Ale to się zdarzało: już, nieraz, wielokrotnie – że Linda wzięła coś mocniejszego, tępo zafiksowana na jednym punkcie po przeciwnej stronie pokoju – oczy miała wtedy jak spodki abo zupełnie na odwrót, ze źrenicami wąskimi jak łebki od zapałek. Pierwszy raz stanął na linii tego spojrzenia, i chyba pierwszy raz podniósł głos – nie na nią, tylko tak w ogóle, nadwyrężony wszystkim, co nie było szeptem. Stał i krzyczał, krzyczał to, co krzyczeli wszyscy – że się szmaci, że jest obrzydliwa, o b r z y d l i w a.
Krzyczał i łkał. Płakał, dzisiaj więcej niż wczoraj, a wczoraj więcej, niż w ciągu ostatnich szesnastu lat, od kiedy nauczył się, że trzeba być spokojnym, milkliwym dzieckiem, które może i szlochało często, ale po cichu.
– I hate you, I hate you, I hate you, I hate you so much, I-Swędział go nos, cały mokry i zalepiony wodnistą, płaczliwą wydzieliną i łzami, które nie zdążyły napłynąć mu do ust i na skraj drżącego podbródka.
– Mom…Patrząc na nią nie mógł nie myśleć o tym, co powiedział Jericho. Często myślał o rzeczach, które Jericho mówił – to była taka jego skundlona ewangelia, z której bardzo dobrze zapamiętał fragment o skrajnościach – i że czasami taka skrajność, nieważne jak najgorsza, wydawała się lepsza od stanów pośrednich i wycieńczenia, i wtedy życzył jej śmierci. Życzył sobie, żeby zdechła, żeby zabrała ze sobą swoje nieobecne spojrzenia i bladą, przezroczystą cerę, i włosy, z których czasami – kiedy spała dość głęboko – próbował wyczesywać kołtuny; brzydkie, sprasowane kępki zmechaconych włosów (dotykał cicho rozpulsowanego nadgarstka i gładził kciukiem strop dłoni, ucałowywał chłodny policzek). Czasami pilnował, żeby spomiędzy wiotczejących snem palców wyciągnąć wypalanego papierosa. Życzył sobie też, żeby zabrała ze sobą swoje pierdolone dragi, ten syf, który tumanił mu matkę, w kącie kanapy albo obrzydliwego, wytartego fotela z wysuwanym (ale popsutym, więc jednak wysuwanym tylko w teorii) podnóżkiem pozostawiając wyłącznie nieprzytomną skorupę czyjegoś istnienia. Miał cichą nadzieję, że przedawkuje (chyba nie do końca świadomy, albo zwyczajnie żyjący w wyparciu, że jeśli umrze, to umrze nałóg, a zostanie zdrowa mama, taka jak inne), więc ostatnio częściej wychodził na ulicę, częściej odwiedzał miejsca, które to z kolei odwiedzali inni – ci stojący po drugiej stronie całej transakcji, częściej wchodził z nimi do samochodu, częściej dawał im się wydymać, dosłownie i w przenośni, kiedy z mieszkania wyganiali go z samą tylko zaliczką (nie wliczając w to tego jednego razu, kiedy do ręki dostał pełną sumkę, ale odłożył, a potem niefortunnie zapomniał zabrać ją z komódki stojącej w przedsionku, za bardzo przejęty wiązaniem butów i tym, jak zimą zawsze trzęsły mu się ręce; i tego drugiego, kiedy głupio dał sobie wmówić, że od takich usług też można składać reklamacje, w związku z czym tamtego dnia nie zarobił ani centa). A jednak w rezultacie i tak zarabiał więcej, niż w czasie, kiedy obiecał Johnowi że postara się nie; i te pieniądze to było już coś – na tyle, żeby móc Lindę szprycować bardziej i bardziej, i za każdym razem obiecywał sobie, że to już niedługo, że to wszystko jest tymczasowe i w ogóle nie ma się czym przejmować.
Poza tym, pierwszych parę dni było wyjątkowe. Linda się uśmiechała i wielokrotnie powtarzała, że jest dobry, i że jest jej najdroższym dzieckiem. Wtedy zaczynał wątpić i żałować, ale wiedział, że od tej decyzji nie było już powrotu.
Inna sprawa, że o ile nie zdarzał jej się akurat jeden z tych regularnych, histerycznych epizodów, większość dni po prostu przesypiała – i wtedy Cottie zastanawiał się, czy wszystko co robił, robił dla niej, czy tylko dla swojego świętego spokoju. Ani jedno, ani drugie nie było tak do końca prawdą. Nie prawdą ostateczną, w każdym razie, ani – tym bardziej – objawioną.
O Luckym dowiedział się niecałe dwa tygodnie temu (w dniu, kiedy zaczął krzyczeć i płakać).A wszystko co robił, robił dlatego, że był zły. Zły i bezradny. I dlatego, że nie potrafił poradzić sobie z myślą, że John Wes Smith zabrał ze sobą do motelu kogoś, kto nie był nim i płacił za cały wachlarz rzeczy, które mieściły się w zakresie od opryskliwego oj, Cottie przez boleśnie oszczędne w słowach przecież sam wiesz, co się tam robi, po co pytasz, nie interesuj się, bo jeszcze kociej mordy-.
Lucky wyznawał tę samą politykę, którą wyznawali wszyscy chłopcy tacy, jak oni. Nie dzielił się klientami, ani informacjami o nich, choć Cotton zdążył ustalić, że to nie była pomyłka.
Nie zareagował od razu. Przez dwa tygodnie nosił się z cudzego kąta w kąt; bez żalu i bez wyrzutów sumienia, aż do jednego razu z wczoraj, podczas którego przydarzyło mu się coś bardzo krępującego – coś, po czym jeden z klientów wyrzucił go na zbity pysk, choć jeszcze przed momentem z płytkim westchnieniem aprobaty dociskał jego twarz do własnego krocza (i wcale nie chodziło o cienką, złotą bransoletkę, która wplątała się i wczepiła w jasne pukielki włosów, chociaż Cottie w rzeczy samej nauczył się prosić czasami, żeby jednak ściągać).
Wtedy jeszcze się nie przejął. Ale sytuacja powtórzyła się raz i drugi, i w pewnym momencie myśli zamiast bezpiecznie rozpraszać się wokół kondensowały tuż przed nim i w jakichś strzępkach płytkiego, czujnego snu. Bał się wielu rzeczy; czasami myślał, że lepiej byłoby, gdyby okazało się, że to wszystko było częścią jakiejś policyjnej infiltracji, a nie – na przykład – kwestią wzrostu.Lucky był trochę niższy i tylko odrobinę tęższy, stąd też w boleśnie nawracających fantazjach Cottiego to bardziej wymierne ciało przyjemniej wpasowywało się pod arkan napierającej na nie, męskiej, trzydziesto-paroletniej postaci.
Do pokoju przesłuchań trafiłby po omacku, ale i tak dał się do niego zaprowadzić – cierpliwie, w zasadzie nie zwracając uwagi na cały proces tradycyjnie wyszydzonego nazwiska. To, że trafił na komendę było zbiegiem wyjątkowo nieszczęśliwych okoliczności. Teraz, kiedy nie zarabiał wystarczająco, żeby zaspokoić narkotykowy głód Lindy, posprzeczał się z Luckym.
Głupio zrobił, że chciał jego pieniądze, i że miał przy sobie ten nieszczęsny scyzoryk, którym miał go postraszyć tak, jak – przekonał się na własnej skórze – robił to (znowu) Cel Tradat.
Nic nie poszło po jego myśli, no i nie spodziewał się policjanta w cywilu, który potem zawiadomił najbliższy patrol, a reszta… no, można się domyślić.
Na komendzie został przekazany w cudze ręce, i z tych rąk wpakowany do niewielkiego, ładnie doświetlonego pokoiku, choć jednocześnie dość ascetycznego w wystroju. Ten sam mężczyzna, który – jak myślał – miał go przesłuchiwać, zamarudził parę minut przed pokojem (widział tylko fragment jego pleców i cień rozmazany po szybie). Stał tam z zegarkiem w ręku.
– Junior! Hey-ey, Junior! Do you mind taking this one over from me? I promised Amelia we’ll have a nice, fancy dinner and… oh! Look how time flies! My shift ended, like, half a minute ago! – Poluzował lekko rozsupłany krawat. – You know, Johnny, you should visit us someday. All of you, I mean. You, Colton, Junie…. How is she? Oh, yes, here- – Podał mu idiotycznie opasłe akta, na pierwszy rzut oka zupełnie niepasujące do kruchej fizjonomii Cottona Cockburna. – One of those, you know. Anyway, I’ve already done most of the paperwork, so- See you tomorrow? And hey, thanks, buddy.Siedział – bardziej w niż na krzesełku i drapał się po głowie. Drapał, drapał, drapał – do krwi, może, a dało się tak? Ostatni raz, kiedy miał wszy, to było jeszcze w szkole. Wtedy mógł pójść do pielęgniarki. Przyjmowała raz w tygodniu, pamiętał, w czwartki. Przez dwie godziny. I drapał. Chciał, ale nie mógł przestać. W zasadzie w ogóle tego nie kontrolował – tak, jak nie kontrolował sposobu, w jaki poderwał się z krzesła na widok Bradshawa, jak gdyby sam znajdował się w pozycji, w której mógł po prostu wstać i wyjść, powołując się na zwykłe nieporozumienie.
john bradshaw jr.