Chyba pierwszy raz znalazł się w tak opłakanej sytuacji. A może nie. Może wręcz przeciwnie – może to wszystko to właśnie jakiś i n d y k a t o r; sugestia, niby oczko puszczone ze strony losu albo wszechświata (czy czemu tam chciałoby się powierzyć mało imponujące osiemnaście lat życia) – że sprawy, nigdy, nie miały się wcale znowu aż tak źle. W końcu nie zliczyłby nawet ile razy znajdował się w podobnej sytuacji – nie tyle może na bruku (bo znaleźć się na bruku brzmiało bardzo brutalnie i jakby nieodwołalnie, a Cottie musiał przecież tylko sobie znaleźć miejsce na przeczekanie – nocy lub dwóch, kiedy kolejny absztyfikant matki znowu da sobie z nią święty spokój – i kiedy Cottie będzie mógł wrócić do domu, jak zwykle nie biorąc nawet pod uwagę takiego scenariusza, w którym mógłby swojej mamie nie wybaczyć; nie, kiedy w zasadzie cieszył się, bardzo, że żaden z tych mężczyzn nie zostaje przy niej na dłużej i że w ostatecznym rozrachunku jest tylko on on on) – jeszcze raz: nie tyle może na bruku, co, jak to się czasem mówi, na gigancie – i to takim małym, niepozornym, tyć-tycim.
Problem był jeden – zwykle wystarczyło odezwać się do Jericho, który (już po wypluciu z siebie całego wachlarza potencjalnie bardzo spełnialnych gróźb) oddałby mu w użytek kanapę. Przy odrobinie szczęścia może nawet koc, wygrzebany z kosza na (nigdy niedoczekane) pranie, na którym dzień wcześniej musiał obracać jakąś poznaną wieczorem pannę, a jeszcze dzień wcześniej – tym samym szorstkim pledem wyznaczając pięcioletniemu Elvisowi miejsce zabawy. Może oglądał na nim bajki, może układał klocki, może uczył się skręcać papierosy. Cottie nie był pewien jakie zajęcia Jericho uważał za przystosowane do wieku swojego synka.
Była jeszcze Heather, ale Heather przeprowadziła (podobno poważną) rozmowę ze swoim chłopakiem, Jasonem, i prędko okazało się, że tak często to nie – i nie może go przenocować. Luli nie zastał ani w domu, ani w pracy. Frank miał na chacie jakąś dziewczynę – też lubiła sobie przyćpać, jak on (co z doświadczenia Cotton odbierał za fakt opakowany w sreberko eufemizmu, że większość czasu tkwiła w odklejonym od rzeczywistości, błogim zawieszeniu), ale stwierdził, że może jednak lepiej, żeby nie widziała, jak mu ktoś opierdala gałę (tak powiedział; Cottiemu na ten zwrot robiło się, mimo wszystko, trochę niedobrze). I tak było z każdym kolejnym adresem z jego wyczerpywalnej listy, pod który próbował się zwrócić (a zwracał się osobiście, luksus telefonu chowając wyłącznie pomiędzy mrzonką nieziszczalnych marzeń i kaprysów) – więc kiedy doba zaczęła się kurczyć, zwężając całą rzeczywistość tak bardzo, że nie przepuszczała już światła, a wyłącznie wypłukaną z barw pomrokę jesiennego wieczoru – postanowił uderzyć prosto w jeden z tych newralgicznych punktów miasta; w stan zapalny, w który wdała się infekcja najróżniejszych ciał – młodych, starych, odrzucająco ładnych i intrygująco brzydkich; zgrabnych i zupełnie niejędrnych, chudych i zapuchniętych, o dłoniach z długimi, smukłymi palcami i przeciwną im sękowacizną; w różnym stanie rozkładu – fizycznego (nieraz widział przeguby, z których z grubsza nie zostało nic poza wypukłością parchatych zbliznowaceń), emocjonalnego i moralnego.
Narożnik Jackson Street i dwunastej alei ze strategicznego punktu widzenia zawsze był pewniakiem dla tych małych, jednoosobowych przedsiębiorstw świadczących swoje usługi – wielu mówiło, że są samozatrudnieni; Cottiego to bardzo bawiło, głównie dlatego, że był to jeden z niewielu branżowych żartów, którego sens nie przelatywał mu zbyt wysoko nad głową. Głównie przychodzili tu chłopcy, ale dziewczyny też były. Czasami nawet razem – to znaczy, jako pary – pieniądze odkładając na wspólną przyszłość, która kończyła się tam, gdzie na horyzoncie majaczyły już pierwsze sprzeczki o wydatki albo dragi, albo jedno i drugie. Cotton to rozumiał. Nie w praktyce, bo nigdy nie miał takiego prawdziwego chłopaka, ale w teorii już owszem. Często wyobrażał sobie, jak to by było. Ale t a k nie było nigdy.
Inna sprawa, że poza szerokim wyborem wspomnianych wcześniej ciał – w najróżniejszych proporcjach piękna i szpecących je destrukcji – Jackson Street znajdowało się w trójkącie największych arterii, pajęczą siatką rozpiętych pomiędzy drogim Belltown i prymitywizmem cuchnącego moczem dworca (równie często: każdą inną treścią, jaką czasem wyrzucał z siebie organizm). Od samego początku powinien był trzymać się właśnie dworca – ale nie, bo przecież musiał być niewdzięczny, kiedy tak kręcił nosem na przeciąg i słabe zabudowanie. Obiecywał sobie, że zostałby tam – przecież by tam z o s t a ł, do licha, naprawdę, z ręką na sercu – gdyby miał na sobie coś więcej, niż cieniutki prążkowany rękaw kończący się jeszcze przed nadgarstkami i dziurawe jeansy, które sam sobie rozpruł – bokami opstrzone malutkimi, własnoręcznie wyszytymi stokrotkami. W tym wszystkim najgorszy był jednak ten szeroki dekolt, odsłaniający całą szyję i łódeczki sterczących żałośnie obojczyków; dwa jaśniutkie, obciągnięte skórą gzymsy kości, które do wściekłej czerwieni można było rozpalić samym pociągnięciem palca. Już dawno temu doszedł do wniosku, że niektórym to się podobało, więc lubił je e k s p o n o w a ć.
Więc nie było wyjścia. Potrzebował znaleźć kogoś, kto zabrałby go do domu – i może, przy odrobinie szczęścia – nakarmił, a potem pozwolił zostać do rana. Uliczny savoir-vivre nakazywał jednak, przede wszystkim, posłusznie zaprowadzić się najpierw do łóżka albo na szafkę, albo na podłogę. Cottie próbował przekonać samego siebie, że nie będzie wybrzydzał, ale z racji raczej marnego doświadczenia nie potrafił przewidzieć jak zareaguje jego ciało. A przecież to właśnie o ciało rozchodziło się tutaj najbardziej.
Na Jackson Street było już parę osób (jak zawsze) – szedł chodnikiem, i widział – dwie dziewczyny spluwające właśnie gumą do żucia prosto w chodnik, i jeszcze jedną, która poprawiała makijaż – i czarnoskórego chłopca, na oko trochę tylko starszego – poklepywał się właśnie po kieszeniach i Cottie nie mógł przyjrzeć się jego twarzy. Był jeszcze facet, siedzący na murku, jak betonowa narośl wyrastającym z chodnika; facet owinięty w kokon śpiwora – jakby nigdy się nie przepoczwarzył i teraz w tym kokonie po prostu gnił, od środka.
To była chwila. Cottie nie zauważył.
– O-oh. – Zamrugał. – Przepraszam. Przepraszam, nie chciałem. Naprawdę… ja- nie-
Potknął się o odłożone na boku kule. Potrącił stojący obok nich kubek z kawą albo termos – w błyskach pojedynczego neonu i nierówno rozdyszanej światłem ulicznej latarni nie był pewien. Wiedział tylko, że coś rozlał, i że mężczyzna w jakimś bełkotliwym amoku zaczął się odgrażać – a Cottie strasznie bał się takich sytuacji, bo przecież widział. Widział, że mężczyzna był pijany i mógł zrobić coś nie jemu, a sobie (to żadna strata, gdyby go uderzył). – Pan jest pijany. Niech pan nie wstaje. Proszę. Pan jest… – Dał mu nawet wymięty banknot – ostatnie pięć dolców (żeby już kupił sobie tę kawę, przecież przeprosił); pięć dolców z tylnej kieszonki spodni; facet złapał go za nadgarstek i, zanim Cottie zdążył mu się wyrwać, nazwał go pedałem, kurwą – i coś jeszcze, chyba zagroził – ale Cottiemu trochę zakręciło się w głowie, więc wyszarpnąwszy się wreszcie zrobił krok, drugi, chwiejny, podbródek osadził nisko między ramionami, zgarbił się (a Colin prosił, żeby tego nie robił, więc na domiar wszystkiego czuł się jeszcze jak skończony zdrajca, który już nie pamiętał ani o nim, ani o jego prośbach).
Wystraszył się, więc złapał za najbliższe ramię – ramię jakiegoś innego chłopca – chłopca takiego jak on; gdyby ktoś miał typ, obydwoje mieściliby się w tym typie, tylko pomiędzy dwiema skrajnościami. Przecież nawet blond mógł być jasny albo nie, i niebieskie oczy mogły być głębiej albo płytko osadzone, i jasna połać skóry mogła wpadać w szlachetną biel albo brzydkie odcienie różu. Złapał go i już nie puścił – ale tak naprawdę sam nie był zdolny, żeby kogokolwiek prawdziwie trzymać – palce opierając o drugie ciało anemicznie – w sposób, w jaki na ramieniu można było trzymać coś tak efemerycznego i nieuchwytnego, jak duszę, a nie prawdziwą dłoń.
– Usiądziesz ze mną? – Zgarbił się jeszcze bardziej, z ukosa zerkając w kierunku tamtego faceta; kiedy z powrotem spojrzał na Arlama, spojrzeniem ślizgał się wyłącznie po jego policzkach, zaróżowionych wyraźnym, listopadowym pudrem. – Proszę?
Arlam Delaney