imie i nazwisko
Lovelace Miracle
pseudonim
Love
data i miejsce urodzenia
14/02/2002
Bournemouth, Wielka Brytania
dzielnica mieszkalna
Hansee Hall
stan cywilny
kawaler
orientacja
panromantyczny/seksualny
zajęcie
student;
pielęgniarstwo, stażysta w hospicjum dziecięcym
miejsce pracy
university of washington
wyznanie
ateista
jestem
przyjezdny
w Seattle od:
marzec 2022
Told me so many-”
____________________________________________
Czerwień wlewa się za kołnierz, strugą pełznąc leniwie przez poruszającą się krtań. Łyk za łykiem, coraz łapczywiej. Wszystko smakuje teraz inaczej, kiedy w świadomości tkwi myśl, że to ten ostatni raz. Zarzucić sobie, że przez całe życie nie liczyło się tych razów, żeby teraz z uśmiechem ująć to jako siedemset dziesiąty, a nie ostatni. Ale takie jest to ostatnie wino na odrapanym molo, ostatni papieros, na którego filtrze zęby, ostatni raz, zagryzają się aż tak nerwowo; bo z wyczekiwaniem, które napina każdy mięsień. Mieć już wszystko za sobą, już być gdzie indziej. Nawet jeżeli chce się zostać, to nie jest już to możliwe. Serce siąknie na dnie żołądka, gdy palce ściągają z kącików ust bordową smugę. Ta na szyi nie przeszkadza, niech kąsa biel koszuli; niech jątrzy się i rzuca w oczy smukłą plamą, niech przypomina efekt postrzału — bo przecież tak się teraz czuje. Nie kula, a ostrze wypuszczonej z łuku strzały, werżnięte głęboko w ciało. Nie jedno, a kilka. Nie na torsie, a od strony zgarbionych pleców. Zniknąć.
Głupi jest i łatwowierny; bo skopany o dwa razy za dużo, więc teraz, gdzieś na linii wybudowanego wokół siebie muru zaczyna się kruszyć, pęka pod rysą, która od dawna go zdobi. Nic z tym nie robił — pozostawił. Spokojnie, tylko spokojnie. Dlaczego obawa, że zapomni, aż tak rani? Nie zapomni. Bo to te dobre chwile z natury szybciej rozpływają się i zanikają, niż te, które uwierają jak wrastająca pod paznokciem drzazga. Szczęście kruszeje, zmienia się na miał i kredowy pył. Jeden podmuch. Jeden tylko podmuch wystarczy, żeby całkowicie zniknęło; a tutaj, na tym cholernym molo, wiatr wyje, kiedy twarz znika w dłoniach. Zarzucić organiczności szczęścia, że to przez jego naturalność tak szybko gnije. Toksyczność bólu, jak plastik będzie dryfować na powierzchni, mieniąc się i odbijając opalizująco światła. To ładny obraz — bo sam ból też bywa ładny. On też był ładny. Przez chwilę. Ta ładność przykleja się do dłoni, nie może jej zmyć. Choć brzydzi go już. Szpeci. Każde kłamstwo wypływa na pobielałe knykcie holografem rozlanej w kałuży benzyny. Ładne. Toksyczne.
“ And I still...But I still wonder why.”
____________________________________________
Wyliczyć na palcach. Nie same wspomnienia, nie te pojedyncze sytuacje (dłonie przecież ma tylko dwie), a po prostu ludzi. Ich. Zacząć od dzieciństwa, od matki. Potem przez pierwsze przyjaźnie. Przez pierwszą miłość, mrużąc oczy, kiedy w rozespane wejrzenie, przez owal samolotowego okna, jasna struga światła wgryza się boleśnie w źrenicę. Zostawić ojca za sobą, tę jedyną osobę, która dawała wsparcie — ale on rozumie. Tak przynajmniej mówi. Tak powtarza. Że na każdego przychodzi czas, że zawsze tu będzie, bo gdzie ma być indziej. Będzie, bo obiecał.
Zawiesić się. W gwarnej przestrzeni, w nowym towarzystwie (którego cholernie się nie chce), ale i w pustce. Bez zadawania pytań i bez myślenia o ostatnim. Chociaż te teraz, nabiera znaczenia, które nie nowe, ale nagle zrozumiałe. Wyraźniejsze, już nie jak monotonny i cichy dźwięk skapującej z kranu w oddalonej kuchni kropli wody; a stukaniem palca, własnego, o drewno biurka. Kochać tak samo mocno, nienawidzić też z tą samą siłą, ale z dziwnym brakiem, słysząc jak wiatr, zimna wichura, nadal świszczy w szczelinach ciała.
Zapomnieć. O narzuconych wymaganiach i oczekiwaniach.
Mama? pisze:Widziałam, że dostałeś się na Oksford. Gratuluję. Do zobaczenia w takim razie?
Wszyscy są tacy sami. Wszyscy są „stamtąd". Wszyscy go tam pchają; bo sami chcieliby w tamtym miejscu zalegnąć i najlepiej zdechnąć w akademickich murach. Tylko mówiąc, tylko opowiadając, ale nie działając, tak jak on tego pragnie. Przydać się, być potrzebnym, budować i składać wszystko i wszystkich od podstaw. Kiedy więc rozpoczyna się rok akademicki, Love znika. Na dwanaście miesięcy. Nie ucieka daleko, bo nadal w Knighton House, które jest w rodzinie od pokoleń, tkwi tam ceglane domostwo na arach pól między krzywymi drzewami zarośniętymi mchem, otoczone wysokimi krzewami śnieguliczki. Jej krągłe owoce strzelają pod podeszwą butów. Są jak małe wystrzały, mikro eksplozje.
Ma więc te ledwo osiemnaście lat, kiedy porzuca ścieżkę ojca, ale też i jego ojca i ojca jego ojca. Przerywa naukową wojaczkę swojej matki i jej matki. Archeolodzy grzęznący w odłamkach kości i łupinach wczesnośredniowiecznych saganów. Między miedzianymi monetami i szmatą proporczyku, która jakimś cudem przetrwała pod jednym z kurhanów. Wywija się od układanej na języku (niczym śnieżnobiała hostia) teorii ewolucyjnej, tej tak krystalicznie zimnej, bo biologicznej. W głowie bardziej płomienne idee bardziej roznamiętnione żądze, paląca nadzieja, że zmieni coś; a to coś nie będzie byle czym, bo przez własne poświecenie uniesie innych i pokaże im, że wyłącznie jedność w działaniu, współzależność może uratować ich pokolenie.
“The only antidote to mental suffering is physical pain” głosił Marks. Więc gdy chłopiec kończy dziewiętnaście lat, zamiast oksfordzkich szat, na skórę rzuca pobłysk poliestrowa, granatowa medyczna bluza, kiedy w rozświetlonej jarzeniowym światłem sterylnej sali, przygląda się zszywanej na dziecięcym policzku długiej ranie. Gładka. Cięta. 25 szwów. To dużo. Zbyt dużo.
Uniwersytet w Bournemouth nie jest zły; ale nic nie jest złe. Jest nijakie i miałkie, ale nigdy złe. Nie jest też dobre. Nie cieszy, nie smuci, nie wzbudza żadnej emocji. Więc szuka ich, wpada w dłonie, między którymi nigdy nie powinien się znaleźć. I stąd płacz. Ten na molo. Ten ostatni. Stąd też wpatrywanie się w dłonie, kiedy uszy zatkane od ciśnienia w samolocie tnącym niebo. Ku wolności w pysku kapitalistycznej bestii, której przecież nienawidzi. I stąd też śmiech, kiedy ląduje w Seattle, bo wszystko to, co teraz się dzieje, to tylko mało śmieszny żart.
Kolejny sms, ten o treści: „Mam nadzieję, że tam będzie Ci lepiej, Lovelace” wysłany z numeru zapisanego jako „Mama?" przychodzi razem z trzaskiem drzwi niewielkiego pokoju w akademiku. Lepiej? Tutaj? Z dala od Ciebie? Nienawiść, ta najgłębsza, bo wyrastająca z miłości porzuconego przez matkę dziecka. Jej twarz zna tylko ze zdjęć, tych, które wrzuca na Facebooka. Stchórzyła, gdy w chrzęście samochodowej karoserii on zyskuje głęboką bliznę na potylicznej kości, aby los obdarował ojca znamienniej, bo wbijając go w wózek. Opiekować się nim, bo tym razem, szkoda nie została rozdzielona po równo.
Więc ten trzask drzwi za unoszącymi się w gwałtownym płaczu plecami, mógłby wyciągnąć ze wspomnień ryk pękających szyb. Trwa jednak cisza. Pustka, bo wtedy dwulatek nieświadom sytuacji, a teraz dwudziestolatek modlący się, aby nie popełniać błędów własnej matki; aby się nią nie stać. Nie uciekać, kiedy w świadomość wgryza się myśl, że przecież może wszystko stracić, jeżeli będzie zbyt blisko.
Nothing ever happens."
____________________________________________
Ciężkość. Tą da się zauważyć jako pierwszą. Osiadła na źrenicach i w splotach włókien tęczówek, między ich zielenią i szarym błękitem. W podkrążeniu pod linią wodną, gdzie skóra jest najdelikatniejsza, jak satyna, kiedy przeciągnie się przez jej zaczerwienienie obłością opuszki. Nie jest to jednak ciężkość wroga, a zmęczona. Nie jest też jednak czuła jak po nieprzespanej nocy, zbyt wypełnionej przyśpieszonym pulsem i parzącym skórę oddechem. Łagodna, bo skierowana ku sobie, nie ku innym. Zimna, ciągle zamyślona. Wyłącznie w krótkich zrywach, w tych, kiedy jest potrzebny, gdy ku niemu ktoś dłoń wyciąga z prośbą pomocy, ciepło ponownie rozciąga się pod powiekami, ugładzając świat i nadając mu na moment zabarwienia nadziei.
Ciężko jest nie zwrócić uwagi na brytyjski akcent; ten przyjemnie roluje się na języku, odbijając się i na postępowaniu chłopca, jakie bardziej zachowawcze, rytmiczne i monotonne, dopóki zaufanie nie pochłonie nowości i nie nazwie jej „własną". Więc i głos początkowo wolniejszy, metodycznie rozkładając słowo za słowem, zanim nabierze rozognienia i gubić pocznie końcówki, połykać całe zgłoski, bo rozniecona myśl zbyt szybka, zbyt nieuchwytna.
Ciało przywykłe do wysiłku; mało tego, szuka go w śmiesznym przeświadczeniu, bo w łudzeniu się, że gdy padnie z wycieńczenia, to myśli niczym rozkręcony metalowy bączek, zatrzymają się — znieruchomieją i zamilkną. Siła jednak najpierw wdarła się w zarys nóg, kiedy za nastolatka grał w nożną (bo koledzy grali, bo głupio też odmówić ojcu). Później w obrysie ramion, szerszych, w obłych kształtach, kiedy już świadomie zapominał o istnieniu czegokolwiek pod ciężarem własnego ciała. Ucieczka. Bo wszystko można przekuć na ucieczkę. Czy w kolejnej nieprzespanej dobie nad następnym buntem literackim, apelem ku powstaniu z kolan, kiedy koniuszki palców dociśnięte ku starym stronicom w roznamiętnieniu, w stanie są tylko czasami do ust zbliżyć papieros.
____________________________________________Miękki; plastyczny wręcz. Dopasowuje się do kształtu dłoni, w których akurat się znajduje. Bo zawsze innym więcej i bardziej chce dać, niż zagrabić dla samego siebie. Głupie to, ale wszyscy przecież są trochę głupi.
Już od dziecka zbyt empatyczny; ten, który rozbijał się z najmłodszą dzieciarnią między przysadzistą czerwienią cegieł roboczych osiedli. W nich mu najlepiej, najbezpieczniej, chociaż dłonie ciągle brudne i jeansy zdarte na kolanach. Ale głos miał wtedy silniejszy, doniosły, kiedy bezmyślnie klepał socjalistyczne litanie. Bez zrozumienia, ale za to z jaką namiętnością. Prawdziwą. Szczerą.
Chciałby, jak synowie i córki robotników, pić ciepłe mleko z emaliowanego kubka w wyblakłe kwiaty. Żyć między matczynymi pocałunkami składanymi na szczycie głowy a dłonią ojca spoczywającą na ramieniu. To jednak zbyt daleko, poza zasięgiem, kiedy matki brak, a ojciec, samotny (choć nadal żyjący przecież z własnymi rodzicami, odkąd przygwożdżony do wózka, a więc w domu... w za dużym domu, jest ich aż czwórka). Romantyzuje. Fetyszyzuje ten brud, który układa się w rozmokniętych kartonach pod żeliwnymi latarniami na precastowych osiedlach.
Jest w nim jednak pewna wyjątkowość, o której mówi rzadko. Pamięta przecież te oceniające spojrzenie nauczyciela, gdy ukradkiem tylko wspomniał o tym jako dziecko, pierwszy raz przytulając do piersi plecy wiolonczeli... I chociaż sięga po nią z oddaniem raz po raz, ciągle męczy go jedno; wcina się niewygodą przebodźcowanego umysłu, nie tylko nieprzyjemne wspomnienie, ale i smugi. Kolorowe smugi. Synestezja. Chromestezja. Kiedy palce szarpią za struny instrumentu, ale i gdy słowa obce ocierają się o struny — te głosowe.
Gorzej, gdy piękny dar staje się przekleństwem. Bo dłonie zamiast na instrumencie, ułożone w spoceniu w nitrylowych rękawiczkach, kiedy palce wpychają delikatnie sylikonowy zgłębnik w stronę dziecięcego żołądka. Gdy płacz i zduszony krzyk, zamiast być pustką tą samą, jaką jest dla innych, jemu mieni się w niebieskim błysku, jakby rodzącym się od linii wodnej, drąc w górę, ku tarczce spojówki. Wie przecież, że robi "dobrze", że bez jego udziału, bez jego poświęcenia, wszystko tylko bardziej będzie się sypać, jeszcze szybciej kruszeć. Pracować dla innych, przy innych; wyłącznie dla fizyczności i metafizyczności pojętej w człowieku i jego marności, nic ponad to, nic ponad inne wartości.
Vladimir Mayakovsky, At the Top of My voice pisze:Agitprop
sticks
in my teeth too,
and I’d rather
compose
romances for you -
more profit in it
and more charm.
But I
subdued
myself,
setting my heel
on the throat
of my own song.
Listen,
comrades of posterity,
to the agitator
the rabble-rouser.