imie i nazwisko
Leander James Powlett
pseudonim
Leo, Lenny
data i miejsce urodzenia
31.01.2003, NYC
dzielnica mieszkalna
hansee hall
stan cywilny
kawaler
orientacja
bi
zajęcie
student literatury
miejsce pracy
university of washington
wyznanie
de facto ateizm
jestem
przyjezdny
w Seattle od:
czerwiec 2021
Z trudem wskazałby moment, w którym zrozumiał, że jego matka kłamała, a i – co gorsze – że to kłamstwo nie mogło znaleźć w nim sobie żadnego konkretnego miejsca. Mościło się wygodnie w przestrzeni p o m i ę d z y – pomiędzy wyobraźnią i całą resztą rzeczy, które potrafił sobie wmówić (tam, to znaczy w nim, nic, n i g d y nie jawiło się jako jednoznacznie figuratywne i dosłowne), i pomiędzy przekonaniem graniczącym z pewnością (tuż poniżej naukowych faktów, skrupulatnej statystyki i wszystkiego, czego doświadczał na własne oczy; a i w związku z tym i tak nigdy nie mógł mieć pewności, czy jego perspektywa jest nieomylna; nawet jeśli bardzo chciał i lubił w to wierzyć).
Niewątpliwie był to też moment, w którym świat Leandra nabrał nowych wymiarów i odcieni (głównie szarości pochodnych reszcie czerni i bieli), wychodząc jednocześnie poza swoje dotychczasowe skrajności i zero-jedynkowe ramy postrzegania, które ukochał sobie nie tylko jako dziecko, ale i czemu pozwolił leniwie rozciągać się po kątach swojej adolescencji. Wtedy wydawałoby się, że wobec niczego nie potrafił być szczerze ambiwalentny – rzeczywistość i wszystko co na tę rzeczywistość się składało mogło być dobre albo złe; zawsze pod wodzą euforii i nienawiści. Zawsze pomiędzy dwoma przeciwstawnymi sobie biegunami. Matka przeważnie była dobra (w tej swojej cynobrowej trumience prostokątnej sukienki), ale nieraz zdarzało się, że traktował ją typową dla wieku dziecięcego złośliwą histerią, a potem – wybuchami nastoletniej pasji. Ojczym przeważnie był zły, ale bywał dobry (wtedy mówili, że zaczynają znajdować wspólny język). Biologiczny ojciec – zawsze, tylko, zły; choć generowanie gniewu w stronę imienia pozbawionego twarzy z biegiem lat zaczęło wydawać się Leandrowi coraz bardziej absurdalne i pozbawione sensu. To był pierwszy z wielu takich wniosków.
Ze swoim lepkim jak cień gniewem żył jednak przez cały okres szkolny – a okres szkolny obwarowany był murami szanującej się, episkopalnej St. Albans School (będącej jedną z tych placówek edukacyjnych, które razem z kościołem weszły sobie w dupę tak głęboko, że teraz żyły w tej symbiozie; jedna strona wycierając sobie usta szczodrymi dotacjami, druga – ten sam kościół ładując nawet w szkolne motto).
W tym samym czasie powroty do domu zaczynały pachnieć aromatyzowaną kawą (amaretto i wanilią) i wodą różaną matki; spacerami z Petrą; potpourri rozstawionymi w każdym kącie mieszkania; prognozą kolejnej kłótni z ojczymem zawieszoną w powietrzu; i jak powoli burzony mit. Marion Elizabeth na wmówioną chłopcu arystokrację kreowała się raczej nieudolnie – i zdradzała się (teraz, w kontakcie ze światem bardzo-wyprostowanych-ludzi widział to nad wyraz dokładnie): w ramionach odsłoniętych niewłaściwie do okazji i w beztroskim faux pas pomylonych sztućców (za entrée zabierając się widelcem, którym przed momentem rozgarniała po talerzu sałatkę); była miła, ale nieokrzesana, z tą swoją ręką podawaną wszystkim, niezależnie od – więc i często wbrew – konwenansom.
Dziecinne skrajności zachęcałyby go, by we własnych myślach nazwać matkę mitomanką albo podłą, zakłamaną manipulantką, ale teraz – m o ż e – mógłby zrozumieć, że zagrała daną jej przez los, życiową kartą.
Nie mógłby.
“Absolutnie. W tym wypadku Schumann to tragiczny przykład. Tragiczny.” Od podobnych k o n t r o w e r s j i zaczynały się tutaj, najwidoczniej, wszystkie dyskusje.
“Wyraźnie nawiązuje tu do chorału Bacha, w których fermaty, oczywiście, nie są równoznaczne z agogiką.” Oczywiście.
“Dlaczego?”
Słuchał po łebkach, zbyt zajęty lekturą, żeby toczącej się nad nim potyczce słownej poświęcać więcej, niż szczątki uwagi, którą akurat nie brodził w kartkach pociętych linijkami tekstu. Uwielbiał to wzbierające nawarstwienie stron pod kciukiem lewej dłoni. Kochał pochłaniać słowa z książek, słuchać oczami – mieć przed nimi landszaft wzniesiony na samym tylko druku – druku w monotonii trupiej czerni; i najpewniej rozkoszniej jawiła się tylko myśl, że może to właśnie jedyny kolor, od którego pochodzi cała reszta barw na świecie.
“… można polemizować czy należy się tam zatrzymać.”
Od czasu, kiedy podejrzał wyciągi z konta bankowego matki, zrozumiał, że rodzinny spadek (od tej szlachetnej, arystokratycznej części rodziny, którym radośnie mydliła mu oczy) był zwyczajną bujdą, zaczęła wadzić mu ta wszechobecna, dziedziczona wraz z zestawem przywilejów megalomania. Może dlatego, że odkrywając prawdę, sam poczuł się przez tę megalomanię odrzucony (albo jak sabotaż przeprowadzony na pilnie wyuczonym savoir-vivre). Dzieci nie radziły sobie z odtrąceniem, a młody Powlett po dziurki w nosie miał t a k i c h rodziców.
“Są dużo lepsze przykłady, w których zastosowanie ritardando miałoby więcej sensu.” Nadzieję pozostało mu pokładać w biologicznym ojcu. Z założenia nie potrafił tego traktować tak, jak być może powinien; wychodził z założenia, że tonący może i powinien trzymać się brzytwy, ale rzucony na znajomo wielkomiejskie morze zupełnie obcego miasta (oddalonego o kilka stanów i akcentów), gotów byłby łapać się samej wody; ciągnąć za grzbiet przypadkowej fali i na takim wierzchowcu zapędzić się prosto w kozi róg klasycznego co dalej? Jakby któregoś razu mrugnął i poddał się brutalnemu uświadomieniu, że przyjeżdżając tu z Petrą, jednym imieniem i niedokładnym adresem zrządzeniem losu swojego ojca rozpozna w przechodniu mijającym go na ulicy.
“Tego, o czym mówisz, nie można można uzasadnić żadnym historycznym źródłem. Niezależnie od gustu.” To nie tak, że brakuje mu manier. Po prostu w ostatnim czasie zaczął godzić się z myślą, że wrastał w obraz swojej matki; i, tak jak ona, lubił od czasu do czasu coś zepsuć – fryzurę, humor albo życie.
“Nie zatrzymuj się. Wyobraź sobie, że bierzesz oddech. O, właśnie tak.” I na tę komendę, jakby zdał sobie sprawę, że całe życie przytrzymywał w płucach powietrze. Zaciskał pięści. Zagryzał zęby.