Whenever you look down into a sewer, you see a diamond ring
It isn't fair how you never look like you're trying, as if you couldn't care any less
And I'm here kicking myself to keep from crying
You say you're impressed
But this isn't helping at all - it only makes me wanna get further off
This isn't helping at all
Były, oczywiście, świeczki.
Okrągłe dwadzieścia (i parę przezornie ukrytych w samochodowej skrytce na wszelki wypadek - a wiadomo, że wypadki chodzą po ludziach: świeczki kruszą się, albo z fabrycznej taśmy spuszczone zostają bez knota; łamią, topią przedwcześnie, giną w akcji - jak niektórzy koledzy po fachu Bradshawa Juniora). O jedną mniej niż oczko, czyli i w tęsknym oddaleniu o całe trzysta sześćdziesiąt pięć dni od daty, z której nadejściem Cotton Cockburn wszystkie te rzeczy, jakim od paru ładnych lat oddawał się regularnie (choć nie zawsze z własnej woli, a jeszcze rzadziej dla przyjemności), robić będzie mógł wreszcie legalnie, i bez całkiem realnego ryzyka, że ktoś go spisze, pociągnie do prawnej i finansowej odpowiedzialności, albo wetknie za kratki aresztu. (Tak, swoją drogą, może byłoby i lepiej - wtedy przynajmniej John, i tak większość czasu spędzając już na komisariacie, mógłby mieć go na oku niemal bez przerwy; więc może i spał by spokojniej - choć z głową nie na muślinie poduszki, z cichym murmurando oddechu własnej żony lulającym go do snu, a wspartym, na przykład, o bezlitosną twardość biurka).
Do świeczek, w każdym razie, musiał być też i tort. Robiony na zamówienie: trzy warstwy przełożonego kremem biszkoptu, syntetyczna jaskrawość pokrywającego całość marcepanu, świeże owoce - truskawki, maliny i kiwi, barwione na błękitno, maślane kwiatki i - koniecznie - żelki Sour Patch Kids, szczyt całej kompozycji osypujące jak konfetti. To zresztą - prawdziwe, nie z żelatyny i cukru - też gdzieś się tam znalazło - nie tyle na torcie, co wśród prezentów, bo i te musiały, rzecz jasna, być. Jak to tak, bowiem? Urodziny bez podarków!?
- Czy Johnny martwił się, że ostatnio coś jest ich jakby za dużo? Fantów, jak wyrzut sumienia, regularnie wciskanych przezeń w bladą, chłodną mimo upałów, chłopięcą dłoń? Och, jasna sprawa. Przecież nie był idiotą (a przynajmniej nie w tym kontekście), żeby nie wiedzieć, jak to działa.
- Co w jakimś sensie nawet zabawne, zarówno June, jak i Coltona, traktował w ostatnich miesiącach podobnie - brak własnej, fizycznej obecności próbując zrekompensować im czymś, co można było zamknąć w palcach, przyłożyć do policzka, pokazać rodzicom, albo kolegom w szkole. Dla żony - perłowe kolczyki. Dla siedmiolatka - czego tylko zapragnął - a więc pluszowe zwierzątka, kosmiczny zestaw Lego - mimo zalecenia, że ten rodzaj klocków nie nadaje się dla dzieci poniżej dziesiątego roku życia (ale Coltie był mądry i ostrożny - jak przynajmniej John chciał zakładać), kolorowanki i sportowe buty, które przy każdym kroku rozjarzały się u podeszew mnogością tęczowych światełek. Najfajniejsze w całej klasie.
- Straaaasznie fajnie! - Jak przez całą drogę do domu, już po odwiezieniu przez nich Cottona Cockburna na skraj jego własnej dzielnicy (i po dyplomatycznemu wytłumaczeniu ciekawskiemu siedmiolatkowi, że starszy kolega ma jeszcze coś do załatwienia), zapewniał ojca Coltie - zmęczony mnogością całodziennych wrażeń, ale niepowstrzymany, bo nadal na cukrowym rauszu (po wypchaniu sobie buźki kilkoma łyżkami biszkoptu i kremu za wiele).
- Aż taaak fajnie!? - Przekomarzał się z nim starszy z dwóch Bradshawów obecnych aktualnie na pokładzie samochodu; z jedną ręką na kierownicy, a drugą w rytmicznej podróży między drążkiem zmiany biegów i chłopięcą czupryną, co jakiś czas roztrzepywaną pieszczotliwym ruchem palców - To musisz koniecznie powiedzieć mamie, co? Ucieszy się, że zrobiłeś dziś tyle dobrych uczynków... Tylko pamiętaj, jak się umawialiśmy! Pamiętasz?
Chłopiec spoważniał. Zastanowił się. Zaraz - energicznie potaknął głową.
- ANI SŁOWA O DRUGIEJ DOKŁADCE! - Zadarł rączkę jak do przysięgi, bardzo dumny, że faktycznie, złożone ojcu słowo zdołał uchować w pamięci.
John się uśmiechnął, choć tylko półgębkiem. Sam do strzeżenia miał przed Junie o wiele więcej, o wiele poważniejszych sekretów.
Kiedy dotarli na granicę Columbia City, i kiedy policjant zwolnił znacznie, wyczulony na popularne tutaj ławice dzieciaków na rowerach, duety i trio przechadzających się - czasem nieprzepisowo - staruszek, i psy zerwane lub spuszczone nieopatrznie ze smyczy, było jeszcze zupełnie jasno, choć horyzont zaczynał rumienić się oranżem zachodzącego słońca. Sunęli powoli szeroką, zadbaną ulicą, pomiędzy zielenią przydomowych trawników i w szumie pracujących dzielnie ogrodowych spryskiwaczy, pozwalającym rabatom i lokalnym skwerom zachować względną rześkość mimo fali upałów. Tę samą niemal trasę Johnny pokonywał praktycznie każdego dnia - o jakiejś porze - przez ostatnie kilka lat. Ku swojemu, nie ukrywajmy, przerażeniu, w ostatnich miesiącach nie towarzyszył mu jednak przy tym większy entuzjazm. Niechęć też nie - i tą myślą wytrwale się pocieszał. Często czuł się zwyczajnie zbyt zmęczony - wszystkim, w s z y s t k i m, by odczuwać cokolwiek więcej, niż tylko bezbarwną obojętność.
Miał przy sobie jednak dziecko - a przed sobą perspektywę pierwszego od dawna wieczoru spędzonego tylko z synkiem, i ze swoją Junie. Próbował zatem, usilnie, przypomnieć sobie, jak to jest: mieć siłę na miłość, taką, jaką ją pamiętał sprzed dwóch, trzech... Sam już tracił rachubę... Może czterech lat?
Prawie przegapił własny dom, i prawie przeklął przy tym przed nosem, ale w obydwu przypadkach powstrzymał się w ostatniej chwili, i wreszcie udało mu się przyparkować - akurat w momencie, w której June wyszła na próg, bosa i niemal wakacyjna, najpierw łapiąc go za serce jednym uśmiechem, a potem - w ramiona - rozpędzonego ku niej siedmiolatka.
- Mówiłem, że nie wrócimy za późno! - Zamknął samochód, tachając ku drzwiom piknikowe niedobitki: przenośną lodówkę, zrolowany starannie koc, mikrą apteczkę z coltonowymi lekami na alergię, zestawem kolorowych plastrów i kremem z wysokim, przeciwsłonecznym filtrem - Ale założę się, że młody zaraz padn...
- WCALE NIE! - Zbulwersował się wczepiony już w matkę Colton. A potem serdecznie ziewnął.
June E. Bradshaw