WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

7 Odkąd tylko pamiętał - to znaczy od momentu, w którym urósł na tyle, by sięgać wzrokiem na wysokość najróżniejszych sklepowych witryn, i rozumieć, jakie znaczenie mają prezentowane w nich ozdoby, zawsze w kształcie serc i kwiatów, z jakimś okazjonalnym pluszowym miśkiem, i w barwach biegnących od pudrowego różu, przez wściekły karmazyn, aż po krwistą czerwień - Rotem doświadczał Walentynek mniej więcej tak, jakby lizał przysłowiowego cukierka przez papierek. Wolno mu było patrzeć, ale nigdy dotykać. Wyobrażać sobie? Owszem. Doświadczać? Absolutnie nie. Mógł sobie tylko wyobrazić wściekłość dziadka i obruszenie babki, gdyby odważył się choćby wspomnieć nazwę tego święta - zachodniego, komercyjnego, amerykańskiego na wskroś, a więc reprezentującego sobą wszystko, czym rodzina Levi-Blaua gardziła niemal w ramach familijnej tradycji. Zawsze wydawało mu się to być przejawem ogromnej hipokryzji - nie rozumiał, jak mogą tak okropnie psioczyć na otaczającą ich kulturę, jakkolwiek ta kultura nie była kiczowata i pusta, skoro przecież dobrowolnie zdecydowali się w niej żyć. W swojej nastoletniej krnąbrności i uporze nie dopuszczał do siebie myśli, że coś, co może wydawać się być wolnym wyborem, tak naprawdę wcale nim nie jest.
Poza tym - w gruncie rzeczy - może po prostu był szczerze nieszczęśliwy, że nie dane mu było doświadczać tego, na co pozwalano jego rówieśnikom: tandetnych randek, tanich i bezużytecznych prezencików dawanych sobie nawzajem w towarzystwie deklaracji dozgonnej miłości (nawet, jeśli ta kończyła się po paru miesiącach, tylko po to, by rozkwitnąć zaraz u boku kogoś nowego), pocałunków kradzionych sobie z nieśmiałym rumieńcem i chichotem ekscytacji.

W tym roku jednak rzeczy prezentowały się inaczej, i Rotem Levi-Blau przeżywał prawdziwą ekstazę (co rokowało zupełnie nieźle, skoro jego walentynkowe obchody jeszcze się w ogóle nawet nie zaczęły...). Od kilku dni ledwie spał, a jadł jeszcze mniej niż zwykle, z żołądkiem zaciśniętym ekscytacją i nerwami w ciasny supełek. Teoretycznie widywał Theo w szkole, i spędzał z nim prawie każdą przerwę, ściągając na siebie zachwycony wzrok tych osób, które z dumą wpinały sobie. w plecak tęczowe przypinki, i drwiący innych, mniej otwartych na prawa mniejszości, ale w drodze do Akwarium i tak czuł się w taki sposób, jakby nie widział Hetfielda od co najmniej miesiąca. Jeśli wychodząc z domu miał w brzuchu motylki, to teraz zdążyły się one zamienić w stado bajkowych smoków, ziejących ogniem i łopoczących skrzydłami z taką energią, że przy każdym ruchu wzniecały wokół iskry. Gdyby próbował to zracjonalizować, mógłby założyć, że po prostu miał okropną zgagę - pewnie po tym nieszczęsnym batoniku owsianym, który wmusił w siebie w ramach śniadania jakieś dziesięć godzin wcześniej...
Ale to nie była zgaga.
To była miłość.

Albo przynajmniej jakaś jej zapowiedź - tak mu się wydawało. Czy bowiem spędziłby sześć godzin na dywagacjach między jedną, a drugą z posiadanych przez siebie czerwonych kurtek, gdyby nie był w Theodorze Hetfieldzie ordynarnie zakochany?
Zagryzł dolną wargę, odkładając te przemyślenia na później. Postarał się za to przywołać na twarz najbardziej czarujący z dostępnych sobie wyrazów - z nieśmiałym uśmiechem i świadomie szerzej rozwieranymi powiekami, w symulacji spojrzenia godnego Jelonka Bambi. I taki właśnie - siedemnastoletni, wystrojony, i wypachniony perfumami, na które wydał ze siedem tygodniówek oraz dwadzieścia, podkradzionych ojcu, dolarów, ruszył w stronę budynku w którym wszystko się zaczęło.
Zdawał sobie przy tym sprawę, że rzeczy mogą pójść albo bardzo po jego myśli - i wtedy uda mu się wdrożyć w życie misterny, układany przez kilka ostatnich tygodni plan, albo też w wielkiej z nimi niezgodzie. Na razie jednak próbował nie martwić się na zapas, zadzierając głowę i wspinając się na palce w próbie wypatrzenia Theo w tłumie osób w większości o wiele starszych, i pewniejszych siebie, niż on sam.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

✶4 ✶
outfit
Pewne uczucia są jak starzy znajomi - pamiętał mrok, ale to co innego znów go czuć. To jak różnica między pamiętam jak wyglądało twoje życie gdy wszystko było w porządku a nie było - to jak bycie w środku epicentrum uczuć. Natrętna myśl, która sprawiała, że nie chciał tu być: zanika. Odgania się ją wszystkimi siłami ale gdy zaatakuje w pełni, pochłania w całości. Z zewnątrz wygląda tak samo: z trudem wysila się uśmiech - udaje się, że wszystko było w porządku. Za to w środku odgrywa się zupełnie inna historia: przede wszystkim zaczyna siebie samego nienawidzić. Najgorsze było to poczucie dławiącej pustki - to ponoć nazywa się samotność. Niewiarygodnie samotny - tak się czuł chwilę przed wylotem do Seattle kiedy to uczucie dosłownie rozrywało go już na strzępy: jak ten ostry nóż, którym przeciął sobie lewą rękę (chociaż to nie było specjalnie) był jak początek końca - odcięcie się od tych ciężkich myśli w słonecznym Melbourne i zaczęcie nowego rozdziału w deszczowym, przygnębiającym Seattle. Właściwie nie potrafił określić dlaczego w tak pięknym miejscu jak Australia miał zapędy do tego by po prostu zniknąć, przestać istnieć. Tu nie chodziło o miejsce, w którym aktualnie się przebywało. Ponieważ ponownie czuł to samo, dławiące uczucie, które dopadało go w chwili kompletnej samotności: może jeszcze nie zdążył się przyzwyczaić do nowego miejsca i powinien dać sobie jeszcze trochę czasu. Przestać być dla siebie taki surowy i w końcu zaakceptować - ale odkąd był w Seattle poczuł wiatr zmian: przede wszystkim miał dla kogo się starać: nie chciał udawać tak jak w Melbourne: chociaż podle się czuł oszukując w ten sposób swoją najbliższą rodzinę, która i ta w końcu odkryła to co się z nim działo - on sam próbował na własną rękę odnaleźć odpowiedzi.
Seattle wcale nie rozwiązało tego co dusiło go w środku - bywały dni, w których po prostu był wstanie leżeć tylko w łóżku tuląc twarz do poduszki, chcąc schować się przed samym sobą. Nie myślał wtedy nawet o niczym, po prostu trwał aż ta natrętna faza mu przeminie: ranienie własnej skóry niewiele pomagało, a zostawało ślady - musiał znaleźć jakiś inny punkt zaczepienia, który pomoże mu w tym ulżyć - dlatego ostatnie tygodnie były tak intensywne. Brał na siebie każdą sprawę byle nie pozwolić sobie na chwilę do przemyślenia. Im bardziej był zajęty tym nie skupiał się na tym co go dręczyło. Nawet się cieszył z tej dość sporej ilości prac domowych jakie zadawali w szkole, które trzeba było ogarnąć na już: już nawet wolał do tego usiąść niż znów leżeć na łóżku czy nawet na podłodze. Najlepsze były przerwy, które spędzał nie tylko z przyjaciółmi z klasy, ale ostatnio co raz częściej swoją uwagę poświęcał głównie Leviemu: o dziwo jego paczka znajomych powoli zaczynała to akceptować, ale przede wszystkim zależało mu na tym aby spędzali czas wspólnie razem: aby byli też kumplami jego chłopaka. Na to potrzeba było jeszcze odrobina dłuższego czasu, a on czuł, że da się połączyć razem te dwa światy. I wtedy naprawdę czuł się....szczęśliwy: lekko, jakby to co go dusiło nagle odpuszczało. I kiedy był przy Levim nawet nie wracał myślami do tego, że było z nim kiepsko - walczył z samym sobą o to, żeby tylko chłopak nie musiał się przejmować tym, że nie potrafi sobie poradzić z czymś, czego nawet nie umie nazwać. Choć podejrzewał, że prawdopodobnie zdążył już coś zauważyć i był mu wdzięczny, że jeszcze nie znaleźli czasu by o tym szczerze pogadać. Obiecał sobie na razie w duchu, że na pewno mu powie - tym bardziej, że nie chciał psuć nastroju walentynkowego ustrojstwa. Nigdy nie był specjalnie fanem tego święta: chyba dlatego, że na każdym kroku widuje się szczęśliwych, zakochanych w sobie ludzi, którym puszczają tego dnia wszelkie hamulce. Choć w zeszłym roku zrobił swojej dziewczynie niespodziankę, kupując jej bombonierkę w kształcie serca i zabrał ją wtedy na film do kina na którym śmiertelnie się wynudził, najważniejsze, że jej się podobało.
Przeprowadzka do Laury minęła sprawnie szybko: mieszkał już u nowej współlokatorki trzeci tydzień i chyba naprawdę była to dobra decyzja. Do ciotki i tak musiał meldować się codziennie przynajmniej na godzinę, ale było to o niebo lepsze niż z nią mieszkanie. A Laura była cudowną współlokatorką: chociażby z tego względu, że zaakceptowała jego kota pomimo uczulenia. Ale tak na serio dogadywali się: i całkiem szybko poczuł się całkiem swobodnie w nowym mieszkaniu. Pasowała mu też opcja, że każdy zmywa swoje własne naczynia - oczywiście miał zapędy by zmywać jeszcze jej, ale musiał się trzymać ustaleń by obydwoje nie zwariowali i szybko siebie nie mieli dosyć. Na razie całkiem dobrze to wszystko działało. Przyzwyczaił się do nowego pokoju, w którym na razie nie wieszał żadnych plakatów hehe. Ale to właśnie w tym pokoju szykował się na randkę, dręcząc współlokatorkę zestawem ciuchów, na które nie potrafił się zdecydować: Swoją drogą nie miał oporów powiedzieć dziewczynie, że aktualnie jest w związku z chłopakiem: poczuł do niej pełne zaufanie i chciał być z nią szczery. W końcu Laura poradziła mu by ubrał się z akcentem czerwieni by przynieść sobie szczęście: okazało się, że nie miał ani jednej bluzki czy bluzy w tym kolorze, nie mówiąc już o garniturze. Był już nawet lekko zrezygnowany i chciał napisać do Leviego, że nic z tego, ale nie przyjdzie, ale Laura go powstrzymała i w ostateczności udało mu się w końcu wcisnąć w siebie całkiem vintage zestaw z różową koszulą. Dziwnie się czuł nieco, ale z drugiej strony chciał całkiem elegancko wyglądać. I przede wszystkim starał się dla Leviego. Narzucił na siebie jeszcze ciepłą kurtkę, bo choć zima powoli odpuszczała mieszkańcom Seattle nadal panował tęgi mróz. Naprawdę liczył, że wreszcie zacznie się ocieplać: tak bardzo ciężko znosił zimno i najchętniej nie wychylałby przez całą zimę nosa spod pierzyny. Laura szepnęła mu na ucho, że jeszcze nigdy wcześniej nie widziała takich iskierek w oczach i dała mu kopniaka w tyłek, mówiąc, że ma nie prędko wracać. A serce waliło mu niemal przez całą drogę do akwarium. Szedł na randkę. Z chłopakiem: mama wygrała aktualnie zakład z ojcem.
Nie miał problemu z odnalezieniem kumpla w środku: bijąca po oczach czerwień jego kurtki od razu zdradziła jego obecność. A mimo to postanowił jeszcze zakraść się od tyłu i gdy był wystarczająco blisko zakrył mu oczy dłońmi, jednocześnie podając do jego własnych pudełko czekoladek. W kształcie serduszka. - Zgadnij kto to? - próbował zmienić ton głosu, jednakże nie wytrzymując ani chwili dłużej zdradził się niemal od razu zduszonym śmiechem. Myknął mu przez ramię, obracając się tak, że mógł w końcu go zobaczyć. -Nie myśl sobie, że tylko ty coś dzisiaj przyszykowałeś - powiedział od razu, przysuwając się nieco bliżej by móc po prostu złożyć pocałunek w usta przyjaciela -A to pierwsza z niech, na sam początek - mruknął wesoło, wcale nie chcąc się od niego odrywać ani na chwilę.
rotem levi-blau

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Zatracanie się w ciągłym ruchu, i wypełnianie swojego nastoletniego grafika nieprzebraną mnogością niby błahych, a jednak czaso-, i energochłonnych obowiązków, nie było obce samemu Rotemowi. Im bardziej był zajęty, tym mniej przestrzeni i siły miał na zadawanie sobie pytań, które były niewygodne i stresujące - takich o przyszłość, o plany nie tyle na najbliższy tydzień, co na studia i to, co potencjalnie po nich, a także, przede wszystkim, o jego bieżące uczucia względem chłopca, którego od paru tygodni bezwstydnie nazywał swoim. Jak na razie sprawy z Theo miały się fantastycznie: Rotem napomknął o nim ojcu, i spotkał się z pozytywną reakcją (i propozycją, by zaprosić Hetfielda na kolację w domu - co pewnie miało się okazać niesłychanie żenującym doświadczeniem), został przedstawiony garstce znajomych Australijczyka, i chyba całkiem się z nimi polubił, i coraz częściej gościł twarz bruneta w swoich snach i marzeniach o przyszłości, jego imię obsesyjnie wypisując w pamiętniczku tęczowymi flamastrami, i strojąc je w feerię serduszek, kwiatków i brokatowych gwiazd.
Gdyby choć na moment się zatrzymał, może przyszło by mu do głowy by zastanowić się, jak dużą odpowiedzialność bierze na swoje siedemnastoletnie ramiona, spotykając się z kimś tak problematycznym jak Theo - Theo, który na randki zabierał nie tylko gitarę, ale także swoje własne, przywiezione aż z Australii, zmory i demony. Tak zresztą na bank powiedziałaby mama Ro: że Theodore jest trudny, i pewnie finalnie sprowadzi na Levi-Blau'a nic, tylko cierpienie i kłopoty.
Rotem w ostatnich miesiącach całkiem wprawił się jednak w sztuce niezgadzania się z rodzicielskimi opiniami, więc już choćby we własnej wyobraźni często zdarzało mu się odpyskiwać matce na podobne komentarze sarkliwym: NIC NIE ROZUMIESZ! NIE WIESZ, JAKI ON JEST!, albo: NO I CO Z TEGO!? MOŻE TO WARIAT, ALE PRZYNAJMNIEJ MÓJ WŁASNY!
Jakiś skrawek jego instynktu mógł się jednak z tym założeniem zgadzać. Jasne, Levi-Blau miał jeszcze pod nosem mgiełkę koszernego mleka, a na związkach znał się mniej więcej tak, jak na fizyce jądrowej (czyli wcale), ale nie był też przecież głupi, ani kompletnie pozbawiony wzroku (choć to prawda, że ostatnio całkiem zaślepiała go różowa mgiełka szczenięcej miłostki). Nie mógł przecież nie zauważyć, że na przedramionach Theo od czasu do czasu pojawiał się nowy, niepokojący ślad, albo, że osiemnastolatek czasami zupełnie znikał z radaru - jakby, pochłonięty depresyjnym stanem, zapadał się pod ziemię, niedostępny dla całej reszty zatroskanego o niego świata.
Problem polegał jednak na tym, że tak, jak Theo nie chciał martwić i niepokoić Rotema, tak sam Levi-Blau obawiał się, że niedyskretnym, albo nieumiejętnie zadanym pytaniem zniszczy to, co było między nimi. Starał się poprawiać Teddy'emu nastrój podsyłając mu co jakiś czas ulubioną piosenkę, zabawnego gifa albo w pocie czoła tworzony rysunek - zwykle portret Behemota albo jakąś śmieszną karykaturę któregoś z nielubianych, szkolnych belfrów. Brakowało mu jednak... Wprawy, albo odwagi - by wziąć przysłowiowego byka za rogi, i odbyć z Theodore'm prawdziwą, poważną rozmowę o jego nastroju i zdrowiu.

Jakkolwiek coraz częściej obiecywał sobie, że w końcu kiedyś to zrobi, dziś zdecydowanie nie planował zamienić walentynkowej randki w sesję terapeutyczną z potencjałem na sprzeczkę albo obopólne załamanie nerwowe. Na tego typu wydarzenia zarezerwowane były inne, bardziej przypadkowe daty - ale nie czternasty luty, kiedy należało ponoć świętować beztroskę i miłość.
Być może czerwony atłas, w który się dziś owinął, miał też - niczym torreadorska płachta - odciągać uwagę Theo od jego trosk i potencjalnych problemów. Na razie zdawało się to działać bez zarzutu - brunet bez trudu odnalazł Ro w tłumie, i zaszedł go w próbie zrobienia mu niespodzianki.
I całe szczęście, zresztą, że ta niespecjalnie się udała. Gdyby Ro nie rozpoznał Theo ledwie po dotyku (delikatnej skórze, i jej kontraście z kilkoma twardymi nagniotkami nabytymi w miejscach, w których dłonie chłopaka zwykły szarpać struny), zareagowałby teraz pensjonarską histerią albo próbą panicznej ucieczki. Był przecież niski i szczupły, a więc i pewien, że w razie czego nie miałby najmniejszych szans w pojedynku z potencjalnym stalkerem albo napastnikiem. Fartownie jednak sam Theo prędko porzucił swój spontaniczny kamuflaż, wyrastając przed Ro wraz z romantyczną bombonierką, i obdarzywszy go wybitnie nie-przyjacielskim (ale nie "nieprzyjaznym") pocałunkiem.
Levi-Blau poczuł, jak pomiędzy czubkiem jego nosa a szczytami obydwu policzków rozlewa się czerwony kleks rumieńca. Zamrugał gwałtownie, uśmiechając się miękko i trochę maślanie.
- Pierwsza z nich!? - Ro zawsze miał dość wysoki ton głosu, ale teraz praktycznie zapiszczał jak nastolatka, przysłaniając usta skrępowanym, filuternym gestem - O wowi, Theo! Przechodzisz samego siebie, co?! - Ekscytował się, jednocześnie obcinając bruneta wzrokiem. Przesunął spojrzeniem od czubków jego świeżo pastowanych butów, przez kant vintage'owych spodni i eleganckie szycie kurtki. Nagle sam - choć nad swoim strojem zastanawiał się przecież długo i starannie - poczuł się ubrany wręcz zbyt skromnie. Przycisnął do wątłej piersi pudło czekoladek (zastanawiając się, czy przytyje bardzo znacząco, jeśli pozwoli sobie na więcej niż jedną na raz...) - Prezent ode mnie czeka na ciebie w moim pokoju... - Zapowiedział tajemniczo - Ale przewidziałem na dziś parę atrakcji -
  • - słuchaj! Niby nie wolno nam tu być, ale moja koleżanka, Irene, pracuje na barze...
Uśmiechnął się konspiracyjnie, jednocześnie wyciągając do Theo dłoń i spoglądając w stronę, z której dobiegała grana tu dziś na żywo muzyka - Jesteś gotowy? I... Jaki jest twój ulubiony drink?! Tego jeszcze o Tobie nie wiem!
Sam Ro, na przykład, pił w życiu tylko białe wino i jakieś słodkie koktajle, którymi obąblili się wraz z Theo na sylwestrze Lemon Herbert-Manning... Ale przed wyjściem z domu naczytał się tyle o różnych rodzajach alkoholi i tym, co można z nich wyczarować, że przynajmniej z teorii mógłby dostać dziś piątkę.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Też pomyślał o tym, aby przedstawić swojego najbliższego przyjaciela rodzicom - oczywiście było to nieco bardziej utrudnione niż wizyta w domu jasnowłosego chłopca. Rotiemu musiało wystarczyć godzinne spotkanie online przed laptopem w jego pokoju i swobodna rozmowa z jego rodzicami: błagał w duchu aby jego ojciec powstrzymał się od swoich charakterystycznych żartów, które on akurat znał od podszewki i przyzwyczajał się do nich całe swoje życie - ale prawdopodobnie ktokolwiek inny mógłby obojętnie jaki żart jego staruszka uznać zwyczajnie za prostacki. Na szczęście żadne z tych głupich docinek nie padło przez całą rozmowę choć pewności nie miał nawet do samego końca, bo przecież wiedział jak potrafi być złośliwy jego ojciec. Z kolei jego mama wydawała być się zachwycona, że wreszcie kogoś im bliższego przedstawia i widział to jej charakterystyczne spojrzenie na ojca kiedy zorientowali się w trakcie rozmowy, że między nimi coś jest na rzeczy. Ale cieszył się w duchu, że powoli otwierał się na relacje z przyjacielem - początkowo było dla niego trudne takie ujawnianie się otoczeniu. Początkowo zależało mu na tym, żeby tylko i wyłącznie wiedzieli o nich samych. Nie potrzebował żadnego rozgłosu wokół ich dwójki, ale z czasem - naturalnie przez głupie pytania jego znajomych typu 'a to jest twój chłopaaak?'' albo ''to wy jesteście razem??? OD KIEDY?'' albo ''Przyznaj się Teddy! To widać z daleka twoje maślane oczy do niego!!'' I tak w końcu wieść stopniowo rozchodziła się po korytarzach, że szkoła zyskała nową parkę gejków. O dziwo jednak nie musieli się kryć pod wąskim korytarzem pod schodami by choć na chwilę się móc do siebie przytulić - o dziwo paradowali całkiem swobodnie ze splecionymi dłońmi uśmiechając się złośliwie do przeciwników love is love. A więc wkroczyli na wojenną ścieżkę z całym anty-światem ale prawda była taka, że osłoniłby własną piersią swoją miłość od nadciągającego tajfuna problemów jaka na nich spadnie. Jednak ich początkowy związek nie nazywałby szkolną sensacją roku - umówmy się, przy blasku Coraline byli raczej kroplą w oceanie aby ktokolwiek miałby sobie zawracać głowę ich żarliwym uczuciem, które z dnia na dzień rozkwitało. A on sam dawał się ponieść na tym zaślepieniu do jasnowłosego - tracąc wszelkie zahamowania jakie jeszcze miał chwilę wcześniej. Otwierał się na gesty - chciał dawać do zrozumienia Rotemowi, że powoli przestaje się bać dotyku: że pragnął bliskości, która była magnetycznie uzależniająca. I pozwalała zapomnieć o tym z czym walczył w środku z samym sobą: wolał wpaść w ten wir niż tonąć w ciemnościach własnej depresji, która odbierała mu chęci do życia. A poza tym, nie chciał by jego problem stał się główną akcją w ich relacji: bo zaczynał sobie zdawać sprawę, że powoli podnosił się na nogi gdy był blisko miłości. A z drugiej strony nie chciał stawiać w ten sposób swojego problemu: Rotem nie mógł być lekarstwem choć prawdopodobnie był jego uzdrowieniem. A co gorsza podejrzewał, że Rotem już coś wiedział - i musiał zdobyć się na odwagę aby otworzyć się jeszcze bardziej, bo chyba poniekąd związek też na tym polegał prawda? I w zdrowiu i w chorobie - choć małżeństwem (hehe) jeszcze nie byli...
Prawdopodobnie od teraz tę charakterystyczną datę różowo-czerwonego kiczu będzie mógł bez przeszkód jakichkolwiek obchodzić robiąc głupkowate rzeczy, których na co dzień nikt przecież nie robi: obnosić się na potęgę ze swoim uczuciem i pokazywać światu, że udusi się bez tlenu gdy nie druga walentynka. Choć wolał mówić na to święto zakochanych walę tynki lub też walędrinki. W przeciwieństwie do swojego kumpla on już miał styczność z procentami na niektórych domówkach: choć oczywiście było to nielegalne to zdążył już poznać smak piwerka i innych wyrobów choć nie za wszystkimi oczywiście przepadał. Do tego potrzeba było czasu, doświadczenia i góry pieniędzy. Alko jak się okazuje wcale nie było taką prostą sprawą jak można było przypuszczać i co gorsza ich wiek również im ograniczał wszelkie pola popisów do bycia urobionym jak za czterech. Ale przeżył już nie jeden kac, który rozkładał go zwykle na góra trzy dni, który zawsze kończył się ohydnym rzyganiem do kibla, więc wolał sobie czasem darować wlewanie koszmarnej ilości - na imprezach było trzeba się wykazać pewnym cwaniacwem: był z tych gości co namawiają resztę do upadłego chlania a sami po kryjomu pozbywali się swojej kolejki i oszukując towarzystwo, że tak samo pije jak oni. Co jednak nie sprawiało, że był taki święty i jedno czy dwa piwerka lubił sobie machnąć: z reguły tyle mu wystarczały. Nie był wszak aż tak zbuntowany jak mogłoby się co niektórym wydawać - w końcu starano się go wychować raczej na grzecznego i ułożonego chłopca. Prawdopodobnie jeszcze nim był i wcale nie wkładał żadnego wysiłku by zmieniać siebie w jakiegoś rozrabiakę: starał się raczej być sobą: Teddym.
Walę tynki musiały mieć jakąś wyjątkowo magiczną moc, ponieważ rzeczywiście od rana czuł się jakby unosił się na motylich skrzydłach - nie zawracał sobie głowy druzgocącymi myślami jak robił to ostatnio na co dzień. Odkreślił ten dzień grubą czerwoną kreską: poświęca go wyłącznie Rotemowi. Taki miał plan, szykując się na swoją pierwszą (z chłopakiem) randkę. Szedł na randkę - trochę był oszołomiony tą myślą o poranku, że rzeczywiście mógł głośno w ten sposób to powiedzieć. Była to R A N D K A. Z c h ł o p a k i em. I kopniak w tyłek od współlokatorki miał podtrzymać go na romantycznym uniesieniu przez całą drogę do umówionego miejsca, które jednak nie mogło być większą tajemnicą bo przecież jakoś musiał trafić do swojej ♡ W A L E N T Y N K I ♡ nieświadomie prowokując do spalenia tej randki na samym początku, ale instynkt wrodzony podpowiadał mu, żeby tego szczególnie tego dnia szybko i bez zastanowienia i g ł ę b s z y c h analiz.
- Tsaaak, dałem się wkręcić w to dziwne święto, nie ukrywam! - żachnął się, przekrzywiając nieco głowę ku górze w geście zadumienia nad swoim niecodziennym do tej pory otwartym na uczucia i gesty zachowaniem: ale tu chodziło o j e g o (choć wciąż nie przyzwyczaił się jeszcze do takiego określania) Rotiego, aby czuł, że jest cały dla niego. Spojrzał rozbawiony na jasnowłosego nieco zaskoncozny barwą głosu jaką z siebie wydobył (a szczerze, od takiej strony go nie znał i nie specjalnie znał się na wokalizach a jednak wydawało mu się to dość odklejone od niego samego) - Ale staram się nie martwić o to, że MOŻESZ być zły o to, hihi, pamiętaj, jesteśmy we dwóch to...w sumie zastanawiałem się jak to ująć i....podwójne niespodzianki brzmią mega spoko, nie? - w połowie zdania zorientował się, że wpadł w swój typowy słowotok i szukał momentu zakończenia tej durnej wypowiedzi jednocześnie czując jak przeszywa jak skaner swoim spojrzeniem -Przez całą drogę zastanawiałem się czy nie przesadziłem z tym ''wdziankiem'' a wiesz, że to w ogóle jest marynarka Laury, mojej współlokatorki? - zaśmiał się, bo jego styl na co dzień bywał raczej prosty: wygodny dres. Rzadko kiedy wciskał na siebie takie wysmuklające spodnie i miał wrażenie, że nogi miał teraz pewnie niemal do nieba a Laura zapewniała go, że to specjalne, modowe złudzenie na jego korzyść. -Nie wiem jak ty, ale czekałem na to pół dnia - przyznał się, nieco mniej odważnym głosem niż jeszcze chwilę temu, ale to była prawda. Czekał na to aby móc złożyć ten pierwszy pocałunek w walentynkowy wieczór i chyba mu się udało spełnić część misji. -Ale do ciebie pasuje ta czerwień - poprawił zaginający się mankiet skórzanej kurtki chłopaka niby od tak, że wcale prawie nie zwracał uwagi na to jak wyglądał: dla niego mógł włożyć ten dres i też byłoby zdecydowanie dobrze. Ale był wystrojony, chociaż zdążył się poniekąd przyzwyczaić do całkiem gwiazdorskiego stylu swojego kolegi. -I mówisz, że właśnie testujesz moją ciekawość i cierpliwość jednocześnie - mówiąc to szeroko się uśmiechnął, nie mogąc rozgryźć słów kumpla: to mogło być dosłownie wszystko, więc po prostu postanowił postawić na luz. Dać porwać się chwili i cierpliwie poczekać na niespodziankę w pokoju Rotema.
-Wyglądam na kogoś, kto by odmawiał knucia czegoś niedobrego? - zacytował hasło do otworzenia mapy huncwotów z Harrego Pottera robiąc przy tym dłońmi charakterystyczne haczyki a potem jego dłoń chwycił Roti i w stronę rozbrzmiewającej muzyki, która już wcześniej przykuła uwagę Theo, jednakże Levi skutecznie czarował swoimi oczami, rozbrajając jego uwagę na otoczeniu w drobny mak - ...właściwie to nigdy sie nad tym nie zastanwiałem, ale kiedyś w quizie wyszło mi, że gdybym był drinkiem to byłbym sex on the beach malibu - - parsknął śmiechem, przypominając sobie od razu ile on podobnych quizów rozwiązywał, to się w głowie nie mieści. - A teraz twoja kolej - odparł dumnie, podchwytując pałeczkę, skoro już wlezi do strefy największych szczegółów o nich samych, a jednocześnie jego cała sylwetka nieco nieświadomie bujała się już do słyszanych dźwięków wypełniających salę w której były, choć nieskromnie mógł powiedzieć, że chyba miał całkiem mocną głowę do takich wrażeń - a przynajmniej tak mu się wydawało.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Rzeczywiście: wieści o rozkwitającym związku Rotema i Theo po korytarzach Ballard High School odbiły się raczej marnym echem, w kategorii sensacji semestru blaknąc w starciu z domniemanym romansem Timmy'ego Hiltona z Panną Pettigrew, doktorantką psychologii, która staż w ich liceum robiła tak gorliwie, że z teorii rozwoju psychoseksualnego uczniów ostatnich klas przeszła prosto do praktyki, oraz z aborcją Milly Maplethorne - wydarzeniem niewpisującym się nawet w kategorię plotki, bo nastolatka sama podzieliła się wiedzą o nim ze światem za sprawą filmiku na swoim YouTube i kilkunastu viralowych postów na TikToku. Blondynowi było to jednak wybitnie na rękę - to prawda, że coraz mocniej przekonywał się jak bardzo, w gruncie rzeczy, lubi znajdować się w centrum atencji... Wolał mieć jednak przynajmniej względne poczucie kontroli nad tym, za sprawą czego do tegoż centrum trafiał.
W jego własnym przypadku sprawy prezentowały się o tyle prosto, że chyba nikt w całej szkolnej populacji nie poczuł się zaskoczony informacją, że Levi-Blau jest gejem. Sorry, ale trzeba było być kompletnym ignorantem (albo, po prostu, nie mieć Instagrama), żeby już w pierwszych chwilach znajomości z Rotemem nie dostrzec tęczy przypinek wpiętych w jego plecak, i nie dosłyszeć miękkiej (przez niektórych nazywanej też "przegiętą", za co Rotem się nie obrażał, odczuwając wręcz pewien rodzaj dumy) maniery w jego głosie. Ileż to on czasu spędził - jeszcze w erze Nowego Jorku, gdzie z wiadomych względów nie mógł swojej tożsamości wyrażać tak swobodnie jak w Seattle - w zaciszu własnego pokoiku, pochłaniając niezliczone odcinki ukochanych seriali i ucząc się określonych gestów i wyrażeń od postaci, z którymi się utożsamiał! Z tym,kim jest, nie tyle zamierzał się zatem obnosić, co z pewnością nie ukrywać. No, bo z jakiej niby racji!? Wystarczająco dużo czasu już spędził kryjąc się za kamuflażem kogoś, kim nie był - tylko dlatego, że prawda nie spotkałaby się z akceptacją ze strony jego matki, i jej własnych rodziców i krewnych. Przeprowadzka do Szmaragdowego Miasta dawała Levi-Blau nową nadzieję, i nowe możliwości - a on nie zamierzał ich, brzydko mówiąc, przepierdolić.
Nigdy jednak nie wyobrażał sobie, że miałby przymuszać do coming out'u kogoś innego, a już z pewnością nie Theodore'a, który - choć czasem zdawał się skrywać ją pod pozorami uśmiechu i tumiwisizmu - cechował się w gruncie rzeczy ogromną wrażliwością. Tym bardziej cieszyło go (i trochę mu schlebiało), że brunet wreszcie odważył się przedstawić go swoim rodzicom, i nie krył się, kiedy ktoś z otoczenia sugerował, że mogło wiązać go z Ro coś więcej, niż zwykłe, szczeniackie kumpelstwo. Doceniał każdy najmniejszy gest Teddy'ego, i nie pośpieszał go w tym procesie. Nigdy nie czuł, żeby Australijczyk się go wstydził - rozumiał po prostu, że outowanie się dla każdego może wyglądać inaczej.

Upewniony ostatnimi wydarzeniami - pogawędką z rodziną Theo na Skype, i coraz częstszymi sytuacjami, w których trzymali się na stołówce za rękę, i bezwstydnie całowali na pa-pa! na dziedzińcu, przed rozejściem się w dwie różne strony - nie przypuszczał, w każdym razie, że Teddy wstydzi się swojej dzisiejszej randki z nim. Był jednak cokolwiek zaskoczony wyznaniem odnośnie sceptycyzmu bruneta względem Walentynek!
- No przeeestań, Teddy! - Zaskamlał, trochę oburzony, gdy brunet nazwał święto zakochanych "dziwnym", i wyraził szczątkowy tylko entuzjazm - Ty tak na serio!?
Złagodniał jednak, gdy chłopak zapewnił go, że jednak dał się wciągnąć w romantyczne celebracje. Odetchnął z ulgą, i bezwstydnie wsunął obydwie dłonie pod poły marynarki, przez osiemnastolatka podkradzionej Laurze.
- Nawet jeśli byś przesadził... - Zaczął miękko, całując Teddy'ego w nos, i ignorując oburzone spojrzenie posyłane im przez przechodzącą obok, starszą kobietę w obcisłej, i na oko bardzo niewygodnej garsonce - To bardzo się cieszę, że się tak stało - Zbliżył wargi do jego ucha, ściszając nieco głos - Bo wyglądasz zajebiście - Trochę się speszył; przekleństwa nadal brzmiały w jego własnych ustach dorośle i trochę obco, a miało zrobić się jeszcze lepiej: - Poza tym, nie mogę się doczekać aż ją z ciebie ściągnę.
Zakończywszy nieco wstydliwy monolog, wyplątał ramiona spod materiału i ruszył we wskazywanym Theo wcześniej kierunku.
- Tak! - Zaśmiał się, zerkając na bruneta przez ramię, i wyciągając do niego rękę - Owszem! Testuję twoją ciekawość i cierpliwość, a zamierzam dziś przetestować jeszcze inne rzeczy! - Odgroził się, zastanawiając się czy Teddy teraz choć trochę bardziej się domyśla, jaką niespodziankę może mieć dlań w zanadrzu.
Gdy dotarli do baru, Ro aż zakręciło się nieco w głowie od bogactwa kolorowych butelek, błyski stroboskopowych świateł rozpraszających w szkle niczym liczne pryzmaty.
- Nie, Remusku! - Podchwycił nawiązanie do literackiego klasyka, którego wolno było mu przeczytać dopiero parę miesięcy temu, już poza zasięgiem ortodoksyjnej rodziny, wszelkie historie o magii uważającej za bluźnierstwo i zbrodnię przeciwko czystości wiary. Był dumny, że rozumie, do czego brunet się odnosi, i nie musi pytać go o co chodzi z tym słynnym cytatem - Wyglądasz jak tarapaty, w które bardzo chętnie dzisiaj wpadnę!
W reakcji na wybór Theo roześmiał się szczerze, w środku dosłownie rozpływając się nad tym, jak zabawnego ma chłopaka. Potem wspiął się na palce i wyciągnął wątłą szyję, próbując odczytać prezentowane nad barem nazwy serwowanych tutaj trunków. Cholera - najbardziej pasowałoby do niego chyba Virgin Mojito, z naciskiem na virgin, ale ugryzł się w język i pokręcił głową sam do siebie. Potem przebiegł wzrokiem w górę listy, w dół, i jeszcze raz w przeciwnym kierunku.
- Może Manhattan?! - Zaryzykował, sugerując się swoim nowojorskim pochodzeniem. I to zresztą złożył w szeptanym zamówieniu przekazanym starszej, pracującej za barem koleżance, kiedy już przyszła ich pora. Irene była na tyle mądra, by przygotować im koktajle w nieprzezroczystych kubeczkach, by przechadzając się po Akwarium mogli sprawiać wrażenie, jakby sączyli z nich wodę albo sok, a nie (nadspodziewanie mocne) procenty.
Widząc, jak Theo kołysze się w rytm muzyki, Rotem, gdy już uzbroili się w napoje, pociągnął go w kierunku posadzki pełniącej dziś rolę parkietu. Przylgnął do chłopaka kantem lewego biodra, a potem uniósł kubek do warg i aż się zachłysnął.
- Ooooch, cholera, Teddy! Wowi, jakie to mocne! - Rozchichotał się, czując jakby już ten krótki łyczek wprawił go w stan lekkiego upojenia - Chyba będziesz musiał mi trochę pomóc.
Ostatnio zmieniony 2023-08-27, 10:38 przez rotem levi-blau, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Miło było dostawać od kolegi z samiutkiego rana wiadomości na telefon gdy tylko się przebudzał: wcześniej miał w zwyczaju wyłączać jedynie natrętny budzik i ewentualnie odpisywać na zaległe wiadomości od innych kumpli, ale nigdy wcześniej nie pisał komuś dzień dobry ze specjalnym znaczkiem serduszka albo słoneczka. Prawda, był uzależniony od emoji - czasem było mu prościej wysłać daną ikonkę, gdyby mógł to chyba ciągle by tak robił. Pewnie Rotem się zdążył przyzwyczaić, że na końcu zdania zawsze była ta przeklęta emoji, ale inaczej nie potrafił! Nie wisiał co prawda w każdej sekundzie na telefonie oczekując, że zaraz dostanie następną wiadomość ale nie potrafił ukryć rumieńców przed światem gdy taka wiadomość niespodziewanie przychodziła. Szczerzył się wtedy jak głupi do wyświetlacza i zazwyczaj kończyło się to wpadnięciem przez rozkojarzenie na cokolwiek co stało mu na drodze, ale czuł się jak te przysłowiowe motylki robiły mu niezłą imprezę w brzuchu.
I choć powoli otwierał się na przeróżne gesty jakie zaczynali doświadczać będąc tak blisko siebie były jeszcze momenty w których się wyraźnie wycofywał, zupełnie będąc do nich nieprzyzwyczajony, tak jakby nie zasługiwał na tyle szczęścia jakie teraz odczuwał. Przyznanie się przed samym sobą było dość szokującym doświadczeniem, skoro do tej pory myślał, że był tych normalnych chłopców. Do tej pory nie był z nikim w takowej relacji. Z dziewczyną było co prawda podobnie, były romantyczne uniesienia, też się przytulał, łapał się za ręce, skradali sobie drobne pocałunki kiedy mieli na to ochotę, ale..mimo wszystko czuł jakąś różnicę. Choć naprawdę nie przypuszczał, że tak swobodnie będzie potrafił okazywać to co chciał aktualnie przekazać chłopakowi: jedynie nie potrafił jeszcze wyzbyć się tego sprawdzania czy ktoś na nich patrzy. A jednocześnie czuł, że Roti absolutnie nie zmusza go do niczego co powodowało, że jeszcze bardziej się do niego przybliżał.
Jego randka w walentynki właśnie się rozpoczynała: cały ten dziwny stres w końcu opadł gdy tylko ujrzał swojego przyjaciela i wiedział już, że podjął odpowiednią decyzję. Jak Rotem mógłby okropnie źle się poczuć gdyby po prostu nie przyszedł? Nawet wolał sobie tego nie wyobrażać! Ale również nieco odetchnął z ulgą na jego widok: gdzieś w głębi serca również miał tą opcję, że sam Rotem by nie przyszedł i to też by dało mu wtedy mocno do myślenia. Ale byli teraz tu we dwójkę. Razem. I to się tylko liczyło.
Przymrużył nieco oczy gdy w ostatniej chwili zorientował się, że Roti całuje go wprost w czubek nosa i zachichotał chrapliwie gdy potem dostrzegł oburzoną miną tamtej kobiety ale potem zaraz spojrzał z powrotem na jasnowłosego z taką miną, jakby coś właśnie go olśniło. Jakby trafiła go złota myśl -Wiesz co sobie właśnie uświadomiłem? Dziś możemy się legalnie całować! Przed całym światem - aż oczy mu błysnęły na wizję tych wszystkich opadniętych szczęk tylko dlatego, że dwójka chłopaków postanowiła się po prostu całować na środku ulicy. Zarumienił się nieco gdy wspomniał, że chce pozbywać się jego ciuchów -Myślę, że nie miałbym nic przeciwko wtedy - niesamowicie speszony się poczuł w tej jednej chwili, zorientowawszy się w którą stronę zaczynali się rozpędzać ale jego kąciki ust nie mogły przestać się uśmiechać -I jesteś tego całkowicie świadomy i pewny, na sto tysięcy procent, (seriously) syriuszku? - już nawet jego własny tik tok wiedział, że bardzo, ale to bardzo szipował Remusa Lupina z Syriuszem Blackiem i co rusz podsyłał mu różne rzeczy na temat tych dwóch czarodziejów. O HP mógłby godzinami rozmawiać, dlatego dobrze, że Rotem prędko zmienił temat gdy w końcu weszli do środka a ich wzrok od razu przykuł pokaźny zapas kolorowych butelek idealnie wręcz przyciągających przybyłych jak magnez i sprawiających, że nie szło przejść obok nich obojętnie.
-Jak ty się z nią dogadałeś, co? - aż nie mógł uwierzyć, że tak łatwo ta barmanka z nimi współpracowała i po prostu zaczynał podejrzewać o kumpla, że ma wrodzone umiejętności zdobywania odpowiednich znajomych na odpowiednie czasy. -New York, New Yooork, Concrete jungle (yeah) where dreams are made of - zanucił największy hit Alici Keys i Jay-Z bo ta piosenka zawsze mu się kojarzyła i wyszczerzył się szeroko na proponowaną nazwę drinka kumpla
- Podejrzewam, że skończymy marnie...ale czy zamierzamy się tym przejm,, - nie do kończył zdania bo sam się zakrztusił po tym jak wyhlastał za mocno pierwszego łyka, który niesamowicie rozpalił mu gardło do czego aż tak nie był przyzwyczajony. -Chyba przesadziłem - jęknął i zaczął się na przemian śmiać i kaszleć gdy poczuł jak reszta drinka poszła mu nosem.
rotem levi-blau

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Trudno powiedzieć, jak to o nim świadczyło (i w jaką diagnozę ubrałyby go freudowskie podręczniki), ale Rotem Levi-Blau nigdy nie założyłby, że wyląduje w związku z jakimkolwiek rówieśnikiem. Abstrahując już od faktu, że gdy mieszkał w Nowym Jorku, egzystując tym samym pod nieustającą, surową kuratelą rodziny, trudno było mu wyobrazić sobie romantyczną relację z kimkolwiek (no bo jak tu, na miłość boską, znaleźć choć chwilę intymności i bliskości z drugim człowiekiem, kiedy bezustannie czuje się na sobie kontrolujący wzrok otoczenia!?), Ro zwyczajnie nigdy nie czuł większego pociągu do osób chłopców będących w tym samym, co on, wieku. Wydawali mu się zbyt beztroscy. Naiwni. Niewinni -
A tym samym: po prostu nudni i głupi. Brakowało im doświadczeń i głębi, które Rotema fascynowały w starszych od niego mężczyznach - nawet, jeśli, zanim spotkał Aarona, wszystko sprowadzało się wyłącznie do snutych przez chłopca fantazji. Kiedy myślał o materiale na romans, oczami imaginacji widział przynajmniej jakiegoś studenta. Najchętniej - wykładowcę. W żadnym razie natomiast równolatka, z którym mógłby siadywać w tej samej ławce, i wspólnie jadać lunche na długiej, szkolnej przerwie.

Znajomość z Theo, nawiązana w momencie, w którym solennie obiecywał sobie kompletny celibat i skupianie się wyłącznie na nauce, zupełnie go zaskoczyła, i kazała mu przewartościować wszystkie te poprzednie założenia - w końcu brunet był od niego starszy ledwie o rok, a bynajmniej nie nudził go, ani nie wydawał mu się zbyt naiwny, albo głupi.
Cóż, może to właśnie robiła z ludźmi...
Miłość?!

  • Rotemowi wydawało się, że jest zbyt wcześnie, aby w kontekście jego związku z Theo używać tego słowa, ale coraz częściej rozkwitało ono w zakamarkach jego umysłu całkowicie nieproszone, ilekroć myślał o Hetfieldzie (a myślał o nim średnio raz na każde dziesięć minut w ciągu dnia).
Sam nie wiedział, o co mu chodzi, ale nagle zupełnie przeszły mu wszystkie marzenia o tym, jakby to było wybierać się na randki z kimś o dekadę czy dwie starszym od siebie.
To przy Theo czuł, że - być może po raz pierwszy w życiu - naprawdę ma prawo być młody i beztroski, popełniając wszystkie te nastoletnie błędy, gafy i przewinienia, których nie wypada dopuszczać się po dwudziestym roku życia, ale jakie siedemnastolatkom kompletnie uchodzą płazem. Z nieporadnym piciem zbyt mocnego alkoholu, i kradnięciem sobie nawzajem trochę pokracznych pocałunków w miejscach publicznych na czele.

Z mieszanką rozbawienia i zachwytu patrzył na kolegę swojego chłopaka (!?) i jakkolwiek nie próbowałby zrzucić za to odpowiedzialności na buzujący mu w ciele alkohol, czuł, że zwyczajnie się rozpływa, i jeszcze trochę, a skończy podobnie, jak rozlany przez Hetfielda koktajl.
Nie pozostało mu więc nic, jak tylko przytrzymać się bruneta mocniej, pewniej, oparłszy o niego całą wątłością swojego ledwie szesnastoletniego ciała. Nie robił sobie nic nawet z kolejnego krytycznego spojrzenia posłanego mu przez jakąś starszą, wyraźnie nieprzywykłą do podobnych obrazków, osobę.
Zaraz oklepał Theo po plecach i cmoknął go w kącik warg, w którym zresztą natychmiast odnalazł specyficzny smak wysokoprocentowego trunku.
- Może i marnie... - Zgodził się, oblizując nieznośną gorycz whiskey nadal zdającą się mu wypalać delikatną tkankę warg żywym ogniem, bo w takim tempie obydwaj mieli pewnie kompletnie wstawić się w ciągu najbliższych dziesięciu minut... - Ale ważne, że razem! - Zapewnił bruneta, gdyż to było o wiele ważniejsze niż stan, w jakim zakończą dzisiejszy wieczór, albo klasówki zawalone z racji uniemożliwiającego naukę kaca, albo umysłu rozproszonego coraz silniejszym, wzajemnym zadurzeniem.
Nie wiedział co przyniosą im następne miesiące, ale pozostawało mu mieć nadzieję, że to prorocze słowa, i taka właśnie będzie ich najbliższa przyszłość: Wspólna.


/ zt x 2


Theo Hetfield

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Seattle Aquarium”