WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Henry & Arlam | Gdzieś w zaciszu biblioteki

ODPOWIEDZ
I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Ostatnie dni - tygodnie, to jest, ten czas ogólnie którego precyzyjnie nie liczył, wszystko to przelewało mu się przez palce. Każda poniedziałkowa próba, wtorkowe konwersatorium, kolejna próba w czwartek i piątek równie bezbarwny co reszta tygodnia z wyłączeniem sobót, wszystkie one sunęły jednostajnym szarawym pasmem nad którym Delaneyowi nawet nie chciało się pochylać. Automatyzmy i przyzwyczajenia pozwalały mu funkcjonować w miarę gładko i bez większych zawahań, wygodnie było na przykład, z wyrobionego, praktycznego jak diabli nawyku wstawać codziennie o piątej rano (o ile to nie była ta nieszczęsna sobota łamana przez zaspaną niedzielę) i nawet jeśli obowiązek nakazywał wystawić czubek buta za drzwi dopiero za parę godzin, miał tę swoją nostalgiczną błękitną godzinę przed słońcem, przed Powlettem, przed lustrem i przed skrajem pustego łóżka.
Boże, jak głupio.
I co więcej, w sposób gorsząco ludzki i uciążliwy, straszliwie ćmiło mu, mgliło jasność myśli, takiej, która uczepiwszy się sentymentalnego bzdetu zamiast wyprowadzić się razem z Nim po prostu trwała jak oporna plama na przodzie koszuli po kolejnym nieskutecznym praniu. Arlam zwykle stał tak chwilę bezczynnie gapiąc się na równo rozpostarty kraciasty pled, garb poduszki pod spodem i w cichości tonącego w szarości pokoju wychodził z siebie.
Zdarzało mu się załapać ten sam rodzaj bezmyślnej nostalgii wieczorami, kiedy zerkał znad książki w przestrzeń by dać wytchnienie suchym oczom, ale zazwyczaj i tak wracał do tego samego łóżka płaskim, werterowsko cierpiętniczym spojrzeniem. Raz czy dwa odniósł wrażenie, że w swojej nieostrożności dał się na tej melancholii przyłapać, ale nawet jeśli Powlett cokolwiek zauważył to nic nie powiedział.
Po Obsydianie zostało mu kilka niezadanych pytań, jedno ciepłe wspomnienie wspólnego z przypadku obiadu i jedno żenujące, kiedy niedługo po tym bezczelnie zasnął mu w łóżku, na krótką chwilę lżejszy o paranoję i zachęcony uprzejmością. Oczywiście Midnightrose mu tego nie przepuścił. Naturalnie kazał mu, nieliteracko i niezbyt kwieciście - spierdalać, po prostu. Z głupim uśmiechem ładnie wykrojonych archiwoltek warg i głosem przychrypłym od papierosa oraz celowego, wysilonego półszeptu. Rzecz jasna, Delaney skurwił go momentalnie gdy tylko rozpoznał się w sytuacji i obcej pierzynie, niezręczność maskując litanią płynącą kurwami, a wymierzoną w linii prostej w zupełnie niezrażonego jego rozeźlonym furkotaniem bruneta.
Sporadycznie majaczący zbitek nieśmiałych marzątek (bo nie marzeń, tej zdolności nigdy w pełni nie rozwinął z obawy przed bezwzględnym audytem rzeczywistości) w jego ostrożnych wyobrażeniach zawsze sprowadzał się do punktu, w którym czasami wyobrażał sobie, że ma jakąś szansę - albo i nie - by koniec końców Obsydian znów wypchnął go ze swojego łóżka uzmysłowiwszy sobie, że dzieli je z pospolitą kurwą na stypendium.
Finalnie Midnightrose się nie dowiedział, ani o tych sobotach, ani o stypendium, ani o kiełkującym tuż obok pod nosem uczuciu, do którego sam Delaney podchodził nieufnie niczym pies do jeża. Zauroczenia jego kilkuletni plan na sukces nie uwzględniał, a wizja nanoszenia weń poprawek i to nawet tych najdrobniejszych niepokoiła go bardziej niż nadchodzące prace semestralne piętrzące się w najlepsze na pulpicie zwykle pedantycznego biurka. Nie, takich odchyleń od dawno określonego celu nie należało w ogóle brać pod uwagę, zresztą, cholera jasna, nie był przecież nigdy przesadnie kochliwy, psia go mać! Może to chwilowe? Może pod automat z batonikami pchało go wyłącznie przyzwyczajenie?

W grudniu bywalcy bibliotecznego gmachu dzielili się na dwa typy; ci, którzy zapewne kończyli nanoszenie ostatnich kosmetycznych poprawek i lada moment mieli zakończyć semestr celująco, oraz tacy, którzy przeczuwając rychłą katastrofę co kwadrans przerywali nerwowe wertowanie/gryzmolenie/mamrotanie i z zegarkiem w ręku robili sobie przerwę na krótkie załamanie nerwowe. Był jeszcze Delaney, oddający wszystko na ostatnią chwilę choć zwykle i tak plasujący się w grupowej czołówce, lubiący zwyczajnie zapuścić się w działy nieobejmujące jego profilu studiów, ot, dla zajęcia czymś głowy, ewentualnie z bardzo precyzyjnym celem utknięcia na jakiejś pufie w cichym i ciemnym kącie. Książki istotnie musiały mieć w sobie coś niezwykłego, może zapach, może esencję myśli każdego, kto wykazał się czymś dostatecznie aby zagościć na uniwersyteckiej półce, albo chociaż to, że ułożone ciasno jedna obok drugiej, tak, by trzeba się było porządnie napocić aby wyjąć upragnione tomiszcze, doskonale tłumiły większość szeptów i nieźle filtrowały zarówno naukowe jak i nienaukowe dysputy. W zapomniany przez Boga i studencką brać zakamarek na szczęście nie docierały ani słowa ani nazbyt ciekawskie uszy, bo naprawdę - kto u licha pchałby się w porze sesji egzaminacyjnej w dział poświęcony ssakom morskim?
Nawet nie spojrzał, po prostu na wyrost założył zastać tam znajomą pustkę i przytarganą dawno temu pufę, w samozadowoleniu i nieuważności wędrując palcami po grzbietach podsuszonych starością i gorącym oddechem kaloryferów książek. Raz, raz, raz, l u k a, raz, raz... oh?
Kurwa, Henry!
Autorski blend jednoczesnej pretensji i rozbawienia obecnego wyraźnie w głosie był chyba całkowicie na miejscu. Delaney co prawda zdążył uchwycić się metalowej, cienkiej listewki na krawędzi półki i zawisnąć bezkolizyjnie nad Wittgensteinem, z chrupotnięciem barku w tle, ale i tak widok równie zaskoczonego człowieka ślepczącego w ciemności na coś, co przypominało rycinę wielorybiej anatomii prawie przyprawił go o łagodny stan przedzawałowy. Wycofał się powoli zapierając ciężar na koniuszkach palców, drugą ręką (lub raczej samym jej wierzchem, co uczynił już dla siebie dość charakterystycznym) rozgonił kilka opadłych pasm włosów na bok i dopiero po paru sekundach bibliotecznej ciszy miękko opukał palcem wskazującym wielorybi ogon. Alfabetem Morse'a byłby to pewnie znak zapytania.
Powinienem się domyślić. Morskie Ssaki, no pewnie, że przyszedłeś tutaj. Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość. — Wsparł się tym razem na obcasie, z nogą wyprostowaną przed sobą, pomiędzy wypastowanymi butami Wittgensteina, a dłońmi zaplecionymi ciasno za plecami dla efektu wyprostowanej elegancko sylwetki. Takie widywało się właśnie na starych, czarno-białych filmach albo po prostu u wziętych aktorów, do których Arlam przecież tak bardzo pragnął należeć. Może jeszcze nie dzisiaj, nie w tym momencie, ale nikt nie bronił mu przynajmniej zapozować dla własnej przyjemności. — Dobra jest taka, że mam tylko jedną złą. Mianowicie widzisz, ja tu zwykle przychodzę pokontemplować i pospać tak pół na pół. Rozumiesz pewnie, że ani myślę reorganizować sobie teraz przestrzeni na nowo, więc albo ty i twoje wieloryby poszukacie sobie innego schowka, albo ściśniesz trochę tyłek i zrobisz mi miejsce tam w kącie.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry też cierpiał.
Czy po werterowsku, czy za milijony -
Z jakimś celem, przełomem jakimś, olśnieniem wieńczącym kolekcję chłopięcych rozterek, czy też kompletnie bez niego, nie był pewien.
Wiedział natomiast, że jeśli potrwa to choćby jeszcze parę dni, to absolutnie zwariuje, niekończącą się intruzją obsesyjnych myśli o Powlettcie przenicowywany ostatnimi czasy do skraju wytrzymałości.
Wyrzuty sumienia, fantazje o tym, jak to wszystko mogło się potoczyć zupełnie inaczej (gdyby tylko był mądrzejszy, sprytniejszy, dojrzalszy, fajniejszy, pewniejszy siebie, bardziej wyszczekany lub, zwyczajnie, bardziej podobny do własnej siostry, chociaż jak miałby to zrobić, nie był, cholera, pewien, skoro i tak byli już identycznymi bliźniakami), kompletnie bezsensowne pertraktacje z Losem (czy by się go nie dało odwrócić?) i Czasem (czy by się go nie dało cofnąć?) i autoagresywne, okrutne, wulgarne monologi złożone skrajnego samokrytycyzmu, dzień w dzień rozpierały się w nim jak nieproszeni goście na ekskluzywny bankiet ściągający z rynsztoku. Pękał nimi w szwach. Rzygał nimi - razem z żółcią, którą zdarzało mu się splunąć w umywalkę po wycieńczającym treningu albo z nerwów, przed którymś z pierwszych w uniwersyteckiej karierze kolokwiów i zaliczeń. I płakałby nimi, też, gdyby potrafił - ale nie mógł, nawet pod prysznicem będąc ostatnio w stanie wycisnąć z siebie ostatnie poty, ale nigdy łzy, albo krztynę lepkiej, gęstej, mlecznej w barwie przyjemności (jednym słowem: mógł samego siebie drażnić serią ruchów góra-dół aż do bólu, i nic z tego - zdawało się, że nie ma już żadnego sposobu, aby sobie ulżyć).
Był to, mówiąc krótko, feler. Gorączka, której nie da się wypocić. Frustracja, którą nie sposób jest wybiegać. Wyrzut, w największej mierze względem samego siebie, jakiego nie idzie się wykrzyczeć, choćby się starało, drąc to gardło jak nieudane wiersze, aż do żywego i ku utracie sił.

Nauka nie pomagała, ale przynajmniej nie pogarszała sytuacji, a na kierunku Heinricha do nauki przecież zawsze znalazł się pretekst. Nie było miesiąca bez egzaminu, tygodnia bez kolokwium, dnia bez jakiegoś pytania z trzema różnymi dnami, za które można zyskać dodatkowe punkty, albo stracić cały kujoński honor. Pławienie się w naukowym materiale - tak gęstym jak zawieszony w wodzie plankton, żywo oddany na oglądanym teraz przez Arlama, wielorybim rysunku - niosło z sobą ulgę typową dla nawykowej autodestrukcji. Zarywając noce nad tegorocznymi lekturami, w każdym razie, Wittgenstein czuł się jak masochista tnący się brzytwą w to samo, co zawsze, miejsce. Trochę zobojętniał na ból, ale podobała mu się świadomość, że zadaje go sobie sam, a nie, że pozwala na to komuś innemu.
Wbrew temu jednak, co zakładał Delaney, nastolatek wcale nie zaszył się tutaj by studiować imponujące cielska morskich stworzeń. Wieloryb był przypadkiem i przykrywką jednocześnie. W dosłownym sensie - bo prawdziwa przyczyna, dla której Henry krył się przed ludzkim wzrokiem w najdalszym kącie biblioteki, mieściła się dwie strony głębiej, teraz sprytnie przykryta sylwetką walenia. Była całkiem ładna, ta przyczyna, klarownie zaprojektowana w Canvie. U jej szczytu widniało kanciaste Q, a niżej kilka afirmacyjnych haseł.

We facilitate and enhance a brave, affirming, liberatory, and celebratory environment for students, faculty, staff, and alumni of all sexual and gender orientations, identities, and expressions...

  • Do you think you may be QUEER?
    • We know that COMING OUT can be scary, but...
- Co? - Wyrwany z głębokiego zamyślenia, Henry zadarł głowę trochę za szybko, i cofnął ręce - te same, w których trzymał książkę - nieco zbyt gwałtownie. Kurwa! (mogło chodzić o samego Arlama, ale tym razem sprawy tyczyły się wyłącznie samego słowa) potoczyła się nad jego głową z szeptliwym świstem. Zamrugał. Odetchnął. Ogarnął blondyna wzrokiem i zamknął w ramach spojrzenia.
Arlam był śliczny. Ale nie był Leandrem.
Z tą swoją rachityczno-drobną posturką stojącą w jaskrawym kontraście do żywotności, z jaką zwykł bluźnić na świat, i trajkotać tam, gdzie Henry'emu brakowało słów i odwagi. Był śliczny tak, jak śliczni są dwudziestolatkowie, którzy bardzo chcą się podobać - przede wszystkim samym sobie, jednocześnie mając niedorzecznie wysokie standardy. Był śliczny, i był blisko - dosłownie na wyciągnięcie ręki - i byłby też osobą, której Wittgenstein nie wstydziłby się zadać niektórych pytań, głównie dlatego, że to Arlam, nikt inny, zabierał go do pralni, słuchał go, i zdawał się rozumieć o czym mówi.
Heinrichowi brakowało dziś jednak jakiegokolwiek animuszu, za sprawą którego poszedłby w słowne przepychanki, czy pertraktacje prowadzone z Arlamem dla żartu ("Ja i mój wieloryb możemy się przesunąć, ale tylko za haracz w postaci czekoladowego batonika z automatu, tylko wara z nim od mojego płaszcza!"). Wzruszył ramionami i uśmiechnął się łagodnie i smętnie.
- Okay - Rzucił, nie wpadłszy na to by sprecyzować co było okay, a co okay nie było. Wstał, tym samym z Arlamem nie tyle zrównawszy się wzrostem, co przewyższając go o dobre pół głowy. Pociągnął nosem, zatrzasnął książkę, przycisnął ją do piersi - I tak już się zbierałem.
Co z tego, że nie wskazywało na to nic oprócz popłochu w chłopięcych oczach - popłochu godnemu osobom, które bardzo nie chciały, a jednak dały się na czymś przyłapać.

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Arlam również usilnie próbował zająć sobie czas, który gdzieś pomiędzy snem a jawą, albo ten ziejący przykrą, bezczynną luką wetknięty niczym drzazga tam, gdzie kończyły się wykłady, konwersatoria i przedłużane próby, ale przed porą ujętą w sztywnym harmonogramie (Potrzebuję moich czterech godzin snu, więc z łaski swojej zamknąć mordy albo wypierdalać do kuchni) sięgał po książkę.
Nie zaszkodzi. Przyda się kiedyś, przyda się teraz.
Bo wprawdzie można było odpowiednim wysiłkiem i sprawną cyrkulacją ogólnikami uchodzić za czytającego, natomiast za oczytanego już niekoniecznie. Łatwiej było sięgnąć po coś, co akurat lądowało na językach przetaczając się przez rozmowy jak do orzygania utarty motyw, choćby tylko dla pobieżnego rozeznania się w treści co drugą stronę. W przeciwieństwie do Powletta nie miał tej wyjątkowej zdolności zapamiętywania tego, co nie było opatrzone gęsto didaskaliami i mimo najszczerszych chęci często wykładał się w rozwleczonym rozrachunku skomplikowanych znaczeń kontekstowych - prościej było mu pojąć leksykalne.
Lubił za to poezję w ten sam sposób w jaki sympatyzował ze złożonymi zagadkami matematycznymi; właściwie, gdy spojrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, różnica była niewielka. Wpierw należało rozbić całość na osobne, aczkolwiek wciąż spójne znaczeniowo (jak literackie równanie?) partie i poświęcić im odrobinę uwagi, ustalić kolejność, połączyć co wspólne i dopiero scalić z resztą aż do odnalezienia satysfakcjonującego rozwiązania.
Przygaszone blondy i mieszkające wśród nich półcienie ugłądzone - jak zwykle - drewnianymi zębami niebotycznie drogiego grzebienia z drzewa neem (potrafił doprawdy zdziałać cuda, bo nie elektryzował włosów), poniżej niezdecydowane usta błąkające się od uśmiechu do grymasu (kant półki wbijał mu się w zagięcia kruchotliwych jak narcyzowe łodyżki palców), drapieżna ostrość sztywnego kołnierzyka (złagodzona detalem ażurowych, złotych, narożnie zatkniętych spinek), drobnica bladych, szklistych guzików, niknąca niedaleko pod kamizelką z angory (króliczej rzecz jasna, nie koźlej) w świątecznie bordowym kolorze. Nieśmiertelne, zaprasowane w kant z uwagi na pedantyczny imperatyw wewnętrzny i jak zwykle niecierpliwie stukający obcas wypastowanych butów - Delaney opalizował nieodzownie zgranym, korespondującym ze sobą wizerunkiem kogoś, kto wszystko, łącznie z ubiorem ma pod kontrolą, a jednak w cały ten (nie)naturalizm wkradł się tym razem zgrzyt. Dwie niepasujące do siebie skarpetki, jedna czarna, druga popielata, ledwo manifestujące się w przerwie od buta do nogawki.
Kolejnym, w tym przypadku intencjonalnie skrywanym, głęboko osobistym detalem była bladoróżowa jak mleczny krem truskawkowy, paskudnie sztuczna i końcami wystrzępiona frędzlami pojedynczych niteczek wstążka do włosów, przyczajona bezpiecznie pod mankietem prawej ręki. Czasami migrowała uczepiając się to nadgarstka jednego czy drugiego, gościnnie występująca w kieszonce portfela, albo ku pokrzepieniu serca upchnięta jako złożony pakiecik w kieszeni spodni, najczęściej podczas występów.

Z bliska tych kilku niezręcznych cali zawieszenia pomiędzy twarzami analogicznie bladymi, noszącymi od czasu do czasu te same rozpuchnięte poduszeczki niewyspania albo wcaleniepłaczy tulącymi się do oczu oraz pojawiających się, jak to w wieku młodzieńczym bywało, płytkich ugryzień maszynki po niedbałym od pośpiechu, prowadzonym amatorską ręką goleniu, widać było dokładnie jak piękny był Henry.
Raz czy dwa zastanawiał się nad tym dlaczego akurat z nim pierwszą konotacją było konkretnie piękny, podczas gdy ilekroć przywoływał w myśli Obsydiana, kojarzył go z przystojny. Przystanął wreszcie na wniosku, że Wittgenstein miał urodę bardziej klasyczną, poetycką i nadającą się do opisywania tymi wszystkimi pojęciami za którymi celem zrozumienia wędrował od książki do słownika, jednocześnie pozwalającą mu zachować pączkującą męskość, co to miała lada moment - może gdzieś podczas trzeciego, czwartego semestru - rozkwitnąć, albo to ujmujące wrażenie wyjątkowego uwrażliwienia pogrzebać w zwyczajności, albo, a to Arlam zapragnąłby zobaczyć na własne oczy, pozwolić mu odbić tłem dekoracyjnego listka.
Chuja — skwitował płasko tuż za nim, po tym jak Henry wraz z encyklopedią morskich olbrzymów i wetkniętej pomiędzy nie pstrokatej agitki postanowił uchylić się od towarzystwa. — I tak miałem cię o coś zapytać, ale zapomniałem, więc...
...zostań.
...posiedź tu chwilę, pewnie zaraz mi się przypomni.
Zauważył już jakiś czas temu, a było to chyba w pralni podczas jednej z bezsennych nocy, że obaj miewali przebłyski olśnienia pozwalające na docieranie do większości ukrytych znaczeń zalegających za niektórymi swoimi wypowiedziami, zgadywał zatem, że Wittgenstein zrozumiał. Jeśli nie, dla doprecyzowania Arlam właśnie zakotwiczył się dwoma palcami za jego kołnierz i apodyktycznie pociągnął z powrotem.
Ooooh - pufa właśnie pochłaniała go jak ruchome piaski. Zapadał się błogo i we własnym bezruchu.
Ałć - decydując się na kompromis w postaci do połowy dostępnego miejsca zmuszony był przyjąć pozycję umierającej Barbary Radziwiłłówny.
Mmm? - podklepał zachęcająco tam, gdzie ciepło po Henrym ulatniało się i bardzo mu to nie pasowało, bo podobnie i równie nieuchronnie wyziębiło się w pokoju po Obsydianie, pomimo bezcelowych acz heroicznych prób dogrzewania ich garstką ledwie kilku miałkich wspomnień. Nie był głupi, nawet on, choć nieobeznany w skomplikowanym systemie zależności pomieszkujących w ludzkiej psychice wiedział, że to nie pierwszy raz, że powtarza ten sam schemat i że jeśli kolejny raz czy dwa pozwoli sobie na powrót do tej pętli, cykl napędzany dodatkowo wycieńczeniem, stresem i patologiami innego sortu w końcu sprowadzi się do nawrotów stanów lękowych, duszności i pozornie pozbawionych przyczyny niepokojów. Jakkolwiek ludzkie, wciąż irytujące i niepraktyczne.
Powiesz mi dlaczego Złoty Chłopiec, gwiazda i najbardziej rozrywkowy człowiek po tej stronie kampusu — w tym ostatnim pofolgował swojej kąśliwości — chowa się w bibliotece, do tego w dziale ssaków morskich? Chryste, tu nie zagląda nawet stara Parsley... wiesz, ta biurwa co zawsze sapie o przetrzymane książki.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Znajdowanie sobie zajęć, wywiązywanie się z obowiązków, finalizowanie planów i inicjacja nowych, powstałych dokładnie w miejscu tych właśnie zrealizowanych, czyli w skrócie: robienie, działanie i osiąganie, nigdy nie było dla Henry'ego problemem. Ba, można by powiedzieć, że blondyn nie znał innej rzeczywistości (takiej, która wolną by była od harmonogramów, najróżniejszymi czynnościami wypełnionych po brzeg, falując natomiast nudą i cudowną, bezproduktywną wolnością) i jakiś sposób (nikt nie mówił, przy tym, że ma to być sposób szczególnie funkcjonalny) na radzenie sobie z nią znaleźć sobie był zmuszony młodo, i szybko.
No, i znalazł - niespecjalnie świadomie obrawszy może nie tyle wygodny, co bezproblemowy oportunizm, który wymagał od chłopaka tyle, by godził się na reguły gry napisane dla niego, ale nie przez niego, w dodatku ręką innych, średnio znających go osób (Henry nigdy nie czuł, aby jakoś szczególnie dobrze znał go jego ojciec, czy matka, nie wspominając już o Hermannie; wyjątkiem była tylko Ellie, ale równie dobrze mogło się okazać, że emocjonalna więź nastolatka z siostrą była tylko fatamorganą, ułudą, mechanizmem obronnym naprędce stworzonym przez zdesperowany, samotny, spragniony bliskości umysł). Wystarczyło być aktywnym (fizycznie - z jednego treningu spiesząc na kolejny, i na lekcjach, z ręką torpedującą rozpachnione kurzem i inkaustem powietrze niby Apollo 11 w locie nad głową, jeszcze niedawno pochyloną nad zadaniem, a teraz uniesioną dumnie, bo się znalazło odpowiedź, i to jako pierwszy w całej klasie), grzecznym (z dygnięciami stawianymi w odpowiednich miejscach jak przecinki), i nie zadawać zbyt wielu pytań (a jeśli tak, to wyłącznie w myślach, satysfakcjonując się wewnętrznym monologiem zamiast otoczenie prosić o jakikolwiek dialog).
Prawdziwy kłopot pojawiał się natomiast tam, gdzie kończył się pęd i zaczynał bezruch - nic tak bowiem Wittgensteina nie przerażało, jak ta przestrzeń, którą wypełnić mogły unikane przezeń zazwyczaj potrzeby i myśli.

Arlam - jakkolwiek urokliwy w tych fatałaszkach w barwie Petit-Vidure rozcieńczonego łezką wody, i jakkolwiek drobny w cielesnym sensie, wiotki sposobem, który ewidentnie puszczano płazem studentom aktorstwa, ale w rywalizacyjnych realiach prywatnych szkół dla chłopców stanowił receptę na nieustające upokorzenia i okazjonalny wpierdol - był niebezpieczny o tyle, że spoglądając na Henry'ego, przez gładką powłoczkę jego urody zdawał się przedzierać bez większych trudności, sprawnie docierając do tej właśnie otchłani, która Wittgensteina najwyraźniej próbowała po prostu pochłonąć od środka. Z drugiej strony, Heinrich przypuszczał, że może Delaney nie jest jednym. Może inni też potrafią łypać przezeń jakby na wylot, tylko, w przeciwieństwie do Arlama, kompletnie nie są zainteresowani napotkanymi w nim znaleziskami?
Arlam był zagrożeniem, ponieważ pytał, i zdawał się faktycznie dbać o udzieloną mu przez Henry'ego odpowiedź.
- Yyyh - Wyrwało się zatem z dziewiętnastoletniej piersi, odgłos ostatecznego, skazanego na fiasko protestu i bolesnej kapitulacji jednocześnie. Złapanemu na haczyk arlamowych palców, Henry'emu nie pozostało nic, jak wywinąć jakby rozpoczęte, ale niedokończone salto w tył, i wylądować obok drugiego chłopca. Pufa, obciążona teraz dyptykiem studenckich ciał, zrobiła, jak na nią przystało, PUF!. Henry natomiast zrobił to, czego bał się panicznie i do granic wszelkiej wytrzymałości. Postanowił być przynajmniej połowicznie szczery.
- I guess I was just a bit sad, lately - Pociągnął nosem drażnionym suchością bibliotecznego powietrza. Oparł się na łokciu, koślawo i niewygodnie, ale przynajmniej w odległości, która mówiła Arlamowi jednocześnie: patrz, wcale nie próbuję Cię unikać, jak i: bynajmniej nie zamierzam się naprzykrzać - Ale wcale się nie chowam - Nie wiedział (aha, akurat) o co Arlamowi chodzi: przecież Pani Parsley zawsze była dla Heinricha miła, raz nawet dawszy mu w prezencie dwie czekoladowe pralinki z miętą, i możliwość bezproblemowego przedłużenia Becketta nie o tydzień, a o trzy - "Gwiazda i rozrywkowy człowiek", co? - Zachichotał adekwatnym do okoliczności szeptem - Mówisz chyba o sobie, Arlam. Powiedz mi lepiej, jak ty się masz, co? Dawno cię nie widziałem.
Nie, wcale nie próbował zmienić tym samym tematu.

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Biblioteki, choć posiadały w sobie jakieś tchnienie tajemniczości, jemu kojarzyły się głównie z ciszą wypełnianą głośnymi myślami wszystkich zgromadzonych wśród oprószonych kurzem regałów, neutralnością dostępnych dla każdego przestrzeni i umierającym romantyzmem, pchającym się między strony, półki, w drewno starych parkietów kładzionych w jodełkę, podchodzącym jak wilgoć, co pozostawała na ubraniach i wsiąkała we włosy. Arlam nie lubił ani romantyzmu ani wilgoci - na oba cierpła mu skóra.
Chwilę wcześniej, zanim jeszcze wpakował się bezpardonowo między Wittgensteina a jego tłuste śpiewające wieloryby, w pierwszej alejce przywitał pustkę (kto zapuszczałby się z własnej woli do działu fykologii?), w drugiej parę przekazującą sobie coś podekscytowanym, szeleszczącym ostro szeptem, w trzeciej - Ichtiologia - Arlam prawie dostał zawału na widok wielkiej papierowej rozdymki tygrysiej, zawieszonej w półmroku na długim jutowym sznurku, a kołyszącej się złowrogo, tak, jakby ktoś pchnął ją zaledwie parę sekund temu. Potem długo nic (co było rozczarowujące po krótkim kalejdoskopie urywków obrazów spomiędzy regałów), aż wreszcie trafił się Henry wymarkotniały nad wielorybem.
Westchnęło mu się zaraz po pufie, równie miękko, tak samo spodziewanie.
Ależ skąd. Po prostu nie chciałeś zostać znaleziony — doprecyzował za niego, tak, jakby to była oczywista oczywistość. Właściwie, była. On też czasami nie życzył sobie, aby ktokolwiek przykrym przypadkiem demaskował go na prywatce z zaplanowaną samotnością, jakkolwiek relacja była mocno skomplikowana. Prawdopodobnie jak większość rówieśników, Delaney poza pewnymi wyjątkami nie wiedział bowiem czego tak naprawdę by chciał (poza szminką Dior Addict 524, własną gwiazdą w Hollywood, lepszą wydolnością płuc, spotkania z Sophie i powrotu Obsydiana), więc dokładnie tak, jak wielu dziewiętnastolatków przed nim i zapewne wielu po nim, naturalnym odruchem miotał się od lewa i prawa wyszukując podobnie jak Wittgenstein, czegoś do wypełnienia pustki pomiędzy potrzebami do zaspokojenia, a tymi nie do osiągnięcia. Różnił ich wyłącznie sposób.
Ostatnio nie jestem szczególnie obecny — mruknął z policzkiem przyciśniętym do pufy, z ugięciem nogi niby panewką wpasowaną w kolano pod spodem, oraz z charakterystycznym rozkołysaniem stopy. — Jak by to... dysocjacja? Nie tym się zajmujesz?
Jako przyszły lekarz, ale niekoniecznie tego kierunku wąskiej specjalizacji, co dla Arlama nie stanowiło różnicy. Zwykł z nieobeznania popełniać tego typu lapsusy, głównie przy Henrym - bo Henry nie oceniał, najwyżej reagował ciepłym od uśmiechu westchnieniem i wygładzał kanciaste ogólniki Delaneya prostym wytłumaczeniem - a nie był na tyle głupi, aby wchodzić w podobne szczegóły w jakich nie miał lotności wśród innych osób. W serdeczności Wittgensteina, co zauważył już jakiś czas temu, pomieszkiwało coś niezwykle ciepłego i uwrażliwionego, co czyniło kontakt bardzo przyjemnym, miękkim i chętnym do obcowania za pomocą każdego skutecznego do wywołania zjawiska sposobu. Nawet, jeśli oznaczało to przyznanie się do niewiedzy.
Zresztą nie wiem, to pewnie przejściowe.
Tak jak depresja, utajony niedobór żelaza i homoseksualizm.
Boże, chciałbym mieć psa. Takiego łaciatego Border Collie, one zawsze tak przaśnie cieszą się na twój widok zamiast upierdliwie pytać jak się masz. — I tutaj po znaczącej, wetkniętej między słowo a długie spojrzenie posłane blondynowi pauzie, Arlam wsparł głowę na koszyczku giętkich, pajęczych palców zagłębiających się w poduszeczkę policzka. — Nie pytaj, Henry. Nie bądź jak wszyscy, bądź jak Border Collie. Wszyscy kochają Border Collie.
Obrzeżkiem buta skrobnął wyrywające się do przodu wittgensteinowe kolano bez konkretnego celu, być może dla wywołania jakiejkolwiek reakcji, albo zwykłej potrzeby odebrania sobie cząsteczki czyjejś ułamkowej bliskości zakamuflowaną zaczepką. Zza swojego parawanu uszczypliwości tym dotkliwszej im potrzeba była głębsza, Arlam zwykł prosić o życzliwy kontakt bardzo cicho w przeciwieństwie do wyraźnych żądań o atencję. W jego wyobrażeniu wcale nie były one jednoznaczne, do tego grono osób do jakich mógł zwrócić się o to pierwsze zawężało się obecnie do Wittgensteina.
Kolejne szturchnięcie butem, tym razem Delaney przepchnął kolano blondyna jakby odchylał ptasie skrzydło, z infantylną satysfakcją pomimo bezsensowności tej droczliwości.
Podeszwa delikatnie odbiła powracającą rzepkę.
Obcas stuknął w łąkotkę.
Nosek wpasował się tuż pod kość strzałkową. Albo jak to tam zwał - Wittgenstein na pewno wiedział.
Spójrz na nas. My, przyszłość narodu, brise soleil naszego pokolenia. Lekarz bez powołania i anonimowy aktor, fantastyczna zapowiedź nieznośnie długiego życia. Zdajesz sobie sprawę, że w najlepszym przypadku czeka nas przedwczesne wypalenie zawodowe i alkoholizm? A stąd blisko do marskości wątroby, albo do... mmm, udaru, w perspektywie spędzenia reszty egzystencji wegetowania na wózku, z żoną której nie znosisz z wzajemnością, niewdzięcznymi purchlakami dybiącymi aż udusisz się we śnie własną śliną. No, to ten gorszy wariant. Dlatego nigdy się nie ożenię - to się kończy wyłącznie roz(a)wodem albo pasożytnictwem, w jedną lub drugą stronę. I żadnych dzieci, nie popierdoliło mnie jeszcze na tyle, by oczekiwać spektakularnych efektów przy tak chujowym wkładzie własnym. No i właściwie to zacznijmy od tego, że jestem co najwyżej relatywnie biseksualny, to zależy od trzeźwości i na ogół jest raczej krótkotrwałe.
Zastanawiał się jak długo Henry wytrzyma nim obruszy się bez wybuchu, grzecznie jak zawsze, ale zdecydowanie na wszystkie arlamowe trącenia, zaczepki i kotwiczki językowe zostawiające niewiele miejsca na bezpieczny rejter w odwrócenie kota ogonem. To, że Wittgenstein sympatyzował nie tylko z dziewczęcą naturą kobiecych obłości Delaney znał. Rozpoznał po którymś sygnale, niekoniecznie zamierzonym (mało prawdopodobne) czy jawnym dla gawiedzi, za to wystarczającym by Delaney, który etap wyparcia i bezcelowych prób trzymania tego aspektu swojego jestestwa potrafił wyłapać gdy widział go u kogoś innego. Obserwował z ciekawością, współczuciem niemającym związku z litością i nadzieją, że Henry prędzej czy później zdoła się z tym pogodzić zanim doprowadzi go to do jakiegoś widowiskowego załamania.
Zastanawiał się również -
- czy ktoś tak oczytany jak Wittgenstein (choć niezbyt spostrzegawczy w pewnych kwestiach) zauważy i zrozumie przekaz wyciągających się właśnie na prosto arlamowych nóg, z symbolicznym skrzyżowaniem ich w kostkach.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

W reakcji na tę nieagresywną, ba, w jakiś sposób nawet czułą parafrazę, której Arlam poddał jego zapewnienia, Henry nie poczuł nic z wyjątkiem szczerej ulgi. Ogarnęło go słodkie, miękkie, trochę ogłupiające uczucie towarzyszące byciu widzianym, d o s t r z e ż o n y m, ale nie przyłapanym na czymś, co można by następnie bezdusznie wywlec na jakieś publiczne forum, podstawić pod ostre, dzienne światło, upokorzyć go tym, wyszydzić, albo zaszantażować. Jednym słowem, sam fakt, że Wittgenstein, owszem, ukrywał się, a Arlam go znalazł, zawisł pomiędzy nimi jak (kolejny) sekret, ale nie szantaż.
Henry'ego trochę otumaniała myśl, że stopniowo zaczynał blondynowi ufać - już choćby przez wzgląd na powtarzalność sytuacji, w których jeden drugiego spotykał w stanie barwionym bezbronnością, i traktował - w tym stanie - z młodzieńczą troską i szacunkiem.
- Dysocjacja? - Podłapał, trochę wdzięczny, że ta - faktycznie, o czym przekonał się w ostatnich tygodniach, typowa Arlamowi - pojęciowa niedokładność daje mu gładki pretekst do przerzucenia rozmowy na inne (czytaj: niezwiązane z jego własną osobą) tory. Prędko skonstatował, że blondyn musi mieć na myśli psychologiczną przypadłość, nie zaś zjawisko, które kazałoby mu się rozpadać na atomy, albo jony. Henry nie wątpił, że Delaney ma wiele twarzy (maźniętych tym wymarzonym Diorem, czy też nie), a jego dusza mieni się różnymi odcieniami bólu jak smutny, tani kalejdoskop, ale chłopak był jednocześnie całkiem koherentną, zbitą w sobie postacią - W sumie... - Chrząknął, spoglądając ku własnym dłoniom spod powiek obciążanych skromnością - Będę się tym zajmował dopiero na trzecim roku. Tak z większymi szczegółami, wiesz. Ale jeśli martwisz się, że coś mi dolega, Arlam... No wiesz, na tej płaszczyźnie... - Teraz wzrok grawitujący ku knykciom uniósł, zatroskany myślą, że może Arlam naprawdę cierpi bardziej niż przy ich pierwszym, i kolejnych spotkaniach (co, Henry zakładał heurystycznie, a więc możliwe, że błędnie, było zwyczajnym, niemartwiącym poziomem cierpienia). Chwilę przyglądał się drugiemu studentowi, potem umarszczył brwi - Może powinieneś z kimś porozmawiać? Podobno studenckie serwisy wsparcia psychologicznego są na UoW całkiem niezłe.
Nie, żeby sam rozważał, czy nie skorzystać z ich usług. Skoro nie naprawił go ten wybitny specjalista, którego Hermann opłacał z funduszu powierniczego rodziców, to chłopak wątpił, aby miało się to udać jakiemuś ledwie opierzonemu idealiście - bo takich zwykle zatrudniały uniwersytety.

Cała ta gadka o psich rasach i - jednocześnie - uszczypliwa sugestia, aby Heinrich nie zadawał pytań, które, faktycznie, na dłuższą metę były tak płytkie, sztampowe, jak i kompletnie do niczego niepomocne, trochę go ubodła, a przede wszystkim zbiła z pantałyku...
A dodać do tego jeszcze te dziwne machinacje, którym to Delaney począł nagle poddawać heinrichowe nogi, i proszę, przepis na katastrofę pisał się sam.
- Ja nie - Powiedział Wittgenstein, i w jego spojrzeniu, tym samym, które jeszcze moment wcześniej było potulne i przyjazne, coś stężało i spięło się chłodem. Nie sprecyzował jeszcze, czy chodzi o to, że jego, na miłość boską, wcale nie czeka żadne wewnętrzne zwłóknienie, czy raczej długie życie, wpadnięcie we wnyki nałogu, albo w sidła jeszcze przed ślubem zniecierpianej małżonki. Na razie tylko kręcił głową, i zastanawiał się, co to są purchlaki (tego słowa nie znał chyba nawet w swoim rodzimym języku; znaczenie mógł wnioskować z kontekstu, ale rozproszyło go ryzyko, że potencjalnie mógł się tu też pomylić - a Henry, jak wiadomo, w błędzie być nie znosił) - Ja nie lubię Border Collie - Dodał wreszcie, chwilę zanim uściśliłby, że woli harty i inne, większe, preferencyjnie krótkowłose czworonogi, ale nie zdążył, zawiesiwszy się boleśnie na haku wypowiedzianej przez Arlama deklaracji.
Och.

Arlam był chudy. Drobny, tak, niższy odeń - Henry był pewien - o przeszło dziesięć centymetrów, ale też z pewnością marniejszy we wszystkich innych, dostrzegalnych gołym okiem obwodach (chodziło o to, że miał wątlejsze ramiona, węższą talię - choć równie wąskie biodra, bardziej patykowate nogi, kostki u rąk i nóg zupełnie żadne; to, że Henry'emu przyszły na myśl także inne, znacznie bardziej skryte i intymne wymiary, wprawiło go w panikę) - a jednak ciężar jego nóg nagle niemalże wytłukł Wittgensteinowi z płuc prawie całe, skłębione w nich, zasoby tlenu.
Biseksualizm, który Henry mógł wprawdzie przeczuwać, ale przed myśleniem o jakim zawsze jakoś się głupio i skromnie uchylał, teraz nazwany przez Arlama tak otwarcie, tak po imieniu, zabrzmiał tak bezwstydnie i egzotycznie, jakby blondyn mu właśnie powiedział, że przeżył zakażenie wścieklizną, albo że w dzieciństwie poleciał w kosmos, i zeń wrócił.
Chwilę milczał, potem przełknął głośniej i ciężej niż planował, potem zastanowił się, co on, na miłość boską, ma z tym wszystkim począć i, jeszcze gorzej, co znaczy skrzyżowanie tych kostek - gdzieś mu dzwoniło, ale gdzie dokładnie, nie wiedział...
Aż w końcu rozchylił wargi, zamknął je, zarumienił się żywiej, znów otworzył usta, i wreszcie zadał pytanie które (jak to miał stwierdzić gdy wróci do niego za parę dni w akcie ruminacyjnego samobiczowania się w myślach) nie było w zasadzie aż tak głupie, jak mogło się potencjalnie okazać (znając jego talent do pierdolenia podobnych rozmów wręcz śpiewająco):
- Arlam? - Przekrzywił głowę - Co to znaczy "relatywnie biseksualny"?
I wszystko w nim sugerowało nagle, że Delaney może mu powiedzieć.
Ale może mu, równie dobrze, pokazać.


Arlam Delaney

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „University District”