WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

You f-fffuckin’ stupid whore, you hear me! That’s what you are! A WHORE, A FUCKING W H O R E – Stał przed nią i prężył się w nerwowych wychyłach ciała, z każdym takim spięciem nerwowo mnąc i wyłamując knykcie. Raz iii- dwa. Dwa kroki dzieliły go od Lindy Cockburn, ale Lindę Cockburn od syna dzieliły lata świetlne, choć wszelkie prawa fizyki i zależności w fizyce twierdziły, że to niemożliwe.

Ale to się zdarzało: już, nieraz, wielokrotnie – że Linda wzięła coś mocniejszego, tępo zafiksowana na jednym punkcie po przeciwnej stronie pokoju – oczy miała wtedy jak spodki abo zupełnie na odwrót, ze źrenicami wąskimi jak łebki od zapałek. Pierwszy raz stanął na linii tego spojrzenia, i chyba pierwszy raz podniósł głos – nie na nią, tylko tak w ogóle, nadwyrężony wszystkim, co nie było szeptem. Stał i krzyczał, krzyczał to, co krzyczeli wszyscy – że się szmaci, że jest obrzydliwa, o b r z y d l i w a.

Krzyczał i łkał. Płakał, dzisiaj więcej niż wczoraj, a wczoraj więcej, niż w ciągu ostatnich szesnastu lat, od kiedy nauczył się, że trzeba być spokojnym, milkliwym dzieckiem, które może i szlochało często, ale po cichu.

I hate you, I hate you, I hate you, I hate you so much, I-

Swędział go nos, cały mokry i zalepiony wodnistą, płaczliwą wydzieliną i łzami, które nie zdążyły napłynąć mu do ust i na skraj drżącego podbródka.

Mom…

Patrząc na nią nie mógł nie myśleć o tym, co powiedział Jericho. Często myślał o rzeczach, które Jericho mówił – to była taka jego skundlona ewangelia, z której bardzo dobrze zapamiętał fragment o skrajnościach – i że czasami taka skrajność, nieważne jak najgorsza, wydawała się lepsza od stanów pośrednich i wycieńczenia, i wtedy życzył jej śmierci. Życzył sobie, żeby zdechła, żeby zabrała ze sobą swoje nieobecne spojrzenia i bladą, przezroczystą cerę, i włosy, z których czasami – kiedy spała dość głęboko – próbował wyczesywać kołtuny; brzydkie, sprasowane kępki zmechaconych włosów (dotykał cicho rozpulsowanego nadgarstka i gładził kciukiem strop dłoni, ucałowywał chłodny policzek). Czasami pilnował, żeby spomiędzy wiotczejących snem palców wyciągnąć wypalanego papierosa. Życzył sobie też, żeby zabrała ze sobą swoje pierdolone dragi, ten syf, który tumanił mu matkę, w kącie kanapy albo obrzydliwego, wytartego fotela z wysuwanym (ale popsutym, więc jednak wysuwanym tylko w teorii) podnóżkiem pozostawiając wyłącznie nieprzytomną skorupę czyjegoś istnienia. Miał cichą nadzieję, że przedawkuje (chyba nie do końca świadomy, albo zwyczajnie żyjący w wyparciu, że jeśli umrze, to umrze nałóg, a zostanie zdrowa mama, taka jak inne), więc ostatnio częściej wychodził na ulicę, częściej odwiedzał miejsca, które to z kolei odwiedzali inni – ci stojący po drugiej stronie całej transakcji, częściej wchodził z nimi do samochodu, częściej dawał im się wydymać, dosłownie i w przenośni, kiedy z mieszkania wyganiali go z samą tylko zaliczką (nie wliczając w to tego jednego razu, kiedy do ręki dostał pełną sumkę, ale odłożył, a potem niefortunnie zapomniał zabrać ją z komódki stojącej w przedsionku, za bardzo przejęty wiązaniem butów i tym, jak zimą zawsze trzęsły mu się ręce; i tego drugiego, kiedy głupio dał sobie wmówić, że od takich usług też można składać reklamacje, w związku z czym tamtego dnia nie zarobił ani centa). A jednak w rezultacie i tak zarabiał więcej, niż w czasie, kiedy obiecał Johnowi że postara się nie; i te pieniądze to było już coś – na tyle, żeby móc Lindę szprycować bardziej i bardziej, i za każdym razem obiecywał sobie, że to już niedługo, że to wszystko jest tymczasowe i w ogóle nie ma się czym przejmować.

Poza tym, pierwszych parę dni było wyjątkowe. Linda się uśmiechała i wielokrotnie powtarzała, że jest dobry, i że jest jej najdroższym dzieckiem. Wtedy zaczynał wątpić i żałować, ale wiedział, że od tej decyzji nie było już powrotu.

Inna sprawa, że o ile nie zdarzał jej się akurat jeden z tych regularnych, histerycznych epizodów, większość dni po prostu przesypiała – i wtedy Cottie zastanawiał się, czy wszystko co robił, robił dla niej, czy tylko dla swojego świętego spokoju. Ani jedno, ani drugie nie było tak do końca prawdą. Nie prawdą ostateczną, w każdym razie, ani – tym bardziej – objawioną.

O Luckym dowiedział się niecałe dwa tygodnie temu (w dniu, kiedy zaczął krzyczeć i płakać).

A wszystko co robił, robił dlatego, że był zły. Zły i bezradny. I dlatego, że nie potrafił poradzić sobie z myślą, że John Wes Smith zabrał ze sobą do motelu kogoś, kto nie był nim i płacił za cały wachlarz rzeczy, które mieściły się w zakresie od opryskliwego oj, Cottie przez boleśnie oszczędne w słowach przecież sam wiesz, co się tam robi, po co pytasz, nie interesuj się, bo jeszcze kociej mordy-.

Lucky wyznawał tę samą politykę, którą wyznawali wszyscy chłopcy tacy, jak oni. Nie dzielił się klientami, ani informacjami o nich, choć Cotton zdążył ustalić, że to nie była pomyłka.

Nie zareagował od razu. Przez dwa tygodnie nosił się z cudzego kąta w kąt; bez żalu i bez wyrzutów sumienia, aż do jednego razu z wczoraj, podczas którego przydarzyło mu się coś bardzo krępującego – coś, po czym jeden z klientów wyrzucił go na zbity pysk, choć jeszcze przed momentem z płytkim westchnieniem aprobaty dociskał jego twarz do własnego krocza (i wcale nie chodziło o cienką, złotą bransoletkę, która wplątała się i wczepiła w jasne pukielki włosów, chociaż Cottie w rzeczy samej nauczył się prosić czasami, żeby jednak ściągać).

Wtedy jeszcze się nie przejął. Ale sytuacja powtórzyła się raz i drugi, i w pewnym momencie myśli zamiast bezpiecznie rozpraszać się wokół kondensowały tuż przed nim i w jakichś strzępkach płytkiego, czujnego snu. Bał się wielu rzeczy; czasami myślał, że lepiej byłoby, gdyby okazało się, że to wszystko było częścią jakiejś policyjnej infiltracji, a nie – na przykład – kwestią wzrostu.

Lucky był trochę niższy i tylko odrobinę tęższy, stąd też w boleśnie nawracających fantazjach Cottiego to bardziej wymierne ciało przyjemniej wpasowywało się pod arkan napierającej na nie, męskiej, trzydziesto-paroletniej postaci.

Do pokoju przesłuchań trafiłby po omacku, ale i tak dał się do niego zaprowadzić – cierpliwie, w zasadzie nie zwracając uwagi na cały proces tradycyjnie wyszydzonego nazwiska. To, że trafił na komendę było zbiegiem wyjątkowo nieszczęśliwych okoliczności. Teraz, kiedy nie zarabiał wystarczająco, żeby zaspokoić narkotykowy głód Lindy, posprzeczał się z Luckym.

Głupio zrobił, że chciał jego pieniądze, i że miał przy sobie ten nieszczęsny scyzoryk, którym miał go postraszyć tak, jak – przekonał się na własnej skórze – robił to (znowu) Cel Tradat.
Nic nie poszło po jego myśli, no i nie spodziewał się policjanta w cywilu, który potem zawiadomił najbliższy patrol, a reszta… no, można się domyślić.

Na komendzie został przekazany w cudze ręce, i z tych rąk wpakowany do niewielkiego, ładnie doświetlonego pokoiku, choć jednocześnie dość ascetycznego w wystroju. Ten sam mężczyzna, który – jak myślał – miał go przesłuchiwać, zamarudził parę minut przed pokojem (widział tylko fragment jego pleców i cień rozmazany po szybie). Stał tam z zegarkiem w ręku.

Junior! Hey-ey, Junior! Do you mind taking this one over from me? I promised Amelia we’ll have a nice, fancy dinner and… oh! Look how time flies! My shift ended, like, half a minute ago! – Poluzował lekko rozsupłany krawat. – You know, Johnny, you should visit us someday. All of you, I mean. You, Colton, Junie…. How is she? Oh, yes, here- – Podał mu idiotycznie opasłe akta, na pierwszy rzut oka zupełnie niepasujące do kruchej fizjonomii Cottona Cockburna. – One of those, you know. Anyway, I’ve already done most of the paperwork, so- See you tomorrow? And hey, thanks, buddy.

Siedział – bardziej w niż na krzesełku i drapał się po głowie. Drapał, drapał, drapał – do krwi, może, a dało się tak? Ostatni raz, kiedy miał wszy, to było jeszcze w szkole. Wtedy mógł pójść do pielęgniarki. Przyjmowała raz w tygodniu, pamiętał, w czwartki. Przez dwie godziny. I drapał. Chciał, ale nie mógł przestać. W zasadzie w ogóle tego nie kontrolował – tak, jak nie kontrolował sposobu, w jaki poderwał się z krzesła na widok Bradshawa, jak gdyby sam znajdował się w pozycji, w której mógł po prostu wstać i wyjść, powołując się na zwykłe nieporozumienie.

john bradshaw jr.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Kiedy John był w szkole policyjnej, w Burien, w całej jego kohorcie powszechnie wiedziało się, że przedmiot Ethics & Integrity to był totalny pic na wodę. Formalność, nie tyle misja motywowana jakimś głębszym celem, co raczej obowiązek do spełnienia - zamknięty potem w przyzwoitej ocenie wpisanej w rejestr, i w świętym spokoju od poprawek. Takiego zdania było przynajmniej mniej więcej dziewięćdziesięciu sześciu ze stu kadetów odbywających intensywny, cztero-i-pół miesięczny trening w placówce przy Airport Way. Z szeregu wyłamywał Florian Wang, Leila Patterson, Timmy Strahowski (który w efekcie nie skończył treningu, wymawiając się głęboką, moralną niezgodą na jego realia) oraz John Bradshaw Junior, jak można było się spodziewać.
Choć przyznawał się do tego nieszczególnie chętnie - zwłaszcza wówczas, gdy przyznawać się trzeba było nad piątą kolejką ciężkiego, miedzianego w barwie piwa, w towarzystwie osobników głośniejszych, większych i głupszych (a przez to o wiele straszniejszych) od niego - Johnny lubił te zajęcia. Sprawiały, że czuł jak trybiki w jego skroniach - a także wyżej i głębiej, w strukturach mózgu odpowiedzialnych za podejmowanie niejednoznacznych, złożonych decyzji: przyjemne, choć w jakimś sensie niepokojące mrowienie zachęcające Bradshawa żeby m y ś l a ł - idą w rytmiczny, wytężony ruch, z etycznymi zagwozdkami działającymi jak paliwo, czy smar.
Do dziś pamiętał treść niektórych, poddawanych im pod rozwagę dylematów. Na przykład:

Czy wszystkie przestępstwa należy zgłaszać?
  • Czy na wszystkie zgłoszenia należy reagować?
    • Czym różni się morderstwo w afekcie od takiego, które planowało się przez lata?
      • Czy kogoś nieprzytomnego można zgwałcić?
        • Albo, jeśli ofiara tego nie pamięta, czy to w ogóle gwałt?
John miał swój mały, obgryziony ołóweczek w metalicznej, seledynowej barwie, i pękaty, obity rogami notatnik, w którym wielkie pytania rozkładał na czynniki pierwsze (czasem wyobrażał sobie, że każdy dylemat jest jak formacja bilardowych kul, na spotkanie z cue ball czekająca w napięciu i zwartym szyku - i to rolą Johna jest wykonać to pierwsze zagranie, złożony problem rozbijając na bardziej przystępne, niezależne od siebie elementy), i o których mógł sobie potem podyskutować (często - z Leilą; rzadziej - z June i ojcem; nigdy - ze stadem mężczyzn, z którymi przebierał się w uczelnianej szatni i rekreacyjnie grywał w improwizowane rugby), zaspokajając żądzę wiedzy, i uspokajając sumienie.

Gdyby, w każdym razie, Johnny wiedział, jak Cottie zwraca się do matki, mimo pozornego bezruchu krążącej teraz po zupełnie odległej, egzotycznej orbicie, zatęskniłby za swoim kajetem i wyciumkanym w zamyśleniu pisadełkiem. Dziewięćdziesięciu sześciu rekrutów, którzy ukończyli waszyngtońskie BLEA w dwutysięcznym roku, orzekłoby, że Cotton był złym synem, osąd wydając bez mrugnięcia okiem, co najwyżej z bezsilnością w uniesionym-opuszczonym łuku ramion. Ale Johnny nie zadowoliłby się prostym równaniem - Johnny chciałby z Cottiem porozmawiać. Spytać, już otarłszy mu nos ze smarków, i dłonie z nadkwaśniałego dżemu położonego na nigdy nieruszoną przez Lindę Cockburn kromkę czerstwawego chleba, dlaczego się smuci i gniewa. Zrozumieć zanim oceni, i ocenić zanim ukarze.

Tylko, że Johnny'ego nie było w pobliżu - ani wtedy, gdy dwudziestolatek rugał nieprzytomną matkę, ani wtedy, gdy kurwił się na nowo, wbrew zawartej niby z Johnem umowie, ani wówczas, gdy blondynowi przyszło się odgrażać Lucky'emu (Lucky'emu, który nie był tego warty, i który koniec końców chyba niewiele zrobił sobie z całej sprawy), a przede wszystkim nie w momencie, w jakim Danny Blair nabrał ochoty na spontaniczną pokazówkę, i zaaresztował chłopaka z użyciem kajdanek wyciągniętych spod poły cywilnego ubrania.
Zamiast przy Cottiem, przez większość czasu szatyn był na komendzie - zwłaszcza w tym tygodniu, w którym dobrał dodatkową zmianę, wmawiając sobie, że to z samarytańsko-racjonalnej potrzeby (przed Świętami zawsze było więcej roboty, a prezenty przecież też same się nie kupowały), a nie woli unikania własnej żony i własnego odbicia w tafli sypialnianego lustra -

  • Wtedy, oczywiście, gdy nie był z Lucky'm Gallo w Days Inn przy trasie na Tukwilę.

Z Petey'em Russo, Johnny znał się jeszcze z Akademii, chociaż Pete był rok wyżej od niego. Mieli dzieci w podobnym wieku, i poglądy polityczne zbliżone do siebie na tyle, żeby w rozmowach nie było im nudno, ale też by unikać ryzyka rzucenia się sobie do gardeł. John wiedział, że mógłby mu odmówić, ale nie po to brał na siebie nadgodziny, by teraz unikać wypełniania sobie harmonogramu pracą.
Praca była dobra. Praca była zdrowa. Praca pozwalała mu trzymać myśli w ryzach, i zajmować dłonie szelestem akt i wzdętych nimi, kartonowych teczek.
- One of those, you know.
Owszem, Johnny wiedział; już w chwili, w której kiwał na Russo głową, i jeszcze zanim wczytał się w przekazane mu przez bruneta dokumenty. Wiedział również, kogo napotka za wyblakłym beżem metalowych drzwi, co w zasadzie napełniało go dziwnym, niesłusznym spokojem.

Wszystkie możliwe protokoły nakazywały Johnowi przedstawić się Cockburnowi, i przypomnieć mu jego prawa, ale wszystkie możliwe protokoły nie zakładały, że policjant zna Cottona nie od dzisiaj, i to w sposób, który nie tylko niszczył mu małżeństwo, ale też przed dwoma tygodniami (oraz, o czym Cottie nie wiedział, przed tygodniem, i ledwie trzy dni temu) nakazał zgarnąć młodego Gallo ze skrzyżowania Delridge Way i Thistle, w to samo miejsce odstawiwszy go dopiero po kilku godzinach.
Johnny nie tylko zdawał sobie sprawę, że dzieciaki jak Cottie były na posterunku stałymi bywalcami, niekiedy znanymi jego kolegom z imion, nazwisk, i stale zmieniających się ksywek i pseudonimów, ale też miał na komendzie pozycję na tyle stabilną, że wiedział, że przełożeni nie będą zadawali mu zbyt wielu pytań. Dlatego kiedy stanął w drzwiach (z sercem sklinowanym w gardle, i tą rzeczywiście absurdalnie pękatą kolekcją papierów w dłoniach), nie opowiedział Cottonowi Cockburnowi o jego prawie do adwokata (przez co? przez sytuację, w którą - teraz już rozumiał, o ile cała sprawa nie była jakimś absolutnie niedorzecznym zbiegiem okoliczności), ani o swojej roli na komendzie. Zamiast tego tylko wyciągnął rękę - na bezpieczną odległość, ponad blatem dzielącego ich stołu -

  • (Chciał go dotknąć).
I skinął nią w geście każącym dzieciakowi usiąść z powrotem.
- Siądź, Cotton - Głos Johnny'ego zawibrował zmęczeniem. Póki co, zarejestrował tyle, że włosy chłopca były skundlone skotłowane jeszcze bardziej niż zwykle, i że ubrania blondyna były za cienkie, i za kuse jak na tę porę roku. Pomyślał, że musi mu być zimno. Pomyślał, że mógłby kazać kolegom podkręcić w tym pokoju ogrzewanie. Chrząknął - Jak się czujesz?

Cotton Cockburn

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie, potrząsał głową zarówno wtedy i zawsze, i nic w tym dziwnego, że pokręciłby nią także i dziś, odpowiadając na pytania, których John wprawdzie nie zadał, ale które nosił w sobie tak, jak do Cottiego przyrastało poczucie winy – permanentnie. Te pytania były tym, wobec czego dzielili się oni – chłopcy z przedmieścia – i tacy jak John, odbierając Cottiemu jego rzeczywistość, wyrywając z kurczowego objęcia cienkich ramion i przywłaszczając sobie jako ciekawe albo nietypowe, albo frapujące, albo podręcznikowo przeprowadzane studium przypadku. Nie, zapierał się – nie wszystkie przestępstwa należało zgłaszać, nie na wszystko należało reagować; miał siedem lat, kiedy nauczył się prostować w futrynie drzwi, szybko i niestarannie przeczesując pukielki prawie białych włosów, głównie po to, żeby odgarnąć serpentyny lichej grzywki wchodzące mu do oczu; prężyć żałośnie wklęsłą pierś, nie szczękać zębami, uciszać żołądek, a potem co sił zaciągać płuca haustem powietrza. Mówił wtedy głośno i wyraźnie, na kilka zdań pożytkując resztki energii, której brakowało mu zawsze, pomimo że nigdy nie szafował jej tak, jak mogły sobie na to pozwalać inne, dosypiające i dojadające, dzieci. Mama śpi, mówił, jest zmęczona. Nie wolno mu było rozmawiać z obcymi, proszę przyjść później.
Nie był pewien, czy mu wierzyli, ale chyba tak, bo potem zapominali o nim na kilka kolejnych tygodni – tylko po to, żeby za jakiś czas cały cykl powtórzyć od nowa.

Jako siedmioletnie dziecko nie chciał pomocy; nie takiej, która zabrałaby mu matkę, a Linda Cockburn, w tamtym czasie zaledwie dwudziestopięcioletnia i wciąż jeszcze dopiero eksplorująca swoje relacje z używkami powtarzała przecież, że go zabiorą. Nie wiedział gdzie – wyobrażał sobie wyłącznie duże, męskie dłonie, zupełnie chłodne i szorstkie – ale wiedział, że daleko od mamy. Wtedy nie spodziewał się jeszcze, że za takimi dłońmi będzie potrafił wodzić zupełnie rozmarzonym, skorym do fantazji wzrokiem.

O morderstwach też nie wiedział zbyt wiele. Po South Parku od czasu do czasu rozchodziły się plotki – że ktoś zniknął, ktoś miał dosyć, nie wytrzymał – mówiono o cierpliwości i równaniu rachunków (matma, podobnie jak przemoc, nie była jego mocną stroną, więc ani o jednym, ani o drugim starał się nie myśleć za dużo). Każdy o jakimś słyszał, ale nigdy nie mógł mieć pewności co było prawdą, a co tylko miejską legendą.

Więcej czasu zajęłoby mu głowienie się nad ostatnimi z pytań, w epiplexis myślowego ciągu przez Johna dostawionych w ramach, chyba, kontrowersji czy innej taktyki perswazyjnej, której nauczył się na swoich śmiesznych, nieżyciowych studiach. Pogryzłby się po policzku, tylko po to, żeby potem konsekwentnie zaprzeć się w cudzych słowach, którymi na jakimś etapie dał sobie wybrukować świat. Wolno – w takim świecie, w którym odpowiedzialność spoczywała na słabszym; jakby nie chciała, to by nie przyszła. Albo że to nie był gwałt, bo na trzeźwo nikt by jej nie tknął – mówili, jak na zawołanie gotowi, żeby odfajkować wszelkie znamiona życzliwości, a w skrajnych przypadkach nawet przysługi. Podświadomie wiedział, że to nieprawda, ale przy reszcie chłopaków bał się przyznać do tego na głos. John by nie zrozumiał.

Dlatego n i e, nie na wszystko należało reagować, co w tamtej chwili starał się jeszcze udowodnić, za wszelką cenę próbując uobojętnić się na głos trzydziestodwulatka, na ten ton, barwę z opóźnieniem – to znaczy opieszale wlokąc się za ciałem – wdzierającą się do pokoju mieszczącego melanż mdłych kolorów, gromadząc w sobie zduszałe już powietrze, odstałe i przekiśnięte od ostatniego wietrzenia, słodkie od kłamstw, fałszywych zeznań, lepkie od nerwowości lejącego po plecach potu, z przymusu wyciskanych z siebie łez, kawy, taniego odświeżacza, którym czasem gazowało się dwa zmizerniałe kwiatki bez pomyślunku ustawione nad grzejnikiem. Na ich widok blondyna swędziało już wszystko, nie tylko głowa.


Na spotkanie z Johnem miał plan, dopracowywany sumiennie od ostatnich kilkunastu dni, przećwiczony we własnej wyobraźni, w otoczeniu miejsc, do których uciekał, kiedy za dużo wokół niego było rzeczywistości; potem za dużo robiło się Johna, więc szczypaniem po kiściach rąk znów potulnie sprowadzał się na ziemię. Coś w chłopcu nalegało, żeby Bradshaw stracił wreszcie cierpliwość tak, jak prędzej czy później tracili ją wszyscy mundurowi, ciałem prowadzonym pod ramię albo trącanym w uskok pomiędzy łopatkami rzucając w przesłuchaniowe krzesełko z manierą, z jaką – poganiani przez żony – wyrzucali śmieci. A potem to samo robili w pracy.

Chciał, żeby pokazał jakim jest gliną – żeby raz jeden udowodnił, że wcale nie różni się od innych, że potrafi, może, i że chce go uderzyć, jeśli tylko wystarczająco wyprowadzi go z równowagi; że da mu powód, żeby go wreszcie znienawidzić – definitywnie odcinając się od tych razów, do których notorycznie wracał pamięcią.

Obiecał sobie przy tym, że nie będzie płakał. W swoich zamiarach był opryskliwy i okrutny, bezwzględny, złośliwy, ale je wszystkie zagarnęła ze sobą fala ulgi, sącząca się spod szarpniętych wkrótce drzwi, sprawiając jednocześnie, że jedyne, co chciał krzyczeć to nareszcienareszcie! Na chwilę stał się zgubą zaległą na dnie tekturowego, rozklejonego pudła "rzeczy znalezionych", po którą wrócił jej właściciel i lada moment miał wygrzać w znajomym cieple dłoni. A potem się wystraszył – potem był chłód w miejscu, w którym miało nadejść ciepło, więc instynktownie zdążył tylko zadrżeć na własne imię, jakby zaskoczony surowością, z której John korzystał rzadko. Natychmiast zapomniał o swoim małym powodzeniu w omijaniu go wzrokiem – wystarczyło, że swoje spojrzenie nawijał na kołowrotek kciuków (sztukę zajmowania się samym sobą opanował do perfekcji graniczącej z niechlujną katastrofą – wsiadał na tę karuzelę z dwóch zaróżowionych mrozem kciuków i kręcić, kręcić, kręcić, aż do dziecięcego zawrotu głowy), żeby niewidzialna żyłka napinała się coraz mocniej, sprawiając, że zaraz cały chylił się w przód, niemal tonąc w krzesełku, które było na niego za duże – podobnie jak większość ubrań opinających zesztywniałe chłodem stawy i rozklekotane kości.

N-nie chcę z tobą rozmawiać. Nic nie zrobiłem. – przebąknął, trąc policzkiem o prawe ramię; to nie był odruch, ale była w tym jakaś niespodziewana, uciążliwa nagłość. Próba uniesienia wzroku, z której łatwo byłoby mu się wytłumaczyć przed samym sobą. – Nic mu nie zrobiłem, zapytajcie go.
Zanurzył i wplątał palce w pukielki włosów; zaskrobał po skalpie paznokciami.
Mogę już stąd iść?

john bradshaw jr.

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „Seattle Police Department”