Dwieście dwanaście kanapek z masłem orzechowym i dżemem: tani, gąbczasty chleb, mało wprawdzie odżywczy tak na dłuższą metę, ale za to dostarczający bardzo dużej ilości cukrów prostych erzac konfitury z prawdziwego zdarzenia, jasnobrązowy, gładki krem o wysokiej zawartości oleju palmowego i niskiej zawartości czegokolwiek, w zasadzie, więcej (fistaszkami chyba tylko zabarwiony tak dla picu).
Sto dziewięćdziesiąt kanapek z żółtym serem i ogórkiem, ślizgającymi się po żałośnie cienkiej warstewce zbrylonej, bladej margaryny. Nierozsądnym byłoby choćby próbować rozsmarować ją dokładniej nożem, bo wtedy chleb tylko wgniatał się i pękał, a smarowidło jak nie chciało współpracować wcześniej, tym bardziej do kooperacji nie stawało się i teraz.
Czterysta kartoników z wieloowocowym sokiem. Czterysta butelek mineralki. Osiemset jabłek, osiemset bananów, i wreszcie - największy rarytas - sześćset podarowanych przez sponsora czekoladowych batoników. Niefortunna liczba, owszem, bo na tyle wysoka, żeby każdy dzisiejszy gość miejskiej Jadłodajni widział, że sypnęli czekoladą, ale niewystarczająco niska, aby powiedzieć, że - na przykład - słodycze są tylko dla najmłodszych, albo tylko dla karmiących matek. Już w pół godziny po otwarciu przybytku - punktualnie o ósmej rano - zaczęły się więc pierwsze konflikty scentrowane naokoło typowych pytań:
- Dlaczego On dostał, a ja nie?
- Czemu tak mało?! Nie będzie więcej!?
- A co trzeba zrobić, żeby też dostać jednego? No? Co m u s z ę zrobić?
Na szczęście w gwarnych, tłocznych realiach Ośrodka Pomocy na myślenie bynajmniej nie było aż tak dużo czasu ani miejsca. Czas - i miejsce, przy okazji, choć ograniczone wąskimi przesmykami między stołami zastawionymi kompletną zbieraniną aluminiowych sztuciec z odzysku, papierowych talerzyków i plastikowych kubków - było wyłącznie na akcję. Akcja, natomiast, sprowadzała się do rejestracji osób, które przyszły najeść się i ochłodzić odrobinę w obliczu niespodziewanych, waszyngtońskich upałów (tak rzadkich pod tą szerokością geograficzną - nawet w samym środku lata); serwowania im posiłków; podawania informacji - gdzie mogą udać się żeby wytrzeźwieć, trochę się wyspać, albo schronić od kogoś (czasem więcej niż jednej osoby), kto im zagraża. Zwykle na niewystarczająco długi okres czasu.
Między jednym i drugim pędem na zaplecze - po ulotkę miejscowej noclegowni, wodoodporny plaster albo paczkę tamponów, blistr paracetamolu czy dodatkową butelkę wody - Lula-James nie mieli zatem przestrzeni na to, by się zamartwiać albo zadręczać niesprawiedliwościami świata, czy losami dawno niewidzianych przyjaciół. W typowym sobie ozbrojeniu z wygodnych, choć znoszonych do granic rozsądku butów, bogatych w kieszenie bojówek i podkoszulka - tak zwanej żonobijki, chociaż w miejscach jak Jadłodajnia, von Mercer starała się takich określeń nie używać - bardziej niż jak na charytatywnej zmianie wypełnianej dobrowolnie (może dla odkupienia ojcowskich win? a może w ł a s n y c h ? - cholera wie!), czuła się jak na wojnie. Głównie z życiem, które jednych przy urodzeniu wrzucało w serce South Parku, a drugich - w epicentrum przywilejów i luksusów, z których czerpać można pełnymi garściami i w nieskończoność.
Wystarczyło zresztą spojrzeć na niektóre osoby, które z jakiegoś względu odwiedzały czasem łaskawie ten skrawek Szmaragdowego Miasta. Może tak, jak chodzi się do Zoo, albo jeździ na safari: z braku emocji we własnym życiu, z potrzeby ekscytacji, dla rozrywki tylko przykrytej płaszczykiem dobrego uczynku. Już nawet udzielający się tu czasem policjanci budzili w Luli-James mniejszy gniew niż mieszczuchy z drugiego, lepszego brzegu Duwamish, którzy zjawiali się tu czasami niczym Święty Mikołaj, niejednokroć w obstawie ochroniarzy i w towarzystwie kamer, i po to, żeby rozlać trochę zupy albo kompotu, potrzymać na rękach jakieś rozkasłane, wymizerowane dziecko i opowiedzieć jak to ważne jest, żeby dzielić się ze światem dobroc -
- Kurwa! - Za jakiś czas, wracając pamięcią do dzisiejszego popołudnia, Lula-James samemu sobie próbował będzie wmówić, że było to "Kurde!", a w dodatku wypowiedziane mniej wściekle niż w rzeczywistości. Prawda była jednak taka, że - w rozkojarzeniu i pośpiechu wpadłszy na ciut niższą od siebie brunetkę, ubraną zdecydowanie zbyt ładnie drogo żeby być Stąd - przeklął pod nosem siarczyście, i bez cienia empatii. Nie przeprosił też, choć z jego winy kobieta - dziewczyna?; trudno było von Mercer stwierdzić, ile w zasadzie mogłaby mieć lat - ewidentnie oblała się kawą.
leslie parker