Now my body’s out of touch again
𝓘𝓽 𝓭𝓸𝓮𝓼𝓷’𝓽 𝓰𝓮𝓽 𝓶𝓮 𝓪𝓷𝔂 𝓬𝓵𝓸𝓼𝓮𝓻 𝓳𝓾𝓼𝓽 𝓽𝓸 𝓱𝓸𝓵𝓭 𝔂𝓸𝓾 ☙
Tego, jak Henry tęsknił za Ellie, nie dało się przyrównać do żadnego innego rodzaju tęsknoty, którą chłopak odczuwał w innych kontekstach życia.
W momentach bez Niej, czasem ciągnących się przecież całymi miesiącami, czuł się tak, jakby odjęto mu część siebie. Jakiś organ – ważny i niezastępowalny, ale równocześnie taki, bez którego da się żyć.
Teoretycznie.
Bez Ellie wszystko blakło – stopniowo, dzień po dniu, coraz bardziej od momentu rozstania, aż finalnie stawało się niemal zupełnie monochromatyczne; przeobrażało się w film niemy albo przynajmniej taki oglądanym z akwarium – z dźwiękami wygłuszonymi grubą, nieprzepuszczalną przesłoną. Rzeczywistość przeżywana bez siostry była dla Heinricha wypłaszczona, uszczuplona w możliwość, by dzielić się z nią wszystkim – każdą myślą, emocją, spostrzeżeniem, każdą informacją o świecie, jaką tylko zdobył i z jaką często nie wiedział potem, co ma niby począć.
To nie tak, że martwił się o nią przesadnie za każdym razem, gdy tracił ją z zasięgu wzroku, ale ilekroć nie miał jej przy sobie, nabierał atawistycznej, nieproszonej czujności. Spał płycej (i mniej). Myślami częściej wybiegał w kierunku, w którym zniknęła. W przeszłości – o wiele bardziej nerwowo wyczekiwał poczty; dziś: inaczej reagował na dźwięk telefonu, albo jego wibracje, informujące o nadejściu nowej wiadomości.
Dzieliło ich raptem siedem minut – dokładniej: czterysta trzydzieści osiem sekund, jakie Henry spędził na praktyce nabierania pierwszych, samodzielnych oddechów, podczas gdy Ellie trwała jeszcze w bezpieczeństwie (?) matczynego ciała – a jednak (czy to za sprawą wychowania, wrodzonej inklinacji, czy – najbardziej prawdopodobnie – kombinacji jednego z drugim) blondyn od najmłodszych lat grawitował ku roli starszego brata.
To on – często wbrew dziewczęcej woli - dawał się rugać solo za psoty popełniane w duecie. To on upierał się przy braniu odpowiedzialności za tyle tylko, ile się dało – jakby ramiona Elisabeth (kruchsze, łagodniejsze niż jego), chciał za wszelką cenę uchronić przed jej ciężarem.
Jeszcze kilka lat temu wróżono im, że to się zmieni – gdy obydwoje pójdą na studia, być może na dwóch równie prestiżowych, ale zupełnie różnych uczelniach, i wyzwolą się z ciasnoty bliźniaczej więzi (odważna hipoteza, zważywszy na to, że nie rozdarła jej nawet odległość dzieląca ich internaty); poznają innych ludzi, nawiążą nowe, ważniejsze relacje.
Tylko, że to było przed śmiercią rodziców. I przed całym tumultem innych wydarzeń, które ją poprzedziły, lub nastąpiły po niej.
Jakkolwiek bardzo nie chciał się do tego przed sobą przyznawać, Henry potrzebował teraz Ellie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jej obecności – czy raczej wspomnienia jej obecności, takiej, jaką dziewczyna była, gdy obydwoje byli dziećmi. Nie miał pojęcia, czy zdecydowałby się na studia poza Europą… Ba, czy zdecydowałby się na studia w ogóle, gdyby nie myśl, że od teraz przez najbliższe kilka lat, z każdą troską i każdym sukcesem będą się mierzyć we dwoje.
Tak przynajmniej zakładał.
Najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że przecież dziewiętnastolatek widział siostrę ledwie garść tygodni wcześniej, w jakiś pojedynczy, późnoczerwcowy, czy wczesnolipcowy wieczór w berlińskim mieszkaniu wuja Hermanna, w którym – pod nieobecność gospodarza, zresztą – spotkali się, żeby dopiąć wszelkie ostatnie plany i ustalenia. Teraz jednak, w drodze na lotnisko i w niespiesznym (samolot opóźniony był o prawie godzinę – Henry wiedział, bo obsesyjnie sprawdzał terminarz lotów na telefonie) spacerze halą przylotów, miał poczucie, jakby spotykał się z nią po najdłuższej możliwej rozłące.
Może sprawiała to myśl, że spotykając się do tej pory, zawsze świadomi byli terminu najbliższego, ponownego rozstania – podczas gdy teraz, pierwszy raz w swojej historii, sami mieli decydować o tym, kiedy czy ich drogi rozejdą się znowu.
Kupił jej frezje, w większości białe, ale i kilka takich, których płatki zdawały się krwawić głębokim fioletem (w kwiaciarni powiedziano mu, że to była podobno jakaś rzadka, europejska odmiana; Henry uśmiechnął się - półgębkiem i raczej smutno - na myśl, że to trochę jak oni we dwoje), tylko skromnie przewiązane rafią, a do tego parę przekąsek na wypadek, gdyby była głodna. Te pierwsze – wziął ze sobą; te drugie – zostawił w podnajętym samochodzie. Kiedy w końcu piksele na tablicy informacyjnej ułożyły się – obok numeru jej rejsu – w jaskrawo zielone „landed”, Henry ruszył do barierek dzielących go od wyjścia dla pasażerów.
Był tak zaaferowany świadomością, że zaraz wreszcie ją zobaczy, że nawet nie zauważył, jak palce jego lewej dłoni tną powietrze nieustającym drżeniem, niczym mechanizm wybijający sekretną wiadomość zapisaną w kodzie Morse'a. Albo jak migot gwiazd.
Ellie Wittgenstein