WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

24.02.2023

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Może taki już był urok harperowego jestestwa - losu, na który brunet został skazany na świat przychodząc jako gwiazda pod taką, a nie inną gwiazdą - że w jego życiu rzeczy zwykle eskalowały dosyć szybko. Jak palpitacje serca, gorączka krwotoczna, albo po prostu sztorm, poprzedzone długą fazą utajenia i zwyczajnej ciszy przed burzą. Pozorem spokoju, który sprawia, że na faktyczny - i nagły - rozwój wydarzeń, zwyczajnie nie ma jak się porządnie przygotować.

Tak było z jego karierą, chociażby - a więc, co za tym idzie, także ze sławą: czającymi się długo i sprytnie za rogiem wczesnej dorosłości, za załomem studyjnej ściany i za progiem niepopularnych, niszowych klubików (bo nie klubów nawet przecież, z widownią na parędziesiąt osób, i sceną bez wzniesienia - to jest po prostu z kawałkiem lepkiej od piwa podłogi, na której łaskawie pozwalano mu stanąć i pośpiewać w skrzeczący, rozładowujący się wiecznie mikrofon), a potem zagarniającymi go hurmem, bez litości i bez przestrzeni na oszacowanie bilansu potencjalnych strat i zysków przed podjęciem tych najważniejszych decyzji.

Tak było z nałogiem, przez całe miesiące skamuflowanym gładko pod łatką "niczego" (jak w: "ja? nie, nic nie brałem" i "co? nie, nic się nie dzieje", czy wreszcie najklasyczniejszym: "nie, absolutnie nie musisz się niczym martwić", wypowiedzianym na płytkim wdechu, i ze spojrzeniem rozbieganym we wszystkie kierunki świata tak, by tylko nie musieć zogniskować się na zaniepokojonym rozmówcy), a potem nagle okazującym się być "wszystkim" (dla czego chce się żyć, i przez co dla czego gotowym jest się także umrzeć).

Ale tak było również z (jego) miłością. Dwojako: tą, którą żywił do dwudziestopięcioletniego dziś fotografa, długo określaną przecież tylko mianem przygody, okazji (jakiej jakoś tak głupio jest odmówić, skoro znalazła się pod ręką - chętna, zadziorna i stanowiąca ambitne, ale nie nieosiągalne wyzwanie), czy przelotnego zauroczenia, ale i, bardziej przyziemnie, tą, która teraz przed nim stała - przestraszona i skonfundowana, wyłamująca sobie palce i usilnie powstrzymująca własny głos przed rozedrganiem się jak igła sejsmografu na sekundę przed trzęsieniem ziemi.
Oczywiście, że przez ostatni rok - i cztery lata, na domiar wszystkiego - obydwaj bardzo się zmienili (i dojrzeli, i zmądrzeli, i nauczyli uważności na siebie nawzajem - może tylko czasem graniczącej z przewrażliwieniem), ale Zach nadal był Prescottem, a Harper nadal był Dwellerem, nic więc mimo wszystko dziwnego, że jeden długo się czaił i zapierał, a drugi - przysłowiowe widły z igły robił z ekspercką precyzją (i śmieszne tylko, że nagle nie dało się stwierdzić... no cóż: który był który - jakby typowymi sobie tendencjami wymieniali się z każdym pocałunkiem).

- See? - Zdążył zacząć, kiedy wydawało się jeszcze, że rozmowę da się zamknąć w ramach krótkiej przekomarzanki, ale moment później już milczał, skutecznie przykneblowany niespodziewaną (co nie znaczy wcale, że niepotrzebną - ale z tego sprawę zdać sobie miał dopiero później) konfrontacją. Odruchowo podążył wzrokiem za spojrzeniem szatyna, natykając się na szesnastomiesięczny obraz spokoju i komfortu, usadowiony na kolanach prababci i zabawiany akurat obietnicą pralinki, którą będzie można sobie władować w buzię, ale przy okazji też rozetrzeć ojcu na całej długości swetra (i wetrzeć we włosy, bo po co się ograniczać), a potem tym samym spojrzeniem próbował wrócić na linię ognia, i poniósł fiasko - ze wzrokiem Zacha uparcie klinującym się poniżej zasięgu jego własnych źrenic i tęczówek. Zmarszczył brwi - i marszczył je długo, i mocno, aż do pierwszego skurczu w skroni.
- Co? O czym ty... - Elementy poszarpanej, słownej układanki, którą podsuwał mu teraz Zachary, zdawały się wreszcie wskakiwać na odpowiednie miejsca w umyśle muzyka. Jeden po drugim, jak nuty w tworzącej się dopiero piosence, z każdą kolejną milisekundą zyskując właściwą sobie melodię, i sens. Harper cyk-nął językiem, i mrugnął raz, czy dwa, i oto proszę: chwilę temu nie rozumiał niczego, a teraz już tak - O. Oh, okay. Sure. Sure, Zach. Jasny gwint.

No, to jak to szło?
Że Zach podobno nigdy nie czuł potrzeby, aby wyobrażać sobie przebieg tej rozmowy?
Harper, natomiast, przebieg konwersacji jaką zamierzał odbyć z Zachem tego popołudnia wyobrażał sobie od (nazbyt?) wielu dni, tworząc w wyobraźni przesycony nadzieją, i trochę kiczowaty obraz. Mieli posiedzieć u Etty, a potem pójść na deptak i na plażę - tam, gdzie pewnego listopadowego dnia w dwutysięcznym-dwudziestym-pierwszym uciekali przed spienionymi językami fal, jeszcze tylko we dwóch - bo przecież bez Mary-Jane, i całego rodzinnego systemu, który dziś starali się tworzyć, i jeszcze tylko w, być może naiwnym, przekonaniu, że to co między sobą mają nie ma ani żadnej większej wagi, ani przyszłości sięgającej poza następny świt. Potem Harper miał znaleźć moment, w którym Zach zamyśli się, albo rozproszy, i przyklęknąć na gęstym ecru wilgotnego piasku, i skryte w kieszeni pudełeczko wyciągnąć jak gdyby nigdy nic. Na następny etap miał przygotowany jakiś speech, coś o miłości życia i zdrowieniu, i gwiazdach, i pustyni w Nevadzie.
No, a potem co? Standardowe długo i szczęśliwie, z księżniczką i księciem podmienionymi tylko w epilogu na dwóch neurotycznych facetów, i ich nieco-ponad-roczną, zaplutą w pierwszych próbach układania pełnych zdań córeczkę.

W życiu jednak - a już na pewno tym, jakie wiódł Harper-Jack - mało co szło zgodnie z odgórnie ustalonym planem, a jeszcze mniej rzeczy - gładko, i po jego myśli.
Dlatego też właśnie stał w świetlicowym kącie nadmorskiego domu starców, z daleka od horyzontu i lizanych zachodzącym słońcem fal, próbując przypomnieć sobie co o empatii, cierpliwości i zrozumieniu pisali w Life After Addiction, albo Recovering Joy.

Kiedy będą się potem z tego śmiać - albo, jeśli rzeczy miały jednak pójść w bardzo niedobrym kierunku, gdy będzie opowiadał o całej sytuacji swojemu terapeucie - Harper powie, że rozumie Zachary'ego, i jego argumenty, i cały ten, w gruncie rzeczy uzasadniony, tylko może dość koślawo ubrany w słowa, strach.
Teraz jednak trudno było mu cokolwiek rozumieć, ponieważ Harper wyłącznie czuł - wszystko to, co przez wiele ostatnich godzin starał się spychać za kulisy jaźni.
- Jedyne, co miałem ochotę wziąć, Zach - Zorientował się, że mówi - i że słowa wypadają jakoś dziwnie spod jego, usztywnionej nagle głupio, górnej wargi, i sponad dolnej, pokąsanej sztyletami zębów: górnych jedynek i dwójek, a także, że gmera za pazuchą, i wyciąga z niej plusz kwadratowego puzderka z własnoręczną wyplatanką strun i meteorytu skrytą we wnętrzu, i wciska chłopakowi w gniazdo ciasno uplecione z lodowatych palców. Chyłkiem - jakby to był przekazywany komuś w szkole, wstydliwy miłosny liścik. Albo... No cóż: albo po prostu koks, wsypany w strunowy woreczek - To ciebie. Za męża. Ale teraz sam już nie wiem - Guzik prawda, bo przecież nadal wiedział. Wiedział doskonale, teraz być może jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej - i pewnie z tej tylko przyczyny pochylił się, całując Zachary'ego w przysłonięty kosmykiem grzywki skrawek czoła - Więc... No nie wiem. Ty też masz teraz okazję. A ja pójdę zobaczyć co z małą - Wyminął go - już w drodze do swojej babki, i swojej córki, i wianuszka nieświadomych niczego seniorów przejętych obecnością dziecka w przestrzeni nawykłej do obcowania z takim życiem, które raczej się kończy, niż dopiero zaczyna - a potem zatrzymał się krótko, między jednym krokiem i drugim, i obrócił przez ramię - It's a simple question, baby. Zastanów się, i daj mi znać.

autor

harper (on/ona/oni)

give me the pistol, aim it high i'm out in the desert shooting at the sky
Awatar użytkownika
25
173

fotograf

na zlecenie

sunset hill

Post

Zaraz, zaraz.

Co?

Zachary potrzebował jeszcze długiej chwili, żeby zrozumieć, czemu tak właściwie się przyglądał. Kilku sekund na ponowne odtworzenie nadal dźwięczących mu w uszach słów – kilku kolejnych na porządne rozmruganie się, na nieśmiałe zerknięcie wewnątrz wsuniętego mu w dłonie pudełeczka (i jeszcze nieśmielsze jego zatrzaśnięcie). Dopiero potem zorientował się, że na swojej skroni czuje jeszcze widmo harperowej bliskości, ale i to, że owa bliskość się, paradoksalnie, oddalała.
Teraz, kiedy tak strasznie potrzebował się jej przytrzymać.
Koniec końców? Może to i całe szczęście, że sprawy potoczyły się w ten sposób, a nie zgodnie ze skrupulatnie zaplanowanym przez Harpera scenariuszem – tylko tu i ówdzie pozwalającym sobie na odrobinę improwizacji. Całe szczęście, bo o ile Zachary wcale nie wzdrygnąłby się na – no, już nie bójmy się tego powiedzieć – pretensjonalność nadmorskich widoków (samemu wpadając w oczywistą pułapkę sentymentu i urok tamtego miejsca), tak dla dwudziestopięciolatka nie istniał właściwszy moment, niż ten będący wypadkową absolutnego chaosu i przypadku; moment, w którym Dweller błyszczał swoim absolutnie najbardziej dwellerowym wydaniem. Nie na plaży, ani nie z rzutem ciepłego światła, wypromieniowanego przez zachód już prawie wczesnoletniego słońca.
Zacharemu wystarczyło widzieć Harpera dokładnie takim, jakim był zawsze – z nerwami podgryzającymi go w kostki tylko po to, żeby za zasadą wóz albo przewóz po prostu szedł z prądem tej trochę absurdalnej, ale i zwyczajnie urokliwej choreografii.
Poza tym, teraz dla Zacharego naprawdę nie liczyło się nic więcej – tylko to, żeby czym prędzej znaleźć się bliżej niego (najlepiej – jeszcze zanim zdąży przysiąść się do Etty i Mary-Jane, w towarzystwo których i tak już się zapędził).
Rok temu byłoby mu głupio choćby przyłapać się na myśli o tym, że mógłby – za naocznych świadków biorąc sobie grupkę obcych osób – przez moment albo dwa pokołysać się w dwellerowych ramionach w rytm dyktowany wolną, ale miłą dla ucha muzyką sączącą się z odtwarzacza albo gramofonu (w zależności od tego, co danego dnia bardziej odpowiadało zebranej w świetlicy gawiedzi).
Od tamtego czasu obydwoje mieli do odrobienia swoje lekcje; i każdy z nich musiał zrobić mniejsze albo większe postępy – postęp Zacharego był tak duży, jak odległość pomiędzy nim a Harperem, pokonana w paru bardzo pospiesznych krokach i jak ramiona najpierw zarzucone mu na szyję; potem jak dłonie ciągnące z powrotem do policzków i jak obciążenie w czubkach palców u stóp – jak żgnięcie nieodratowane obecnością stabilizatora, i – wreszcie – jak bardzo długi, i bardzo czuły pocałunek.
Chcę.
To, czy któryś z pensjonariuszy potrzebował sobie ostentacyjnie cmoknąć, czy spleść dłonie, razem z podpatrzonym uczuciem zabrany w krótką podróż wehikułem czasu (do własnych momentów takich jak ten) – naprawdę nieszczególnie Prescotta obchodziło.
Ale… powinieneś powiedzieć kogo chciałeś wziąć, a nie co. Za- męża? Nie uprzedmiotawiaj mnie, Joachim. – Zaśmiał mu się prosto w usta; ciepłym, płytkim oddechem, jak malutka łódka albo statek z papieru, na którym ktoś kiedyś napisał miłosny list (może ten, który Jackie potencjalnie mógł mu wsuwać w dłoń, w alternatywie dla równie domniemanego koksu), teraz dobijający do brzegu swojej bezpiecznej przystani.
Jesteś niemożliwy. – Zachichotał, nawet nieszczególnie świadomy, że to jedna z rzeczy, które być może powtarzał Harperowi z uporem maniaka; tydzień temu i miesiąc, i pół roku, i z tamtej wycieczki, na którą wybrał się z Harperem i wegańskim serem załadowanym do bagażnika. – You can’t just walk away without popping the question! – Żachnął się, przenosząc spojrzenie z mężczyzny, na Mary-Jane. I jej prababcię. – Can you believe that, Etta? – Omal nie parsknął. – I mean- Excuse me, but I think I have to make a man out of your grandson. Right now. – Ściągnął brwi, ostatecznie z trudem powstrzymując się od cisnącego na usta uśmiechu (mhm, tak, coś tu miał – pewnie nadzieję, że to jedna z tych zaraźliwych przypadłości).
I zanim Etta mogłaby się, z jakiegoś powodu, sprzeciwić – albo może i z odrobinę zadziorną manierą ochoczo szatynowi przytaknąć, Zachary, tylko tymczasowo, oddał Harperowi maleńkie puzderko.
To nie jest samoobsługa, Jack. Jeszcze raz.
Skoro i tak już odstawili widowisko, to Zachary pomyślał – pal licho. Niech się dzieje, co chce (tym bardziej teraz, kiedy opuszczała go tamta fala przerażenia).
On, na pewno, chciał – na ucho szepnąwszy jeszcze Joachimowi słówko albo dwa.
Tak. Tak, Jackie. Tak.

autor

preskot [on/jego]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Pomyślał, że to musi być pokoleniowe.
To znaczy, że (no, na miłość boską!) pokolenie Zachary'ego już tak ma, że się przesadnie czepia najmniejszych, leksykalnych szczegółów - w rozczuleniu nad każdym detalem niekiedy zupełnie ignorując faktyczne sedno sprawy. "Kogo" a nie "co", ple-ple-ple - i to jeszcze w ostentacyjnej niekonsekwencji, która kazała też zaraz dwudziestotrzylatkowi rozprawiać się o robieniu z Dwellera mężczyzny, cokolwiek miało to w ogóle symbolizować. Przecież, gdyby tylko naszła go ochota, za takie frazy łatwo mógłby zarzucić dwudziestopięciolatkowi szowinizm i jakiś potencjał na mizoginię.
Przez moment więc miał ochotę poprzedrzeźniać partnera, łapiąc się pod boki i kręcąc teatralnie głową, z językiem wystawionym na przeciw wrażliwości jego ego - może nadal zamkniętego w millenialnym ciele, ale pod kątem podatności na zranienia brakiem polityczno-językowej poprawności z pewnością godnego standardów generacji Z.
Potem uznał, że chyba naprawdę się starzeje. Oraz, że ganienie Prescotta byłoby przejawem zwyczajnej hipokryzji, skoro fakt jego własnej przewagi - wiekowej, i pod kątem rzekomej męskości, niejednokroć zdarzyło im się z sukcesem wykorzystać jako rekwizyt. Głównie w sypialni.
Kłapnął więc tylko wargami - które ewidentnie chciały coś powiedzieć, lecz się rozmyśliły - jak dzikie zwierzę oswojone zbyt mocno, by w ogóle chciało mu się groźnie szczerzyć zęby. Ta gra nie była warta takiej świeczki.
Zresztą - przecież (mniej i bardziej dosłownie) - ewidentnym być musiało, że grają z Zachary'm dla tej samej drużyny.
  • - Chcę.
Przytrzymał go, w każdym razie, najnaturalniejszym, niewymagającym choćby krzty myślenia ruchem, napięciem mięśni gotowych, by w razie potrzeby formować natychmiast dla Zacha podporę - nie tylko w kontekście przetrąconej kostki ale, przede wszystkim, w nieprzewidywalności i niepewności całego tego dziwnego świata, i jeszcze dziwniejszego, prowadzonego w tym świecie - wspólnie - życia. Co z tego, że sam miał wrażenie, że zaraz się przewróci (ale nie, że upadnie; już nigdy tak nisko jak przed rokiem, i już nigdy z takim jak wtedy zamiarem, by się prawdziwie poharatać). Było mu trochę gorąco i trochę słabo, i dziwnie w żołądku. Śmiesznie, pomyślał, trochę tak jak wówczas, kiedy Zach był w nim po raz pierwszy.
To -
Wtedy, teraz -
To był dobry ból. Taki, który się potem nosi nawet w szpiku kostnym - do pary z oczkiem wsuniętego na palec pierścionka.


Możliwy, czy też nie, patrząc na Zacha, Harper ponad wszystko wiedział, że jest po prostu jego. W każdym ze swoich wydań, nawet, jeśli niektóre z nich chciałoby się odesłać do producenta, albo przynajmniej poddać porządnej naprawie. Nikt nie widział go bardziej niż Zachary Prescott. Jedyny, który - nawet od Harpera przez los rzuconego bezdusznie na zimny metal szpitalnego stołu, upadłej gwiazdy odartej ze wszystkich błyskotek i całego blasku, nie odwrócił wzroku.
Westchnął, posłusznie zamykając palce na oddanym mu na chwilę puzderku.
- Yes, baby - Skinął głową, z jakiejś przyczyny podwijając też mankiety - jakby szykował się do walki wręcz, albo do władowania sobie w żyłę; w przejawie, w każdym razie, największej bezbronności - You know that I know my place.
A jego miejsce - to miejsce w środku, poza zasięgiem fleszy i rąk Charlie - było na kolanach. Ale, w przeciwieństwie do tego, co stało się podczas incydentu w Nevadzie, jeśli błagał, to tylko w słodkim przekonaniu, że otrzyma to, o co prosi, a jeśli się poddawał, to wyłącznie dobrowolnie.

Zanim zrobił kolejny krok, Mary-Jane zdążyła się rozkwilić niecierpliwie, wyciągając łapki to do niego, to do Zachary'ego. Jej samej było chyba naprawdę wszystko jedno (czy nawet lepiej - Harper powoli zaczynał podejrzewać, że z kojeniem Mary to Prescott, z jakiegoś względu, radzi sobie zwykle szybciej oraz sprawniej), który z mężczyzn poświęci jej trochę uwagi, ale Harper znajdował się odrobinę bliżej.
Kiedy więc wreszcie klęknął - trochę koślawo, z nogawkami zrolowanymi głupio, i materiałem spodni opinającymi mu tyłek, jakże niefortunnie poza zasięgiem prescottowego wzroku, ale za to na widoku kilkunastu zafrasowanych pensjonariuszy - to z dzieckiem na ręku. W sumie może to i lepiej. W końcu, jeśli Zach chciał go sobie wziąć -
to tylko z całym dobrodziejstwem jego chaotycznego, życiowego inwentarza.
- Marry me, Zachary Prescott - Trząsł mu się głos, serce i ręce - i w rękach: rozwarte pudełeczko z własnoręcznie splecioną przezeń propozycją - Marry me, and let's spend the rest of this weird, wonderful life together.

Zachary Prescott

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „140”