WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Arlam & Cotton | narożnik Jackson Street

ODPOWIEDZ
... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

wrzesień 2021
Chyba pierwszy raz znalazł się w tak opłakanej sytuacji. A może nie. Może wręcz przeciwnie – może to wszystko to właśnie jakiś i n d y k a t o r; sugestia, niby oczko puszczone ze strony losu albo wszechświata (czy czemu tam chciałoby się powierzyć mało imponujące osiemnaście lat życia) – że sprawy, nigdy, nie miały się wcale znowu aż tak źle. W końcu nie zliczyłby nawet ile razy znajdował się w podobnej sytuacji – nie tyle może na bruku (bo znaleźć się na bruku brzmiało bardzo brutalnie i jakby nieodwołalnie, a Cottie musiał przecież tylko sobie znaleźć miejsce na przeczekanie – nocy lub dwóch, kiedy kolejny absztyfikant matki znowu da sobie z nią święty spokój – i kiedy Cottie będzie mógł wrócić do domu, jak zwykle nie biorąc nawet pod uwagę takiego scenariusza, w którym mógłby swojej mamie nie wybaczyć; nie, kiedy w zasadzie cieszył się, bardzo, że żaden z tych mężczyzn nie zostaje przy niej na dłużej i że w ostatecznym rozrachunku jest tylko on on on) – jeszcze raz: nie tyle może na bruku, co, jak to się czasem mówi, na gigancie – i to takim małym, niepozornym, tyć-tycim.

Problem był jeden – zwykle wystarczyło odezwać się do Jericho, który (już po wypluciu z siebie całego wachlarza potencjalnie bardzo spełnialnych gróźb) oddałby mu w użytek kanapę. Przy odrobinie szczęścia może nawet koc, wygrzebany z kosza na (nigdy niedoczekane) pranie, na którym dzień wcześniej musiał obracać jakąś poznaną wieczorem pannę, a jeszcze dzień wcześniej – tym samym szorstkim pledem wyznaczając pięcioletniemu Elvisowi miejsce zabawy. Może oglądał na nim bajki, może układał klocki, może uczył się skręcać papierosy. Cottie nie był pewien jakie zajęcia Jericho uważał za przystosowane do wieku swojego synka.

Była jeszcze Heather, ale Heather przeprowadziła (podobno poważną) rozmowę ze swoim chłopakiem, Jasonem, i prędko okazało się, że tak często to nie – i nie może go przenocować. Luli nie zastał ani w domu, ani w pracy. Frank miał na chacie jakąś dziewczynę – też lubiła sobie przyćpać, jak on (co z doświadczenia Cotton odbierał za fakt opakowany w sreberko eufemizmu, że większość czasu tkwiła w odklejonym od rzeczywistości, błogim zawieszeniu), ale stwierdził, że może jednak lepiej, żeby nie widziała, jak mu ktoś opierdala gałę (tak powiedział; Cottiemu na ten zwrot robiło się, mimo wszystko, trochę niedobrze). I tak było z każdym kolejnym adresem z jego wyczerpywalnej listy, pod który próbował się zwrócić (a zwracał się osobiście, luksus telefonu chowając wyłącznie pomiędzy mrzonką nieziszczalnych marzeń i kaprysów) – więc kiedy doba zaczęła się kurczyć, zwężając całą rzeczywistość tak bardzo, że nie przepuszczała już światła, a wyłącznie wypłukaną z barw pomrokę jesiennego wieczoru – postanowił uderzyć prosto w jeden z tych newralgicznych punktów miasta; w stan zapalny, w który wdała się infekcja najróżniejszych ciał – młodych, starych, odrzucająco ładnych i intrygująco brzydkich; zgrabnych i zupełnie niejędrnych, chudych i zapuchniętych, o dłoniach z długimi, smukłymi palcami i przeciwną im sękowacizną; w różnym stanie rozkładu – fizycznego (nieraz widział przeguby, z których z grubsza nie zostało nic poza wypukłością parchatych zbliznowaceń), emocjonalnego i moralnego.

Narożnik Jackson Street i dwunastej alei ze strategicznego punktu widzenia zawsze był pewniakiem dla tych małych, jednoosobowych przedsiębiorstw świadczących swoje usługi – wielu mówiło, że są samozatrudnieni; Cottiego to bardzo bawiło, głównie dlatego, że był to jeden z niewielu branżowych żartów, którego sens nie przelatywał mu zbyt wysoko nad głową. Głównie przychodzili tu chłopcy, ale dziewczyny też były. Czasami nawet razem – to znaczy, jako pary – pieniądze odkładając na wspólną przyszłość, która kończyła się tam, gdzie na horyzoncie majaczyły już pierwsze sprzeczki o wydatki albo dragi, albo jedno i drugie. Cotton to rozumiał. Nie w praktyce, bo nigdy nie miał takiego prawdziwego chłopaka, ale w teorii już owszem. Często wyobrażał sobie, jak to by było. Ale t a k nie było nigdy.

Inna sprawa, że poza szerokim wyborem wspomnianych wcześniej ciał – w najróżniejszych proporcjach piękna i szpecących je destrukcji – Jackson Street znajdowało się w trójkącie największych arterii, pajęczą siatką rozpiętych pomiędzy drogim Belltown i prymitywizmem cuchnącego moczem dworca (równie często: każdą inną treścią, jaką czasem wyrzucał z siebie organizm). Od samego początku powinien był trzymać się właśnie dworca – ale nie, bo przecież musiał być niewdzięczny, kiedy tak kręcił nosem na przeciąg i słabe zabudowanie. Obiecywał sobie, że zostałby tam – przecież by tam z o s t a ł, do licha, naprawdę, z ręką na sercu – gdyby miał na sobie coś więcej, niż cieniutki prążkowany rękaw kończący się jeszcze przed nadgarstkami i dziurawe jeansy, które sam sobie rozpruł – bokami opstrzone malutkimi, własnoręcznie wyszytymi stokrotkami. W tym wszystkim najgorszy był jednak ten szeroki dekolt, odsłaniający całą szyję i łódeczki sterczących żałośnie obojczyków; dwa jaśniutkie, obciągnięte skórą gzymsy kości, które do wściekłej czerwieni można było rozpalić samym pociągnięciem palca. Już dawno temu doszedł do wniosku, że niektórym to się podobało, więc lubił je e k s p o n o w a ć.

Więc nie było wyjścia. Potrzebował znaleźć kogoś, kto zabrałby go do domu – i może, przy odrobinie szczęścia – nakarmił, a potem pozwolił zostać do rana. Uliczny savoir-vivre nakazywał jednak, przede wszystkim, posłusznie zaprowadzić się najpierw do łóżka albo na szafkę, albo na podłogę. Cottie próbował przekonać samego siebie, że nie będzie wybrzydzał, ale z racji raczej marnego doświadczenia nie potrafił przewidzieć jak zareaguje jego ciało. A przecież to właśnie o ciało rozchodziło się tutaj najbardziej.

Na Jackson Street było już parę osób (jak zawsze) – szedł chodnikiem, i widział – dwie dziewczyny spluwające właśnie gumą do żucia prosto w chodnik, i jeszcze jedną, która poprawiała makijaż – i czarnoskórego chłopca, na oko trochę tylko starszego – poklepywał się właśnie po kieszeniach i Cottie nie mógł przyjrzeć się jego twarzy. Był jeszcze facet, siedzący na murku, jak betonowa narośl wyrastającym z chodnika; facet owinięty w kokon śpiwora – jakby nigdy się nie przepoczwarzył i teraz w tym kokonie po prostu gnił, od środka.

To była chwila. Cottie nie zauważył.
O-oh. – Zamrugał. – Przepraszam. Przepraszam, nie chciałem. Naprawdę… ja- nie-
Potknął się o odłożone na boku kule. Potrącił stojący obok nich kubek z kawą albo termos – w błyskach pojedynczego neonu i nierówno rozdyszanej światłem ulicznej latarni nie był pewien. Wiedział tylko, że coś rozlał, i że mężczyzna w jakimś bełkotliwym amoku zaczął się odgrażać – a Cottie strasznie bał się takich sytuacji, bo przecież widział. Widział, że mężczyzna był pijany i mógł zrobić coś nie jemu, a sobie (to żadna strata, gdyby go uderzył). – Pan jest pijany. Niech pan nie wstaje. Proszę. Pan jest… – Dał mu nawet wymięty banknot – ostatnie pięć dolców (żeby już kupił sobie tę kawę, przecież przeprosił); pięć dolców z tylnej kieszonki spodni; facet złapał go za nadgarstek i, zanim Cottie zdążył mu się wyrwać, nazwał go pedałem, kurwą – i coś jeszcze, chyba zagroził – ale Cottiemu trochę zakręciło się w głowie, więc wyszarpnąwszy się wreszcie zrobił krok, drugi, chwiejny, podbródek osadził nisko między ramionami, zgarbił się (a Colin prosił, żeby tego nie robił, więc na domiar wszystkiego czuł się jeszcze jak skończony zdrajca, który już nie pamiętał ani o nim, ani o jego prośbach).

Wystraszył się, więc złapał za najbliższe ramię – ramię jakiegoś innego chłopca – chłopca takiego jak on; gdyby ktoś miał typ, obydwoje mieściliby się w tym typie, tylko pomiędzy dwiema skrajnościami. Przecież nawet blond mógł być jasny albo nie, i niebieskie oczy mogły być głębiej albo płytko osadzone, i jasna połać skóry mogła wpadać w szlachetną biel albo brzydkie odcienie różu. Złapał go i już nie puścił – ale tak naprawdę sam nie był zdolny, żeby kogokolwiek prawdziwie trzymać – palce opierając o drugie ciało anemicznie – w sposób, w jaki na ramieniu można było trzymać coś tak efemerycznego i nieuchwytnego, jak duszę, a nie prawdziwą dłoń.
Usiądziesz ze mną? – Zgarbił się jeszcze bardziej, z ukosa zerkając w kierunku tamtego faceta; kiedy z powrotem spojrzał na Arlama, spojrzeniem ślizgał się wyłącznie po jego policzkach, zaróżowionych wyraźnym, listopadowym pudrem. – Proszę?

Arlam Delaney

autor

cottie

I fucked my way up to the top
Awatar użytkownika
19
174

Student

university of washington

hansee hall

Post

Spośród wielu zdolności przydatnych gdy na ulicy nie tyle się bywało co żyło (lub raczej, wegetowało, bo na bruku nic nie miało prawa oddychać pełną piersią, wzrastać zdrowo czy przebijać przez warstwę zawieszonego w oparach mgły smogu), Arlam najbardziej cenił sobie nowo przyswojoną umiejętność stwierdzenia kiedy należało odpuścić. To, że sporadycznie wracał poobijany bardziej niż to sobie zaplanował nie wynikało do końca z jakiegoś defektu wyżej wspomnianej - wtedy pokrywało się to po prostu z tymi dniami, gdy pieniądze były mu potrzebne bardziej.
To był pierwszy taki listopad w jego życiu, poza domem, poza wypłowiałą z zaangażowania ojcowską jurysdykcją, poza tym co choć miłe nie było, było przynajmniej znane, to jest - bezpieczne. Tu nie było ani miło, ani bezpiecznie, za to niezaprzeczalnie wreszcie coś zależało prawdziwie od niego i pomimo odległości obranego celu, Arlam ani na chwilę nie tracił go z oczu.

Poranki i popołudnia tej części miasta wyglądały zawsze tak samo; przycupnięte pod schodami, pod mostem, przy śmietnikach i obszczanymi murami miasto kartonów spało jakby jednym tchem, zmęczone nocną pogonią za parę groszy toczących się przy krawężniku, zimnem przesiąkającym przez warstwy kolejno: tektury-opcjonalnie kurtki-koszuli-skóry-mięśni-aż do kości, jednorazowymi okazjami łapanymi na rogach ulic, na które tacy jak oni patrzyli jak dziecko przez witrynę cukierni, ale nigdy nie wychodzili w obręb dobrze oświetlonej ulicy. Tutaj, po przeciwstawnych stronach granicy wyznaczanej ładniejszą kostką i snopem światła różnice stawały się odblaskowo widoczne, dzieląc nas i Ich, brudnych, brzydkich jak nie zewnętrznie to od wewnątrz, głodnych rzuconej resztki burgera (Fe, za tłusty, ja tego nie zjem!), pieniędzy dla których większość z nas zrobiłaby wszystko, zapomnienia w chemicznych odpowiednikach przykrótkiego szczęścia, ulgi w przygodnym zbliżeniu (nie, złe słowo - przygodne zbliżenie brzmiało bardziej jak młodociany, wieńczący lato seks na pace samochodu), no i byli Oni, pisani i tytułowani zawsze tą dużą literą. Oni nigdy nie byli ubrani za cienko, nie chodzili brudni (chyba, że jeden bądź drugi w porannym pośpiechu z nieuwagi upstrzył sobie zaprasowany mankiet migdałową łezką kawy na mleku sojowym), nie byli głodni i potrafili niezwykle dobrze udawać, że nie dostrzegają oczu obserwujących ich z klaustrofobicznej ciasnoty kamienicznych uliczek. Jeździli taksówkami, mercedesami z błyszczącymi blachami, chodzili szybko i pewnie w swoich drogich stukających butach, prowadzili przed sobą za rękę pulchne cherubinki z zamysłem by wyprodukować ich w przyszłości więcej, bo czemu nie, i Arlam również patrząc na nich znad ukradzionej spod piekarni drożdżówki też chciał czegoś, cóż, ale więcej. Lepiej. Wierzył, że ponad podziałem my i Oni funkcjonowała wyższa jednostka, dla której ten drobnomieszkański egzaltowany tłum jest tym samym, co te zamieszkujące kartonową dżunglę zwierzęta. Arlam nie chciał być Nimi, on chciał Ich zgnieść pewnego dnia obcasem ładniejszego i droższego buta.

Parę godzin temu udało mu się wziąć przyjemny jak na takie standardy prysznic na stacji benzynowej. Wymagało to odrobiny szczęścia, rozkojarzenia pracownika i odrobiny wprawy w otwieraniu prostych zamków bez klucza, a że wsuwki do włosów były jego najlepszymi przyjaciółkami, nauczył się obchodzić z nimi jak z wyrafinowanym instrumentem. Po paru miesiącach prób, dłubania w mechanizmach znalezionych przy stojakach na rowery w czasie wolnym - którego tacy jak on zawsze mieli za dużo - Arlam bez mrugnięcia powieką potrafił dostać się choćby na zaplecze publicznej biblioteki, które w czwartki i niedziele było puste i wygodne, w sam raz by się przespać. W ten sposób dostarczył sobie również stałego dostępu do książek, a że miał dość przyzwoitości aby je po przeczytaniu równie w tajemnicy odstawić na półkę, korzystał do woli nieświadom, że Mary, najstarsza stażem archiwistka celowo usuwa nagrania z kamer, których on oczywiście nie zauważył. Nie wiedział o tym, ale na swojej drodze prowadzącej go aż do wymarzonych studiów napotkał zaskakująco wiele takich cichych, dobrych dusz, niesprawiedliwie łatwych do przeoczenia.
Pan jest pijany. Niech pan nie wstaje. Proszę. Pan jest…
Słyszał jednym uchem jękołę plączącą się w języku i w nogach, gniewne pocharkiwanie starego włóczęgi, którego wczoraj zabrała stąd karetka i odwiozła nie dalej jak parę godzin temu (broń boże za sprawą Arlama, on akurat nawet by palcem nie kiwnął, gdyby się pijaczyna zarzygał tu wszem i wobec na śmierć), ale nie uczestniczył. Nauczył się, że tak długo jak coś nie przyniesie pożytku, a może sprawić kłopot, należy ignorować dla własnego dobra. Problem polegał na tym, że jemu kwas nie wypalił do cna ludzkiego odruchu empatii, więc pomimo wyraźnego zaskoczenia -
- wzdrygnął się, uniósł obie brwi po równo, z niecierpliwością cmoknął - zmiął w ustach jakąś rześką kurwę nawet
- zmarkował jedynie niechęć dla zasady westchnieniem, ale blond mydłka uchwycił mocno i pewnie za chuderlawe ramię by zaraz wyciągać z powrotem w górę nim ucałuje krawężnik.
Musiał być w podobnym wieku, Arlam od razu tak pomyślał, do tego jeszcze odniósł wrażenie bardzo nieprzydatne, aczkolwiek w jakimś stopniu wiodące ku skojarzeniu z samym sobą o jakieś dziesięć lat młodszym; chłopczyna był przerażony tym zbyt bliskim i gwałtownym zderzeniem z tutejszym lokalnym kolorytem i płoszył się jak złapany w obie ręce wróbel.
Jesteś pewny, że chcesz siadać? Tutaj? — doprecyzował pospiesznie, a widząc, że on niewiele chyba z tego pojmuje, Delaney przewrócił oczami, znów sobie z podkurwienia odetchnął, spojrzał przez ramię na migające w oddali sylwetki potencjalnych, traconych właśnie klientów i znów spojrzał... ach, nie powinien był patrzeć. Bardzo źle obserwowało się własne koślawe odbicie w drugim człowieku. — Dobra, pooddychaj sobie... powoli, tak? Okay? No. No już, nie przejmuj się starym, założę się, że do przyszłego tygodnia zwinie go marskość wątroby.
Zauważył, że dzieciakowi niezbyt dobrze robi postój, co gorsza, rzucane spode łba niechętne spojrzenia innych uczestników tego ulicznego castingu (nikt nie lubił konkurencji, a w tym gronie nawet tak chudziutkie, telepiące się nic z ukruszoną trójką mogło stanowić zagrożenie) również, więc trzeźwą myślą wgryzł się z poirytowania we wnętrze policzka, chwycił truchtadełko za łokieć i pociągnął go w głąb arterii węższych i brudniejszych uliczek dusznych od wywieszonego nad ich głowami szarego prania.
Tu możesz siadać, tylko nie hałasuj, jasne? — instruował głosem płaskim, jakkolwiek intuicyjnie dla osoby wrażliwej nie byłoby problemem rozpoznać, że wyblakł nie tyle z personalnej niechęci do obcego, a ze zmęczenia. Sam był przecież obcy - i tak miało być zawsze, bo nigdy nie zamierzał, pomimo tych niby przychylnych gestów pojednania w postaci dzielenia się miejscem przy koksowniku, cynkiem gdzie wyrzucają porządne pieczywo, być tutejszy. Obrzydliwe, aż mu się słabo robiło na samą myśl.
Cotton pod naporem jego złożonej na ramieniu dłoni musiał ugiąć kolana, a Delaney gotów był każdy jego protest zdusić w zarodku. Chciał miejsca na posadzenie tyłka, to właśnie mu je znalazł, na tyłach sypiącej się, grożącej zawaleniem kamienicy, z której miesiąc temu eksmitowano ostatnich lokatorów. Dlatego właśnie wolał tutaj, w kameralności wyjącego między kruszejącą cegłą wiatru, bez ryzyka wpadnięcia na dilera, ćpuna na rauszu czy głodzie, albo jakąś pieprzącą się dziko parę bawiącą się w urbex.
Zgubiłeś się, albo coś? Bo... Chryste, to ty gorzej jesteś ubrany niż ja. Nie masz nic, żadnej kurtki ani co? — indagował krok po kroku, a jednocześnie jednym uchem nasłuchując, czy zegar wybił już dwudziestą drugą. O tej porze podobno podjeżdżała tu jakaś grubsza ryba i Arlam szarpnął się tu piechotą tylko i wyłącznie po to, by ją dziś złowić. Blond chłystek bruździł mu w tym planie, bo przecież nie był znowu bez serca i stąd czuł się cholernie rozdarty pomiędzy tym, czego robić nie chciał i tym, czego jeszcze bardziej robić nie chciał. — Skąd ty się w ogóle urwałeś? Wiesz, jak masz gdzie iść to powinieneś, byłoby lepiej, bo...

Bo ja nie mam na to czasu?
Bo nikt inny tego nie zrobi?
Bo błagam, kurwa, powiedz mi, że masz dokąd, albo zeżrą mnie wyrzuty sumienia jeśli cię tu zostawię?


...no to masz gdzie? Hmm? — domruczał mu nad głową, a że blondyn nadal wyglądał mu jakoś niewyraźnie (Arlam nie wiedział jeszcze, że Cottie zazwyczaj wyglądał właśnie tak, jakby był tu nie do końca fizycznie i niezbyt stale), dobrodusznie zdecydował się na nieumiejętne poklepanie go po łopatce. I... to był błąd, bo nie dość, że dzieciak był lodowaty z wychłodzenia, to jeszcze kościsty wręcz nieprawdopodobnie. Pożałował, że tak szybko pochłonął tę drożdżówkę.
Czas kurczył mu się zatrważająco, żadna decyzja formalnie nie została jeszcze podjęta, a coś należało wreszcie zdecydować, począwszy od potencjalnej szansy zarobienia czegoś sensownego, kończąc na problematyce nieadekwatnego ubioru tego ufoludka dygoczącego na krawężniku. Nie potrafił udawać, że wizja paskudnego zapalenia płuc jaka mu groziła kompletnie go nie obeszła. Nie po tym, jak przyuważył na jego jeansach koślawo wyszyte stokrotki.
Słuchaj, ja muszę coś jeszcze dzisiaj załatwić. — Bardzo lubił to słowo, można było pod nim przeszmuglować wszystko: wręczenie łapówki, wymianę opon z letnich na zimowe, podpisanie umowy o pracę, danie dupy w parszywym motelowym pokoju. Czy istniało coś, czego nie dało się załatwić?Ale jak mi się uda, to skombinujemy ci kurtkę, co? Albo inaczej, ja pożyczę ci płaszcz, ale jak wrócę to mi oddasz. I coś zjemy, chcesz?


Cotton Cockburn

autor

Ricotta

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Chodziło o to, że Cottie nie lubił sprawiać problemów. Mniejszy zawód nad samym sobą sprawiało mu być od kogoś uniezależnionym, niż wadzić samym faktem istnienia. Cottie nie był przebojowy, jego serce nie wypalało się w żadnym dramatycznym samozapłonie – nie miotało się pomiędzy buntem i wielką, anarchistyczną destrukcją; nie chciał niszczyć, nie chciał burzyć jednego porządku, żeby zastępować go nowym, subiektywnie lepszym, w ł a s n y m – cokolwiek miałoby to oznaczać. Niezbyt wygodnie, ale względnie bezpiecznie – i niezbyt bezpiecznie, ale względnie wygodnie ślizgał się więc po dnie South Parkowej hierarchii (i w analogii dla tego dna – na łańcuchu pokarmowym trzymany nie tylko krótko, ale i na samym jego początku). Próbował nie wchodzić nikomu w drogę, a od potencjalnych kłopotów zwyczajnie trzymać się z daleka (i jakoś tak, ironicznie, lgnąc do nich – do tego ciepła, nawet jeśli ciepłem okazywał się już nie nawet pożar, ale zwykłe, wstrząsające ciałem, chorobliwe zapalenie). Podczas kiedy innym bardzo zależało na tym, żeby oskrzydlić się światłem jupiterów, jakiejś życiowo-kluczowej roli, Cottiemu zależało tylko na tym, żeby własnym jestestwem i kompozycją nieimponującej, cienkiej sylwetki zmieszać się z tłem. Zresztą, wystarczyło na niego spojrzeć – wyglądał, jakby nawet ciało próbował wystudzić do temperatury pokojowej; w związku z czym próbował się nie trząść, ale zatrząsł się i tak – a zaczęło się, niewinnie, od dolnej wargi. Równym, śliskim ruchem – szast-szast-szast – wylizał nerwowo swoją nadłamaną trójkę.
Tak myślisz? – Cotton posłał starszemu mężczyźnie jeszcze jedno spojrzenie, tym razem całkiem już rzucone przez ramię z tym samym pośpiechem, z jakim w szczególnie mroźne, styczniowe popołudnia w szerokie szale opatulały się wszystkie te tabunki ślicznych dziewcząt wylewające się na ulicę ze szkoły na południowych przedmieściach Seattle. Ściągnął ku sobie brwi, smutno – i oczy, chmurne, teraz jeszcze bardziej płaczliwe, niż zwykle (miały w sobie coś z niewyżętego z deszczu nieba), szklane do tego – wbił w rówieśnika. Więc marskość wątroby, no przecież; idiotyczne, jak szybko potrafił uwierzyć takiej życzeniowej diagnozie. – A na to się umiera? – Zatrzepotał pajęczynką prawie przezroczystych, bialutkich rzęs, w tej samej chwili dając się pociągnąć dalej – dalej od swojego celu – i głębiej, w miejsca, które z perspektywy Cottona prezentowały się groźnie – ale które nie były już s t r a s z n e, i w związku z którymi czuł się pewniej, kiedy myślał, że to oni – dwie zacienione, nieważne jak poturbowane sylwetki – są tym czyhającym niebezpieczeństwem, przed którym matki ostrzegają swoje dzieci, i które w pojedynkę omija się, z założenia, szerokim łukiem. Z daleka wyglądali jak dwoje ćpunków – co samo w sobie było w zasadzie zabawne, bo w ulicznym rankingu stawiało ich ponad kurwami, które zwykle w tych rolach pracowały na dwa etaty (to znaczy: kurwiły się, żeby mieć za co ćpać i ćpały, żeby znośniej było się kurwić).
Ktoś mógłby pomyśleć, że jeszcze będą z nich ludzie. Proszę bardzo.

Niewiele myśląc – a już na pewno nie myśląc o dystynkcjach pomiędzy ćpunami i kurwami – faktycznie, usiadł (nie zastanawiając się nawet, że temu chłopcu, do którego obecności przylgnął przypadkiem, dałby się teraz zaprowadzić nawet na drugi koniec miasta, gdyby ten miał wystarczająco dużo czasu i cierpliwości – jak zwykle, Cottie dałby zrobić ze sobą wszystko – dałby dostarczyć się pod czyjkolwiek adres tak długo, jak pozostawał wprawiony przez niego w ruch i pewnie umarłby tu, gdyby zatrzymał go w miejscu). Usiadł na stosie palet. Zaszurał trampkami po zasprejowanym asfalcie – mającym pewnie jakieś znaczenie w kontekście planowanego rozbioru municypalnej infrastruktury – rozkopując trochę żwiru i szeleszczący pod podeszwą, błyszczący papierek po batoniku. Zaułek chronił ich przed wiatrem, ale i ten czasami wślizgiwał się w przesmyk pomiędzy budynkami chłoszcząc odsłonięte płaty bladego, niezdrowego ciała.

Znowu trochę się skrzywił. Pokręcił głową. Gdyby nie ta jego niepoprawna ufność, pewnie zastanowiłby się, czy na ton Delaney’a nie padał przypadkiem cień protekcjonalizmu. Ale nie, nawet gdyby to była prawda – Cottie zbyt kurczowo trzymał się jego słów i jak to się miało w związku ze wszystkimi rzeczami trzymanymi zbyt blisko, nie mógł przyjrzeć im się z dalszej, bardziej analitycznej perspektywy.
Nie, tak mi jest dobrze. Ciepło. – Wzruszył ramionami. – Potrzebuję tylko żeby mnie stąd ktoś, uh- wziął. Tak… do siebie. Już to robiłem. Tylko… nie tak, wiesz? Um... Nie z takimi całkiem obcymi.

Nie pojmował istoty całej tej samoistnie ukształtowanej gospodarki – tym bardziej nie zdawał sobie sprawy, że dało się ją zaburzyć. Dopiero wtedy narobiłby sobie problemów – ale przecież nie był ich świadomy, więc każda jego reakcja naokoło dziwnie przemilczanego tematu (na które składało się coś do załatwienia i te eufemistyczne „sprawy”) sprowadzała się do ufnych spojrzeń i uśmiechów posyłanych Arlamowi. Jakby byli partnerami w polukrowanej zbrodni. – Jak masz kogoś, kto chciałby dwóch – przyjął sposób, w jaki chłopak mówił o załatwianych interesach – tymi ogólnikami pozbawionymi nazw, które odzwierciedliłyby sferę profanum aranżowanych spotkań – mnie może nawet za półdarmo albo w ogóle, w gratisie… to… zastanów się? Będziesz mieć mniej… roboty. – Pokręcił czubkiem buta po grudce piasku. Wydawało mu się, że to słuszna propozycja – adekwatna do wysiłku, jaki Delaney miałby włożyć w opiekę nad nim. Przecież nie chciał nadużywać jego uprzejmości. Mógł się przydać w inny sposób. Nie lubił czuć się bezużyteczny, ale z drugiej strony wszyscy mu powtarzali, że tak właśnie jest, więc na jakimś etapie zaczął w to wierzyć. Jasne, zwykle czuł się jak dziecko – nawet teraz, przy Arlamie (który był niższy i przez to sprawiał wrażenie młodszego), ale dzieckiem nie był. Chyba, że mieliby mu za to zapłacić.
Jak nie, to też spoko. Spróbuję z kimś innym. – Podciągnął pod siebie nogi, tak, że i one znalazły się na paletach – i owinął je ciasno ramionami. Podłubał palcem w spodniach – w miejscu wydartego jeansu. – Tylko faktycznie… może bym coś zjadł.

Arlam Delaney

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „Chinatown”