WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

arlam & henry - nocą

ODPOWIEDZ
Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

𝓓𝓪𝓷𝓰𝓮𝓻 𝓲𝓷 𝓽𝓱𝓮 𝓫𝓸𝔂 𝓽𝓱𝓪𝓽 𝔀𝓸𝓾𝓵𝓭 𝓵𝓸𝓼𝓮 𝓬𝓸𝓷𝓽𝓻𝓸𝓵
When everyone thought he had a heart of gold


- Są jeszcze inne opcje.
  • (Takie, o których nie mówi się kolegom z akademika).
    • - Wiesz co mam na myśli?
Faktycznie. Opcji (to jest - metod na bezsenność, bo przecież właśnie o tym musiał mówić Arlam Delaney: wiśniowe papierosy, w których oczywiście szaleńczo rozsmakowałby się natychmiast nikt inny jak, o ironio, Ellie, bardzo jasna, wyzierająca spod ręcznika skóra i suchy kaszlo-śmiech na pożegnanie, nadal odbijający się głuchym echem pod sklepieniem heinrichowej czaszki, podczas ich jednorazowego spotkania przy akademikowych prysznicach) była cała chmara, od paru dni w umyśle Wittgensteina rozlatana zresztą jakoby stadko upierdliwych much, jedna co głośniejsza od kolejnej.
Można było, na przykład, strzelić sobie w łeb napić się herbatki z rumianku, mdłej i kojarzącej się z czasami dziecięcych koszmarów i wzdęć - bo w Europie, przynajmniej w doświadczeniu Henry'ego, wszystkie młodociane bolączki zdawało się popularnie leczyć domowymi sposobami sprowadzającymi się zwykle do jakiejś kombinacji tych wesołych, biało-żółtych kwiatków, cytryny, czosnku, cebuli oraz maści ichtiolowej, lub przynajmniej jednego z tych składników w izolacji.
Można było, w innej ewentualności, po prostu się powiesić, rozpisać ludzki szkielet na czynniki pierwsze, w trzech lub więcej językach wyliczywszy każdą kostkę i krąg i każdą płytkę, której wyjęcie skutkować mogłoby wadą postury, kalectwem, albo - przy wyjątkowym pechu - nawet śmiercią.

Więc:
kości głowy

kości mózgoczaszki

  • kość czołowa
    • łuska kości czołowej
      - część oczodołowa
      - część nosowa
      - zatoki czołowe
  • kość ciemieniowa prawa i lewa
    kość potyliczna
    • - łuska kości potylicznej
      - część podstawna
      - dwie części boczne
  • kość skroniowa prawa i lewa
    • - część skalista (piramida)
      - część łuskowa (łuska skroniowa)
      - część bębenkowa
      - część sutkowa
  • kość klinowa
    kość sitowa
    • -blaszka pionowa
      - blaszka sitowa

kości twarzoczaszki

  • kość nosowa
    • - przegroda nosowa
      - lemiesz
      - blaszka pionowa kości sitowej
      - kość łzowa
      - kość sitowa
      - kość jarzmowa lewa i prawa
      • - podniebienie kostne
  • szczęka (kość szczękowa)
    • - wyrostek zębodołowy
      - żuchwa
      - trzon żuchwy
      - gałąź żuchwy
      • - wyrostek dziobiasty
        - wyrostek kłykciowy
  • kosteczki słuchowe
    • - młoteczek bum bum BUM!
      - kowadełko
      - strzemiączko

stawy:

  • staw skroniowo-żuchwowy
    • - szew
      - oczodół
      - ciemiączko
      - ciemiączko przednie
      - ząb
      - jama nosowa

kości tułowia

kręgosłup:

WAŻNE: Liczba kręgów jest różna w zależności od przynależności systematycznej kręgowca. Człowiek ma 7 kręgów szyjnych, 12 kręgów piersiowych, 5 kręgów lędźwiowych, 5 kręgów krzyżowych i 3 do 5 kręgów ogonowych a więc, RÓŻNIE od 32 do 34 kręgów!!!!

  • kręgi szyjne
    kręgi piersiowe
    kręgi lędźwiowe
    kręgi krzyżowe
    kręgi guziczne (ogonowe); kość guziczna;

    klatka piersiowa
    • żebra
      żebra wolne
      żebra rzekome
      żebra prawdziwe (LOL?!)
      łuk żebrowy
      mostek
      • - rękojeść mostka
        - TrZoN (hehe) mostka
        - wyrostek mieczykowaty
krzywizny (wtf...)
  • krzywizna szyjna
    krzywizna piersiowa
    krzywizna lędźwiowa
    krzywizna krzyżowo-guziczna
    • +chrząstka żebrowa

kości kończyny górnej
  • obręcz kończyny górnej
    • - łopatki (łac. scapula)
      - obojczyk (łac. clavicula)
  • ramię
    • - kość ramienna
      - przedramię
      - kość promieniowa
      - kość łokciowa
  • ręka
    • - nadgarstek
      - kość łódeczkowata
      - kość księżycowata
      - kość trójgraniasta
      - kość grochowata
      - kość czworoboczna większa
      - kość czworoboczna mniejsza
      - kość główkowata
      - kość haczykowata
  • kości śródręcza
    • - palce (paliczki)
      • - kciuk
        - palec wskaziciel
        - palec środkowy
        - palec obrączkowy
        - palec mały
  • stawy
    • staw mostkowo-obojczykowy
      staw ramienny
      staw łokciowy
      staw promieniowo-nadgarstkowy
      kanał nadgarstka
kości kończyny dolnej
  • obręcz kończyny dolnej
    • kość miedniczna (miednica)
      • miednica większa
        miednica mniejsza
    • kość biodrowa
      kość kulszowa
      kość ŁoNoWa...
      • upojenie spojenie łonowe
    • kość udowa
      • - rzepka
        - goleń
        - kość piszczelowa
        - kość strzałkowa
        - stopa (kości stopy)
        - kości stępu:
        • 1. kość skokowa
          2. kość piętowa
          3. kość łódkowata
          4. kości klinowate
          5. kość sześcienna
    • kości śródstopia
      • kości palców
        • - paluch
  • stawy
    • staw krzyżowo-biodrowy
      staw biodrowy
      staw kolanowy
      staw skokowo-goleniowy

Albo zatruć się gazem posłuchać muzyki. Podciąć sobie żyły obejrzeć jakiś film. Przedawkować adderall, paracetamol i aspirynę, i popić ten zajzajer czystą wódką wczuć się w Osiem Godzin z Wielorybem, lub po prostu pójść do męskiej łazienki nad ranem, w dzień po tym, jak w KANTYNIE (wbrew temu, co o tym słowie myślała Petra - a Petra myślała, że jest ono słowem brzydkim i niewdzięcznym, niegodnym nawet więzienia) serwowano potrawkę z soczewicy i kalafiora, i zamknąć się w ostatniej kabinie. Efekty dźwiękowe były w zasadzie takie same.


- Są jeszcze inne opcje.
  • - Takie, o których nie mówi się kolegom z akademika.
    • (Wiesz co mam na myśli?)
Boże.
B O Ż E.
Nad tą częścią monologu Delaney'a Heinrich głowił się chyba w ostatnich dniach najsilniej, zżymał się nad nią i rozwodził w prowadzonych w pojedynkę (ale w trójgłosie, w rozdziale na popędliwe id, surowe superego i ego, które - bez powodzenia, ale zaciekle - próbowało doprowadzić między nimi do choćby chwilowej ugody), dywagacjach.
O czym? O CZYM, DO DIABŁA, NIE MÓWI SIĘ KOLEGOM?
O tym, o czym Henry myślał (za dużo, za często, za bardzo, za brzydko, za - W OGÓLE?).

Początkowo - to jest wtedy - wyrwał się przed szereg z hipotezą, że on swoim kolegom mówił niby o wszystkim, ale po dłuższym namyśle dochodził (och, cholera - jeśli tak, to z rumieńcem wstydu wyżerającym policzki żywym ogniem; piekielnym chyba - takim, w jakim podobno płoną wszyscy grzeczni grzeszni chłopcy) do wniosku, że była to wierutna farsa.
Henry w życiu nie powiedziałby kumplom - takiemu Suryi, na przykład, albo nawet Arlamowi, choć coś mu podpowiadało, że blondyn akurat zrozumiałby prędzej - o czym zdarzało mu się myśleć, gdy umysł ześlizgiwał się przypadkiem z kujońskich torów i zsuwał w inne, bardziej grząskie areały.
  • A myślał przede wszystkim o tym, że tamten chłopak - ilekroć Henry go widział (a widział go TRZY razy) - zawsze wyglądał tak, jakby dolną wargę od wewnątrz wydymała mu jakaś obelga albo kpina, trzymana w zanadrzu i gotowości, by ją cisnąć w otoczenie ot tak, dla zabawy; i jakby to było tę wargę - )

- Są jeszcze inne opcje.
  • Takie, o których nie mówi się kolegom z akademika.
    • - Wiesz co mam na myśli?
Nie. Nie, nie, nie - nie wiedział. Wiedział?
Nie było takiej ilości powtórzeń (clavicula - scapula - clavicula - scapula - cla - ; okrążeń wokół bieżni; wymachów dłoni tnącej taflę ozonowanej wody w prędkim kraulu; "Przestań, Heinrich; Wystarczy, Heinrich; Stop"; uderzeń palca w białe-czarne-białe fortepianowej klawiatury w ogólnostudenckiej sali muzycznej nieopodal głównej biblioteki...), które powstrzymałyby Wittgensteina, tak naprawdę i ostatecznie, przed neurotycznym wypadaniem fantazją w stronę sugestii, jaka mogła - ale nie musiała? - kryć się w ostatnich słowach jakie usłyszał od Delaney'a.
Czasem wydawało mu się, że dostawał od tego gorączki. Innym razem - że absolutnego pierdolca.

I jedynym wyjściem było Z M Ę C Z Y Ć się tak, że libido spadało mu razem z pulsem, udręczonym fizycznym, albo intelektualnym wysiłkiem.
Jak dziś, gdy z biblioteki (i siłowni przy tym), wracał: w mroku, w rozchełstanym prochowcu narzuconym na gruzełkowatą fakturę granatowego swetra; w pośpiechu powodowanym jedynie myślą, że chyba zapomniał klucza, a Sharma kładł się zwykle o rozsądnych porach (Henry zaś wolałby nie musieć go budzić). Teraz to on był sylwetką na dziedzińcu, i - co zabawne - nie przyszło mu nawet do głowy by zadrzeć podbródek i sprawdzić kto czy ktokolwiek spogląda nań z okna.


Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Delaney w te noce, w które nie musiał wyściubiać nosa poza akademik, a złośliwie nie mógł doczekać się snu uciekał do podobnych rozwiązań.
Po pierwsze, zdecydowanie odstawił rumianek. Zauważył, że pity zbyt często szybko się przykrzy z uwagi na niezbyt porywający smak, dlatego po wielu eksperymentach przystanął na dopracowanej mieszance.

1. Lavandulae flos (pół łyżeczki max, to nie mydło)
2. Callunae flos
3. Melissae folium
4. Chamomillae anthodium
5. Leonuri herba
5. Valerianae radix (na boga, ale tylko na czubek łyżeczki!)
6. Crataegi fructus (zalać kieliszkiem wódki 15 minut przed parzeniem)
7. Passiflorae herba
8. 1/4 kubka - sok malinowy. Inaczej NIE DO WYPICIA.

Kiedy powodem bezsenności był natłok myśli, Arlam ładował do kosza co mu wpadło pod rękę (spodnie, dresy, skarpetki - tym nigdy nie ufał i często trafiały do bębna po dwa razy choć ich nie używał, koszule, na których dopatrzył się najmniejszej plamki z konfitury) i wybierał się nocą do pralni, aby tam w spokoju, pobłogosławiony szumem urządzeń i przelewającej się wody, przesiedzieć bitą godzinę patrząc z odprężającą pustotą głowy na wirujące przed oczami kolory.
Czasami jednak, zwłaszcza gdy pogoda była paskudna o co jesienią wcale nie było tak trudno, kładł się do łóżka w mięciuchnej flaneli, nakrywał kołdrą po czubek głowy i usypiał przy najbardziej kojącym dźwięku (zaraz po pracującej pralce) znanym ludzkości; ASMR dla znerwicowanej Pani Domu.
Kolejnym fantastycznym sposobem po jaki sięgał, kiedy przyczyna leżała po stronie odbijających się w późnonocnych godzinach nerwic i epizodów paniki na mniejszą skalę (kołatanie serca, zimne poty na przemian z uderzeniami gorąca, duszność, drgawki - w bardziej rozkręconym stadium, irracjonalny, paraliżujący strach niewiadomego pochodzenia - zawsze) było sudoku i obrazki logiczne zakreślane tak długo kratka po kratce, aż w końcu powieki zaczynały opadać mu na umęczone, podpuchnięte od suchości oczy. Czasami pomagało. Czasami musiał skoczyć do łazienki wytelepać się pod prysznicem, poklepać się po plecach, palcami chorobliwie wygłaskiwać przychylony kark i skupić się tylko na oddychaniu.

W przeciwieństwie do udręczonego Wittgensteina, Delaney podobnych rozterek nie przeżywał. Prawdę powiedziawszy, zapomniał o tej sytuacji już następnego dnia po odespaniu solidnych ośmiu godzin, a przypomniał sobie - tak piąte przez dziesiąte - gdy w środku tygodnia przyuważył Heinricha przelotem w kuchni (kantyna też mu nie leżała, podobnie jak stołówka, jadłodajnia czy bar - brzmiało tanio, kojarzyło się natychmiast z lepką ceratą i dziwnym zapachem, który był nieodłączną cechą wspólną wszystkich miejsc tego typu). Wtedy faktycznie, z czego zdał sobie sprawę dopiero gdy odsączał przez misternie spleciony złotymi drucikami koszyczek (prywatny, natychmiast płukany i trzymany z błękitną filiżanką o złoconym brzegu pod ręczniczkiem w szufladzie biurka), wrócił na krótko myślą do ich spontanicznego tête-à-tête w łazience. Nie powiedział ani słowa, zgarnął tylko swój uparzony kwiat muszkatołowca i przechodząc uśmiechnął się do blondyna, albo raczej, wywinął kąciki w celowej mieszaninie ironii, nieoczywistej na pierwszy rzut oka goryczy i mimo wszystko, jakiejś dobrotliwości. Miał serce, tylko czasami niedomagało mu sumienie. Moralnie łatwo się było znieczulić, o wiele trudniej natomiast przypomnieć sobie jak to jest gdy pewne aspekty swojego jestestwa dopiero się odkrywa. Arlam mógłby się założyć o swój szalik z angory, że Henry jest obecnie mniej więcej na takim etapie.
Myślał o innych rzeczach i głównie dlatego Wittgenstein zszedł mu na zdecydowanie dalszy plan. Wciąż czekał aż zamówione lektury dotrą do biblioteki, niektóre zaś burżujsko zapragnął posiadać na wyłączność, koniecznie w estetycznej oprawie i we właściwym przekładzie. Do tego Moran wypisujący do niego ostatnio codziennie, głównie w stanie wyższej nietrzeźwości (w jego własnym wyższej konieczności), aż wreszcie Arlama szlag jasny trafił na widok rozległego eseju. Nie miał czasu matkować facetowi z kryzysem wieku średniego, w dodatku alimenciarza i jak Delaney obstawiał, wkrótce również impotenta. Cena wciągania wszystkiego jak leci, aż dziwne, że nie władował się jeszcze do grobu. Życzył mu szybkiego ogarnięcia swojego szamba i zaraz po tym go zablokował.
Poza tym miał jeszcze innych klientów, w tym tygodniu wypadał mu Prescott i Arlam przewracał mentalnie oczami za każdym razem gdy przypominało mu się jak ostatnio kazał udawać mu psa. Wolał widzieć to w ten sposób - odrobinę z góry, z pogardą, takie niby-nic - niż myśleć o tym jak bardzo jest to poniżające. Gdyby nie naglący termin opłaty za mieszkanie i parę innych wydatków dla podtrzymania renomy, Delaney pewnie by go wyśmiał. Skurwił z góry na dół, dla przykładu i poprawienia sobie humoru, ale nie mógł.

Naprawdę wolałby myśleć o Wittgensteinie jeśli tylko posiadałby luksus wybrania sobie aktualnego tematu swojego hamletyzmu. O, chociażby, zamiast zastanawiać się nad tym czy w sobotę znów obetrze go obroża, przywołać pod powieki obraz zaskoczenia wymalowanego na twarzy blondyna nim w pośpiechu opuścił łazienkę. Arlam uznał to za rozkoszne, bardzo szczere i choć nie był tego świadom, odrobinę mu tego zazdrościł.
Chętnie rozwinąłby ścieżkę fantazyjnych skojarzeń, oczami wyobraźni zajrzałby mu jeszcze raz w te dwa ewidentnie zagubione błękity pod krenelażem rzęs i zapytał wyręczyłby go polecając:
Pokaż mi czego potrzebujesz, a o czym tak bardzo nie chcesz mówić.

Opcje naprawdę ale to n a p r a w d ę były różne.
Mogli pomilczeć razem do towarzystwa (dlaczego ludzie zawsze musieli o czymś rozmawiać?).
Mogli, jak on wcześniej z Obsydianem, obejrzeć dokument o wielorybach i zasnąć każdy na swoim krańcu podłogi/kanapy/raczej nie materaca.
Mogli dotykać się przy zgaszonym świetle, w oparach ukropu lejącego się spod prysznica.
Mogli też, a w tym obaj zapewne byli na podobnie żenująco niskim poziomie poznania - potrzymać się nawet za ręce, tylko po to aby poczuć, że ktoś jest obok.


Tej nocy nie spał z jeszcze innego, nieco bardziej prozaicznego powodu. Arlam nie znał bolączek studentów zdradziecko oszukanych potrawką ze strączków, właściwie, to aż dziwne, że przy swojej w pełni zapracowanej tendencji do omijania posiłków nie doczekał się jeszcze anoreksji. Zapominalstwo łączone ze sporadycznym jadłowstrętem. Głód jednak był głodem i odzywał się najczęściej nocą, nie bacząc na potrzebę przespania przynajmniej paru godzin w spokoju. Musiał więc - nowy nawyk, skrzętnie ukrywany szczególnie przed Obsydianem - wstać, owinąć się ciasno pluszastym, granatowym szlafrokiem podwajającym jego objętość co najmniej dwukrotnie, zejść piętro niżej do automatu i zjeść proteinowego batonika. Mniej więcej w połowie zapychania się zbożowym ulepkiem wzbogaconym witaminami, proteinami i kilogramem cukru, podczas bezmyślnego opierania się o łuk obramujący okno, Arlam zauważył kątem oka ruch na dziedzińcu. Przez chwilę ślepił zmrużonymi oczami usiłując nadać rozmytej, zlewającej się z nocą sylwetce konkretnych cech. Płaszcz wściekle łopotał za mężczyzną starając się nadążyć za jego sprężystym długonogim krokiem, sztywność ramion sugerowała, że chyba mu zimno. Albo po prostu się spieszy, też możliwe.
Wsłuchany w stukot obcasów wgryzł się w batonika, patrząc teraz na zbliżającą się figurę z umiarkowanym zainteresowaniem, tak, jakby oglądał średnio zajmujący program w telewizji. Bliżej, bliżej, coraz...
No kurwa — ofuknął sam siebie pod nosem, gdy sam ostatek proteinowego ulepku wypadł mu z folii i potoczył się pod donicę z ogromnym, podsychającym i żółknącym fikusem. — Szlag by to. Yh...
Odpuścił sobie swoje małe śledztwo i przykucnął, zaraz jednak musiał przyklęknąć i sapiąc ze zdenerwowania zaczął szukać zguby. Pedantyzm nie pozwalał mu odwrócić wzroku, gdyby tak to tu zostawił najpewniej też by nie zasnął.
Stuk-stuk-stuk-stuk.
Obrót na półpiętrze.
Stuk-stuk-stuk-stuk.
Obrót na półpiętrze.
Stuk-stuk-stuk-st...
Chryste, staranować mnie chc... och. Cześć, Henry. A a a! Czekaj! Stój, teraz to masz batona o smaku tiramisu na płaszczu, było się tak spieszyć? Daj mi to, ściągaj.
Odsunął się o pół kroku by nie ryzykować oberwanie z łokcia, jedną rękę uniósł spodem do góry i dla podgonienia parokrotnie zagiął palce.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

I Henry by mu pokazał, jak najbardziej - ufnie wyciągnąwszy ku blondynowi dłoń, a na dłoni tej serce i jakiś zwitek poplątanych z sobą potrzeb, które należy czule rozsupłać i nazwać, każdej z osobna przyglądając się z ciepłym, cierpliwym uśmiechem i poszanowaniem - być może głupio wychodząc z założenia, że tutaj ludzie m u s i e l i być inni, niż w kostycznym, z zasady zawistnym środowisku Eton, i tutaj także bezpieczniej byłoby im zawierzyć niż komukolwiek tam (poza tym, jeszcze głupiej, zakładał, że źródłem faktycznego niebezpieczeństwa nie mógł być ktoś o fizjonomii i metryce Arlama: taki młody, heinrichowy w końcu rówieśnik, i taki ładny - w infantylnej heurystyce Henry ewidentnie szybciej z potencjalnym zagrożeniem kojarzył osoby starsze od siebie, i obdarzone konkretnymi cechami fizycznymi, jak choćby ciemne włosy czy ostre rysy twarzy - w kontrze do cherubinkowego złota kosmyków Delaney'a, i niemal łagodnych konturów jego warg, brwi, czy dwóch migdałów oczu).

Gdyby tylko wiedział, o co mu tak naprawdę chodzi: czy rzeczywiście o ciszę dzieloną na dwoje, czy o mniej lub bardziej jednoznaczny dotyk czyjejś ciepłej, żywej dłoni, czy o wspólny seans, a może spacer, albo o gryza tego proteinowego cuda, którym Arlam teraz nieumyślnie wrykoszetował pod automat z przekąskami, czy o jeszcze coś innego.
I, wreszcie, czy w ogóle młody aktor grał w tym wszystkim główną rolę, czy też bardziej, chcąc-nie chcąc, znalazł się po prostu w odpowiednim miejscu o właściwym czasie - wówczas, gdy Henry był kompletnie bezbronny, odarty nie tylko z ubrań, ale i z całej tej starannie uplecionej karaceny z rozsądku, konwenansów i manier, i spojrzał na Wittgensteina tak aby chłopak natychmiast poczuł, że Arlam nie tylko na niego patrzy, ale także go widzi.
W pewnym sensie - z nieproszoną wzajemnością.

  • O siniakach na arlamowym karku -
    • bo teraz był już niemal pewien, że istotnie były to skórne urazy, a nie jakiś majak, przywidzenie, coś co sobie sam wmówił, albo po prostu cień padający tak, a nie inaczej, na skórę nastolatka
  • - Henry myślał tylko parę razy, ale za każdym ogarniał go stan obezwładniającego lęku i obrzydzenia, nie nim, a o niego. Co było uczuciem nowym - tak, jak dla Delaney'a nowym musiał być nieplanowany, bezinteresowny autentyzm ich krótkiego, łazienkowego spotkania. Dziwnie było się tak martwić o kogoś, kto nie był Elizabeth.
Całkiem, w sumie, przewrotnie, Henry - mimo wszystkich tych swoich uciążliwych powrotów myślami w towarzystwo Delaney'a - wcale nie był taki pewien czy odpowiedziałby twierdząco, gdyby go ktoś akurat dzisiaj spytał, czy ma ochotę na spotkanie z nim, ani w łazience, ani przy maszynie z tanim, ale wysokoenergetycznym prowiantem dla zbłąkanych studentów, którym pozamykano już przed nosem wszystkie kantyny, stołówki, restauracje i knajpy, a którym nie chciało się wzbijać w akademikowych kuchniach na wyżyny swoich kulinarnych możliwości (dla niektórych: autentycznie warzywną zupę przygotowaną krok po kroku zgodnie z przepisem przysłanym przez matkę; dla innych: zalany wrzątkiem kubek pełen kruchego, żółtawego makaronu i gruzłowatego sosu, który pachniał tak, że mógł tak naprawdę być wszystkim - przeschniętym klejem, karmą dla rybek akwariowych, i całą masą innych, o wiele ohydniejszych substancji).
Jedynym, na co Henry miał ochotę, był sen, ale wiadomo, że tu sprawa była, brzydko mówiąc, przejebana.
Rozsądnym więc było przynajmniej nastawić się, że teraz wróci po prostu do pokoju, umyje się, powtórzy jeszcze jakiś materiał, za co podziękuje sobie tak jutro, jak i przy końcowych egzaminach na finiszu pierwszego semestru, i może skubnie jeszcze jakąś stronę czytanej przez siebie aktualnie, dla przyjemności, książki. Co to była za przyjemność - trudno powiedzieć, bo czytał właśnie Elfriede Jelinek i przy każdej kolejnej stronie miał chęć zrobić sobie jakąś krzywdę - ale przynajmniej czytadło nie miało nic wspólnego z jego podręcznikami.

W chwili, w której wpakował się prosto na innego studenta -
I w następnej, w której dotarło do niego kim ów student jest, Henry oczywiście zdał sobie sprawę, że z jego planów raczej absolutne nici (takiej konkluzji połowicznie się obawiał, a połowicznie miał na nią nadzieję).
- Och-hej, Arlam! - Zaskoczone westchnienie blondyna, Henry zdawał się nie tyle od niego pożyczyć, co po prostu mu skraść, zakończywszy je - pozytywnie samym sobą zaskoczony - nawet nie tak bardzo drżącym, entuzjastycznym powitaniem. Udało mu się nie spłonąć w ogniu własnego rumieńca, i nawet się uśmiechnąć. Najpierw pomyślał, że to absolutnie niesamowite, że Delaney pamięta jego imię. Potem podążył wzrokiem za spojrzeniem wbitym przez chłopaka w jego rękaw, i, następnie, prosto w czekoladową, zostawioną tam na materiale smugę. Pokręcił głową - Ależ - to nic nie szkodzi- ! - Chciał już grzecznie oponować i, bardzo brytyjsko, zapewniać rozmówcę, że naprawdę nie wydarzyła się żadna tragedia, ale Delaney już szarpał go za poły wierzchniego okrycia i kazał mu się rozbierać.
No, tak jakby.
- Wcale się nie spie... - Kłamstwo. I to kiepskie. Oczywiście, że się spieszył. Bez sensu, fakt, i bez większej potrzeby (no, dobra, może jednak nie byłoby to końcem świata gdyby jeden raz musiał obudzić Suryę... Kto wie, może wręcz wyświadczyłby mu tym przysługę, wyrwawszy chłopaka z objęć sennego koszmaru!), ale niezaprzeczalnie - No, dobra.
Skapitulował, i szarpnął za jedną, a potem drugą patkę, aż wreszcie wyślizgnął się z paltotu. Co Arlam zamierza z nim zrobić - nie wiedział. No, i trudno. I tak, w gruncie rzeczy, był jak na dzisiejszy wieczór trochę za ciepło ubrany.
- Proszę? - Wręczył Arlamowi odzienie, ufnie i poddańczo, i zupełnie nie wiedział, co miałby przy tym powiedzieć, więc w końcu tylko dodał - Lubię tiramisu.
I powinna opaść teraz kurtyna, ale temu pewnemu siebie, wyszczekanemu, hop-do-przodu-Henry'emu - temu, którego Wittgenstein nosił w środku, i nie potrafił jakoś namówić do przejmowania kontroli w jego prawdziwym życiu - opadły co najwyżej ręce.

Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Obserwowanie z pierwszego rzędu zza fenickiego lustra gromady dzieciaków (bo tym właśnie byli, Arlam nie miał złudzeń - i dobrze, bo oznaczało to, że wciąż jeszcze miał czas), którym ponoć nigdy niczego nie brakowało okazało się bardzo zajmującym hobby. Początkowo przyglądał się im z bezpiecznej odległości, by móc niektóre podpatrzone zachowania, maniery gestykulacyjne i językowe wiernie skopiować dla sprawniejszego wtopienia się w tłum, a już później, kiedy zrósł się z przysposobionymi nawykami otaczającego go szanownemu młodocianemu milieu, prowadził swoje małe badania poszczególnych przypadków by odgadnąć jakie to z kolei role odgrywali Oni.
Hollister udawał na przykład, że pół życia spędził w Paryżu, podrabiał akcent i ot, w pierwszej odsłonie można było na wyrost stwierdzić, że puszy się aby zabłysnąć. Arlam też tak pomyślał, dopóki nie dowiedział się, że jego matka rozwiodła się z jego ojcem gdy dzieciak miał pięć lat i od tamtej pory mieszkała w stolicy Francji śląc mu raz do roku kartkę na Boże Narodzenie. Przykre. Brakowało mu matki.
Bertrand, przesympatyczny blondyn o szarych oczach kojarzących się z wiecznie żywymi oczami marynarzy (u których pomimo bruzdowatej, głęboko oranej bliznami i zmarszczkami twarzy pozostawała ta czujna, niepokojąca żarliwość w spojrzeniu) był niekwestionowanym ulubieńcem... wszystkich? Delaney założyłby się, że pytając wyrywkowo nie znalazłby nawet jednej osoby, która miałaby tej nadgorliwej w wyręczaniu każdego pomocą duszy cokolwiek za złe. Tymczasem gdyby tylko pokusić się o nadanie mu priorytetu większego niż martwym, pociesznym elementom otoczenia - może wówczas ktoś poza Arlamem zauważyłby jak często chłopaczek sięga nerwowo do kieszeni torby, oklepuje, sprawdza, oddycha z ulgą. Przypomina sobie, czy na wszelki wypadek ma pod ręką antydepresanty zmieniane cyklicznie co dwa miesiące, bo żadne dotąd nie przyniosły zamierzonego efektu.
Midnightrose na pierwszy rzut oka miał wyjebane we wszystko, ale to też było jedynie powierzchowne wrażenie. Gdy mieszkało się z nim jakiś czas i awanturowało regularnie o porzuconą skarpetkę, zastygły na szafce nocnej kubek po herbacie albo inną głupotę łatwo było zauważyć - przynajmniej takiemu Delaneyowi, który obecnie kłócił się z nim wyłącznie dla zasady i przyjemności - że gdyby tak naprawdę, ale to naprawdę chciał, Obsydian mógłby po prostu strzelić go w łeb i kazać spieprzać ze swoim pedantyzmem gdzie indziej. I na pewno, gdyby absolutnie nic wokół go nie obchodziło, nie dzieliłby się proteinowym batonem czy obiadem.
Wittgenstein był zagwozdką, o której Arlam przypominał sobie kiedy miał czas, a że zwykle go nie miał, to tak jak dzisiaj, zaczynał poddawać jego przypadek dokładnym oględzinom gdy gdzieś na siebie wpadali. I tak jak wcześniej z innymi, tutaj też w pierwszej linii prostych skojarzeń większość osób wzięłaby tego germańskiego młodocianego Hitler-Jugend za wyfikowanego paniczyka w krynolinie, mydłka ledwie bez charakteru, Delaney powziął sobie trud, aby znaleźć coś więcej. To więcej podłożyło mu się samo tamtego brutalnie wczesnego poranka w łazience, kiedy obaj półprzytomnie z niedospania podzielili się czymś więcej niż papierosem (ale bez przesady, nie byli aż tak wylewni aby to współdzielstwo zawierać jakkolwiek fizycznie...). Henry dał mu wtedy bardzo szczery, cudownie nagi, nieurobiony w żaden sposób respons i był to jedyny powód dla którego Arlam nie zapomniał o nim następnego dnia. Chciał więcej takich powodów.

W kwestiach porządkowych dyskusje z Delaneyem nie miały sensu. Jego pedantyzm pielęgnowany w najdrobniejszym detalu miał się świetnie, a skoro nie przepuścił upuszczonemu batonikowi należało pogodzić się z tym, że czekoladowej plamie à la tiramisu na przodzie płaszcza też nie odpuści.
No — podsumował zwięźle kapitulację i pomógł mu (stając na palcach, odruchowo, oby nikt nie zwrócił uwagi) wykiełkować długie ramiona z rękawów. Potem spojrzał krytycznie na abstrakcyjną słodką maziaję, zmarszczył nos, wywinął elegancko prochowiec na lewą stronę. Przełożył go sobie przez ramię i przyjrzał się metce delikatnie poruszając przy tym bezgłośnie ustami: prać w 40 °C.
Zasłyszawszy jednym uchem deklarację sympatii wobec tiramisu Arlam tylko na moment uniósł na niego wzrok, w sam raz by dostrzec jak Henry wewnętrznie zwija się chyba w harmonijkę. Z zażenowania? Tylko czemu?
Aha. Ja też lubię tiramisu — zgodził się z nim momentalnie, nie chcąc pozostawiać go tak całkiem sucho i bez reakcji. To zawsze było przykre, a wobec niego Arlam wyjątkowo nie miał powodów by wywijać tę podkówkę jaką pociesznie nosił na ustach blondyn w drugą stronę. To byłoby gorsze od przepędzenia popiskującego szczeniaka od nogi - idiotyczne skojarzenie wziąwszy pod uwagę w jaką to pierwszoplanową rolę miał się wcielić w nadchodzącą sobotę.
Okay, zróbmy tak — zaczął uroczyście, splatając palce obu dłoni w koszyczek i dociskając płaszcz do piersi na wypadek, gdyby Wittgensteinowi strzeliło do głowy wyciągać po niego ręce. — Idź po jakieś inne paltko, ja ubiorę się w coś bardziej... no, bardziej, że tak powiem, i widzimy się tu za kwadrans.


Mówiąc kwadrans Arlam miał tak naprawdę na myśli pół godziny, bo dokładnie tyle zajął mu powrót już nie w szlafrokowym wydaniu, z wielką jutową torbą pod pachą. Ciemnobrązowe oksfordki wydawały charakterystycznie prędkie stuknięcia z niewielkimi przerwami pomiędzy - efekt krótkich kaczych nóg - a spodnie typu paperbag, beżowe w drobną kratę kawowej palety kolorów morderczo zdawały się mu wżynać paskiem nieco powyżej biodra - efekt zaradzania efektowi owych krótkich kaczych nóg.
Jedwabna koszula barwy écru została bezceremonialnie upchnięta za pas, a i to jakoś niedbale, bo tu i ówdzie wisiała mu i prawdę mówiąc, jemu też właśnie to w tym momencie wisiało, bo jedyną wolną ręką usiłował wciągnąć taliowany ulster korespondujący kolorem z butami.
Pomyślałem, że skoro już obaj nie możemy spać, znowu, to zdradzę ci swój sposób — mamrotał, jednocześnie obarczając Henry'ego torbą jak tylko trafiła mu się okazja. Z wypakowanego po brzegi tobołu wychylał się rękaw prochowca Wittgensteina i coś, co przypominało satynową poszewkę na poduszkę. — Gwarantuję, będzie fantastycz... e, zostaw mi tam, nie grzeb! Mogło się tak wydarzyć, że w pośpiechu załadowałem też koszulę Powletta. Albo może to Obsydian... a, nie ważne zresztą. Chodź, tylko nie za szybko. Masz dłuższe nogi.
To ostatnie wyrwało mu się z zazdrosnym przekąsem, nawet to spojrzenie jakie mu puścił kątem oka na buty było podszyte gorzkim uznaniem.
W trakcie ich spontanicznej podróży poprzez wyściełane cieniami zakątki uczelnianego dziedzińca Arlam i tak musiał nadganiać by trzymać się mniej więcej na poziomie blondyna. Na jego jeden krok przypadały dwa arlamowe, więc Delaney nie miał znowu wyrzutów sumienia, że zaprzągł go do taszczenia prania. Upchnął obie dłonie w kieszenie jak tylko wyczuł jesień osiadającą gryzącym chłodem na wierzchach otartych rąk, wzdrygnął się malowniczo z teatralnym zaciśnięciem szczęki i lekko szturchnął ramieniem Wittgensteina celem zepchnięcia go we właściwy zakręt.
Przychodzę tam kiedy naprawdę mam za dużo na głowie i zaczyna mi się od tego natłoku robić niedobrze. To pomaga, tylko lepiej zaglądać tam w nocy, wtedy nie ma ludzi.
Tak jak w łazience o czwartej nad ranem do której obaj schodzili w ostatecznym akcje desperacji, stąd Arlam był przekonany, iż Henry wie co też ma przez to na myśli.
Mhm, sam na sam z pralką. Nie wiem, ten dźwięk i może trochę to wirowanie ubrań w bębnie, to mnie uspokaja. Chcesz spróbować?
Założyłby się, może nie o całą dłoń ale przynajmniej o dwa palce, że jeszcze nigdy nikt nawet nie wpadł na pomysł, by zaciągnąć Henry'ego w takie miejsce. Ba, Arlam był pewien jak tego, że tłumaczenia kontekstowe w obecnych czasach mijają się z celem, że sam Wittgenstein sam by o tym nie pomyślał.
Uniósł lekko głowę i podbiegł o parę kroków, ręce wysunął z kieszeni i rozłożył je na boki tak, jak to się zwykle robiło na scenie tuż przed ukłonem. Teraz, kiedy obracał się wdzięcznie z szeroko rozpostartym kloszem niezapiętego płaszcza, dwornie wystawiał czubek buta prawej nogi za lewą stopę i przychylał się miękko w kolanach i zamierał w bezruchu teatralnego ukłonu nie miał obszernej widowni, obserwowała go jedna para oczu. Bez różnicy, chciał go po prostu zatrzymać by nie minął właściwych drzwi.
Witaj, Henry — zaanonsował wczuwając się mocno w uroczystość prologu. — W ostatnim bastionie zdrowego rozsądku i czystości.
A widząc, że blondyn chyba nie załapał, momentalnie przestał się uśmiechać i skinął znacząco głową w stronę witryny podświetlonej na różowo neonem -

24h/7 self-service

Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Zaraz, zaraz... Tak w kontekście Bertranda - tylko dwa miesiące na konkretnym antydepresancie przed zmianą na kolejny?
Henry cmoknąłby na to z troską i konsternacją przynajmniej z dwóch powodów. Jeden, ten prostszy i bardziej oczywisty, oraz dla samego Wittgensteina może nie tyle mniej wstydliwy, co z pewnością mniej sekretny (wiadomo - niektóre rzeczy trzymało się przed światem w tajemnicy ze strachu, inne - ze wstydu, kolejne - ponieważ dany obiekt albo wspomnienie chciało się zachować dla siebie, siebie, tylko dla siebie i na zawsze, bez konieczności dzielenia się nim z kimkolwiek innym choćby w opowieściach), drugi natomiast krył się głębiej i o wiele rzadziej (w sumie - prawie nigdy) nie zostawał przez Heinricha narażony na kontakt ze światłem dziennym, czy czyjąkolwiek, w Seattle, atencją.
Pierwsza sprawa, w każdym razie, była taka, że Henry studiował medycynę. Jasne, dobra, ledwie od - yyy... ilu, dwóch tygodni, tak zupełnie oficjalnie? Ale do kierunku przymierzał się od dawna, podręczniki wstępne maglując już w przedostatniej klasie liceum, a podstawy wiedzy medycznej w kontekście lekcji biologii przyswajając sobie jeszcze wcześniej. Miał zatem podstawową wiedzę na temat działania układu nerwowego i tego, że niektóre procesy postępują w nim zawrotnie szybko, ale inne - zwłaszcza, jeśli w dłuższej perspektywie wiązać się mają z permanentną albo przynajmniej stalszą zmianą - potrzebują o wiele więcej czasu. Dwa miesiące na tylko jednej substancji, nim organizm przestawić się miał na zależność od kolejnej, wydawały się być naprawdę nierozsądnie krótkim czasem. Przecież niektóre antydepresanty, pomyślałby Henry, pierwsze wyraźniejsze efekty przynosiły dopiero po pół roku stosowania...

Ale ważniejsza była pewnie druga przyczyna: William brał leki. Anaksjolityki na nerwicę i lęki, SSRI na objawy depresji, i minimalną dawkę karbamazepiny, której, o ironio, wstydził się najbardziej, bo i od niej najbardziej zależna była względna stabilność jego - w innym przypadku bardzo niestabilnych - nastrojów. Henry dowiedział się o tym późno, ledwie na parę miesięcy nim wszystko między nimi się skończyło, choć gdy zaglądał pamięcią wstecz, mógł odnaleźć w ich wspólnej historii fakty na bazie których zorientować potrafiłby się wcześniej. Najważniejsze jednak było to, że kiedy się dowiedział szybko dotarło do niego, że tak być może będzie już zawsze - to znaczy, że Will pilnować będzie musiał odpowiednich dawek i wpadał w panikę gdy o jakiejś zapomni, albo gdy wyczerpie mu się recepta, a oni będą akurat poza miastem, albo na wakacjach. Ta sama myśl uświadomiła jednak piętnastoletniemu wówczas Henry'emu, że - jakkolwiek nastoletnio i naiwnie, być może - przy chłopaku widzi swoją przyszłość, wykraczając wyobraźnią za bezpieczny, bliski próg następnego semestru, albo kolejnych wakacji. To wtedy Henry zaczął - drobny druczek śledząc oczami przeschniętymi od nadmiaru interakcji z ekranem - spędzać długie minuty, płynnie przechodzące w całe kwadranse, a potem godziny, na studiowaniu internetowych forów i poradników, które leki łączyć z czym, a których z czym nie łączyć, i tak dalej. Zawsze w kontekście Williama.

Szkoda było pomyśleć, że teraz cała ta wiedza przydać by mu się mogła co najwyżej do jakiejś plotkarskiej pogawędki o rzeczonym Bertramie.
Albo podczas egzaminów na przedostatnim roku - jeśli miał do nich w ogóle dotrwać.


Heinrich, w każdym razie, jak przystało na kogoś, kto do innego kraju (ba, na inny kontynent!) przeprowadził się z dwoma sporymi, a jednak ograniczonymi w rozmiarze walizkami, i kto w życiu obiera sobie generalnie inne priorytety niż snucie się po sklepach ubraniowych, nie miał innego paltka - gdy więc Arlam zobaczył go ponownie, blondyn opatulony był jedynie w grubszy sweter i kaszmirowy szalik w odcieniu zszarganego życiem lila, zawiązany na węzeł paryski. W miejscu spontanicznie umówionego, ponownego spotkania (choć szczerze mówiąc o jakiejkolwiek umowie ciężkawo było tu mówić - Henry zdążył tylko głupkowato kiwnąć głową nim Delaney zakomenderował wszystko za niego, gwizdnął mu płaszcz i zniknął), Henry zjawił się - punktualnie po niemiecku - równiusieńko po kwadransie, dopiero w momencie, w którym się zatrzymał i oparł o ścianę zdając sobie sprawę, że może te piętnaście minut było bardziej umowne, niż dosłowne, i może powinien był ukrócić swój entuzjazm, i schodami schodzić wolniej, zahaczyć jeszcze o kuchnię, przeczytać coś na telefonie, i dopiero tutaj dotrzeć?
Było jednak za późno żeby się wycofać - w końcu Arlam mógł się tu pojawić w każdej chwili, i wtedy wyszłoby totalnie kretyńsko, gdyby natknął się akurat na Henry'ego dezerterującego spod automatu, pod którym ewidentnie czekał. No, więc ani drgnął, co jakiś czas neurotycznie trącając tylko pęczek zabranych od Suryi kluczy. Przynajmniej wiedział, że do pokoju dostanie się bez trudu - o którejkolwiek porze miało to nastąpić...

Chyba się zresztą Delaney'owi udało, bo Henry bynajmniej nie uznał jego nóg za kacze. Skonstatował natomiast, że dobrze mu w tych spodniach ma fajne spodnie. Ładny kolor. Pasował mu do brązowych półtonów w tym generalnie raczej jasnym blondzie czupryny. Zauważył natomiast, chyba po raz pierwszy, znaczenie dzielącej ich różnicy wzrostu; obstawiał, że było to tak gdzieś z dziesięć centymetrów, optymistycznie udzieliwszy przy tym Delaney'owi dwudziestomilimetrowego kredytu. Starał się zwalniać, rozsądnie sprowadzony na ziemię arlamową uwagą, i przez większość czasu mu to nawet wychodziło. Wyprzedził go tylko dwa razy, i w sumie tylko na jakieś piętnaście sekund.
- Nie miałem zamiaru... - Podrzucił lekko władowany mu w ramiona tobół - gdyby mógł (a nie mógł, skoro ręce miał zajęte), uniósłby obydwie dłonie w samoobronnie-poddańczym geście. Nie śmiałby. Kto jak kto, ale nie Wittgenstein. Poza tym cholera wie, na co w brudach Arlama by się natknął - nie dlatego, że nawet najodważniejszą cząsteczką wyobraźni przypuściłby, że mógłby tam znaleźć, powiedzmy, obrożę, co raczej ponieważ Delaney otwarcie przyznał, że mógł zgarnąć z pokoju także nienależące do niego obiekty. Henry nie wiedział kim był Obsydian i był też święcie przekonany, że nigdy nie poznał żadnego Powletta. Kto to wie - może więc okazać się miało, że w tym roku Delaney wylądował w pokoju z jakimiś skrajnie rozwiązłymi grzesznikami, na których to skarby Heinrich nie chciałby się natknąć, w trosce o własne zdrowie fizyczne-i-psychiczne.

Szli jeszcze chwilę, a potem już nie szli - bo niższy chłopak zaczął kręcić się w miejscu niczym fryga, i przyjmować pozy natychmiast zdradzające, że zwyczajnie musi - nawet gdyby Henry nie wiedział o tym od samego Arlama - studiować coś, co związek ma z aktorstwem, oraz, że przywykł do posiadania jakiejkolwiek widowni (nawet jeśli była akurat licha, bo tylko jednoosobowa). Henry'emu przeszło przez myśl pytanie, czy Delaney, na przykład, masturbuje się przed lustrem (w życiu nie miałby czelności zafantazjować o tym, że nie, ale pewnie przed tym samym lustrem się z kimś pieprzy). Pomyślał, że sam by to robił, gdyby był taki ładny jak blondyn. Pociągnął nosem wyszczypanym porządnie od pierwszojesiennego chłodu.
- Witaj... Yyy... - Henry łypnął teraz ponad ramieniem Arlama na przybytek, którego się domyślał, a który jednak zaskoczył go neonową barwą fasady - Ostatni bastionie zdrowego rozsądku i czystości?
I też się ukłonił - nie tyle do Arlama, co po prostu do budynku pralni (pralenki, raczej...), jakby był jej winny taki odruch szacunku w zamian za fakt, że być może właśnie w jej wnętrzu znajdzie upragniony spokój i sen, którym zapełnić będzie mógł głęboki, w ostatnim czasie, niedobór.
Zaraz potem przeniósł wzrok na towarzysza, zrobił krok w stronę drzwi i roześmiał się. Krótko, szczerze.
- Doceniam, ale... Arlam, to na pewno jest pralnia? - Nie miał (raczej!?) wątpliwości - cała scena wydała mu się po prostu absurdalnie zabawna - Wygląda trochę burdelowo, nie sądzisz?
Tak przynajmniej wyglądały burdele na filmach (nie, żeby Henry ich dużo oglądał - nie takich; głównie gapił się na laptopie na Sir Davida Attenborough, straszącego swoich widzów klimatycznym końcem świata, i żałował, że nie ma wystarczająco odwagi żeby zastąpić ten seans odpowiednią kategorią na PornHubie).


Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Arlam, pochylony nad krawędzią autentycznego rozbawienia i zadowolenia, że Henry podłapał jego entuzjazm, patrzył jak blondyn dyga giętko na nogach jak wierzbowe witki (witki brzmieniowo nieodłącznie kojarzyły mu się z nazwiskiem Wittgenstein, a że o języku niemieckim miał pojęcie podobne do haftowania to już inna rzecz) przed witryną.
A bo co innego by to miało być? — odparł bez ogródek, oburącz napierając na ciężko chodzące, przeraźliwie skrzypiące drzwi. — To ty chyba w życiu na oczy burdelu nie widzia... o, dobrze jest, będziemy sami!
Zostawił go w progu, sam natomiast wpadł prostu w pachnące detergentem, zaróżowione ciepłym (burdelowym wedle Wittgensteina) neonowym poblaskiem pomieszczenie mieszczące dwa rzędy pralek przytulone do ścian po lewo i prawo, środkiem zaś puszczono suszarki. Pod witryną jakimś cudem udało się upchnąć kanapę z jakiej nikt tu nigdy chyba nie korzystał, a na samym końcu wystawiono automat do wydawania żetonów i środków czystości po uiszczeniu odpowiedniej opłaty. Arlam stanął na moment, przestąpił z nogi na nogę (kamyczek w bucie), reprezentacyjnie tyłem do towarzystwa osunął płaszcz na szczupłe międzywęźla łokci i parsknął śmiechem pod zadartym, sporadycznie piegowatym latem nosem.
Wybierz pralkę, ja załatwię resztę.
Zanurzona w kieszeni dłoń odnalazła kilka monet wrzuconych pospiesznie przed wyjściem na wypadek, gdyby numer z wsuwką nie zadziałał. Zwykle udawało się za drugim razem, ale wiadomo - gdy ktoś patrzył z boku i człowiek chciał wypaść jak najlepiej, wtedy na ogół nic nie wychodziło jak należy.
Płaszcz ściągnął do końca i po uprzednim złożeniu go przez pół porzucił go beztrosko na wieku suszarki. Przykucnął przy urządzeniu podobnym do tych, których zawsze było pełno na wybrzeżu w porze letniej, wypluwających kulki gumy balonowej do żucia i plastikowych, najczęściej niekompletnych zestawów zabawek do złożenia wielkości palca, dobył wsuwki do włosów i przyświecając sobie telefonem zaczął gmerać w mechanizmie.
Spokojnie, tu nie ma kamer — mruknął przez lekko zaciśnięte w skupieniu zęby. Pasmo włosów nieujarzmionych przed wyjściem szczotką i sfilcowanych przez wilgoć w powietrzu opadło mu na czoło, również przedzielone obecnie zmarszczką najwyższej zadumy. — To dla sportu. Jak tym razem nie przejdzie, to mam jeszcze drobne.
Ale zaskoczyło, Arlam w pewnym momencie znalazł maleńką zapadkę na jaką trzeba było nacisnąć i przytrzymać. Raz. Wypadł jeden żeton. Dwa - drugi. Trzeci, identyczny jak poprzednie, z plastiku barwy biało-granatowej z logo pralni wręczył Wittgensteinowi prosto w niespodziewającą się chyba niczego dłoń.
To na pamiątkę, w razie gdybyś kiedyś potrzebował zajrzeć tu beze mnie i mojej wsuwki — poinformował z jednoczesnym klepnięciem go w ramię. Potem odebrał od niego torbę przegrzebał wierzchnią warstwę by ocenić co nadaje się do wrzucenia do pralki i już na tym etapie zdyskwalifikował swój intensywnie oddający kolor karminowy szalik.
Mówię ci, Henry — mamrotał pod nosem, ładując do bębna co jaśniejsze, z prochowcem umazianym ciastowato na przodzie. — Nie wiesz czym jest życie, dopóki komuś ufąflanego batonem płaszcza nie wypierzesz. I tak, bredzę sobie, to jest właśnie część tej terapii. Pakujesz do pralki brudy, wyrzucasz co myślisz... no, tylko nie wtedy, kiedy jest tu ktoś poza tobą, oczywiście, a potem zamykasz, patrzysz jak przebiega cykl i zaufaj mi, jak stąd wyjdziesz poczujesz się lżejszy o parę kilo.
Nie dosłownie, ktoś nadal musiał przecież zabrać to pranie z powrotem, ale Arlam wciskając na sam koniec wittgensteinowe paltko i zamaszyście domykając pralkę począł szukać sobie miejsca na podłodze. Henry potrzebował aby go z zasadami oswoić krok po kroku, łącznie z najlepszym do oglądania seansu siedzeniem, w tym wypadku na przeciwko, z plecami przytulonymi do wielkiej, wyłączonej na razie suszarki.
Przy akompaniamencie niemal mistycznie pomrukującego urządzenia sterta wrzuconych ubrań zaczęła z wolna namakać i Delaney przypomniał sobie nagle, że zapomniał dodać proszku. Zaklął cicho pod nosem i spróbował się podnieść, za pierwszym podejściem bez sukcesu - tylko żałośnie zakolebał się na boki.
Tjaaa, no i nie bądź lejba zapominalska jak ja, dodaj detergentu przed praniem. — Udało się jeszcze ostatnim rzutem na taśmę otworzyć szufladę, rozerwać saszetkę z automatu i szczodrze posypać czegoś, co pachniało intensywnie morską hipoalergiczną bryzą. Nazwy produktów piorących były niemal tak samo abstrakcyjne jak etykietki na farbach do malowania pomieszczeń.

Po kwadransie obserwowania hipnotycznie wirującego kalejdoskopu ciemniejących od wilgoci barw Arlam wsparł podeszwy butów wyciągniętych przed siebie nóg do pralki, pokazując, że jej regularne wibrowanie też było częścią programu. Siedzieli obok siebie łokieć w łokieć, kolano w kolano i zażywali dobroczynnego wpływu czystości w każdym możliwym wymiarze z początku bez słowa, zgodnie milcząc. Dopiero później gdy program przeskoczył na odpompowywanie pierwszej fali wody Delaney poczuł jak opada mu niekontrolowanie głowa i w porę poderwał ją ku górze.
Wyobraź sobie, że tam w bębnie to nie tylko ciuchy — wymruczał cicho, zupełnie jakby się bał, że podnosząc głos zakłóci ich wieczorny turnus wypoczynkowy. Przymrużone oczy o barwie trudnej do odgadnięcia przez zaglądający w nie nachalnie różowy neon obserwowały okienko z tak nabożnym namaszczeniem, że nie byłoby zaskakującym jakby Arlam nagle złożył ręce do modlitwy. — Że to tu, to jest... — przerwał, ręką ogólnikowo zakreślił obrót nawiązując do tego co działo się w środku. — ...to jest to wszystko, co siedzi ci w głowie i nie daje zasnąć. Zostawiasz to na godzinę, maglujesz i odbierasz już przerobione, i tak do następnego. Mniej metaforycznie, skupiając się na wirowaniu zajmujesz czymś myśli, możesz przez moment nacieszyć się tym, co większość posiada na co dzień, to jest, tym cudownym pustostanem wykluczającym rozterki i dylematy bardziej złożone niż powszednie.
Znów pauza, ciche kaszlnięcie. Dawał mu czas na przetrawienie tych prawd objawionych nim miały nadejść kolejne, w międzyczasie jego spojrzenie padło na żeton częściowo przykryty palcami blondyna. Zrobiło mu się smutno - nie przez to, że ów żeton sprawiał mu jakąś niewyrażoną przykrość - ale przez to, że ich dłonie znajdowały się tak blisko, iż gdyby tylko zapragnął i mógł, wystarczyłoby aby wyprostować palce i Arlam dałby radę go dotknąć.
Poza tym ze spraw o niższej randze przyjemności, właśnie zaliczał uporczywie nawracającą w chwilach większego wyczerpania irytującą palinopsję dublującą mu obraz zatopiony w ciepłej różowawej aurze. Przez to miał ochotę nawiązać kontakt podwójnie.
Pomijając jak idiotycznie to teraz zabrzmi, wsłuchaj się w pralkę, Henry. Wsłuchaj się w biały szum. To chyba ten sam, który podobno słyszy się w okresie płodowym. Dobrze to nazwałem? Ach, no nieważne zresztą, wiesz co mi chodzi po głowie. Nie wiem, na mnie takie dźwięki działają, jak stąd wychodzę czuję się trochę tak, jakbym sam się wyprał ale w tym pozytywnym sensie.
Kolejny antrakt, tym razem ciut dłuższy, bo Arlam odrobinę przysypiał, tocząc w tym samym czasie walkę z przemożnym pragnieniem chociażby skubnięcia Henry'ego za czubeczek palca. Był ciekaw jakie w dotyku są jego dłonie. Po męsku szorstkie, o zdecydowanej, doświadczonej różnorakimi warunkami teksturze czy przeciwnie, gładkie, wypielęgnowane kremem? Z chłodem wywołanym problemami z krążeniem, albo takie ciepłe, leciuchno zawilgocone od wnętrza?
Musiał być naprawdę zaspany, bo przyłapał się właśnie na mocno abstrakcyjnym rozważaniu liczby widocznych obłączków na jego paznokciach.
Jesteś pierwszą osobą, którą tu zabrałem. Tak pomyślałem, że... — przerwało mu ziewnięcie ograniczone w porę wachlarzykiem wzniesionej dłoni. — Mmm? O czym ja? Ach. Wydawało mi się po prostu, że trzeba cię gdzieś za chabety zaciągnąć żebyś przestał, tego, no, myśleć. Na chwilę. I że zrozumiesz.
Skupił się na wyrażaniu krótkich, póki co w miarę zbornych komunikatów, na bardziej złożone formy nie miał dość samozaparcia, jak i na to, by potykać się z potrzebą interakcji. Poszedł na kompromis zostawiając ręce Wittgensteina w spokoju decydując się na kolejno: szturchnięcie niby nic kolanem w kolano, opcja bezpieczna, raz jeszcze w oczekiwaniu na wzajemność, aż do momentu w którym odpuścił sobie rejter na własną stronę. Znów ciekawska arlamowa łydka pchała się Henry'emu w rewir sięgliwości dłoni, nienachalnie, tylko dyspozycyjnie w razie gdyby przypadkiem rozbudziło się w nim zachcenie obadania w sposób fizyczny tej pozostającej w akceptacji, otwartej obecności.


Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Burdele Henry rzeczywiście oglądać miał okazję głównie na filmach, i podczas paru mniej lub bardziej nadzorowanych wyskoków do Amsterdamu, przy pierwszych paru razach - zza rodzicielskiego ramienia, i okna taksówki, a przy kilku kolejnych - z wypiekami zaintrygowania i ekscytacji, ale też ze wzrokiem wstydliwie grawitującym raz po raz w stronę czubków jego obuwia, podczas nieśmiałych zakusów poczynionych raz czy drugi w towarzystwie kolegów z internatu. Tak, podczas tej samej wycieczki, na której niemal siłą wepchnięto ich wszystkich w ciasnotę domu Anny Frank, i oprowadzano po muzeach w nadziei, że to stado młokosów nauczy się podstaw europejskiej kultury i nabierze trochę ogłady.
(W większości przypadków nadzieje te, oczywiście, okazywały się być raczej płonne).

Tak czy siak, w tych jego naiwnie-pensjonarskich fantazjach, burdele zawsze okazywały się być wyposażone w takie, typowe, rekwizyty i niezbędniki, jak przytłumione, różowawe albo czerwonawe światło, boa z piór, koronki i, koniecznie, długie, chude cygaretki, przez personel trzymane w równie długich, chudych, i bogato obciążanych tanimi, sztucznymi błyskotkami palcach. Co z realiami pracy seksualnej - wiedział, ale zdawał się zapominać - miało w rzeczywistości mniej więcej tyle wspólnego, ile jego własne nazwisko z wierzbowymi witkami, albo dłonie Arlama z umiejętnością haftowania. Była jednak w chłopaku taka atawistyczna, sensacyjna część, która neony i karminy natychmiast kojarzyła z czymś zarówno zakazanym, jak i kuszącym, tanim i cennym, trochę przedawnionym, a jednak uniwersalnym i ponadczasowym.

Tym razem okazało się jednak, że pozory naprawdę kryły pod sobą treść zupełnie niezgodną z chłopięcymi fantazjami. Zamiast rządku pracownic (bo w te rejony swojej imaginacji, w której pracownice miałyby męskie sylwetki, i rysy, i głosy, i wszystkie były dostępne tylko dla niego - jakby słodycze w cukiernianej witrynce, albo gładkie, jedwabne koszule wiszące równym szeregiem na wieszakach, gotowe, żeby się w nie wsunąć i nimi otulić, Henry nie miałby śmiałości zapędzić się choćby na najkrótszą chwilę), i różnych eklektyczno-erotycznych dekoracji, przybytek naprawdę okazał się mieścić w sobie bębny pralek, lekko rozchylone paszcze pojemnych suszarek na pranie, i kolorowe opakowania z detergentami, pobłyskujące tu i ówdzie, z rzadka, jak jakiś cenny, wyjątkowy klejnot.
Dysonans ten wydał się Henry'emu równocześnie tak zaskakujący, jak i zabawny, że przekroczywszy próg lokalu, chłopak nie mógł się nie roześmiać - cicho, ładnie, z twarzą spinaną i rozprężaną falkami zmarszczek biegnących od kącików ust, i przez policzki. Potem, istotnie, wybrał pralkę, i lekko klepnął dłonią jej metalowe wieko, jakby mianował właśnie urządzenie swoim, choćby na jeden cykl namaczania - wirowania - odwirowywania - odsączania, potrzebny, żeby z jego wierzchniego odzienia pozbyć się dowodów cukrowego przestępstwa. Następnie z nieskrywaną fascynacją śledził wzrokiem wszystkie te w skupieniu przeprowadzane przez Arlama machinacje. Wreszcie - posłusznie zajął miejsce obok niego, z jedną nogą wyciągniętą na twardym, chłodnym podłożu na tyle wygodnie, na ile było to w ogóle możliwe, i drugą ugiętą w kolanie tak, by można było oprzeć o nią wyciągniętą, uzbrojoną we wręczony mu przez blondyna żeton, rękę - i zamilkł, pozwalając miarowemu, mechanicznemu poszeptywaniu pralki wypełnić otaczające go przestrzenie.
- Okay? - Nie tyle powątpiewał w skuteczność proponowanej mu przez Delaney'a metody na choćby chwilowe oczyszczanie z brudów czegoś więcej, niż tylko wepchniętego w metalowy bęben ubrania, co wolał nie żywić względem niej zbyt intensywnych nadziei, żeby się przypadkiem za mocno nie rozczarować. To było chyba zbyt piękne, aby miało być prawdziwym - ta wizja, żeby choć na moment uciszyć rozkrzyczane, i rozbiegane we wszystkich kierunkach świata myśli, przez większość czasu wypełniające jego dziewiętnastoletni umysł niczym stado gawiedzi po wybuchu bomby, albo zgraję nastolatek w spotkaniu z ulubioną gwiazdą pop-rocka. Im dłużej jednak trwał w kojącym zawieszeniu oczekiwania, aż mechanizm zakończy najpierw pierwszy, a potem kolejne cykle, tym - rzeczywiście - bardziej układne, i skore do współpracy stawały się wszystkie te jego nieproszone refleksje. Wyobraził sobie, że zmartwienia związane z uczelnią nasiąkają wodą razem z parą skarpetek, a troski o sprawy rodzinne wplątują się w skrawek materiału, który, obserwowany z tej perspektywy, mógł być równie dobrze podkoszulkiem, jak i parą bokserek. Potem - że zamiast płaszcza w metalowej turbinie wiruje jego sumienie. Z każdym kolejnym obrotem coraz czystsze.

Faktycznie niedługo poczuł się wyraźnie lepiej, choć za skutek ten odpowiedzialnością równie dobrze można było efekt placebo, albo obecność drugiej, żywej duszy. Henry nie był nawykły nawet może nie na tyle do zastępowania wypełniającej go wiecznie samotności czyimś towarzystwem (próby takiego postępowania z a w s z e okazywały się być bardzo nieefektywne...), co do dzielenia tej samotności na dwoje w przynoszącej spokój i ulgę, niewymagającej zbyt wielu słów, komitywie.
Jemu też, w każdym razie, zrobiło się smutno - nie w ten ostry, dojmujący sposób, który w piersi wzburza szloch, a w jaźni stan głębokiej paniki, co raczej z rozmytą manierą powoli ogarniającej go, chłodnej fali. Wszystko przez świadomość, że przecież każde pranie - i każda chwila jak ta - musi się kiedyś, cholera jasna, skończyć.
- Tak, dobrze to nazwałeś - Potwierdził - I to wcale nie brzmi idiotycznie - A następnie zapewnił półszeptem, jakby rytualne sacrum pralnianych obrotów wzbraniało go przed mówieniem choćby o pół tonu głośniej - No, może tylko odrobinę.
Uśmiechnął się z łagodnym przekąsem i zerknął na towarzysza spod rzęsy, zezując okiem w tę stronę swojego ciała, po której chłopak siedział. To z pewnością nie było najlepsze dla heinrichowego błędnika. Ale dobrze się składało - bo przynajmniej miał czym wytłumaczyć lekki, bieżący zawrót głowy, który nim zawładnął.

Wyprostował drugą z nóg - i zrobił to w samą porę, by z kolanem drugiego studenta zderzyć się na wysokości iksa, jedną płytkę pralnianej posadzki łączącego z innymi. Speszył się, owszem, i można było założyć, że dlatego odsuwa się, i z wygodnego usadowienia przechodzi w zwrócone do Arlama frontem klęczki, że zamierza wstać i oddalić się na jakąś bezpieczniejszą, i jednoznacznie oficjalną odległość, ale byłaby to hipoteza wysnuta przedwcześnie, i błędnie. Zamiast tego, Wittgenstein wyciągnął dłoń i migotaniem palców namierzył porzuconą gdzieś nieopodal wsuwkę - trochę zmęczoną życiem, i ewidentnie niejednokrotnym zastosowaniem jej w roli impromptu wytrycha.
- Mogę? - Zapytał, ale nie czekał nawet na odpowiedź, zanim pochwycił w spinkę niesforny kosmyk chłopięcych włosów (jasnych, i bardziej miękkich, niż się spodziewał), i umocował go zupełnie wprawnie nad skronią Delaney'a - Tak. Dużo lepiej.
Posiadanie siostry - młodszej wprawdzie jedynie o siedem minut, ale to przecież nadal dawało Henry'emu zarówno prawo, jak i obowiązek, do poczuwania się do roli tego starszego, odpowiedzialnego, i kompetentnego nawet w kwestii zadań tak, zdawałoby się, błahych, jak radzenie sobie z dziewczęcymi włosami - okazywało się przydatne w najbardziej niespodziewanych momentach.

Henry chwilę milczał, i patrzył na Arlama. Potem się uśmiechnął, choć był to uśmiech trochę niepewny, i obciążony czymś markotnym.
- Arlam? Mogę cię o coś spytać? - Zagaił - Pamiętasz kim chciałeś być jak dorośniesz? To jest... - Przecież obydwaj ewidentnie trwali w tym specyficznym, larwalnym niemal stanie rozwoju, w którym nie jest się już ani kompletnym podlotkiem, ani, w żadnym razie, pełnoprawnym dorosłym - ...kiedy byłeś dzieckiem? Nie musisz mówić. Pytam tylko, czy pamiętasz.


Arlam Delaney

autor

-

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Burdele z wyobrażeń Henry'ego różniły się diametralnie od tego, co Arlam widział pod powiekami ilekroć słowo to padało w luźnej rozmowie albo w trakcie filmu, wplecione jak kwiatek w wianuszek innych. Pierwsze czego Delaney dowiedział się o takich przybytkach to to, że z zewnątrz zupełnie nie wyglądały jak miejsca w których można było za odpowiednią sumą nabyć tego rodzaju towary. Czasami były to zręcznie wciśnięte pomiędzy kruszejące i zaniedbane budynki klubowe piwnice, innym razem najwyższe piętra drogich i luksusowych bawialni (tam było ładniej, przyjemnie pachniało, a klienci zwykle płacili więcej). Tyle mniej więcej dopowiedzieć mógł sobie Wittgenstein, dalej natomiast ów obraz rozmywał się i rozmijał z jego nieśmiałymi wizjami.
Arlam upodobał sobie pod tym względem Metanoię, która idealnie wpasowywała się w schemat ekskluzywnego klubu dla klienteli o obfitych portfelach. Ze swoją lekko psychodeliczną, fluorescencyjną otoczką i neonami zdawała się nomen omen obiecywać już z ulicy wycieczkę po panoptykonie osobliwości zdolnych zmienić monotonię życia (czasami nawet orientację bądź upodobania). Przyciągała spojrzenia przechodniów - te zaciekawione i te zaciągnięte wstydem będącym bardzo w stylu Wittgensteina - kusiła ciężkim dymem z suchego lodu lejącym się od progu i podszeptem muzyki wyciekającej ilekroć na chwilę uchylano drzwi. Okien nie zasłonięto. Zostawiono je przejrzyste w pełni rozmyślnie przy jednoczesnym zastosowaniu pod nimi przepierzenia w postaci roślin, kolejno:
- pampas, strelicja, areka
tak by ich różnokształtne ażury przepuszczały ku wygłodniałym oczom odrobinę migotliwego światła, z rzadka jakąś przebiegającą esowato sylwetkę, a przy odrobinie szczęścia o ile stało się dość długo, można było przyuważyć co ładniejszą kelnerkę. Tyle od frontu, dalej zaś przybytek obiegał wysoki mur zębaty od falbanki ostrego okratowania i nic już nie było widać. Szkoda - na ogród wychodził przepiękny taras wypieszczony geometrycznym art déco, zdolny pomieścić do stu osób jednocześnie.
Oficjalnie Metanoia uchodziła za nieco ekstrawagancki lokal goszczący zamożnych z okolicy, jakkolwiek zasięg puszczonej w obieg pocztą pantoflową rekomendacji od zeszłego roku zaczął wabić zjeżdżających z daleka kongresmenów, deweloperów od szklanych drapaczy chmur, emerytowanych maklerów, prawników, chirurgów dbających o rękę konserwowaną w kieliszkach drogich alkoholi, czy też kapitanów oraz pilotów w stanie spoczynku bądź urlopu. Arlam znał takich przynajmniej czterech, z czego jeden wracał częściej niż pozostali i co napawało go bardzo próżną, wywołującą mdłości wykoślawioną dumą - zawsze pytał o niego. Delaney naturalnie wiedział w które dni miesiąca w Metanoi bywał jego hojny klient i tym sposobem odkładał na koncie kolejną sumkę.
Czy Henry pomyślałby o korytarzach wyłożonych ciemnym drewnem i inkrustowanych złotem, tak ciasnych by przechodzący nimi ludzie musieli często otrzeć się o siebie łokciem/ramieniem/zaczepnie wychylonym biodrem? Byłby zdolny wyobrazić sobie ciężki, wlewający się w płuca słodko-drzewny zapach cygar, buduarowo-pudrowych nut perfum, limetek z Cypru? Poczułby widmo jednoznacznego dreszczu rozlewającego się po skórze falą w okolicach karku i ud, wywoływanego dojrzeniem spojrzenia osoby, ku której zerkało się przez pół wieczora z nadzieją na wzajemność? Może. Może nawet przebiłby się kiedyś na górne piętra których wprawdzie pozbawiono jaskrawych piór, ale nie poskąpiono im egzotycznej różnorodności towarzystwa chętnego by je kupić na parę godzin. W swoich szeregach posiadali jedną niemowę - chłopca ponoć z italskiego wybrzeża, cichego ale o pięknym, enigmatycznym uśmiechu. Arlam szczególnie go lubił odkąd wynajęto ich razem na jedną noc z okazji urodzin... kogo to było? Kompletnie wypadło mu z głowy, bo mężczyzna niczym nie zapadał w pamięć w przeciwieństwie do Carino, chłopca, który jak się okazało, wcale nie był taki znowu do końca niemy. Bardzo nieprofesjonalnie zapomniał wówczas o kliencie, obaj tak naprawdę zapomnieli, ale ponoć nic się nie stało. To był jeden jedyny raz jak dotychczas, kiedy Delaney chciał dotykać i być dotykanym - przez jedną parę dłoni o apetycznie oliwkowej karnacji, wypracowywać poddańcze westchnienia mocno graniczące na granicy jakiejkolwiek słyszalności i dałby głowę, rękę, wszystko i zastawił ostatni grosz, że słyszał je tylko on, bo wpadały mu prosto w usta, niezdolne by przeobrazić się w pełnowymiarowe słowo z racji ułomności i może przez to właśnie tak ich zapragnął, a w przebłysku jakiegoś zapędzonego impetem emocji szaleństwa Arlam zamarzył naiwnie aby znaleźć go później, wyprosić numer telefonu czy wcisnąć mu w rękę papierek z własnym.
Potem klient wszedł między nich mając dość samego patrzenia i czar prysł do reszty gdy parę godzin później za wszystko wręczono im po opasłym rulonie banknotów. Wszystko zawsze kończyło się w takich momentach, każda sympatia do uśmiechu, cieplejsza myśl poprzedzona dobrze klejącą się rozmową, słabość wobec pozornie opiekuńczego gestu. Arlam był dobrym choć jeszcze nieoszlifowanym aktorem, a każdy burdel specyficznym rodzajem teatru. Henry zaś, owładnięty problematyką innych spraw, nieobłuszczony jeszcze z uroczo młodzieńczej prostoduszności nie był raczej na takim etapie by spojrzeć na to z tej strony. Należało mu więc na to pozwolić i mieć nadzieję, że szczęście dopisze mu na tyle aby nigdy nie musiał weryfikować swoich wyobrażeń z rzeczywistością, która na ten moment Arlamowi wyjątkowo pasowała.
Ich połowicznie przypadkowy zbieg kolan poprzedził pytanie, proste i nic nie tłumaczące, ale Arlam i tak się zgodził miękkim przychyleniem głowy i umęczonym opuszczeniem powiek. Czuł, że Henry odgarnia mu palcami odrobinę przydługą woalkę z grzywki, to muśnięcie skroni na jakie zaplótł na piersi przedramiona lecz nic nie powiedział. Samo ujarzmienie włosów gorsetem wsuwki nie było tak kojące jak proces przepuszczania pojedynczych pasm przez wittgensteinowe palce, co zauważył dopiero gdy utracił z nimi ostatecznie kontakt.
To zachciejstwo - nie swoje, genezę własnych znał i na ogół potrafił je nawet nazwać - było mocno zastanawiające. Normalni chłopcy, ci cool, popularni i hetero, oni nigdy przecież nie robili takich rzeczy. Mogli szturchnąć w ramię, pociągnąć łokciem między żebra, na pewnym wyewoluowanym stopniu długoterminowej znajomości może wytargać zbyt gładko ułożone włosy, ale żeby łapać je spinką? Dziwne. Albo i nie, wcale nie, przecież domyślał się od ich pierwszego spotkania w łazience.
Kim-kiedy-co? A.
Absolutnie niesamowite, spotykali się zawsze gdy Delaney był o połowę układniejszy i skory do zwierzeń z uwagi na senność. Ciekawe czy gdyby Henry zapytał go o to samo w biały dzień, Arlam byłby równie chętny by w ogóle się nad tym zastanowić.
Mrugnął raz, ziewnął sobie w załom koszuli na łokciu, również podciągnął jedno kolano (nie to kontaktowe, to nadal liczyło na cokolwiek) i dopiero wtedy łypnął na blondyna trzeźwiejszym, odrobinę zapuchniętym różami podrażnień i neonu okiem.
Najpierw chyba super-bohaterem dla Sofii... — dopóki Sofia nie zniknęła pewnego dnia razem z matką. — ...a potem wydaje mi się, że miałem fazę na przebicie Tesli. Skończyło się na rozmontowaniu na części piekarnika, którego później nie potrafiłem złożyć.
Za to precyzyjnie obliczył ile razy oberwie od ojca za tę partyzantkę. Tego już głośno nie powiedział, powątpiewał bowiem nie tylko w dyskrecję ale i zdolność zrozumienia sytuacji przez kogoś pokroju Wittgensteina. Bardzo niesprawiedliwą oceną Arlam mierzył ich wszystkich, wychuchanych, wyfiokowanych paniczyków w krynolinkach, wyrastających w sterylności problemów kontrolowanych odpowiednim zasobem gotówki. Na swoją obronę miał tylko tyle, że Henry jak dotąd nijak nie wyprowadził go z błędu.
Ale — wtrącił kategorycznie, z mocą, aż sam odżył i przez parę sekund patrzył na Henry'ego zwieńczonego awangardowo aureolką okrągłego skrzydła pralki podświetlonego różem na krawędziach. Nawet Delaney czasami męczył się udawaniem i potrzebował wyrwać się choćby jedną nogą poza granicę tyczoną charakterystyką odgrywanej postaci. — Pewnego dnia zobaczyłem w telewizji dokument o Marilyn Monroe i zechciałem być taki jak ona.
Sławny? Znany? Pamiętany? Kochany? Arlam nie sprecyzował, Henry musiał odnaleźć znaczenie na własną rękę.
Szum pralek wypełnił lukę ciszy jaka między nimi zaległa, kojąco, usypiająco, intymnie i w jakiś sposób mistycznie wręcz. Od zewnątrz do witryny przykleiła się czerń niepozwalająca na rozpraszające rozróżnienia położonych po przeciwnej stronie ulicy budynków, pozbawiona kształtów ludzkich nieobecnych o tej porze sylwetek, zapewniająca schronienie dwóm zmiętym z bezsenności dzieciakom. Czerń i biały szum, tego potrzebowali.
A ty? — zrewanżował się z autentyczną ciekawością przebijającą to tonem, to wyostrzonym teraz spojrzeniem. Bardzo chciał wiedzieć czy Henry Wittgenstein i inni jemu podobni chłopcy posiadali kiedykolwiek jakiś wspólny mianownik. Albo, tak naprawdę, Arlam wcale nie chciał myśleć o tamtych chłopcach tylko o Henrym, bo właściwie to nie był tak do końca jak oni. W końcu z jakiegoś powodu nie spał tu razem z nim. — Kim chciałeś zostać? Bo że nie lekarzem to już mhm, wiem... — przerwał aby potrzeć sobie kciukiem zaspane oko. — ...ale kim z jakiegoś powodu no nie zostałeś czy tam, nie zostaniesz. Bo uważaj, jak to nie jest jakiś sensowny, coś zdrowotnie albo whatever to naprawdę cię wyśmieję. Głupio nie zostać kim by się chciało skoro się da.
Mądrość na wagę pory, stanu i pachnącego detergentami anturażu.
Taaa. Myślę, że u ciebie się da, ale to coś głupiego. Nie że to kim chcesz być, tylko powód... ja pierdolę, ale smęcę. No, tak sądzę, że ty w ogóle w każdym razie coś takiego masz. I że może dlatego spać nie możesz, bam - jestem genialny kurwa.
I albo sam Delaney rozminął się z powołaniem, albo to pralnia działała bardziej terapeutycznie niż zakładał od początku.

Henry Wittgenstein

autor

Ricotta

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry, być może wbrew pozorom, na różne rzeczy zdolnym był spoglądać z wielu różnych stron, niekiedy wzrokiem zapędzając się ku danemu obiektowi nawet i spod mniej przyzwoitego, bardziej wątpliwego moralnie kąta, ale wyłącznie wówczas, gdy dało się to zrobić czysto teoretycznie. Rozpisane na kartce (najchętniej cudzą ręką, w tomiszczu jakiegoś akademickiego opracowania czy innego, prawno-medycznego traktatu - człowiekowi aż się nie chciało wierzyć czasami ile patologii i ohydy zawierały te woluminy skromnie, niepozornie pookrywane granatem i burgundem oprawek z przebitką złotych liter układających się w tytuły; własną dłonią - też jakoś uchodziło, chociaż mniej chętnie - jak choćby wtedy kiedy Henry pisał, ostatecznie wyłącznie do szuflady, tamten esej o Markizie de Sade w przedostatnim roku liceum, cielesne uciechy na granicy z torturą ubierając w bezpieczne kaftaniki terminów sztywnych i nader-intelektualnych) wydawały się całkiem niegroźne ("całkiem" to znaczy niezupełnie, ale nie na tyle, by drżeć przed nimi z lęku - jak wściekły pies ubrany w smycz i kaganiec, z metalicznymi błyskami zaciśniętej kolczatki widniejącymi wśród sierści na karku i podgardlu).
Prawdziwy problem, oczywiście, zaczynał się dopiero z empirią - i wcieleniu tego, o czym w teorii Henry mógł sobie dywagować ("to na zajęcia!", "(przyszły) lekarz powinien wiedzieć takie rzeczy!"), w praktykę, czy choćby w jakąś bardziej personalną, własną fantazję.
Tak czy siak, na progu takiej Metanoii, Wittgenstein pewnie - mimo pierwotnych zapewnień, że owszem, chętnie, czemu by nie - ot tak, w roli obserwatora - finalnie zamarłby jak sarna schwytana w krąg światła samochodowych reflektorów i tyle by było z bioder trących o biodra w węzinie ciasnych korytarzy, cielesnych sekretów wyjękiwanych sobie tuż ponad progiem dźwięku z ust w usta, kropel słonego, chłodnego potu drążących nowe kotlinki pływem przez zjeżone gęsią skórką lędźwie, i palców, razem z koronką, jedwabiem, czy tiulem drących na strzępy ostatnie resztki niewinności.

Henry nie znał Arlama za dnia. To znaczy, jakby się już uczepić faktograficznych formalności, w gruncie rzeczy nie znał Delaney'a wcale (inna sprawa, że ktoś mógłby się o to stwierdzenie pokłócić - w końcu czy nie było tak, że czasem dało się drugiego człowieka poznać bliżej w trakcie jednego, dwóch spotkań o szczególnie emocjonalnej walencji, niż choćby kogoś, z kim w powierzchowne interakcje przez lata wchodziło się co dzień, nigdy jednak nie spuściwszy gardy, uparcie trzymanej wysoko?), wiedząc o nim w zasadzie tyle, co nic - ale szczególnie nie znał go w warunkach innych, niż takie po zmroku, w ciszy, z resztą uniwersyteckiej gawiedzi pogrążoną we śnie, gorączce późno-nocnych powtórek materiału na zajęcia dnia następnego, albo w jakichś głośnych, klubowych rozrywkach, od których Henry stronił z braku odwagi, a jakich Arlam pewnie unikał z ich nadmiaru, jakiego zapewne niekiedy doświadczać musiał zawodowo. Nie licząc tamtego jednego przypadku popołudniem, gdy wpadli na siebie na kampusie w takim przelocie, że nie dało się nawet zamienić słowa, czy choćby przyznać do siebie nawzajem bardziej wylewnie niż za sprawą skinienia reki czy głowy, Heinrich przecież nawet n i e w i e d z i a ł, jak Delaney wygląda bez miękkich, ciężkich cieni nocy kładących się w rysach jego ramion i policzków jak nieproszona, ale przyjemna pieszczota, albo jak szal zarzucany na sylwetkę przez zwykle nieobecną duchem, ale chwilowo dziwnie zatroskaną matkę (na takie metafory Henry porywał się pewnie drogą projekcji - bo myśląc o matkach, trudno było nie myśleć o własnej - a gdy myślał o własnej, natychmiast przypominał sobie o jej braku, i to nie tym oczywistym, teraz, po jej śmierci, ale tamtym, jeszcze za jej życia).
Można było się spodziewać, że gdyby poznali się w odmiennych warunkach - kiedy obydwaj nosili na barkach (i, przede wszystkim, na duszach), zwyczajową, dzienną zbroję (tę, jaką zdejmowali przed wejściem do akademikowej łazienki o trzeciej, czwartej, piątej nad ranem...) - ich interakcje wyglądałyby kompletnie inaczej, i Henry nigdy nie odważyłby się zapuścić dłonią w jasne kosmyki drugiego studenta (wszystko sprowadziłoby się zatem do oficjalnego uściśnięcia ręki, tak na dobry początek, a potem, jeśli znaliby się trochę dłużej, istotnie - do klepnięcia w ramię, niegroźnego pacnięcia piąstką, szturchnięcia szpicem łokcia w bark przy jakimś niekoniecznie niewybrednym, a tylko zwyczajnie głupkowatym żarcie, i tyle).
To musiała być jednak wina neonów i mechanicznego poszumu pracujących wokół nich urządzeń. I sprawka samotności, o której w obecności Arlama Henry przypominał sobie w jakiś osobliwy, dotkliwszy niż za dnia sposób. Przy Delaney'u, jego własna samotność raziła Wittgensteina niczym światło odbite (od drugiego, równie odizolowanego, ciała niebieskiego). Ellie na pewno byłaby w stanie powiedzieć o tym coś więcej, to w końcu ona, nie Henry, znała się na gwiazdach, ale -
blondyn po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna złapał się na nagłej, ostrej myśli, że to dobrze, że Ellie tutaj nie ma.
- Kim jest Sofia? - Zapytał, skutecznie zwiedziony blaskiem, który mignął mu w arlamowych tęczówkach gdy chłopak wypowiadał dwie, dźwięczne sylaby dziewczęcego imienia. Brzmiało dziwnie, nieamerykańsko, i natychmiast skojarzyło się Henry'emu z czymś drobnym i słodkim - ale może tylko przez sposób, w jaki opuściło chłopięce wargi.
Zauważył, oczywiście, że Arlam cofnął i podwinął tylko jedno kolano, i to właściwe, bo to, które od jego własnego znajdowało się dalej - to bliższe, owszem, kontaktowe, pozostawiając w zasięgu wittgensteinowego dotyku. Tylko, że Henry nie potrafił grać w podobne podchody - nie umiał więc nadziei i zaproszenia rozróżnić od neutralnego przypadku. Kiedy się zatem poruszył, to wybitnie rozczarowująco - bo sam podkulił teraz obydwie nogi, jak na hejnał ugięte w kolanach, objąwszy je ramionami; oparł brodę o szczyt lewej rzepki, przypominając sobie dotkliwie, jak wyraźnie zarysowany ma ten fragment szczęki (po matce). Ułożył się z własnym ciałem odrobinę wygodniej, teraz na przeciwko Arlama, i spojrzał na chłopaka z łagodnym przechyleniem głowy.
- Marilyn Monroe? - Sławny? Znany? Pamiętany? Kochany? C h c i a n y? Henry uśmiechnął się, połowicznie z przyjaźnie rozbawionym niedowierzaniem, w drugiej połowie zaś: bez większego zaskoczenia, choć nie wiedział, albo nie rozpoznawał z jakiej to było przyczyny - Macie chyba prawie ten sam kolor włosów, co? - A potem, najwyraźniej w podświadomej potrzebie by już totalnie zdradzić się przed towarzyszem dzisiejszej nocy ze wszystkim, z czym nigdy nie chciałby się zdradzić przed kimkolwiek za dnia: - Do twarzy by ci było z taką krwiście czerwoną szminką.
Czysto teoretycznie, oczywiście. No co? W dzisiejszych czasach to, że chłopcy myśleli o makijażu, nie powinno nikogo szokować, czy dziwić (aha, jasne - Heinrich mógł sobie tylko wyobrazić, a i tak wolał tego nie robić, reakcję Hermanna, gdyby go teraz przypadkiem usłyszał).

Przyglądał się ruchom chłopięcego palca, resztki niedoszłych snów wygarniającego z kącika oka. Ciekaw był w zasadzie, czy tak samo było z niespełnionymi marzeniami - to znaczy, czy one też miały tendencję, żeby gdzieś się zahaczyć, zaczepić, drażniąc człowieka przez całe życie niby niewidzialna drzazga. Gdyby mógł, bez zastanowienia wydarłby je z siebie do reszty, żeby już - wreszcie! - przestało go boleć. Henry w końcu zdawał sobie sprawę, ile ma lat (mimo tego, że wielokrotnie czuł się dużo, dużo starszy niż był w rzeczywistości). Pomyśleć, że z podobnym rozdrażnieniem miałby spędzić następne... pięćdziesiąt? sześćdziesiąt lat życia?!, jeżyło mu włos na karku i wpędzało go natychmiast w stan jeszcze głębszej depresji.
- A jaki powód byłby "sensowny", Arlam? - Zabrzmiał ostrzej niż planował, nagle dziwacznie poirytowany. Nie spodobał mu się ton, którym Delaney wygłaszał te swoje mądrości - z perspektywy kogoś, kto proste równanie między niedoborem własnego przywileju, i nadmiarem (zakładanego z góry) przywileju Wittgensteina, przeprowadził zanim zdążył przeprowadzić z nim więcej niż kilka konwersacji. Zdawał sobie sprawę, że blondyn pewnie chce dobrze - czymkolwiek ten jego monolog był, brzmiał trochę jak speech motywacyjny, przeprowadzany na pół-sennie, i trochę bez wprawy. Poza tym, nie odpowiadało Henry'emu jeszcze coś - to, mianowicie, że gdy tak przedstawiało się sprawy, naprawdę brzmiało to, jakby każdy powód, dla którego Henry nie chce może być szczęśliwy był tylko mierną, na siłę skleconą wymówką - No?
Odbił się dłońmi od posadzki i wstał, akurat w chwili, w której pralka rozpiszczała się komunikatem, że ma już dość pracy, i teraz pora na suszenie. Trudno było mu teraz spojrzeć towarzyszowi w oczy - po tym, mówił sobie krytycznie, niekoniecznie potrzebnym, pseudo-histerycznym wyskoku godnym niezrównoważonej pensjonarki - więc tego nie zrobił, oparłszy dłonie o biały, plastikowy rant klapy urządzenia. Odchrząknął.
- Chciałem być pisarzem.


Arlam Delaney

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „University of Washington”