ograniczenia umysłu, sprawiające, że zbite w akapit litery tańczyły pomiędzy sobą, liczby rozmywały się i zamieniały miejscami, odczytywanie informacji z książek stało się natomiast gehenną i przyczyną nie jednej przepłakanej nocy, nie jednej blizny po uderzeniu ojcowskiego paska.
Narkotyki były trochę jak ta upragniona nieważkość – pozwalały oderwać się od rzeczywistości, przez krótką, wychwalaną do rangi utopii chwilę znaleźć się gdzieś poza ramami własnej egzystencji, osobno od świata, w luksusie bezładu i przepychu chaosu. Wokoło nie było nikogo, Cosmo opierał się wprawdzie o jego ramię, mówił coś, nachylał głowę, lecz był w gruncie rzeczy aspektem równie ulotnym, co pojawiające się pod koniec lata jętki bądź wyrastające z piaszczystej gleby efemerydy. Uriah nienawidził samotności, choć znaczną część życia był na nią nieodwracalnie skazany – wiecznie niezrozumiany przez demiurgicznego ojca, który tyrańską ręką wymierzał surowe kary, po stokroć wykorzystany przez przypadkowych mężczyzn, którym sprzedał własny honor za poczucie krótkotrwałej akceptacji, odseparowany od rodzeństwa i na zawsze naznaczony obmierzłym piętnem dotyku lubieżnego stryja, który wchodził wieczorem do pokoju, posyłając sprośny i tajemniczy uśmiech spod gęstych, rudych wąsów. Nawet matka – jedyna osoba, która okazała mu w dzieciństwie trochę zrozumienia, o której on zapomniał jednak tak szybko, jak miłość jego, z długich, kuchennych fartuchów i uścisku ciepłych ramion, przeorientowała się w bezwzględne oddanie kolorowym pigułkom i kryształom białego proszku, bulgoczącego posłusznie na zakrzywionej, srebrnej łyżce – musiała w końcu go opuścić. Było za późno by wrócić do tej przyjemnej i niewinnej rzeczywistości – ilekroć zamykał oczy i próbował odtworzyć w głowie twarz rodzicielki, jego myśli rozpływały się jak zalana wodą akwarela.
Z bezsilności pozwalał, by rządziły nim złudzenia – iluzja uczucia, które żywił do niego Cosmo, infantylna bajka, którą w obecności Meave sam sobie opowiadał, fantazja delirycznego życia, ograniczającego się do dudniących muzyką klubów i obcych ciał, wyginających się frywolnie na drewnianym parkiecie, fikcja, widmo i halucynacje. Wszystko, by chociaż przez chwilę poczuć, że życie nie jest w istocie tak obmierzłe i fałszywe jak wówczas, gdy brak pieniędzy zmuszał go do długich dni bolesnej trzeźwości, brak snu – do stanięcia twarzą w twarz z własnymi myślami. Robił więc to, o co go poproszono, co wyczytał z przeszklonych, błagalnych oczu Fletchera i co małodusznie dopowiedział sobie sam, byle połechtać swoją skancerowaną grzechem świadomość, dodać jedną jeszcze kroplę dziegciu do garnka, którego zawartość dawno już nie smakowała miodem.
Chłód igły zetknął się z rozgrzaną skórą, wkrótce zanurzając się pod jej brzydki, cienki materiał, kilka razy, usilnie próbując odnaleźć żyłę, pozostawiając fioletowe siniaki na i tak zmaltretowanych już przedramionach. Im więcej razy próbował, tym silniej rozniecało się w jego sercu poczucie rozgoryczenia, wciekłości i frustracji, która wstrząsała ciałem niby dreszcze podczas srogiej, zimowej nocy. Czuł, jak to kuriozalne, choć przecież dobrze znane pragnienie rozszarpywało go od środka, mierzwiąc trzewia tak, że najchętniej rozdrapałby sobie brzuch, rozpruł ręce do krwi, wyrwał każdy włos cebulka po cebulce, wszystko przez parszywe, oplatające go macki nałogu, przez dłonie, które zaczynały drżeć nerwowo i mdłości, które naraz podeszły mu kwaśną żółcią do gardła. Kiedy koniec strzykawki natrafił więc nareszcie w ów właściwe, upragnione miejsce, po ciele rozlało się przyjemne ciepło, niby silny trans wdzierający się głęboko w oporną i bezsilną podświadomość.
Odetchnął cicho, powoli odchylając głowę do tyłu, czując jak zdrętwiały kark styka się z oparciem łóżka, przymykając oczy i pozwalając by pod powiekami roznieciły się fajerwerki niezrozumiałych barw i kształtów, spod ostrzału których do rzeczywistości przywrócił go dopiero dźwięk własnego imienia, wypowiedzianego cicho i zachryple, głosem, który rozpoznawał, który zdawał się jednak dobiegać z zewnątrz, ze świata poza tym pokojem, poza starą kamienicą w South Park, poza tym miastem, krajem i ziemią, z obcej i nieistniejącej teraźniejszości, niby przekaz otrzymany od samego Boga, równie fałszywie i oszukańczo złudnego, co narkotyki, które właśnie wprowadził do swojego krwioobiegu.
Uriah nie odezwał się z początku, chociaż podniósł się nieznacznie, spoglądając na wątłą, dziecięcą sylwetkę Cosmo, przechyloną tak, by policzkiem oprzeć się o jego uda, zacisnąć palce na kościstym kolanie, odnaleźć chwilę upragnionego ciepła pośród chłodnego i surowego poczucia osamotnienia. Wszystko co dotąd trzymało go na jawie zniknęło w odmęcie gwałtownej przyjemności, wymazując cały żal i pustoszące trzewia wyrzuty sumienia, sprawiając, że na twarzy, choć nabierającej powoli morowego, chorobliwie bladego odcienia, wykwitł cień uśmiechu, dowód ulotnego zadowolenia, które ograniczało się do otrzymania substancji, będącej dla ciała ostateczną ucieczką, jedynym remedium, umiłowaną szansą na moralną ekspiację. Uriah nachylił się lekko, wkładając swoją dłoń, choć wciąż zimną i skostniałą, to nie szarpaną już drgawkami, w miękkie, przydługie włosy Cosmo, przeczesując je delikatnie, tak, jakby głaskał kota, który w podobnym geście przyjemnej bliskości, siedział mu wcześniej na kolanach.
Nie wiem czy mam w sobie jeszcze coś, co do dzisiaj zdołało pozostać tajemnicą. Nie jestem najlepszym stróżem sekretów, nawet swoich własnych. – odparł, odczekując chwilę, niezamierzenie długo trwając w milczeniu, które wybrzmiało pomiędzy nimi, zawisając w atmosferze niczym gęsta, biała mgła. Dopiero po krótkiej chwili jego nieobecne lico przeciął pełen szaleńczego rozbawienia uśmiech, błękit spojrzenia błysnął jasno, źrenice zwęziły się do ledwie małych, czarnych kropek, niby dwie główki szpilki dryfujące w zmąconym odmęcie niebieskiego oceanu. – Jest coś, czego nikomu jeszcze nie powiedziałem. – jego głos, nagle zupełnie odmieniony, zabrzmiał melodyjnie i zaskakująco dobitnie, zupełnie jakby w zniszczone i zbutwiałe ciało wstąpił duch nagłego ożywienia. Umyślnie odczekał chwilę, ażeby nadać sytuacji więcej niepewności, nawet jeśli sam stopniowo zatracał się w tym, co roiło się w jego głowie, by następnie, w przypływie chwilowego impulsu, wypowiedziane zostało na głos, rozwiewając jakiekolwiek wątpliwości dotyczące jego trzeźwości. Wesoły ton prędko przemienił się w konspiracyjny szept, dłoń raz jeszcze przeczesała brązowe pukle włosów chłopaka. – Czasami słyszę jak szpaki narzekają między sobą na różne rzeczy. Że nie mogą zacisnąć pięści, poprosić o pomoc siedzącej na ławce staruszki i podrapać się po pępku. Wystarczy, że rozwiną skrzydła i mogą dostać się w dowolne miejsce na ziemi. – uniósł głowę, spoglądając przez okno na siedzące na parapecie gołębie. – A przecież nie mają dokąd lecieć. – zaśmiał się dźwięcznie i po raz ostatni, zanim umysł zatopił się całkowicie w błogiej i euforycznej senności wieczoru.

koniec

autor

Zablokowany

Wróć do „Domy”