WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

leo, henry & najprawdopodobniej stado duchów

ODPOWIEDZ
Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

𝓦𝓱𝓪𝓽𝓮𝓿𝓮𝓻 𝔂𝓸𝓾 𝔀𝓪𝓷𝓽
I'll be whatever you want

Henry nigdy wcześniej nie czuł tego zapachu (teraz zresztą wyjątkowo skutecznie odwracającego jego uwagę od charakterystycznej, medyczno-kosmetycznej woni wtartego w skórę dezodorantu, powidoku mdławej aury ozonowanej wody, w której spędził niedawno pięćdziesiąt siedem minut, i nabłyszczającego lakieru do drewna, naniesionego niedawno na dźwigany przez blondyna przedmiot):

  • cały akademik, bo już nie wyłącznie jeden korytarz albo któraś z przestrzeni wspólnych oddanych do dyspozycji zamieszkujących budynek studentów w obawie, żeby zbyt wielu z nich zbyt łatwo nie przepoczwarzyło się w jakiś amerykański odpowiednik japońskiego hikikomori, pachniał dzisiaj ekscytacją, pośpiechem, produktami do charakteryzacji (dla tych, którzy halloweenowy kostiumy traktowali z powagą i ambicją) oraz do makijażu (dla tych, jacy sycili się raczej wizją przebrania się za seksowną pielęgniarkę, albo seksowną policjantkę, albo seksowną czarownicę - w sumie wszystko jedno, byleby kostium dawał możliwość podkreślenia wszelkich swoich cielesnych atutów, i ukrycia potencjalnych mankamentów), a w końcu też całą masą niezdrowych przekąsek, i litrami kitranego po pokojach alkoholu w najróżniejszych swoich odmianach, od leciutkiego, brzoskwiniowego sznapsa, przez piwo i wino, aż po wódkę Smirnoff, w większości rozcieńczaną sokiem żurawinowym, albo colą (fuj!).
Słyszał o nim, owszem, wyobrażał go sobie, czytał o nim w mniej i bardziej ambitnych książkach, i wreszcie mógł nawet go sobie wmówić, oglądając pierwszą-lepszą serialową reprezentację amerykańskiej młodzieży, trzydziestego pierwszego października idącej w tan z duchami i substancjami kupionymi bez dowodu (Wittgenstein domyślał się, że między jednym i drugim istnieć może nie tylko korelacja, ale również i zależność przyczynowo-skutkowa...), ale nigdy nie miał okazji zaciągnąć się nim tak jak dziś, przesycić, odurzyć - a przecież jako rezydent Hansee Hall, absolutnie nie miał odeń żadnej drogi ucieczki.
To nie tak, oczywiście, żeby Heinrich nigdy wcześniej nie obchodził Halloween. Fakt, jego rodzice nigdy nie byli tego święta szczególnymi entuzjastami, ale też nie zabraniali mu dostosowywania się do szkolnych rytuałów malowania twarzy, wciskania się w - z roku na rok coraz wymyślniejsze - kostiumy, i uciekania do - z roku na rok coraz wymyślniejszych - psikusów. W internatach w których spędził większość życia zaś, przy całym tym ich międzynarodowym charakterze, nie dało się przecież uniknąć jakiejś formy takowych celebracji.

Ale dziewiętnastolatek nigdy wcześniej nie posiadł możliwości by świętować Halloween właśnie t a k, na całego, z okazją tą będącą głównym tematem większości uczelnianych rozmów poza zajęciami od tygodnia albo dwóch, i z dekoracjami coraz obficiej zapełniającymi uniwersyteckie gmachy aż do dziś, gdy nie dało się przejść kilku metrów nie wpakowawszy się w jakąś sztuczną pajęczynę, nie zderzywszy z kościotrupem albo mumią, albo nie wplątawszy w objęcia trującego bluszczu z krepiny i brokatu.

Na całe szczęście (jeśliby posłuchać dygoczącego w Henrym Entuzjazmu), albo i nieszczęście (o ile się skupiło raczej na narracji jego Tremy), od akademikowej trzysta trzynastki jego własny pokój dzieliła odległość może nie mała, ale też bynajmniej nieprzesadna. Wystarczająca, by trzykrotnie poczynić przystanek na poprawienie śnieżnobiałego, rozfalowanego pod szyją kołnierza, dwukrotnie zastanowić się, czy nie powinien jednak wykręcić się jakimś nagłym atakiem anginy albo utonięciem wtórnym (już widział te nagłówki: "Obiecujący student medycyny i sprawny pływak zmarł w trzy lata po tragicznej śmierci rodziców, zachłysnąwszy się wodą z basenu w drodze na randkę randkę randkę?!?!?! studencką imprezę!"), i natknąć na jakąś koleżankę Ellie, pytającą go, gdzie, do diaska, zgubił siostrę, i po cholerę mu ta wielka rama...
Zbyt mała jednak (odległość, nie rama), by wygrał w nim ten głos, który nakazywał Wittgensteinowi zaszyć się w najdalszym kącie biblioteki i liczyć, że Leander wybaczy mu nieobecność zwyczajnie o nim zapomni. W pokoju bruneta spodziewał się zastać typową, przed-imprezową zbieraninę szykujących się do wyjścia uczestników, nie liczył więc bynajmniej na jakiekolwiek tête-à-tête (Chryste, i całe szczęście, wtedy dopiero by się stresował!), ani nadmiar czasu spędzonego na rozmowach, które mógłby potem rozpamiętywać w nieskończoność (jak te ostatnie, wryte w jego sny bezsenność tym, co - Henry próbował jeszcze, ale nie mógł już zaprzeczać - musiało być rylcem silnego, idiotycznego zauroczenia).
Mimo to, i tak zadrżała mu ręka - jasna i chłodna, ozdobiona przerysowaną kolekcją sztucznych, wartych kilku dolców sygnetów - gdy unosił ją ku drzwiom, drugim barkiem starając się balansować przewieszoną przezeń ramę, więc ostatecznie trzy krótsze, i dwa dłuższe stuknięcia wypadły raczej mało pewnie, i być może trochę za cicho.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

No, to chyba nic, tylko powinszować. W końcu jak przystało na zdolnego, obiecującego studenta medycyny (ale nie na obiecującego studenta medycyny i sprawnego pływaka, bo takie mało intuicyjne i jeszcze mniej zależne od siebie połączenie brzmiało jak wstęp do taniego żartu, w którym jeden z drugim wchodzą do baru i…), Henry miał rację. Miał rację, bo skrzydło drzwi prowadzących do pokoju numer trzysta-trzynaście obstukał zbyt cicho, zbyt nieśmiało, i w ogóle tak anemicznie, że nie było mowy, żeby krótki, zapowiadający go sygnał przedarł się przez rozwrzeszczane ujadanie wokalisty jednego z tych podrzędnych zespołów, które na składanki dostawały się cudem (aż) albo przypadkiem (tylko), potem przez chwilę miotały się pomiędzy soczystym brzmieniem innych, bardziej lubianych, wpadających w ucho kawałków i wreszcie, to znaczy prędzej czy później, szły na szafot. To był współczesny akt łaski, że serduszko przy aliasie artysty dało się bez wyrzutu odkliknąć, a nie łamać, wyrzucając kupiony w ciemno album.
Reszta była klasyką przypadku: Leo, jego rozgalopowana pod biurkiem noga, notka na przyszłość, żeby z zapętlonej kolejki odtwarzania wywalić wreszcie to gówno, którego nie mógł już słuchać, ale słuchał i tak, bo cała ta sekwencja wstawania, siadania, podejmowania decyzji na co właściwie ma, a na co nie ma ochoty wydawała się niewarta zachodu – szczególnie, że zajęty był innymi, ważniejszymi w perspektywie wieczoru, rzeczami.
Poza tym – no już dobra, jeśliby tylko porządniej wsłuchać się w całe to elektryczne rzępolenie, pewnie mógłby przyznać, że refren jako-tako się bronił, a całość w zasadzie dało się podciągnąć pod definicję „eksperymentu” – w końcu nie od dziś wiadomo było, że eksperymenty były od tego, żeby na słuchacza oddziaływać – nieważne czy przez konsternację, czy szok, czy jakiekolwiek inne, nagłe wzburzenie; ważne że eksperymentom stawiało się szerszy margines błędu i wybaczało się więcej – w ich realiach ordynarny zabieg był zabiegiem odważnym, szkodliwy – kontrowersyjnym, ewentualnie kontrowersyjnie brutalnym – na koniec wystarczyło pod wszystko podpiąć jakiś wyrafinowany przekaz, jakiś manifest, apel, postulat i voilà, sprawa załatwiona. Jasne, taki twór nadal mógł w opinii publicznej i prywatnej figurować jako zwykły gniot, ale przynajmniej gniot z przesłaniem, mający jakąś wartość, nawet jeśli ujemną. Pomyślał, że to taka rozmowa, którą przeprowadziłby z Obsydianem, ale Obsydiana nie było i nawet jeśli dotychczas starał się zachować zdrowy sceptycyzm, Leo coraz częściej zaczynał wierzyć w te głosy (donośne, obwieszczające wszystko wszem i wobec) i pogłoski (wymieniane między sobą po cichu), że Midnightrose już nie wróci. Jedni mówili, że się przeniósł, inni – że dopadły go sprawy rodzinne. Że go wywalili. Tak czy inaczej powód był tutaj kwestią podrzędną, bo w żaden sposób nie wpływał na ostateczny efekt – a ostateczny efekt był taki, że na polu akademickiej bitwy (przynajmniej w wymiarze pokojowego mikrobiomu) Leo został z Arlamem sam na sam. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie to, że – przynajmniej według wstępnego rekonesansu – Delaney po dormitoriach zawsze błąkał się zgodnie z własnym widzimisię, którego istoty Powlett wciąż nie potrafił rozgryźć. Czasami, gdziekolwiek nie był, wracał tak późno i wstawał tak wcześnie, że – jednocześnie aspirując do tytułu najgorszego współlokatora, jakiego widział kampus – Leander nie miał nawet realnej pewności, czy chłopak danej nocy w ogóle odholowywał do łóżka te swoje łatwe do przeoczenia sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu.
Tylko, tak szczerze? Nawet jeśli darzył Arlama uzasadnioną, koleżeńską sympatią, naprawdę nie za bardzo obchodziło go, co chłopak robił w wolnym czasie. Dla kontekstu ważne było tylko to, że Delaney był gdzieś, i że to gdzieś nie było tutaj, w związku z czym nie, wbrew wszystkiemu, co mógł sobie pomyśleć Henry, zza progu nie wysypała się wesoła, roztestosteryzowana gromada studentów. Po przeciwnej stronie progu stał tylko Leander, wycięty z wnętrza pokoju obwodem szerokiej futryny. Na Wittgensteina zerkał więc tak, jakby i jeden, i drugi z chłopców zawisnęli niby parodie portretów na wyimaginowanej, muzealnej ścianie – jeden w wydaniu en pied, drugi jakby ograniczony ramą sięgającą samego popiersia; paradoks na dwóch nogach – kompozycja otwarta bez miejsca na twórczą interpretację.
Musisz głośniej. – Może poza racją, Henry miał przynajmniej łut szczęścia – nie tyle, żeby mieć go więcej niż rozumu, ale w sam raz, żeby wyczekujący go Leo przykładał dziś odrobinę więcej uwagi do czarnej plamy cienia, która na moment utknęła w wąskiej, jasnej smudze światła pod drzwiami. Pilnował telefonu, godziny, podejrzanych sapnięć i zgrzytnięć klamki sugerujących, że ktoś faktycznie po drugiej stronie przestępuje właśnie z nogi na nogę. Albo balansuje z ciężarem tachanego ze sobą rekwizytu. – Następnym razem musisz głośniej pukać – powtórzył głównie po to, żeby zejść blondynowi z drogi. – Ale dobrze, że jesteś. Zaczynałem się martwić, że się rozmyśliłeś. Albo że coś się stało. – Przyznał lekkim tonem; kulturalnym, ale nieprzesadnie zaangażowanym w treść tego, o czym mówił (co dla Henry’ego mogło być predyktorem, że gdyby jednak nie przyszedł, Leo taki stan rzeczy pewnie po prostu by zaakceptował, zamiast stawiać na nogi cały kampus z przekonaniem, że chłopak zaginął w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach).

Jeśli panujący na korytarzach, entuzjastyczny zaduch wydawał się nieznośny, to istniało spore prawdopodobieństwo że ten, który gęsto kłębił się w pokoju trzysta trzynastym, zdolny byłby obudzić trupa – co w sumie byłoby całkiem cool, biorąc pod uwagę charakter święta i prowadzonych naokoło niego celebracji. Nie, żeby taki hipotetyczny trup – trzymany w szafie, pod łóżkiem albo kiszący się między podłogowymi klepkami, miałby temu zapachowi pozazdrościć, bo w pokoju Leandra nie pachniało stęchlizną, ale duszącą kompozycją aromatyzowanych świec z wolna wytapiających się w krępych, bulwiastych słoikach, nutką perfum Petry, która przesiedziała tu chwilę lub dwie, zanim nie zajęła się własnymi przygotowaniami, i mniej aromatyczną zjadliwością acetonu i toluenu, który dumnie pokrywał płytkę trzech pierwszych paznokci lewej, chłopięcej dłoni – w związku z czym trzymał ją sztywno zwieszoną w powietrzu.
Ten ułamek chwili, kiedy całkiem naturalne było nic nie mówić, ściął Wittgensteina od czubka głowy po lakierki wypucowane na glanc i z powrotem, w zasadzie nieświadomy że wyglądał tak, jakby chciał blondyna pociągnąć za nogawkę albo porządnie rozpędzić się obwodnicą ornamentalnego rekwizytu (którego istotności jeszcze nie pojmował, ale zaczynał już rozgryzać) trzymanego kurczowo pod pachą; poślizgnął się o coś, co może miało tylko imitować, a może było pełnoprawnym żabotem – szczerze mówiąc nie zdziwiłby się nawet wtedy, gdyby okazało się, że chłopak posiadał całą, bardzo poważną kolekcję takich akcesoriów. Stamtąd przemknął aż do twarzy – trochę bladej, pokropionej ładnie mieniącymi się w ciepłym, choć nieco mdławym świetle piegów.
Najpierw zmrużył oczy – potem zmarszczył brwi, cyknął językiem na bardzo krótkim wydechu i pokręcił głową.
Wziąłeś sobie tego Gray'a do serca, co? – Uśmiechnął się. – Genialne. – I kiedy mówił, że był pod wrażeniem (bo przecież to właśnie miał na myśli, nawet jeśli większość słów upchnął w nawiasach domysłu), to mówił prawdę; od dłuższego czasu zauważał, że Wittgenstein miał w sobie naturalny dryg, jakiś talent do prawienia niebezpośrednich, inteligentnych uszczypliwości. A ten prztyczek, jeśli tylko poprawnie zinterpretował intencje Henry’ego, poszedł Leandrowi w pięty – chciał Gray’a, to go dostał, sam się o to prosił, teraz czując się niemal zobligowanym, żeby koledze oddać pokłon. No, albo chociaż przyklasnąć.
Poprowadził go dalej, do niewielkiego areału części wspólnej – jedynego miejsca, które nie było zastawione powlettowymi (w większości) szpargałami.
Może w przyszłym roku postawisz na coś od Algernona Swinburne? Mój profesor nazywa go, cytuję, Oscarem Wilde na sterydach. Niekoniecznie w pozytywnym sensie. – Zaśmiał się, odruchowo zawachlowawszy ręką. Przez ten lakier. – I chyba też chodził do Eton? – Nie był pewien, więc tylko wzruszył ramionami.
To co, Henry, pomożesz mi? Zacząłem już lewą rękę, ale jeszcze jej nie skończyłem, no i do zrobienia została cała prawa… A potem jeszcze twarz… – Sapnął. – Pewnie trochę tu zmarudzimy, no ale do imprezy jeszcze masa czasu… Ty niczego nie potrzebujesz? Przypudrować ci nosek? – Oparł się barkiem o ścianę.
Oczywiście mógł się tego spodziewać, ale dopiero teraz uderzyło go, że Wittgenstein – który, nawiasem mówiąc, sprawiał wrażenie, jakby do samego końca nie był pewien, czy aby na pewno wybiera się na imprezę – włożył w swoje przebranie więcej wysiłku, niż on sam, w prostym kombinezonie fluorescencyjnych kości, jak obraz żywcem wyjęty spod rentgena.

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry prawie utknął - zupełnie jakby rozlana pod jego sylwetką plama cienia była w istocie kleksem gęstej, kleistej smoły albo świeżo wyłożonego asfaltu, w których upokarzająco szybko ugrzęznąć można raz na zawsze (albo, przynajmniej, do przyjazdu ekipy ratunkowej), zrobiwszy jeden tylko błędny, nieostrożny krok - we framudze trzysta trzynastki z więcej niż jednego względu.
Po pierwsze: pierwotnie nieszczególnie starannie obliczył kąt, pod którym powinien skręcić sylwetkę tak, aby bez trudu zmieścić się w prostokącie drzwi, krawędziami ramy nie wadząc przy tym o żaden z nich jakby cały był nie chłopcem w halloweenowym kostiumie, a wyłącznie zabawką w dłoni nieszczególnie rozgarniętego dziecka, prostokątny klocek próbującego wetknąć w cylindryczną kształtkę, lub odwrotnie, okrągły - w prostokątną.
Po drugie: w progu, a potem tuż po jego wewnętrznej stronie, na, można by rzec, ziemi niczyjej między zapachami i gwarem niosącymi się z korytarza, a dźwiękami i wonią panującymi w pokoju Leandra (i Arlama, i Obsydiana - na co teraz, z racji ich nieobecności oraz faktu, że z całej ich trójki Wittgensteina najbardziej interesować się zdawał właśnie Leo - dziewiętnastolatek nie zwracał choćby krzty uwagi), zatrzymał blondyna również leandrowy wzrok, baczny i uważny i pełen, wbrew heinrichowemu niedowierzaniu, najprawdziwszego podziwu, czy przynajmniej uznania. Henry zrobił się czujny: zbyt często zarzucano mu w przeszłości, że się wymądrza albo popisuje, gdy tylko pozwolił sobie na jakiś mniej konwencjonalny przebłysk intelektu lub humoru.
Nie, z drugiej strony, żeby swoje dzisiejsze przebranie za takowy uważał: w końcu, jak Powlett zdołał się domyślić, większość elementów potrzebnych do jego sklecenia blondyn posiadał już w szafie (chociaż nie, to nie był żabot - nie dlatego, że Henry nie miał takiego w arsenale, a ponieważ zdążył zrobić research, przeczytać parę paragrafów, skonsultować się z Google i uznać, że Dorian Gray najprawdopodobniej nosił zwyczajną koszulę z kołnierzem, z racji panującej w jego czasach mody stroniąc od fioków i falban - ot, o kilkanaście, kilkadziesiąt lat spóźniony), i wystarczyło je tylko wdziać, uzupełniwszy o ramę. Gdyby miał więcej czasu, weny i - przede wszystkim - odwagi, spróbowałby się przebrać za kota Schrödingera albo freudowską pomyłkę. Wtedy dopiero byłoby co chwalić, i czego gratulować.

Mimo wszystko, i tak zwyczajowo spłonił się pąsem i trochę podygotał, dla odwrócenia uwagi (zarówno własnej, jak i Powletta, który te jego nerwowe refleksy mógłby zauważyć i, nie daj Boże, skomentować), skupiając się na wystroju zwiedzanego właśnie wnętrza. Nigdy wcześniej tu nie był, choć na tym etapie wiedział już, że Arlam naprawdę mieszka - albo przynajmniej czasami tutaj sypia, i wielokrotnie obiecywał, że wpadnie, zajrzy, odwiedzi go w wolnej, i sprzyjającej im obydwu chwili. Zadziwiające, jak trudno było mu taką znaleźć, gdy prosił o to Delaney, i jak łatwo, kiedy odwiedziny w swoich akademikowych włościach zasugerował mu Leander.
- Swinburne? - Henry zerknął na bruneta trochę zaskoczony, tym samym odwróciwszy wzrok od wątławego płomyczka roztańcowanego w szkle jednego z tych impromptu słoików świeczników, zastawiających brzeg komody i parapet. Zmarszczył brwi - Tak. Ukończył w pięćdziesiątym trzecim. To jest - Chrząknął, uniósłszy dłoń ku kołnierzowi - Tysiąc dziewięćset.
Henry był tego wszystkiego świadom, ponieważ zdawał się posiadać wrodzony talent do wyławiania w najróżniejszych biografiach takich szczegółów, które mogłyby go pocieszyć i dodać mu odrobiny otuchy - na przekór poczuciu, że na jakąkolwiek poetycką karierę jest już dla Wittgensteina srogo za późno. Wiedział też na przykład, że Swinburne zaczął pisać poezję właśnie w Eton - na trochę zanim ukończył Szkołę na rzecz Oxfordu, i tym samym parę lat zanim nie opuścił Uniwersytetu raz na zawsze, i bez jakiegokolwiek dyplomu.
Leandrowi wystarczyłoby jedno spojrzenie by zrozumieć, że podobne rozmowy blondyn traktuje bardzo serio - mina mu trochę stężała, a brwi zbiegły się nad nosem. Który zresztą chłopak zaraz zmarszczył, łaskotany w nozdrza kwaśnawą, syntetyczną wonią kosmetyków.
- Ale czemu na sterydach? - Zapytał zupełnie poważnie. O steroidach uczyli się niedawno, i bardzo wstępnie, na jakimś wykładzie, i Henry, nadal płynąc na fali tej nowej wiedzy, nie potrafił rozróżnić żartów od faktów; intelekt zaś buntował się w nim gwałtownie, podpowiadając, że przecież tę grupę lipidów w celach medycznych zaczęto używać dopiero w dwudziestym wieku, trochę przed wybuchem drugiej wojny światowej, a więc na dobrą dekadę czy dwie od tego, jak Swinburne zaczął wąchać te same kwiaty, o których rozpisywał się w Hendecasyllabics, tyle, że od spodu.


Wypadało zaznaczyć, że Henry perfumy Petry poznał niemal natychmiast, coś Le Labo, z jaśminem i tonką, słodkie, ale nie za słodkie, pretensjonalne i drogie, ale też, naiwnie, nie rozpoznał Petry w jej perfumach. Mieszkali w końcu w Hansee Hall, a nie w jakiejś studenckiej norze dofinansowywanej przez fundacje charytatywne - Chollet nie mogła być jedyną osobą w całym budynku, mogącą sobie pozwolić na sto mililitrów kosmetyku za prawie trzysta dolców, i gustującą w ciężkich, niekoniecznie dziewczęcych, ale jeszcze zdecydowanie nie w pełni kobiecych, zapachowych nutach. W jakimś sensie o wiele łatwiej, naturalniej, było Henry'emu założyć, że zapach ten zostawił po sobie któryś z romantycznych podbojów Leandra - jakaś długonoga efemeryda o smukłej talii i alternatywnym imieniu, w plecaczku Fjällräven nosząca Plath, jointy, przeciwzapalne, ketogeniczne batoniki zbożowe i świstek potwierdzający posiadanie imponującego funduszu powierniczego.
Brzmiało to przynajmniej jak opis istoty, której nie odstraszyłby widok lakieru na chłopięcych paznokciach (w przeciwieństwie do niejednej z dziewczyn, które Henry zwykł spotykać na salonach - nadal przywiązanych do stereotypowych wyznaczników męskości i gardzących wszystkim, co mogłoby podważać klasyczne płciowe role i normy).
- Okay? - Zamrugał, ze spojówkami drażnionymi ketonem rozwachlowywanym po pokoju ruchami chłopięcej ręki. Sam się nie oparł - ani o ścianę, ani o regał z książkami (choć może powinien, z nagłą miękkością kolan podważającą stabilność sylwetki), ani pokusie wypróbowania własnej precyzji na płytce paznokci Leandra. O dziwo, własną wartość kwestionując niemal w każdej dostępnej kategorii, co do swoich zdolności manualnych nie miał w tym kontekście większych wątpliwości. W końcu cholera wie, może Powlett patrzył na przyszłego chirurga? - Nie obiecuję sukcesu, ale daj. Wszystkie na czarno?

Heinrich nie mógł zaprzeczyć, że przebranie Leo uznawał, przynajmniej w części, za nieco rozczarowujące w całej jego prostocie (i podniecające w fakcie, jak kombinezon opinał biodra i barki chłopaka). Fakt jednak, że tak przecież robiły fajne dzieciaki - na tyle wyluzowane, żeby kostiumy na Halloween traktować z tumiwisizmem, bo nawet w białym prześcieradle z dziurami wyciętymi jedynie na oczy wyglądałyby jak egzaltowany milion dolarów.
Henry westchnął i odstawił ramę gdzieś obok łóżka, a potem przysiadł na jego krawędzi, wcześniej upewniwszy się, czy może.
- Myślałem... że może pół twarzy mógłbym mieć... Yyy... zrobione na trupa, a pół normalnie? - Zaryzykował - No, wiesz, tak w ramach oddania charakteru... - Pokręcił głową. Nie mógł się powstrzymać, choć jednocześnie wstydził się, do czego teraz nawiązuje - Wszystkich twarzy Graya.
Odnalazł buteleczkę z lakierem i, upewniwszy się czy jest zamknięta, wstrząsnął nią, zanim odkręcił część z pędzelkiem. W zasadzie całkiem lubił ten zapach.
- No, chodź - Ponaglił Leo gestem ręki - A kiedy, jak myślisz, dołączy do nas reszta?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Aha, wszystkie na czarno. Pokiwał głową.
No, tak szczerze? Sam nie wiem co miał na myśli. Po prostu tak powiedział. Może chodziło mu o to z kim sypiał. – Pchnął kąciki ust w dół i wydął dolną wargę, co znaczyło mniej więcej tyle, że to wszystko był wyłącznie ślepy traf – tak dobry, jak każdy inny. Wciąż jednak ostrożnie przypatrywał się blondynowi. – Swinburne, nie mój profesor. Albo o te plotki, które rozsiewał na własny temat. Na pewno nie można zaprzeczyć, że był dość… uhm, wyraźną postacią. – Wzruszył ramionami. – Znasz historię z małpą, Henry? – W przerwie pomiędzy jednym a drugim słowem grzecznie ofukał samego siebie. – O co w ogóle pytam, na pewno znasz. – Tak czy inaczej, wychodziło więc na to, że podczas kiedy młodszy z chłopców przetrzebiał biografie najznamienitszych artystów w próbie wywróżenia sobie z nich przyszłości czy w poszukiwaniu takiego pocieszenia, które usprawiedliwiłoby wszelką opieszałość w skonstruowaniu Wittgensteinowego opus magnum, Powlett lubił zanurzać się w różne, często po prostu domniemane (więc, co wynikało per se, nigdy niepotwierdzone) anegdotki, gotowe by wmontować je potem nie tylko w dyskusje prowadzone w trakcie zajęć (tak, żeby zabłysnąć wiedzą wychodzącą poza zakres programowy danego przedmiotu, główne idee suplementując równolegle snutymi teoriami), ale i w zupełnie zwyczajnych, niezobowiązująco koleżeńskich gadkach-szmatkach – jak ta, którą prowadził właśnie z Henrym – co można było potem po cichu obśmiać, czasami lekko, czasami po świńsku, czasami wdając się w dyskusję tak zawziętą, że kończyło się ją na wydechu i z policzkami zawzięcie spąsowiałymi purpurą.

Inna sprawa, że w ten sposób było Leandrowi jakoś-tak oraz jakby-łatwiej tchnąć życie w mdłe, niemal od linijki sporządzane życiorysy i notki; Powlett odnosił nieodparte wrażenie, że w tych formach stosowano odwrotną personifikację; od takich zdehumanizowanych tworów często puchły podręczniki, dość dosłownie pozostawiając nie nawet kość oczyszczoną ze ścięgien i mięsa, ale byle c i e ń, który w pierwszej kolejności zdawał się w ogóle nie żyć, nie istnieć, nie czuć, nie nienawidzić i nie kochać – więc każdy poczytywany później tekst Leandrowi wydawał się uczuciem niczyim, bezpańskim, uczuciem zawieszonym w próżni.

Czasami – i tylko czasami – bo podejście Leo do sztuki zawsze było dość ambiwalentne, gotów był posunąć się nawet do takich stwierdzeń, które mówiły, że nieważne jak piękne, słowa tak długo pozostawały puste i pozbawione sensu, jak długo nie znało się rąk, dłoni, palców oplatających pióro topione tak w inkauście, jak we własnym sercu, w pasji, w życiowej prozie, w której niczym nie dało się przecież rzeźbić tak, jak słowem.


Leander usiadł – przysiadł się, właściwie – ponaglony przez Henry’ego, mając w sobie na tyle ogłady, żeby zamiast wsunąć dłoń w jego dłonie, swoją położyć płasko na blacie, i dopiero stąd pozwolić chłopakowi manewrować nią wedle własnego uznania.
Na pewno nie chcesz usiąść na krześle? Możesz wziąć tamto. – Samym tylko ruchem podbródka wskazał na skromne krzesło w stylu bankietowym, które w odstawkę poszło wraz z dniem, w którym zniknęły rzeczy Obsydiana.

Musiał (Leander) przyznać przy tym, że o ile nie znał się na dłoniach chirurgów, wydawało mu się, że wszędzie rozpoznałby dłonie poetów, pisarzy, słowo- i światotwórców, demiurgów z opuszkami palców posiniałymi atramentem.
Henry nie był chirurgiem. To znaczy, może i był – ale z chirurgiczną precyzją dało się przecież postawić nawet kropkę nad “i”.
Oparł się na łokciu niezajętej ręki – z brodą wygodnie umoszczoną na kłębie jej kciuka.

Reszta? W jakim sensie reszta? – Pytanie uznał najpierw za umiarkowanie niedorzeczne; gdyby spojrzenie dziewiętnastolatka przy okazji naszprycowania Swinburne’a sterydami było pożyczką, to teraz zwrócona zostałaby przez Leo z należnymi odsetkami.

O dziwo, do głowy nie przyszło mu, ani w pierwszym, asekuranckim odruchu, ani w żadnym następnym, powiedzieć nic, co na mocy lekkiej, mglistej aluzji mogłoby zasugerować, że gdyby w pierwszej kolejności znalazł sobie do pomocy kogoś, kto nie był Henrym, być może w ogóle nie prowadziliby teraz tej rozmowy.

Że były inne wybory, a Henry zgodził się jako pierwszy, czy w ogóle j e d y n y, więc z braku lepszych opcji…
No, ale taka sugestia byłaby tylko częściowo prawdą, bo choć – jak to się zwykło mówić – potrzeba bywała całkiem niezgorszą matką, najwidoczniej tak samo wynalazków, jak i naprędce aranżowanych, studenckich spotkań (w tym konkursie na pewno w każdym razie lepszą niż taka, chociażby, nadzieja) – to jednak może należało mieć na uwadze, że Powlett raz tylko w towarzystwie Petry, i raz – w towarzystwie Claude’a napomknął coś na ten temat, każdą ofertę pomocy i tak zbywał natychmiast, i ukracał wartko, że w sumie to nie trzeba.

Przecież to my dołączymy do reszty. Już tam, na miejscu. Znaczy, na imprezie. – Przekrzywił głowę. – Och, czekaj. – Obrócił się przez lewe, potem przez prawe ramię, w zasięg wzroku łapiąc łóżko raz jednego, raz drugiego (w nawiasie – byłego) współlokatora. – Masz może na myśli Arlama? – O tym czy Henry znał Delaney’a, czy nie, nie mógł mieć pojęcia – po prostu nie potrafił sobie wyobrazić żadnej innej „reszty”, o którą podpytywał siedzący naprzeciw niego blondyn. – Wiesz co, nie jestem pewien czy to wszystko to jest takie… w jego stylu. Ba, dałbym sobie rękę uciąć, że dzisiaj go w ogóle nie widziałem. Na twoim miejscu raczej bym się nie nastawiał.
Chrząknął. Potem zachichotał na wspomnienie twarzy Greya Graya.
To może wypudrujemy cię na blado. I na to cienie pod oczami, hm? Ale nie mocno. – Cmoknął cicho, spojrzeniem próbując prześlizgnąć się poniżej dolnej, łódeczkowatej linii jasnych rzęs. – Może nawet dałoby się je jakoś… no, wyeksponować, zamiast zasłaniać. Byłoby – kaszlnął, od tego trajkotu trochę za bardzo zaciągnąwszy się gęstym, gryzącym zapachem lakieru – szkoda.
Podał mu drugą rękę.

Następną myśl ważył chwilę na języku; długo – to znaczy na przestrzeni dni, z telefonem w ręce i otwartą zakładką czatu, i przy jakichś nieszczególnie angażujących zajęciach zastanawiał się, czy powinien mu mówić, ale teraz uznał wreszcie, że czemu nie.

W środę będę miał dla ciebie niespodziankę. To znaczy, jest taka szansa, że będę miał. Uprzedzam, nie obiecuję – rzucił nonszalancko, z samym sobą idąc w zakłady czy – i jeśli tak, to jak prędko – dziewiętnastolatek rozgryzie co Powlett miał przez to wszystko na myśli.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry najpierw kiwał głową - powoli i jak gdyby nigdy nic, to jest tak, jak gdyby wcale ten opadająco-wachlujący ruch nie miał służyć rozpędzeniu gryzącego go w twarz rumieńca (rumieńca, który miał w gruncie rzeczy ładny, brzoskwiniowy kolor, ale piekł tak, jakby Wittgensteinowi ktoś na żywca wcierał w skórę jedną z tych diabelnie ostrych papryczek, pomarszczonych jak skały pumeksowe albo dłonie starych ludzi, rozciętą na pół i wypatroszoną z pestek; a upokarzający był, w dodatku, bardziej niż głos Profesora McIntosha, kiedy ten spytał Henry'ego "a o czym pan Wittgenstein teraz myśli, bo chyba nie o podstawach obrazowania medycznego?", podczas gdy Henry rzeczywiście, zamiast o podstawach obrazowania medycznego, myślał o tym pieprzyku nad prawym kącikiem leandrowych warg, pieprzyku, który czasem był jak kropka nad i w jego uśmiechu, i Henry miałby gdzieś, czy ma ręce chirurga czy poety czy, wszystko jedno, nawet i zestaw dłoni pożyczony od ogrodnika doglądającego ten jego ukochany, tajemny ogródek w zapomnianym, uczelnianym skrzydle, gdyby tylko mógł tymi rękoma czasem prześledzić jego kształt - kształt tego pieprzyka, muskając go opuszkiem palca dla czułego, niewinnego żartu, ale który potrafił być też jak kropla przelewająca czarę goryczy, gdy do blondyna docierało, że wszystkie te rozmyślania służą dokładnie niczemu, żadnej faktycznej perspektywie, bo nawet gdyby Leo miał w sobie jakąś krztynę zainteresowania jego osobą, to jego osoba nie miałaby w sobie ani szczypty odwagi aby cokolwiek z tym zrobić), potem nią kręcił, w pokornym, nieśmiałym, szczerym przyznaniu, że w zasadzie to nie, nie zna historii z małpą, i nie wie też czy chce poznać, skoro Swinburne ewidentnie okazywał się być jakiś seksualnie rozbuchany, a Henry wiedział, z teorii i obserwacji (i na całe szczęście nie z praktyki), że w elitarystycznych przestrzeniach brytyjskich szkół z internatem, enklawach od reszty świata odgrodzonych grubym murem przywileju oraz małej wariancji genetycznej, czasem ciężko jest odróżnić niektórych współ-uczniów od jakiegoś przedstawiciela rodziny naczelnych (wielu kolegów Henry'ego, zwłaszcza latem dwa-tysiące-dwadzieścia, wyglądało i zachowywało się jak małpy: głośni, ruchliwi i porośnięci włosiem w miejscach, w których Henry się tego włosia zwyczajnie nie spodziewał) , a w końcu zatrzymał ją w miejscu, tę swoją głowę - zupełnie, zdawało się, pustą za każdym razem gdy Powlett znajdował się tak blisko (w przeciwieństwie do serca puchnącego na raz kotłowaniną frustrujących nastolatka emocji), i zanim zdążył się powstrzymać, palnął:
- Chyba raczej "wyrazistą"?

Jedno było pewne - nawet Kopernik, z całą tą przysłowiową siłą, aby zarządzać ruchem planet i gwiazd, i decydować, która będzie się kręcić, a która stanie w miejscu, mógł się teraz zwyczajnie schować: pal sześć planety, skoro aktualnie w prywatnym uniwersum Wittgensteina nagle rozjechało się dosłownie wszystko to, co mogło się rozjechać, z każdym, zdawało się, atomem grawitującym w innym kierunku świata. Henry pobladł; cała krew chyba spłynęła mu do rozkołatanego popłochem serca.
- Chryste - Jęknął, jednocześnie pod górną wargę podwiniętą w jakimś dziwnym, niewyraźnym grymasie wciągając transparentny wałeczek etylowych i butylowych oparów unoszących się wokół pędzelka, na który zagarniał lakier. Zastygł na moment (Henry, nie lakier; chyba nad czymś się namyślał), z kropelką kosmetyku wiszącą niebezpiecznie nad płytką leandrowego paznokcia. Wreszcie cofnął dłoń, nadmiar emalii ocierając o krawędź buteleczki - i dopiero teraz zerknął na Leo spode łba. Wybitnie speszony - Przepraszam. Przepraszam. Nie lubię tak robić, a i tak nigdy nie mogę przestać. Nie wiem - uh - Uciekł palcami pod fioki kołnierza, podrapał się w kark - Nieważne. Nieważne. Nie słyszałem, w każdym razie, o historii z małpą. Chcesz mi o -
Gdyby mógł, zwyczajnie zapadłby się pod ziemię - ale wtedy nie byłoby mowy o żadnej imprezie, ani o chwili spędzonej z Leo sam na sam, a o ile - z krwią znów rozbuzowaną teraz w skroniach - się nie przesłyszał, Powlett chyba właśnie powiedział mu, że...- O-och? Dopiero na imprezie?
Do tej pory absolutnie wszystko co opuszczało dziś jego usta, zdawało się brzmieć totalnie nie tak jak powinno, ale teraz przynajmniej nie dało się ukryć, że w tonie blondyna tkwił jakiś entuzjazm. Nie, nie miał nic przeciwko temu. Jak dla niego, mogliby zostać tu przynajmniej do następnego rana. Sami. Poza polem rażenia euforycznego, alkoholowego zgiełku typowego melanżom na kampusie, i poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku. Nawet wzroku Ellie - przed którą Henry p o d o b n o nie miał tajemnic.
I nawet wzroku Arlama, przed którym p o d o b n o nie musiał się niczego wstydzić.

Uniósł obydwie brwi na raz, a potem zmarszczył je na komendę w takim ruchu, jakby mimika malowała mu na twarzy śmieszną, odwróconą podkówkę.
- Nie nastawiam się - Zaoponował trochę za szybko, co brzmiało tak, jakby wypierał się Delaney'a z jednego z dwóch powodów: dlatego, że na blondynie nie zależało mu wcale, lub, ponieważ zależało mu za bardzo.
Zupełnie nie przyszło mu natomiast do głowy by się tłumaczyć, skąd - teraz fakt ten nie mógł ulegać już żadnej powlettowej wątpliwości - znali się z Arlamem. Co miałby zresztą powiedzieć? Że z łazienki, w której jeden płakał bez dźwięku, a drugi trzepał sobie bez większej przyjemności?

Miał coś jeszcze dodać, był pewien, ale równocześnie zorientował się, że przez cały ten czas nie puścił dwudziestoletniej dłoni - w procesie rzekomego upiększania stabilizowanej dotykiem jego własnych palców, i teraz nie tylko zaschło mu w ustach, ale i zabrakło w nich jakiegokolwiek leksykonu. Udało mu się tylko uśmiechnąć w milczącym przyzwoleniu, że Powlett może z nim robić co tylko będzie chciał, zwłaszcza, jeśli sprawy sprowadzać się miały wyłącznie do pokrywania mu twarzy...

  • (Henry spanikował).
Pudrem. Do pokrywania mu twarzy pudrem.
Przełknął. Głośno.
- Musisz podmuchać- Upomniał, zakręcając lakier - Zanim zrobimy cokolwiek innego. Okay?
Potem cały się skonsternował.

- Niespodziankę? - Pewnie wpadłby na to, jaką, gdyby wszystkich zmysłów nie skoncentrował właśnie na punkcie, w którym spod trupiego kombinezonu wyłaniał się koniec mostkowy chłopięcego obojczyka (extremitas sternalis) - Leo. To nieładnie, tak się odgrażać, nie mówiąc nic więcej. Jak ja mam teraz niby... - Co on robił? Jezu Chryste, co on robił? (Z wyjątkiem tego, że teraz patrzył brunetowi prosto w oczy, i oddychał zaskakująco spokojnie jak na to, że ewidentnie miał w sercu spłoszonego zająca na kwasie) - Doczekać do środy?


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

No żeż psia jego mać.
Tak, słusznie – przyznał. Potem chrząknął, święcie przekonany, że gdyby na moment zamienili się miejscami, i gdyby teraz to on był Henrym, to właśnie w tej chwili zająłby się spąsowiałym ogniem; nie tyle nawet z powodu uwagi samej w sobie, ale z racji natychmiastowego skojarzenia, które było równie przyjemne, jak garść mrówek rzucona za kołnierz. To znaczy – wcale. Mrówki w każdym razie prędko zamieniły się w dreszcz, a dreszcz skroplił się w strużynkę potu biegnącą wzdłuż kręgosłupa. – Wyrazistą. To miałem na myśli – poprawił się, tak samo w słowie jak i na krześle, wiercąc chwilę pośladkami na lewo i prawo, tym sposobem przywarłszy do oparcia, nagle wyprostowany, sprężony jak struna i ze spiętymi łopatkami. To była mimowolna reakcja (do tego w gruncie rzeczy rzadka, ale nie rzadka na tyle, żeby nie przydarzała mu się wcale), w której zabrakło mu samosterowności, wobec czego myśl ta wbrew młodej, dwudziestoletniej woli przywoływała natychmiast wszystkie te przeszło-zaprzeszłe razy z St. Albans, kiedy sformułowanym w myśli konstruktem, jakąś koncepcją, dzielił się na forum klasy złożonej z niewiele ponad dziesiątki innych chłopców – część z nich o oczkach świńsko małych albo żmijowato wąskich, zniekształconych grubym szkłem uparcie dźwiganych na nosie okularów albo przyciasno zaciągniętego krawata. Jedni nosili na zębach aparaty – ustrojstwo z drutów i ligatur – a inni, wchodzący w skład tej szczególnie uciążliwej grupy, tylko je sobie ostrzyli, czekając tylko co i komu można byłoby wytknąć, pieniąc się na myśl o tej samej pochwale czy racji, do jakiej przyznania zmuszał się teraz Leo. Że tak, otóż to, słusznie. Było zresztą w Henrym coś takiego (a on «Leo» już dobrze wiedział co – nieważne czy na tapet wziąć sobie St. Albans właśnie, czy może jednak Eton – chodziło o to, że ucznia dało się wyciągnąć z elitarnych, prywatnych placówek, ale ani prestiżu tej szkoły, ani ramię w ramię idącego z nią, dumnie-butnego przysposobienia nie dało się wyciągnąć z jej wychowanka), co natychmiast przypomniało mu nie tylko nadgorliwych kolegów, ale i karcące spojrzenie nauczycieli i wychowawców, i następującą po tym spojrzeniu tyradę o pewnym standardzie, perfekcji i językowym puryzmie, do których należało nieustannie dążyć. W obliczu tego wyobrażenia Powlett stwierdził więc, że to koniec, pozamiatane, Wittgenstein po tym kardynalnym powinięciu nogi uzna, że jest skończonym, niedokształconym imbecylem; w skrócie, mogiła. To z kolei uderzyło Leo w uśpioną dotychczas potrzebę rywalizacji z dziewiętnastolatkiem (z której nie do końca zdawał sobie jeszcze sprawę – a nawet jeśli, to na pewno nie z jej istotności) i w jego własny osąd co było sprawiedliwe a co nie; sprawiedliwe nie było na pewno, żeby po latach żmudnej pracy w niewybaczających, zamordystycznych warunkach wyrżnąć się na takiej błahostce – i już pal sześć to, ale żeby poprawiał go ktoś, kto na własnych nogach wiecznie trząsł się jak osika?!

Najgorsze jednak miało nadejść – i nadeszło, a jakże – bo Wittgenstein natychmiast się ze swoich słów wycofał i teraz już w ogóle nie wyglądał tak, jakby przed momentem dopuścił się intencjonalnej uszczypliwości, wobec czego Leander uznał, że z całą tą sytuacją najlepiej byłoby nie robić nic, tylko przemilczeć i obejść ją łukiem – wąskim, bo na szeroki nie było tu miejsca – i dopiero potem pomyśleć, co dalej.

Oj Henry, wyluzuj. – Nie umknęło jego uwadze, że chłopak w podobny sposób reagował nie po raz pierwszy – jak wtedy, kiedy po wymknięciu się z uroczystości inauguracyjnej spędzili trochę czasu sam na sam, i kiedy przy byle obiekcji gotów był już burzyć nieistniejącą w zasadzie pewność siebie, i wetować wszystko, co przed momentem wydawało mu się jeszcze dobrym pomysłem.

Tak czy inaczej istniała szansa, że koniec końców to wszystko było Henry’emu na rękę, bo podczas gdy Leander mentalnie jeszcze podnosił się z podłogi i otrząsał z kurzu, jakoś nie w głowie było mu pytać skąd Wittgenstein mógł Arlama znać. Poza zbiegiem okoliczności nie było chyba wielu innych opcji – wątpił, żeby Henry z dnia na dzień porzucił treningi pływackie (całe szczęście, bo to wyobrażenie zbyt uporczywie trzymało się jaźni Leandra, żeby tak po prostu mógł je teraz odseparować od chłopięcej sylwetki, w tym wyobrażeniu na dodatek wciśniętej w skąpość samych tylko kąpielówek), ale nadal istniała szansa, że zamiast rezygnować z pływania, zrezygnował z łucznictwa i to właśnie jego kosztem w pełni oddał się poezji, z kół literackich zabierając ją ze sobą na koła teatralne – i może tam właśnie poznał Delaney’a.

Nawet jeśli Leo tego nie skomentował, to myśl o teatrze rzeczywiście i tak podświadomie się go uczepiła. Po prostu jeszcze o tym nie wiedział.

No okay. Zaufam profesjonaliście. – Jak powiedział, tak i zrobił, odmuchując zamalowane płytki paznokci. – Profesjonaliście od dmuchania. W lakier. – Przez zassane w skupieniu wargi echo śmiechu tylko zaświszczało mu w gardle. – Ale masz rację, może faktycznie trzeba było zacząć od twarzy, a to – zamigotał palcami – zostawić sobie na koniec. No trudno.

Potem, przywołany najbardziej skondensowaną wersją swojego imienia, uniósł spojrzenie. I brew. Henry już tam był, już czekał, już na niego patrzył.

Zastanawiał się jak by to było – i z jaką reakcją spotkałby się ze strony chłopaka, gdyby teraz po prostu pochylił się w jego stronę (drgnął tylko trochę – tak nieznacznie, że gdyby zechcieli, mogliby bez trudu przekonać samych siebie, że to sobie wmówili). Czy dałby się zaskoczyć, czy nie, poddając się temu, co w tamtej chwili uznałby za właściwe, o jakimś świecie istniejącym poza punktem stycznym ich ust przypominając sobie dopiero wtedy, gdy przypadkiem strąciliby krzywo dokręconą buteleczkę z lakierem albo gdy ktoś jednak szarpnąłby za klamkę ciężkich drzwi.

W całej zawiłości Wittgensteinowego charakteru Powlett nadal nie potrafił jednak przeczuć dziewiętnastoletnich intencji kryjących się za różnymi jego słowami i reakcjami, na które czasem się składały. Może tak zachowywali się studenci z Europy.

Na pewno dasz sobie radę. – Mrugnął do niego. – Wytrzymasz. A teraz chodź, niech tylko trochę przeschną to weźmiemy się za ciebie. – Krótkim piruetem dłoni nakazał mu obrócić się w drugą stronę – tak, żeby jemu samemu było za chwilę łatwiej operować przy chłopięcej twarzy. Pokrywając ją pudrem. – Poza tym o jakim odgrażaniu ty w ogóle mówisz. Ja cię tylko, jako dobry kolega, grzecznie informuję. – Pokręcił głową, napędzany udawanym oburzeniem.

W tylko trochę niezręcznym oczekiwaniu przygotował sobie wszystko, co było im potrzebne (choć tak naprawdę o tym, co jest potrzebne do nakładania makijażu na twarz o rok młodszego kolegi, nie miał najmniejszego pojęcia – czym innym był lakier czy nawet kredka rozmazana po obwodzie oka, a czym innym pożyczone od Petry specyfiki, z jakimi, jakoś tak wyszło, nigdy nie miał styczności; kosmetyki zawsze były bliższe Ronniemu, ale Ronniego zostawił w Nowym Jorku w innym, poprzednim życiu).

Dopiero wtedy, zupełnym przypadkiem, zdał sobie sprawę z tego, że moment, w którym na Wittgensteina jeszcze po prostu patrzył dawno już przeminął, oraz że teraz nie robił nic innego, jak ostentacyjnie się na niego g a p i ł; to chyba tamta podświadomość próbowała wreszcie dojść do głosu. Ostatecznie jednak nie wyszedł na tym źle – przynajmniej znalazł jakiś pretekst. Jakikolwiek.

W szesnastowiecznym teatrze – w szesnastowiecznym czyli takim, w którym kobiece role wolno było odgrywać wyłącznie nastoletnim chłopcom – by się o ciebie pozabijali, Henry. Wiesz? – Stuknął opuszką palca w przygotowane sobie zawczasu puzderko. Westchnął.
To co, możemy dalej?

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry nie lubił, kiedy musztrowano go, o ironio, że ma wyluzować (albo się rozprężyć; spuścić z tonu; nie być - pąsowiał jeszcze bardziej, nawet jeśli "jeszcze bardziej" zdawało się fizycznie niemożliwe - sztywny), ale w interakcji z Leo - aktualnie kręcącym się w miejscu tak, jakby te mrówki, sperlone teraz w postać potu w wędrówce ku jego lędźwiom, wrzucono mu nie tyle za kołnierz, co prosto w bieliznę - nie potrafił się nawet nadąć, czy pogniewać. Wiedział przecież, że sobie zasłużył. I że pewnie w oczach starszego studenta wychodzi właśnie na dokładnie to, czym był, i nic więcej wyniosłego, rozpławionego w swoich przywilejach snobka, chwiejne poczucie własnej wartości, tego kolosa na glinianych nogach, budującego sobie na gruncie cudzych potknięć i niepowodzeń.
Nawet jeśli we własnym odbiorze, Leander po prostu rozsądnie wymijał co trudniejsze tematy w rozmowie cierpliwym, łukowatym manewrem, to blondyn czuł raczej, jakby Powlett mu się wymykał. Celowo, czy nie (trochę jak cios łokciem prosto między żebra albo w splot słoneczny, na szkolnych zajęciach na sali gimnastycznej otrzymany wynikiem kompletnego przypadku, czyjejś niewinnej, szczerej nieuwagi, albo zwyczajnego okrucieństwa i wyrachowania), bolało tak samo; Leo nie zareagował na wittgensteinową prośbę (Henry zakładał, że było jasnym, że to była prośba - to jego pytanie zadane w pół-tchu, z brwią zadartą ciekawsko i zapraszająco, mimo tremy i żrących go nerwów) o przybliżenie mu historii o małpie, wyszydził niefortunnie użyte przez niego wyrazy, i wreszcie odmówił, krótko i wymownie, udzielenia chłopcu jakichkolwiek więcej, choć trochę dokładniejszych informacji o tej całej niespodziance.
Także, jak można było się spodziewać, dla Henry'ego było to wszystko ostatecznym potwierdzeniem jego dramatycznej hipotezy, że sam wykopał pod sobą dołek. Czy raczej...
Mogiłę, co? Otóż to. Przynajmniej tyle, że akurat w halloweenowym klimacie.
- No, trudno - Henry powtórzył za Leandrem, tyle, że cicho, i bez przekonania, raczej jak ktoś, kto samemu sobie usiłuje jakąś myśl wperswadować, niż jak osobnik święcie przekonany o słuszności własnej racji. I nawet dla Wittgensteina jasnym było, że bynajmniej nie mówi teraz wyłącznie o jakichś tam paznokciach.

Jeśli z Arlamem naprawdę poznaliby się w teatrze, to chyba wyłącznie w tragicznej komedii omyłek, w której wszechwiedzącemu narratorowi mylą się słowa, reżyserowi - szyki, a aktorom role, i nagle główny bohater zepchnięty zostaje na najdalszy plan, aż za dekoracje, a postaci poboczne wysuwają się na front i na prowadzenie. W dużym skrócie: to z Arlamem Henry powinien był rozmawiać (lub milczeć) o Leo, nie z Leo - o Arlamie. I to Arlamowi, z którym w końcu się kumplował, winien był raczej wywnętrzać się z dotyczących Powletta rozterek, niż odwrotnie. W przypadku Arlama bowiem, jakkolwiek okrutnie nie brzmiało to nawet bez wypowiedzenia głośno, w samych tylko, heinrichowych myślach, zwyczajnie nie było o czym mówić.
(Oczywiście zupełnie inaczej niż kontekście stosunku Henry'ego do dwudziestolatka).

Z głębokiego zamyślenia wyrwał blondyna nie tyle nawet głos kolegi, co głuchy, jakby pusty w środku dźwięk niosący się z punktu styku jego palca z powierzchnią pudełeczka. Henry zamrugał, i zanim zorientował się, że Leo nań patrzy, i że chyba też na niego czeka, chwycił pod rzęsy obrys kosmetycznej kasetki, jakby deja vu, albo dalekie, niewyraźne, zamglone spojrzenie obiektu, który już raz się kiedyś przepuszczało przez soczewkę oka. Dopiero za jakiś czas - parę dni, jeśli nie tygodni - dotrzeć do niego miało, tak, jak detektywów u Agathy Christie i innych jej podobnych, najważniejsze przeczucie docierało niby po czasie, ale mimo wszystko w porę, że to wcale nie był fałsz, ani jakaś farsa: Henry znał to puzderko, znał jego metalowe krawędzi, obłość wieczka, od środka wzdętego nie tyle samym pudrem, co i dołączonym do niego puszkiem, i nawet kształt kryjącego się wewnątrz lusterka, bo tego samego (nie "takiego samego") specyfiku używała przecież Petra Chollet gdy spotkali się po raz pierwszy, w sterylności i kojącej, wczesnoporannej pustce męskiej szatni na akademickim basenie.
Zasznurował wargi (wiedział, że gdy tak robi, wygląda jak własna matka). Usiadł trochę szerzej. Patrzył na Leo tak długo, aż zrobiło mu się ciepło i trochę słabawo.
- To komplement, czy krytyka? - Nie podobało mu się, i skrajnie fascynowało go jednocześnie, że u Leandra - który do różnych rzeczy, w tym i do samego siebie, potrafił chyba podchodzić ze zdrowym dystansem - te pojęcia zdawały niekiedy żywotnie wymieniać się miejscami, podczas gdy przy tej nieznośnej wrażliwości Henry'ego, nigdy nie wiadomo było za to, który przytyk okaże się być wyłącznie prztyczkiem w nos, a który ciosem prosto w serce. Koniec końców, Wittgenstein dumnie najboleśniejszy atak wolał wymierzyć w samego siebie, niż zdawać się na łaskę i niełaskę chłopca któremu, był świadom, oddawał zdecydowanie zbyt wiele kontroli nad własnym nastrojem - I tak nie nadawałbym się na żadną scenę. Ciesz się, że nigdy mnie nie widziałeś w różnych szkolnych przedstawieniach, i tak dalej. Dramat - Przełknął i zwrócił się do bruneta profilem, łypiąc nań tylko spod jasnej rzęsy - Uhm, możemy. Działaj, nie krępuj się - Cóż, jeden skrajnie skrępowany chyba im wystarczył w tym duecie.

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Henry – mimo wszystko (to znaczy pomimo tych toczonych wewnątrz siebie solilokwiów, do których nie przyznawał się na głos) nie miał powodu żeby wyrzucać sobie, że zareagował tak, a nie inaczej. To znaczy, nawet jeśli taki powód, realnie, istniał, dziewiętnastolatek nie powinien był upatrywać go sobie w Leandrze (czy też adekwatniej byłoby powiedzieć po stronie Leandra). W końcu gdyby młodego Powletta wstawić w szereg eks-kolegów, w jego narracji stanowiących dziś wyłącznie diegetyczne tło dla epizodu przeżytego w stołecznym St. Albans, też nie paliłby się do rzucania kamieniem. Po prostu tak już było, że najróżniejsze językowe lapsusy na języku układały się lepiej – i smakowały żywiej – jeśli powtarzało je się wtórnie celem wytknięcia, a nie w przeciwnym kierunku, przyznając się do błędu i własności niepowodzenia.

Prawdą było jednak, że Henry’ego Wittgensteina Leander w znaczącym stopniu rzeczywiście postrzegał zbieżnie, a nie wbrew czy z pominięciem stereotypów, których blondyn był mniej lub bardziej świadomym ucieleśnieniem, przy czym jednak traktował je z cierpliwym pobłażaniem. Źródło tego pobłażania odnajdował w najmniej spodziewanym, ale logicznym miejscu; w tym, co innym studentom waszyngtońskiego uniwersytetu musiało już niejednokrotnie nadszarpnąć nerwy, a w czym Leander odnajdywał ukojenie dlatego, że było oczywiste, przewidywalne i znajome. Może dlatego tak do blondyna lgnął, skoro ten reprezentował coś na wzór namiastki tej uprasowanej i uszytej na wymiar swojskości, opakowanej w szkolny mundurek, który dostosowany był wyłącznie pod krawat i nigdy pod spódniczkę. Być może tkwiło to w umyśle Powletta w ten sam sposób, w jaki myśl o pudełeczku będącym własnością Petry utkwiła w świadomości Henry’ego – snując się zupełnie podprogowo, bynajmniej nie bez efektu.

Podniósł się, a potem umościł wygodniej przed chłopakiem, tylko szpicem kolana wspartym o przysunięte ze sobą krzesło. Najpierw tylko się przymierzył, tylko coś wykalkulował – tak na oko, nie inaczej, i dopiero wtedy pacnął policzek chłopaka, nad jasną, piegowatą skórą wzniecając tumanną, niemal księżycową mgiełkę sypkiego specyfiku. Żal było Leandrowi tych piegów; możliwe zresztą, że w chwili zawahania to właśnie z ich powodu wstrzymał rękę, co samo w sobie było wyłącznie zarzewiem dla sekwencji następujących po sobie, niespokojnych drgnień, spięć i mrugnięć. Leo wydął dolną wargę i dmuchnął sobie w grzywkę – szczególnie w ten kosmyk, z którym od rana nie mógł sobie poradzić i teraz nieustannie groził mu wejściem do oczu.

Potrzebował dłuższej chwili, żeby zastanowić się nad zadanym mu pytaniem – pytaniem oszczędnym w słowach, ale bogatym w treść, wątpliwości i wszelkie inne to zależy natychmiast nasuwające mu się na myśl. Jeśli dotychczasowa dwutorowość Leandrowego postrzegania rzeczywistości naprawdę fascynowała Henry’ego, to równie dobrze chłopak mógł nie marnować czasu i oszaleć tu i teraz, bo Powlett ani myślał z owego synkretyzmu myślenia rezygnować na rzecz jakichś prostych, ale eksplicytnych (i przy okazji do bólu n u d n y c h) odpowiedzi.

Obserwacja – stwierdził, cicho. Znajdując się tak blisko Henry’ego naprawdę nie potrzebował podnosić głosu. O dziwo nie podnosił też gardy, ani czujności. – Nie wiem, Henry… Chodzi o to, że to raczej zależy od ciebie – mamrotał dalej, w pogawędce prowadzonej dla zasady i póki o jakby wyłącznie ze samym sobą – po to, żeby odpowiednio zrównoważyć proporcje pomiędzy nienachalną ciszą i niezręcznym milczeniem, szczególnie uwydatnionym w tych miejscach, kiedy koniecznym było w procesie pudrowania pochylić się nad Henrym bardziej i znaleźć się bliżej, w linie spojrzenia wchodząc mu w zasadzie tak samo w bez-i-ruchu, ale podtrzymując ją rzadko, a jeśli już to tylko po to, żeby w tym spojrzeniu znaleźć jakąś aprobatę czy potwierdzenie albo nawet sprzeciw, gdyby jednak co do całego przedsięwzięcia zmienił nagle zdanie.

Kiedy jednak wreszcie zogniskował uwagę na oczach chłopaka, na linii wzroku spotykając się z nim pod tą samą rzęsą, spod której Henry na niego zerkał, Leo przekrzywił głowę w manierze tak samo pół-zaczepnej, jak i rykoszetem przynajmniej nieśmiało usatysfakcjonowanej kierunkiem, w jakim cała ta wymiana zdań zmierzała.

E-ej, czekaj, czekaj. Dobrze, że dramat. Serio, super, o to przecież chodzi, miejsce dramatu jest na scenie, ale… – Cmoknął. – Ty mi powiedz. Tamto to według ciebie komplement czy krytyka? Bo to ważne. Jak krytyka, to zawsze mogę cię w razie czego przeprosić, tylko w pierwszej kolejności musiałbym w ogóle wiedzieć, że cię to uraziło… – Wyprostował się, zerknął przez ramię na zegar, przebąknął jakieś ciche ah, którym pośpieszył samego siebie, choć czasu, jeśli już, mieli nadmiar, a nie deficyt – ujął Wittgensteina za podbródek, w zwodniczym oświetleniu obejrzał go sobie z każdej strony, a potem tylko znowu coś enigmatycznie pomruczał pod nosem, a pod nosem znaczyło tyle co na użytek własny. Stąd zabrał się za dalsze poszukiwania wystarczająco chorobliwego cienia w całym kosmetycznym zestawie oddanym mu w użytek przez Petrę. Z zawodem odkrył, że interesujące go odcienie fioletu ani ciężkiego brązu nie wkupiły się nigdy w łaskę dziewczyny (faktycznie; choć w życiu nie domyśliłby się, że unikanie tych barw było jej świadomą decyzją – o ile faktycznie nie był to zbieg okoliczności).
Bo nie wyglądasz mi na kogoś, kogo ubodłoby to w jego męskość – to też jest obserwacja, y- obserwacja na plus chyba nawet – ale nie wiem, może się mylę i teraz urządzisz mi awanturę, że cię, rozumiesz, na siłę feminizuję.

Znalazł tylko pomadkę (czy też raczej resztkę pomadki) w kolorze purpury – z braku laku odpowiedniej, żeby twarz Henry’ego przynajmniej odrobinę utrupić albo żeby ją umęczyć, więc wygarnięty palcem pigment wtarł blondynowi w łukowaty podbieg dolnej powieki. Na swoją obronę Leo miał tylko tyle, że nigdy, n i g d y nie twierdził, że wie, co robi.

A przecież na pewno nie zrobiłby tego – albo przynajmniej zastanowiłby się dwa razy, gdyby wiedział, że pomadka ma nie tylko ładny kolor, ale że w większym natężeniu światła mieni się feerią brokatowych refleksów.

No ale historia nie kłamie. Znaczy, czasem owszem, ale my nie o tym teraz...

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Tym właśnie sposobem Henry znalazł się - za sprawą celnych, ale wcale niepomocnych komentarzy Powletta - w wybitnie niewygodnej (a więc i stojącej w przykrej, konfundującej kontrze do tych przyjemnych, motylich muśnięć, jakimi brunet policzkował go w milczącym, co jakiś czas przerwanym tylko szeptanymi słowy, skupieniu nad makijażem), n i e m o ż l i w e j wręcz pozycji.

To było trochę tak, pomyślałby, gdyby cała krew nie odpłynęła mu z mózgu w dwa inne, niekoniecznie istotne pod kątem funkcji poznawczych punkty ciała, jakby człowiek próbował podważyć, dajmy na to, jakieś postulaty Freuda. Gdyby się z nimi zgodził, rzecz jasna uznałby ich słuszność. Gdyby im zaprzeczył - wyszłoby, że jest w wyparciu, i tym samym, co? Też potwierdziłby prawdziwość rzeczonej teorii.

Chwilę wcześniej, dając Leandrowi prosty - och, wydawałoby się! - wybór, blondyn zapomniał zupełnie, że przecież każde pytanie daje się odwrócić, odbić, nie jak wesoło rozbrykaną, plastikową piłeczkę mknącą po stole w przyjacielskim meczyku w ping ponga, ale raczej niczym potencjalnie śmiertelny cios, zblokowany floretem o floret, i teraz za wcześniejszy wybieg płacił niespodziewaną cenę: stawał się własną ofiarą.

Henry myślał szybko. Jeśli powiedziałby, że owszem, to komplement, nie tylko wyszedłby na próżnego i głodnego pochwał, ale też może i zaprezentowałby się w świetle zdradzającym Leo, że nie ma nic przeciwko okazjonalnej... yyy... feminizacji (jakby sam fakt, że pod dwudziestoletnią dłoń podkładał się teraz jak rozsmakowany w pieszczotach szczeniak, nie mówił sam za siebie, wyraźnie i głośno) -

  • A co, jeśli wszystkie dotychczasowe poszlaki były jednak błędne, i Leo uznałby go wtedy za zbyt zniewieściałego jak na własne towarzystwo?
Zaprzeczenie, natomiast, byłoby nie tylko synonimiczne z kłamstwem, i oznaczało, że Henry zanegować musiałby cichą satysfakcję roszącą mu kark gęsią skórką w momencie, w jakim Leo brał go pod włos przyrównaniem do szesnastowiecznych aktorów, ale nakazywałoby też Henry'emu wyprzeć się siebie, wyprzeć się Williama, wyprzeć się wszystkich mężczyzn chłopców, na których patrzył czasem, i myślał dokładnie to samo.
  • Poza tym co, jeśli uznanie komentarza za krytykę zrobiłoby zeń w oczach Leo jakiegoś...
    Chryste, sam już nie wiedział. Wydawało mu się po prostu tyle, że nie poznał w życiu nigdy żadnego homofoba, ba, nawet o takim nie słyszał!, który dobrowolnie pokrywałby sobie paznokcie lakierem, i nawiązywał do ekscesów Swinburne'a, nie nazywając ich natychmiast "obrzydliwym wynaturzeniem".
Byłoby znacznie łatwiej, gdyby Henry miał dwadzieścia siedem, powiedzmy, lat, i potrafił o sobie rozmawiać, a nie jedynie mówić. Ponieważ jednak póki co Powlett miał przed sobą wyłącznie zastrachanego nastolatka, największym osiągnięciem Heinricha okazało się być, że nie zerwał się na równe nogi i nie wypadł z trzysta trzynastki w najdzikszym z możliwych popłochów.
- Obserwacje, jak każda inna metoda badawcza, powinny być z definicji neutralne - Powiedział, przymykając lewe oko i podwijając lekko górną wargę. Opiłki używanego przez Leo produktu osiadły mu w dołeczku nad łukiem Kupidyna, i łaskotały skórę - Z natury nie urządzam ludziom awantur, Leo.
Za każdym razem, kiedy wypowiadał imię dwudziestolatka, ogarniał go rodzaj dziwnego, niespecyficznego żalu, że to już - tak, jakby smutno mu było, że nie może chłopaka potrzymać w sobie jeszcze przez chwilę, w ustach, wygrzanego skłębionym tam, przyspieszonym nerwami oddechem. Nawet, jeśli w tym wszystkim chodziło o nic więcej jak dwie wybitnie krótkie sylaby, którymi brunet podpisywał eseje, świstki z numerem telefonu wciskane czasem w jakąś dziewczęcą dłoń, i wszystkie heinrichowe sny w ostatnich trzech tygodniach, nic więcej.

To też była obserwacja. Auto-spostrzeżenie.

- Jesteś pewien, że to... - Dobry pomysł?; wzrok Henry'ego zdążył tylko prześlizgnąć się po stępionej użytkowaniem sylwetce kosmetycznego sztyftu, podłapawszy kilka błysków brokatu, zanim chłodno-wilgotne pacnięcie palca o półokrąg skóry pod jego prawym okiem nie uświadomiło mu, że to i tak już za późno. Westchnął - Ellie ciągle wyżywała się na mnie kosmetykami mamy kiedy byliśmy mali. To znaczy, dopóki nie wyszło na jaw co się dzieje z całym tym znikającym Guerlaine'm i chyba ze trzecim flakonem Gaultier - Kiedy Henry wypowiadał cokolwiek z grubsza francuskiego, jego akcent uwydatniał się i tężał. Flakon perfum, które miał na myśli, miał kształt kobiecej sylwetki opasanej ciasnym gorsetem, z bujnymi piersiami i wylotem dozownika w miejscu, w którym nieszczęśniczkę zdekapitowano. Prychnął mimowolnym śmiechem - Funny. Haven't thought about it in aaages - Przeciągnął - And you? I mean, do you have any siblings? - Być może grał na czas, świadom, że za chwilę Leander dokończy dzieła, i przyjdzie im wychynąć z kameralności dzielonego na dwoje azylu w zgiełk i raban studenckiej imprezy - Zakładałem, że nie, bo nigdy o nikim nie wspominasz, ale pewnie jeśli są bardzo młodzi, albo dużo od ciebie starsi, to pewnie nie miałeś okazji... - Bawił się białym troczkiem w okolicach swojego rękawa, w rozproszeniu dwudziestoletnim dotykiem niezdolny zrozumieć wagi swoich następnych słów, i tego, że analizować je będzie przez najbliższe sześć godzin (a potem przez cztery następne tygodnie) - Ja mam tylko Ellie.

Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

Rzeczywiście – Henry myślał s z y b k o; to była dyplomatyczna odpowiedź, w najlepszym wypadku stanowiąca równowartość krótkiego chłośnięcia źrenicami, warta tyle, ile warte było pojedyncze ziarnko piasku zmierzające wprost w zwężenie odmierzającej czas klepsydry. Leander nie mógł być pewien, czy mimochodem podchwycony moment zawahania stanowił naturalny nawyk układnych i elokwentnych chłopców, którzy przed każdym pytaniem lubili myśl ubrać w zgrabne słowa, i w przecinki z grzecznych, świadomych pauz, nie zaś z brzydkich, przaśnych zająknięć – czy był jednak przejawem młodzieńczej psychomachii, w której różne drzemiące w Wittgensteinie siły i pragnienia walczyły z całym rzędem cnót wpojonych mu wraz z wychowaniem.

Odpowiedź okazała się wymijająca i bezpieczna, i była taka część Leandra, którą zawiodła przesadna ostrożność, to wspomniane ważenie słów, z jakich nie wynikło nic więcej ponad to, co Powlett już wiedział. A wiedział, na przykład, że Henry stanowił zbiór, frustrującą kompozycję wszelkich hipotetycznie, z założenia, w teorii, drogą dedukcji, indukcji, abdukcji.

Z definicji.
Z natury.
Boże, Henry nie miał jeszcze dwudziestu lat, a mówił (nie, że się wysławiał – mówił) jakby za sobą miał już garść dysertacji i poważne, nieodwracalne wypalenie zawodowe.
Z natury – Leo zahaczył o powietrze palcami wygiętymi w symboliczny cudzysłów – nie znaczy jeszcze, że nigdy. A tak się składa, że nie chciałbym być tym wyjątkiem potwierdzającym regułę. – Przekrzywił głowę, przez chwilę stojąc przed wyborem czy powinien nią pokręcić – typowo, z pobłażaniem, czy jednak odpuścić całkiem, tak sobie, jak i Henry’emu (w którego wpatrywał się jak w iluzję – w twarz jeszcze jaśniejszą, a rozmigotaną mnogością wszystkich tych smukłych cieni i wypalanych, miniaturowych ogni, z uporem wzdrygających się na ciągłą ich krzątaninę).

Z jakiegoś powodu – bóg wie jakiego, naprawdę – Leandrowi łatwo było wyobrazić sobie zapach tych perfum, których wspomnienie rozpamiętywał i roztaczał pomiędzy nimi Henry. Może to właśnie odróżniało studenta medycyny od studenta literatury – to, że ten drugi wcale nie musiał wiedzieć na pewno, że każdą taką niewiadomą przestrzeń prędko wypełniał jaskrawym, nie zawsze zbieżnym z prawdą dopowiedzeniem. Nic więc dziwnego, że kiedy chłopak opowiadał o swojej matce, o Ellie i dziecięcych wybrykach kosztujących tak samo mały majątek, jak i – przypuszczał – trochę nerwów, naganę albo tylko surowe, milczące spojrzenie, Leo myślał o tym, jak wyraźnie tamten chłopiec (będący miniaturą siedzącego przed nim Henry’ego) zamiast własną matką
– zamiast nią, obręczą tulących go dekoltu i ramion, woniał jak ona.

Leo czuł róże prowansalskie i tuberozę – w jego głowie bowiem róże były zapachem każdej matki, każda matka była kwiatem i cierniem; tuberoza natomiast dźwigała aksamitną tajemnicę, którą odnajdywał w enigmacie siedzącego przed nim dziewiętnastolatka, w jego akcencie, w nim całym.

A-cha. To chyba będę musiał jej podziękować? Co prawda trochę się wiercisz – złapał blondyna za podbródek i nakierował w wygodniejszą dla siebie, sprzyjającą całemu procesowi stronę – ale współpraca z tobą to prawdziwa przyjemność. – Zachichotał.

Tych późniejszych słów chłopaka nie zrozumiał – nie tak, w każdym razie, jak był powinien; mylnie uznał je za skrót myślowy, do tego taki, po który sam sięgał czasem całkiem bezwiednie. Chociażby zawsze wtedy, kiedy mówił, że ma tylko Petrę (choć przecież miał także matkę) albo, odwróciwszy sytuację o sto osiemdziesiąt stopni – że ma tylko matkę (choć w rzeczywistości miał jeszcze Petrę i dziadków, i jakąś sztafażową sylwetkę ojca, którą w obraz własnego życia wpisywał raczej na siłę).

Przytaknął.
Dobrze zakładałeś.Czyli widać, pomyślał. Żadna nowość. – Klasyczny, nieuleczany przypadek jedynactwa. Podobno bywamy nie do zniesienia. – Zadarł brew; obejrzał sobie dziewiętnastolatka z każdej strony, opuszką kciuka otarł to oprószone wzejście górnej wargi, pomruczał, że mhm, tak, chyba spoko, tylko skąd tu, do diabła, tyle brokatu, wreszcie prostując się żwawo i pewnie, prawie dumnie, ale zawsze jak struna.
Gotowe. – Otrzepał dłonie. – Tylko nie mam żadnego lustra. Wiesz, takiego żebyś mógł się w nim porządnie przejrzeć… Arlam ma, ale chyba urwałby mi łeb, gdyby zauważył, że grzebałem mu w rzeczach… No, w każdym razie – po drodze po prostu zajdziemy do toalety, okay? Ja i tak muszę jeszcze umyć ręce, więc – mówił, przechadzając się od jednej dogaszanej świecy, do następnej – w sumie dobrze się składa…

Tym sposobem pokój, który jeszcze przed momentem stał w ogniu – ogniu okiełznanym i zniewolonym, i zupełnie niegroźnym, teraz stanął w bezruchu – w zupełnej ciemności, w jakiej tkwiły wyłącznie bezkształtne formy i dwa chłopięce głosy.

Leo najpierw złapał Henry’ego za ramię – potem, trochę po omacku, znalazł jego dłoń, smukłe palce, w które wsunął przytachaną tu przez blondyna ramę.
Twój rekwizyt, nie zapomnij. – Szturchnął go i pociągnął w stronę drzwi. – Chodź, idziemy.

Henry Wittgenstein

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Jak miał się niby nie wiercić, z dreszczami, zdawało się, trawiącymi go od środka (roztańczonymi pod skórą, obłapiającymi kości, podcinającymi kolana, chwytającymi za gardło, i skubiącymi achillesowe ścięgna tak, jakby wcale nie były drobnofalistymi skurczami mięśni, a małym, nieułożonym psem), Henry nie wiedział.
Wiedział natomiast, że względem Leandra - gdy ten, w otaczającej ich teraz ciemności, odnalazł jego dłoń, muskając ją w uprzejmym, ale opornym na sprzeciw ponagleniu i przypomniał mu o konieczności powzięcia jakiejś akcji, jakiegoś kroku, najlepiej w stronę przeludnionego już ludzkimi sylwetkami korytarza - poczuł zarówno wdzięczność, jak i pewien rodzaj niedojrzałej, adolescencyjnej irytacji, którą czuje się wobec rodzica, upominającego człowieka o czymś tak upierdliwie, jak i słusznie.
Zapomniałby bowiem, oczywiście.
O ramie; o tym, że za drzwiami pokoju trwa jakaś impreza - z falami dźwięku i pstrokatych barw przetaczającymi się w nierównych interwałach przez gardziel wejścia do akademika, korytarzem niby przełyk i dalej, do trzewi przeludnionego dziedzińca; o własnej siostrze, czekającej, być może, aż zamelduje jej się przez SMSa i przypomni o planowanym miejscu spotkania; o samym fakcie istnienia jakiegokolwiek świata, jednym słowem, zaczynającego się poza samotrzaskiem leandrowych dłoni, poza krzywizną jego brwi i upłazami jarzma. I zostałby, być może na zawsze, we wnykach dwudziestoletniego spojrzenia, z zatrważającą łatwością zdającego się rozkładać go na czynniki pierwsze.
(Zrobiłby to, dodatkowo, zupełnie dobrowolnie).

W lustrze - w łazience innej, choć wizualnie w zasadzie bliźniaczej dla tej, w jakiej spotykali spotkali się z Arlamem - Heinrich rozpoznał się co najwyżej tak, jak rozpoznać można niewidzianego nigdy wcześniej krewnego, o którym, fakt, słyszało się z opowieści, ale jakiemu się nigdy wcześniej nie przedstawiało (Henry'm kierowała zatem, jak zwykle, wiedza teoretyczna, a nie empiria). Zanim złapał się na haczyk własnego spojrzenia - ciut oszołomionego, niby u zwierzęcia, które całe dotychczasowe życie spędziło w kompletnej niewoli - wysmagał nim każdy inny kontur swojej twarzy, szczególnie dużo czasu poświęciwszy łukowi kupidyna (chyba szukał dowodów, że Powlett naprawdę go dotknął - jakby w ogóle istniała szansa, że w brokatowym pyłku znajdzie dokładnie wciśnięty weń dermatoglif).
Dopiero potem spojrzał sobie w oczy. Zamrugał. Dał się, na krótko - to jest dopóki w tle nie zamajaczyła mu sylwetka wychodzącego z kabiny Leandra - zahipnotyzować egzotyce tego, co znalazł w szklanej tafli, jakby oko w oko stał z doppelgängerem, trochę sobą, a trochę nie-sobą. Gdyby nie ponowna obecność Powletta, zacząłby się zastanawiać, który z nich tak naprawdę jest tu impostorem: chłopiec z lustra, udający Henry'ego, czy Henry, udający chłopca z lustra.
Odwrócił się do rzędu luster tyłem, powrotnie koncentrując się na Leandrze.
- Umyj zimną - Upomniał, zanim brunet zdążył odkręcić jeden z chromowanych kurków - Wodą. Utrwali ci lakier.

Pomyślał, że w Powlett wcale by nawet nie musiał. To znaczy, że gdyby mógł (on, Henry), chciałby mieć te ręce na sobie choćby i brudne

  • - i tak przecież musiały być czystsze niż jego.

Gdy dotarli do epicentrum wydarzenia, przedarłszy się przez zbieraninę mniej i bardziej wymyślnych (i starannych, na skali od "pracowałem nad tym przed ostatnie trzy miesiące", do "o halloweenowej imprezie przypomniałem sobie pół godziny temu") kreacji, Henry nie znalazł ani swojej siostry, ani nikogo z towarzyszącego jej od niedana wianka nowych znajomych. Ellie uprzedzała, że może się trochę spóźnić - Henry nie miał pojęcia jednak za jaką zjawę dziewczyna miałaby się niby przebrać, aby jej nie zidentyfikował (w identyfikacji zwłok członków rodziny, Heinrich miał przecież niezłą wprawę).
Lustrując prowizorkę parkietu jednym okiem (za dnia stały tu niskie, hebanowe stoły i obijane skajem fotele i kanapy, ale teraz odsunięto je pod ścianę, amatorom tańca dając tak przestrzeń, jak i pole do popisu), Wittgenstein utorował im drogę ku jednemu z parapetów pod wykuszem wysokiego, rozchylonego teraz na pół szerokości okna. Przebranie blondyna z pewnością miało przynajmniej tyle do siebie, że kształt jego ramy budził respekt, przeganiając z trasy wszelkie seksowne czarownice i wilkołaki z uniwersyteckiej drużyny rugby -
Okazało się natomiast, że rekwizyt nie zdołał odstraszyć wyjątkowo atrakcyjnej, rudowłosej dziewczyny, która, gdyby spytać dziewiętnastolatka, w stroju złożonym z otulającej górną połowę jej ciała zbroi, i fałdach krwistoczerwonego płótna lejącego się od linii bioder aż po posadzkę, uchodzić mogła zarówno za Joannę d'Arc jak i co drugą postać z Gry o tron. Musiała być tylko ciut niższa od Ellie, i ciut pewniejsza siebie od niej - zamiast bowiem natychmiast zdezerterować wzrokiem, studentka posłała w stronę Powletta niesubtelnie zainteresowany, i promienny uśmiech.
- Ktoś cię chyba rozpoznał - Henry chrząknął, ciągnąc wymownym spojrzeniem od Leo, aż do miejsca, w jakim dziewczyna nalewała sobie właśnie trupiego ponczu do czerwonego, plastikowego kubka - Nie chcesz się przywitać? Poczekam.

Na co - Henry nie był tak do końca pewien. Ale gdyby Leo kazał mu teraz czekać choćby w nieskończoność, Wittgenstein nie spytałby go nawet, czy może chociaż odsunąć się od odrzwi rozwieranych mroźnym przeciągiem.

Leander J. Powlett

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „313”