WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Lovelace & Henry | sala wykładowa

ODPOWIEDZ
Are you sick of me? Would you like to be?
Awatar użytkownika
21
183

student

university of washington, hospicjum dziecięce

hansee hall

Post

Porcelain boy.
I don't give a shit about you.
10/09/2023
11:15

Klikanie długopisu gdzieś w trzeciej ławie za nim podbija niepokój, który trze grubym ziarnem o żołądek, nieprzyjemnie rozkładając się w tchawicy uciskiem. Ile to ma jeszcze trwać? Ta nabrzmiała atmosfera skupienia, która zalega zniechęceniem w sennym spojrzeniu studentów, których głowy chwieją się w dłoniach, gdy ciężkie powieki, niczym kotara ołowiu starają się zamknąć i uchronić zbyt wrażliwe na jarzeniowe światło sali spojrzenia. Senność — ta wręcz jawnym, rozciągającym się na podniebieniu zapachem ugniecionej pod ciałami gorącej pościeli, rozpościera się między ramionami, balansując nad pochylonymi korpusami. Wszystko się chybocze, wszystko płynie, kiedy zegar nad tablicą leniwie przesuwa sekundową wskazówkę. Dźwięk ten, zmieszany ze wciskanym opuszką kciuka w znudzeniu guzkiem srebrnego długopisu, ryje kolejne żłobienia w spiętym umyśle Lovelace'a. Takt. Niby równy, a jednak mający w sobie agresywność, której nie potrafi zaakceptować. Wszystko to, cała te seria wrażeń, dygocze i gryzie kręgosłup.
— Henry Wittgenstei... — profesorski głos tnie eter ciężko, ciężej niźli Love by tego pragnął, bo nazwisko, które łapie w łamiącym się głosie nieradzącym sobie z niemiecką wymową, kalecząc ją w amerykańskim zaśpiewie, siągnie w umysł boleśnie. Wittgenstei.
— Obecny — odpowiedź boli jeszcze bardziej.

— Drodzy Państwo... Relatywizm norm moralnych — ich względność, uwarunkowanie od różnych okoliczności — kreda trze nieprzyjemnym chrzęstem przez butelkową zieleń tafli  — ...jest nie do przyjęcia w medycynie. Sumienie jest najwyższy system samokontroli, subiektywną normą postępowania moralnego, drogowskazem, którego nie jest w stanie zastąpić żadne prawo. Wybrane myśli etyczne na przestrzeni dziejów są bardzo pomocne w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania o sens życia i wartości etyczno-moralnych w dobie dehumanizacji medycyny — słyszy to po raz wtóry. Powtarzając zajęcia z etyki zawodowej wyłącznie, aby zaliczyć przedmiot, którego uczelnia nie zaakceptowała jako pełen, kiedy rok temu rozpoczął studia w Seattle. Miał to już za sobą. Tak mu się wydawało. To, jak i gniew względem tej niemieckiej zgnilizny. Szczęka samoistnie zacisnęła się na linii długiego ścięgna, kiedy szum w uszach uwypuklał się w rozwleczonym znużeniu tonu profesora. Klikanie długopisu ustało dobre pięć minut temu, ale jego echo, jego fantomowa obecność nadal rozrysowywała rytm zniecierpliwienia, który zwęził obsydian źrenic chłopca, wbijając ich okrąg w nieruchomości we włóknistą tkankę jasnych tęczówek. Stopa pod blatem stołu poruszała się mechanicznie unosząc kolano w nerwowych ruchach to w górę to w dół, kiedy obcas półbutów zderzał się głucho, ledwie słyszalnie z dębowym parkietem.

— Proszę zapisać... Starożytność... Chiny: ludzkich pragnień nie da się zaspokoić. Aby poznać nowe, trzeba badać stare. Nie oczekuj od innych, czego sam nie dajesz. Kolejno, drodzy Państwo, Grecja: zachowaj we wszystkim umiar. Nie bogać się w nieuczciwy sposób. Jaką opiekę zapewnisz rodzicom, taką sam w starości otrzymasz. Nie czyń tego, co potępiasz u innych. Wszystko się zmienia. Zło i strach bierze się z niewiedzy. Wszelkie choroby ciała zaczynają się w duszy. Im mniej pragnień, tym egzystencja spokojniejsza. Niespełnienie wzrastających potrzeb prowadzi do udręki. Sami jesteśmy sprawcami własnych niepowodzeń — sami jesteśmy sprawcami własnych niepowodzeń... sami jesteśmy... sprawcami... własnych... KURWA. Stalówka pióra przebija się przez biel kartki, rozlewając się czarną smugą, która wgryza się w biel skóry, alabaster naciągnięty na brzeg kciuka barwiąc zmazą rozmytej czerni.

Najpierw czuje spojrzenie, obce, chociaż przecież zbyt znajome, które zapada się w miękkości dłoni, zanim przesiąknie w jego profil. Dopiero po głębokim oddechu, który nabiera w prostujących się plecach, rozbita na kruchy pył świadomość, wyłapuje słowa kobiece, szept ścielący się ponad wydychanym powietrzem. — Love... wszystko dobrze? Masz... — szum rozrywanego kleju przylegającego do przezroczystości plastra opakowania nawilżonych chusteczek drze przez szerokość i głębie sali zbyt głośno. Odkaszlnięcie. Kreda odrywa się od tablicy, kiedy Miracle stara się zmyć ze swojego ciała ślady nieregularności myśli, swoją nienawiść, niechęć, bezpodstawnie-podstawną gorycz. — Panie Miracle... A więc Rzym. Podobno człowiek zabija sam siebie. To, co dajemy, oceniamy zbyt wysoko, a to, co otrzymujemy, zbyt nisko. Medycyna leczy ciało, a filozofia? — Pytanie opada w przełknięciu śliny chłopca przed nim, ciągnąc jego zbyt ostro zarysowaną na chudej krtani grdykę w dół. Cieszy się, że to nie on przyciągnął uwagę Cummingsa, który za wszelką cenę stara się ukryć swój twardy szkocki akcent, modulując zgłoski w amerykańskiej modle, piwnym spojrzeniem spozierając ponad obrys złotych, okrągłych oprawek okularów.
Duszę — doniosłość głosu liże ciszę sali, gdy szerokie plecy opięte w krystaliczną biel koszuli zapierają się na oparcie krzesła ze zgrzytem starości mebla; kiedy podbródek nieznacznie unosi się ku górze, odrywając przełamaną błękitem zieleń tęczówek od umazanej atramentem dłoni, wbijając szpilki źrenic w oddaloną sylwetkę belfra. Ta w sztywnej w poduszkach ramion marynarce, brunatnej jak zawilgocona deszczem ziemia, porusza się z wyimaginowanym jedynie szelestem grubej wełny, gdy posiwiała głowa kiwa się w potaknięciu, malując krótki uśmiech na wąskich wargach. — Dobrze... Kontynuując... Nie gniewaj się na dzieci, starych oraz? — Pytanie zapada mocniej, znamienniej, gdy naznaczona starczymi plamami dłoń zatrzymuje swój ruch w pyle kredy.
Chorych — Miracle dodaje, zapierając łokcie na wysłużonym blacie ławy, splatając ze sobą paliczki, które w odruchu przyjętym od ojca przykłada do warg.
Tak jest. A co najważniejsze, dopóki żyjesz, bądź dobry. Pytanie jednak brzmi, jak żyć, co cenić? W ten pojawia się myśl etyczna nowożytnych. Zło moralne jest dzieckiem niewiedzy, prawda? Ale należy tutaj dodać, że człowiek jest najbardziej człowiekowi potrzebny do szczęścia. Oraz... Człowiek zajęty to człowiek szczęśliwy. Kto chce rządzić ludźmi, nie powinien gnać ich przed sobą, lecz sprawić, by podążali za nim.... Reguły moralne są w sercu, nie znajdziemy ich w książkach... Jeżeli się ze mną zgodzicie w tej materii, drodzy Państwo. Prawdziwa wartość człowieka nie leży w rozumie, a w...? — Cisza. Love poddaje się milczeniu, bo wie, że to nie jego moment, kiedy temper głosu wykładowcy wtapia się w przeskakujące spojrzenie przez garstkę słuchających na wpół sennych studentów. Marszy się jego czoło, gdy spod tablicy ciało odbija się ruchem mozolnym, a ośnieżona kredą dłoń opada na kartkę ze spisem nazwisk.  — Panie Wittgenstei... w czymże leży prawdziwa wartość człowieka Pana zdaniem?

Walczy ze sobą przez pierwszą sekundę. Tylko przez jedną. Może dwie. Zanim ostry zarys profilu, linia szczęki zawiśnie nad krągłym ramieniem, aby wypuścić spojrzenie ku sylwetce chłopca. Wittgenstei. Senne, zmęczone spojrzenie obejmie jasność włosów, spłynie przez jego kark, zaciskając się na nim w oczekiwaniu. Nie chodzi o odpowiedź. O jej poprawność, a o jego głos. Chce go usłyszeć ponownie. Chce usłyszeć głos tych, którzy wydarli część jego serca i zdeptali je pod butem, jakby nigdy nic nie znaczyło.

Henry Wittgenstein

autor

krez

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Jeśli faktycznie boli, kiedy niemieckie (choć rzeczywiście, w belferskim akcencie jakby pozrastane krzywo, w niewłaściwych miejscach, tam, gdzie zgłoski przepływać powinny w siebie nawzajem gładko, a gdzie teraz zgrzytają brzydko, jak nienaoliwiony mechanizm) nazwisko tnie zatęchłą studenckim znużeniem atmosferę sali wykładowej -
to może dlatego, że Henry Wittgenstein, wciśnięty strategicznie najpierw w nieskazitelnie wyprane-wykrochmalone-wyprasowane ubrania, a potem w drugi rząd na uczelnianej auli, sam czuje się tutaj jak skalpel.

  • Nic więcej, jak tylko narzędzie.
Podobne do wielu innych, i spełniające taką samą, jak one, funkcję.
Chłodne i sterylne, pozbawione emocji, i wartości - bo zyskujące ją jedynie wówczas, gdy wzięte zostanie w dłonie wprawnego lekarza. Chirurga.
Nieważne czy w zgodzie z nią, czy wbrew swojej woli.

Odpędzał to uczucie. Odganiał, machając na nie ręką, jakby wcale nie było żadną siłą odśrodkową, jękiem gasnących w nim marzeń, ostatnim krzykiem instynktu nakazującym mu, żeby się r a t o w a ł, a wyłącznie bezwartościowym, irytującym insektem, krążącym mu nad głową - nomen omen, ostatnimi czasy wiecznie pochyloną nad jakimś podręcznikiem, atlasem albo encyklopedią (jego Tennyson, Brontë i Shelley, i cała reszta, bliżsi mu niż rodzina bliscy mu jak rodzina, zostali w posiadłości w Niemczech; w jego pokoju - tym samym, do którego miał nadzieję nie być zmuszonym powracać już nigdy więcej; pokryci kurzem, ściśnięci w kilku rządkach na najwyższej półce, w mroku za zaciągnięciem grubych, welurowych kotar, jak sekret, albo jak zwłoki czekające na pochówek).
Zabronił sobie tęsknić. Najważniejsze, że miał tutaj Ellie; wolał nie ryzykować, prosząc los o cokolwiek więcej. I, kategorycznie, odebrał sobie możliwość ulegania jakimkolwiek dystrakcjom.
Z każdym kolejnym dniem coraz głębiej zapadał się więc w rytmikę przewidywalnego, surowego drylu - w schemat wczesnych pobudek (po niemal bezsennych nocach), forsownych treningów na basenie albo bieżni, wielogodzinnych maratonów wzrokiem, palcem i zakreślaczem, śledzących rzędy akademickich formułek, które jeszcze przed rozpoczęciem wszystkich jego obowiązkowych zajęć Wittgenstein planował wykuć na blachę.
Wiedział (przecież pamiętał słowa ojca), że musi być skoncentrowany. Nie odwracać wzroku od celu, nie dać znosić się z obranej raz ścieżki byle przypadkiem, albo przewrotnością okoliczności. Na tym - w narracji Aloise'a - polegał przecież hart ducha. Charakter wykuwało się nie w sprzyjających kontekstach, a w takich, jakie należało przetrwać.


Myślenie o studiach w kategorii zadania, albo problemu, który należy rozwiązać, bądź po prostu załatwić, było w dużej mierze całkiem pomocne. Pozwalało Henry'emu czuć mniej (złości, bólu, tęsknoty, niesprawiedliwości). Czasami nawet - nie czuć prawie wcale. Dzięki temu mógł być skupiony, skuteczny i, przede wszystkim, nie dawać się pokusie ciągłego odwracania wzroku w stronę korytarzy, którymi coraz gęściej przechadzali się studenci literatury i sztuki; drzwi, za jakimi dyskutowano romantyzm, celebrowano słowa, rozsmakowywano się we wszystkim, co człowiek jest w stanie ubrać w wyrazy i w tym, w jaki sposób robili to w historii świata różni artyści); pięter, na których mieszkało piękno - a nie jedynie praktyczna przyziemność przedmiotów, które podobno zapewnić mu miały stabilną i spokojną przyszłość.
Nie znaczyło to wcale, że uwadze Henry’ego umknęłoby jedyne znane nazwisko na liście studentów, z którymi uczęszczać miał na – pauza na przeciągłe, serdeczne ziewnięcie – etykę zawodową.
Och, jakżeby mogło?

Świadomość jego obecności wśród kilkudziesięciu innych imion na liście – tak, jak i teraz obecności Lovelace’a na sali wykładowej, wśród kilkudziesięciu innych ponoć światłych, ale też ostentacyjnie znudzonych młodych umysłów – Henry starał się jednak ignorować równie radykalnie, jak wspomnianą, metaforyczną muchę. Gdyby usłyszał myśli bruneta - i te przedszkola-godne inwektywy, w których nazywał jego (jego rodzinę? - jeszcze gorzej!) zgnilizną, parsknąłby tylko sardonicznym, wyszydzającym chichotem (przykro zrobiłoby mu się dopiero znacznie później, i poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku).

Ponieważ Wittgenstein ich jednak nie słyszy, może przynajmniej próbować skupić się na słowach profesora, i refleksach światła roztańczonego w krótkim, szorstkim włosiu tej jego brzydkawej marynarki.

  • A co najważniejsze, dopóki żyjesz, bądź dobry.
Unosi brew. Ignoruje rozmyte echo udzielonej przez Miracle'a odpowiedzi.
  • ...jak żyć, co cenić?
Nieuświadomienie przewraca oczami.
  • Ale należy tutaj dodać, że człowiek jest najbardziej człowiekowi potrzebny do szczęścia.
Myśli o swojej siostrze, i zapomina się w tych myślach, gubi jak w pajęczej sieci, zapada jak w grzęzawisku. Traci czujność, i - tym samym - przewagę nad resztą studentów gdy, rozproszony, tylko kantem uwagi łapie zadane mu przez Cummingsa pytanie.

- Prawdziwa wartość człowieka nie leży w rozumie, a w...?
  • Panie Wittgenstein...? W czymże leży...
Henry zadziera wzrok, przymglony ostatkami zamyślenia, i mruga; symultaniczne - czuje na karku spojrzenie, bez najmniejszej wątpliwości należące do chłopaka, którego gniewu nie rozumie, ale który czuje nawet z takiej, pozornie bezpiecznej, odległości - szarpiące za złote kosmyki i zaciskające się na jego szyi jak pętla. Myśli o właściwej odpowiedzi.
Ale myśli też o Emily Dickinson.

Each Life Converges to some Centre –
Expressed – or still –
Exists in every Human Nature
A Goal –

I w typowo studenckiej panice uświadamia sobie, że czas płynie - rzetelnie odliczany ruchem upierdliwie roztykanych wskazówek wiszącego nad drzwiami zegara - a on nadal nie udzielił odpowiedzi.
"W sercu", chce powiedzieć, wykrzyknąć, napisać. Ale to nie są zajęcia z cholernej poezji, by pozwalał sobie na metafory i nieścisłości.
- W czynach - Połyka znak zapytania, który - gdyby zawisł na końcu jego słów - zdradziłby, że Henry się waha. Nie zgadza się z własną responsą, ale wie, że jest ona bardziej poprawna niż ta, której najchętniej by udzielił (wartość człowieka zdaniem Heinricha Wittgensteina w jego dziewiętnastym roku życia leży bowiem w tym, czy ów człowiek jest w stanie docenić i opisać otaczające go piękno i terror, wszystkie sprzeczności i absurdy świata, czy jest w stanie przeżyć dany mu czas uważnie i świadomie; ale nie tego przecież oczekuje odeń Cummings) - W czynach - Powtarza pewniej, prostując się, i pozwalając powietrzu wypełnić mu płuca w głębszym, pewniejszym oddechu - Ale... - Teraz sam już nie wie, czy próbuje się popisać, czy wykopać pod samym sobą przysłowiowy dołek - Nie jestem pewien, czy zrozumiałem - Zrozumiał. Nie jest tylko pewien, czy w to wierzy - Czy nie właśnie to jest sednem relatywizmu, panie profesorze? Przecież ten sam czyn, który ja uznam za dobry, ktoś inny - Cudem powstrzymuje się przed odwróceniem wzroku na Lovelace'a - Może ocenić jako niewybaczalne przewinienie. Na relatywizm, oczywiście, nie powinno być miejsca przy diagnozie, albo nad stołem operacyjnym... Ale czy naprawdę da się go całkiem uniknąć w innych, medycznych kontekstach?
Dopiero teraz odchyla się na krześle, oszołomiony niespodziewanym przypływem pewności siebie, i zerka ku dwudziestojednolatkowi.

Lovelace Miracle

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „University District”