WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

yosef & jericho

ODPOWIEDZ
JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Przez te kruche kilka godzin - odkąd Jericho kazał mu „zmężnieć”, na chwilę przed tym, jak wyszedł z ich pokoju w Airlane, odrobinę za mocno trzaskając drzwiami, aż do teraz, kiedy Yosef, z palcami zaciśniętymi na dłoni młodszego brata, wspinał się rytmicznie po schodach wiodących do mieszkania Cel Tradata, trochę za bardzo na styk, bo dziesiąta miała wybić na zegarze za jakieś trzydzieści, a może dwadzieścia sekund - zdążył odciąć się zupełnie od tego, co właściwie się stało, a potem zatracić w tym jeszcze raz, przy pomocy nie jednego, ale dwóch piw, wychylonych jedno po drugim w ciszy wychłodzonego pokoju. Zdążył też wziąć prysznic - chyba najdłuższy i najgorętszy, jaki pamiętał - i stojąc w tej kabinie, głupio i samotnie, wcierać bezzapachowe, hotelowe mydło w skórę z zamkniętymi oczami, udając, że to wcale nie jego własne dłonie wytyczają teraz mokre ślady na kolejnych partiach ciała; i powinien czuć się wtedy, jak skończony kretyn, ale wcale tak nie było - to przyszło potem, kiedy leżał znowu na upstrzonej brzydkimi rombami pościeli, nie wytarłszy się nawet wcześniej i pozwalał szokującemu kontrastowi wpadającego ciągle przez otwarte okno, nocnego powietrza, osuszyć gęsią skórką osiadłą na skórze, łazienkową duchotę. Nie wiedział nawet, ile tak leżał - wystarczająco długo, żeby całkiem wyschnąć i całkiem zmarznąć, i zdążyć już wytoczyć w głowie tysiące ścieżek, jakimi to ich spotkanie mogłoby powędrować, gdyby nie byli tylko Yosefem i Jericho, a w ślad za tymi ścieżkami - tysiące procesów, w którym osadzał siebie w roli oskarżonego, a Cel Tradata jako prokuratora - bo wiedział, że gdyby te wszystkie, bardzo niebezpieczne i bardzo głupie zresztą, myśli, które tkał sobie teraz w głowie tak bezwstydnie i niezahamowanie, wydostały się jakimś parszywym zrządzeniem losu na światło dzienne, sam ze swojego życia urządziłby sobie piekło, Jericho stawiając na odpowiednim miejscu tylko „z urzędu”, bo ktoś musiał z tych wszystkich wyobrażeń okrutnie zakpić i zaśmiać się na końcu.
Łatwiej było snuć w głowie fałszywe scenariusze, niż powiedzieć po prostu: jebać tę kurwę, zostań tu ze mną jeszcze trochę. Tak było w y g o d n i e j albo po prostu się do tego przyzwyczaił - a pewnie jedno wynikało z drugiego i ciężko teraz było wykuć jakąś nową taktykę działania; zwłaszcza, że nie miał pojęcia, czego to działanie miałoby dotyczyć - bo przecież ze słów Jericho można było wyciągnąć sobie różne wnioski, od najbardziej pożądanych, do zupełnie sprzecznych z jego własnymi pragnieniami. A bezpieczniej było chyba nie oczekiwać n i c z e g o i miło się zaskoczyć, niż pielęgnować te głupie wizje, które nachodziły go uparcie także po oddaniu kluczyka ucinającej sobie za ladą drzemkę Agnes, w drodze przez brudne uliczki South Parku aż do jego własnego, rozpadającego się już od progu mieszkania.
Może to i dobrze, że po powrocie na swoje śmieci, pojawił się jakiś bardziej przyziemny problem do rozwiązania - źle, że zmaterializował się pod postacią ciągnącego się już z pewnością od jakiegoś czasu, joelowego napadu histerii, którego ślady nosiła teraz cała kuchnia: od pobitych talerzy, przez przewrócone krzesła i wyrwane drzwiczki jednej z szafek (nie przypuszczał w ogóle, że młody mógł mieć tyle siły; budową i krzepą przypominał jego samego, a z oddaniem jakiemukolwiek konusowi na przyszkolnym placu zabaw miał niemały problem - jak właśnie się okazało, najwyraźniej niewynikający z braku z a s o b ó w). Jeszcze gorzej, że wynikał z przedłużającej się i niezapowiedzianej nieobecności Mary, przez którą tej nocy nie zmrużył już oka, wybierając numer siostry porządne kilkaset razy, na zmianę z wystukiwaniem serii zatroskanych, a potem wulgarnych wiadomości. Pozwolił Joelowi zasnąć na swoich kolanach (choć już jakiś czas temu obiecał sobie zakończyć ten proceder, zdając sobie sprawę z tego, że młody problemy ze spaniem bez asysty ma także dzięki niemu), ale sam ani na chwilę nie wyciągnął nosa z telefonu - tak, tego zdezelowanego i średnio już nadającego się do czegokolwiek - swojej decyzji o uczynieniu z siebie poduszki żałując już po piętnastu minutach, kiedy poczuł, że całe zalewające go nagle zdenerwowanie musi (co najmniej) rozchodzić albo (najlepiej) wyrzucić serią bliżej nieskoordynowanych wyrzutów agresji, biorącej na muszkę przypadkowe przedmioty.
Siedział jednak uparcie, kręcąc na palec wskazujący kosmyk braterskich włosów i telepiąc się z nerwów tak mocno, że dziwiło go, że Joel nie obudził się w którymś momencie, z charakterystycznym zająknięciem.
A potem nagle była dziewiąta trzydzieści, Mara wciąż się nie zjawiła, a on prawie już zapomniał - o Jericho, o tym spotkaniu, o wszystkim, co zrobili i o tym, co potem zdążył sobie nawyobrażać, a co teraz, pociągnięte całonocnym czuwaniem, wydawało się strasznie infantylne i po prostu i d i o t y c z n e; prawie, ale i tak dobrze, że miał (mieli, tak właściwie, bo z racji na nieobecność Mary, Joel stał się jego zupełnie nieplanowanym plus jeden) blisko.
Na tyle, że już na półpiętrze zorientował się, że od początku wcale nie mieli być tutaj z Jericho sami - co z jednej strony trochę go zawiodło, a z drugiej jednak pokrzepiło, bo nie był pewien, j a k właściwie powinien się teraz w stosunku do niego zachowywać, z całym tym swoim wewnętrznym rozgoryczeniem i jakąś głupkowatą nadzieją, że to może wcale nie było tylko aktem jednorazowego odurzenia idiota. Z plecakiem przewieszonym przez ramię i Joelem wziętym za rękę, wpadł do środka bez pukania, w sam środek tytoniowej chmury, zza której wyłoniły się trzy zgarbione na siedzeniach sylwetki - jedna znajoma już zbyt dogłębnie i dwie, które chętnie by z tego obrazka wyciął.
- Ja pierdolę, Sadler - przywitał go głos Remy’ego, którego od bliźniaka odróżniał tylko tym, że ten zawsze musiał się do niego o coś przypierdolić. - Przedszkole sobie, kurwa, otwie...
- Dobra, pysk, nie miałem go z kim zostawić - przerwał mu pospiesznie, ciągnąc uparcie powolnego - jak zawsze, kiedy wchodziło się z nim do pomieszczenia pełnego ludzi - Joela za rękę gdzieś na bok. - Usiądzie sobie w kuchni i nie będzie słuchał, tak? - ciężko powiedzieć, czy zwracał się do z a c h w y c o n e g o dodatkową gębą towarzystwa, czy może jednak do brata, któremu wymownie odsunął krzesło przy kuchennym stole, żeby zaraz odstawić na blat ten przytachany ze sobą plecak, z którego wydobył następnie arsenał kolorowanek i jakieś stare, zniszczone kredki. Remy już coś na niego pierdolił do reszty zgromadzenia, ale Sadler uparł się na puszczaniu tego mimo uszu. Przykucnął na chwilę przy młodym, łapiąc z nim kontakt wzrokowy. - Pokolorujesz sobie, dobra? Ja będę... tam obok, okej? Jak będziesz czegoś potrzebować to... no, najlepiej poczekaj po prostu, jasne? Okej? Joel?
Odpowiedział mu tylko niemrawym spojrzeniem, co Yosef skwitował krótkim super, bąkniętym pod nosem, poklepał go lekko po ramieniu i, trąc oko wierzchem dłoni, przeszedł do zgromadzenia swoich szanownych kolegów - z których z pełną szczerością kolegą nie mógł nazwać chyba żadnego. Podsunął sobie jakiś chyboczący się trochę niebezpiecznie taboret obok kanapy, na której zaległ Romy i wtedy dopiero pozwolił sobie na skupienie wzroku na chwilę tylko i wyłącznie na Cel Tradacie, który na pewno był, kurwa, zachwycony tym doborowym towarzystwem, które zleciało się na jego kwadracie.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Okazywało się zatem, że - choć owszem, przecież fizycznie opuścił dziewiątkę w Airlane całkiem prędko, a potem także sam motel, pogardliwym spojrzeniem zmierzywszy tylko recepcyjne gniazdo, w którym Agnes, rozlazła i nieapetyczna w trochę zbyt obcisłym, pracowniczym mundurku, drzemała z krzyżówką wysuwającą się z dłoni i włosami opadającymi na rozmiękczoną snem twarz - Jericho rzeczywiście został Tu (to znaczy: z Yosefem Sadlerem i jego ciałem okrytym wyłącznie płaszczem dreszczu - produktu wojny między ciepłą wilgocią i suchym chłodem wpełzającym przez rozszczelnienie okna) jeszcze trochę (a może t r o c h ę dłużej, i t r o c h ę bardziej, niż tylko trochę, czyli na zawsze, do tej ich pierwszej jednej nocy w Airlane pamięcią mając powracać już do mniej lub bardziej rychłego końca swojego zasranego życia), atakując myśli Sadlera mnogością wizji i wyobrażeń.

Ale stało się coś jeszcze:
  • Jakąś część Yosefa - uskubniętą niczym kawałek waty cukrowej z miejskiego jarmarku na czwartego lipca, za którą nie zapłacił, i który zatem trzeba było wepchnąć pomiędzy język i ściankę policzka czym prędzej, by faktyczny właściciel łakoci tylko się, nie daj Boże (choć o Boga, w South Parku, nie szło się dopytać i doprosić - a Jerry znał wielu takich, co prosili i pytali i zawsze, i tak, ponosili w tym procesie fiasko), nie zorientował o kradzieży - Jericho zabrał, także, ze sobą.
Trochę na pamiątkę, być może, niczym coś ładnego i cennego (choć cennego tak, jak cenne bywały zwykle rzeczy w tej części miasta, a więc cechującego się wartością raczej symboliczną niż faktyczną, przypisaną przez właściciela, a nie obiektywnie określaną jako wysoka), a trochę po to, żeby zadawać sobie tym ból, i jeszcze więcej bólu, jak flagelant uzależniony od procesu samobiczowania się aż do krwi, aż do granicy cierpienia i, prawdopodobnie, na jakimś etapie też do auto-anihilacji.

W tym więc, w każdym razie, czasie, kiedy Yosef Sadler dosychał na geometrii brzydkich figur motelowej kapy i zakładał buty, stawiając stopy na brunatnościach wykładziny, najpierw obok siebie, a następnie jedna za drugą, we własnej drodze krzyżowej (tylko w jakimś śmiesznym układzie, bo zamiast Krzyża, niósł na plecach tego, który na nim dogorywał) aż do nędzy i chaosu swojego zwyczajowego adresu, Jerry miotał się pomiędzy przyjemnością i wstydem, żalem (jak w "żałowaniu" - tego, co się wydarzyło, i jak w "pożałowaniu" - dla samego siebie, wplątanego teraz w żałosne rozterki pomiędzy potrzebą jak najszybszego znalezienia się we własnym domu, ale też pragnieniem jak najprędszego powrotu prosto w nikłą aurę sadlerowego ciepła i sarkliwości w której chyba się zakochiwał, ale też i w "żalu" żywionym do samego siebie za to, że przecież w pierwszej kolejności absolutnie nie powinien był chłopaka w swój bałagan i konfuzję wciągać) oraz zwyczajną tęsknotą.
Całą drogę mostem, który parę godzin wcześniej przekraczali we dwóch, ulicami South Parku, i w końcu też aż na kraniec tej jednej, jaką nazywał swoją (bo takim, jak Jericho, nie wystarczał wszak jeden dom, ani jeden wycinek trawnika - musieli mieć całą ulicę, całą dzielnicę, a najlepiej, gdyby się dało, i całe miasto - na własność), skąpanej teraz w brzydko-mlecznym świetle chemicznego (przez wyziewy ze wszystkich tych lokalnych fabryk i przetwórni) świtu.
Potem sam wziął prysznic, jakoś tak bez przekonania, w kontraście do entuzjazmu z jakim do łazienki w Airlane udał się dwudziestolatek, trochę jakby niechętny, żeby zmywać z siebie to, co mu jeszcze po Yosefie pozostało - parę pocałunków, syntetyczne wspomnienie lateksu nadal odbite na tkankach podbrzusza, jakiś jeden, nabity sobie w międzyczasie siniak (chyba wtedy, gdy wpadł na kant łóżka, albo może, kiedy trochę za mocno wsparł ciężar całego ciała na opartych o materac kolanach), też wypił jedno piwo - patrząc przez okno na ohydę poranka i tego kundla, który czasem sypiał na jego wycieraczce (nie w jakiejś metaforze, mającej określać któregoś z bezdomnych, South Parkowych dzieciaków, tylko dosłownie - czworonoga z łatkami samodzielnie wygryzionej sobie sierści - w walce ze świądem i pchłami - pokrywającymi mu szczyty tylnych łap i brzuch, i spojrzeniem rozkochanym w Jericho do granic rozsądku dlatego, że dwudziestosześciolatek rzucił mu czasem jakiś ochłap zimnego jedzenia, a czasem po prostu odpuścił mu przekleństwo albo szturchnięcie, gdy wychodził z mieszkania i, tym samym, budził psa ze snu), i wszedł do łóżka, ale spał tyle, co nic.
Zbyt samotny i zbyt zawstydzony, żeby się do tej samotności przed sobą przyznać - a więc i by coś z nią zrobić, na przykład łapiąc za telefon i dzwoniąc (do Yosefa) albo idąc (do Yosefa), albo chociaż otwarcie myśląc (o Yosefie) póki to naglące, nieprzyjemne uczucie nie rozejdzie się po kościach jak gorączka albo skurcz.

A potem, nagle, faktycznie była dziewiąta trzydzieści - i byli też Romy i Remy, od pół godziny krzątający się po jego mieszkaniu w sposób, którego, kurwa, absolutnie nienawidził, i którym gardził jeszcze bardziej, niż gardził ich dwójką. Znali się od lat - od małego, jak to się mówiło (a więc od pierwszych szczerb w wymianie zębów mlecznych na te prawdziwe - choć w przypadku Romusa nie na długo, bo i tak stracił prawie wszystkie raptem trzy lata później, w wypadku samochodowym z którego tak ledwo uszedł z życiem, jak i z całą kolekcją dodających mu powagi blizn, na barkach, przedramionach i na obojczyku - i od pierwszych śliw nabijanych sobie nawzajem siniaków), i Jericho wiedział o nich trochę za dużo, ale w tej wiedzy mieściła się również informacja, że choć ani jeden, ani drugi nie radzili sobie za bardzo ze szkołą i nauką, potrafili przynajmniej objąć umysłem lokalny kodeks, i - czy to ze strachu, czy z honoru, nie musiał wiedzieć - nie wydawali swoich. W przypadku Remulusa pewnie dlatego, że był tak tępy, że i tak nie zapamiętywał (a może to był Romus!? Jasna cholera - dobrze by było, gdyby nosili na ciele metki, na których można by sprawdzić), ale nie chodziło tutaj o intelekt (w końcu to Jerry sam okrzyknął siebie mózgiem operacji), tylko o lojalność, gotowość do działania, skłonność do podjęcia ryzyka oraz słowność...

No, właśnie.
Im bliżej było do dziesiątej, tym częściej wzrok Jericho uciekał ku ekranowi telefonu, a serce do gardła; myśli zaś coraz gęściej kłębiły się wokół kilku najczarniejszych z możliwych scenariuszy - takiego, choćby, w jakim Yosef zwyczajnie zapomniał (a tak trudno było nie stawiać teraz znaku równości między zapomnieniem o spotkaniu, a zapomnieniem o nim, i o wczoraj, i o tym, nawet, co mogło by być - gdyby, no właśnie, nie byli sobą, lub gdyby chociaż stanowili inne wersje siebie). Na te same trzydzieści sekund do umówionej godziny, które Yosef spędzał wybijając rytm własnych kroków łomotaniem serca na schodach prowadzących pod jerychowe drzwi, Cel Tradat tracił już nadzieję nadzieję nadzieję chęć do jakichkolwiek interesów, i zyskiwał przekonanie, że zostali - razem z Romym i Remym - zwyczajnie wystawieni, ale zgrzyt otwieranych drzwi, i dwie (dwie!) stające w nich sylwetki przekonały go jednak, że nie.
Najpierw poczuł euforię - w żołądku, tuż pod mięśniem przepony; ale zanim ta zyskałaby jakąkolwiek szansę by wezbrać w nim i wydobyć się z ust w postaci miłego powitania, stłamsił ją gniew - najbardziej pewnie na siebie, ale kierowany teraz głównie ku młodszej z postur, i nieodpowiedzialności Sadlera, który z jakiejś chorej przyczyny musiał uznać, że przywlekanie tu dziecka było dobrym pomysłem (jakby wszyscy czterej, w pierwszej kolejności, nie byli po prostu zgrają gówniarzy bawiących się w gangsterów).
- Ani, kurwa, słowa! - Warknął na bliźniaków nim którykolwiek zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, a potem zerwał się - on, i całe jego metr osiemdziesiąt osiem, i zawieszone na nich czarne jeansy, koszulka w tym samym kolorze i czerwona bandanka, strategicznie zawiązana tam, gdzie rano odkrył jednoznaczny siniak (nie chodziło o bliźniaków, którzy pewnie uznaliby, że to ślad po nocy z jakąś dziunią - chodziło o niego samego, i to, że gdyby go nie przysłonił, wciąż uciekały w jego stronę dłonią albo wzrokiem, podłapawszy własne odbicie w szybie czy ekranie telewizora, jakby chciał sprawdzić, czy naprawdę był prawdziwy - i on, i siniec, i świat, w którym między nim i Yosefem doszło do tego, do czego doszło) - z fotela w tym samym momencie, w którym Yosef usiadł, i minęło trzydzieści sekund zanim nie złapał go za fraki, nie wepchnął z powrotem do kuchni, i nie zatrzasnął za sobą drzwi, niczego nie robiąc sobie z obecności chyba dość skonfundowanego tym wszystkim Joela.
- Czy ciebie kurwa pojebało, Sadler!? - Powtarzał te same słowa, które wyrzucił z siebie już niejednokrotnie, przesączone niedowierzaniem i nadspodziewanym gniewem - Przyprowadzać t u t a j dziecko!? Kurwa! - Łupnął otwartą dłonią w kuchenny blat - I co ja mam z tym - Na młodszego Sadlera i jego wyblakłe, tanie kredki, nawet nie popatrzył - Niby zrobić, co!?

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef - serdecznie i zupełnie szczerze – w dupie miał wszystko, co było jakkolwiek związane z Romusem i Remulusem, poczynając od tego, który był, kurwa, synem kogo. Jedyną rzeczą, którą w nich lubił (trochę ironicznie i zbiorczo - bo tylko tak potrafił ich traktować) było to, że mieli (razem i osobno) głupsze imiona niż on; ba, głupsze chyba nawet niż Cotton Cockburn, choć nie był pewien, co do nazwiska, bo to ich było jakieś dziwnie długie, wieloczłonowe i z co najmniej pięcioma niemymi spółgłoskami, poprzedzającymi apostrof - czyli zupełnie nie na jego głowę ani teraz, ani nigdy. Poza tym, Remy cierpiał chyba na jakiś syndrom niedowartościowania, bo musiał wpierdolić się w absolutnie każdą akcję, podjąć zawsze najgłupszą możliwą decyzję, a potem chwalić się na prawo i lewo zasługami, które należne były innym - i Yosef nie wiedział, którego z tych przymiotów nienawidził w nim najbardziej. Coś w tym człowieku przypominało chyba Sadlerowi jego własnego ojca, co absolutnie nie dodawało mu żadnych punktów w tym rankingu pseudokoleżeństwa, którym się tutaj wszyscy (łaskawie) dzielili. I dlatego też Yosef n i g d y nie rozumiał, czemu Jericho się tej pary kretynów tak idiotycznie trzyma, ale trzymał się ich przecież z a w s z e (i to Remy zawsze był pierwszym, który kazał Sadlerowi się od nich odpierdolić, w czasach, kiedy jeszcze latał za tym trio jak pies z wywieszonym jęzorem). Podejrzewał, że to kwestia czegoś, co w South Parku budowało się długimi latami, a pogrzebać można było w kilka sekund - zaufania. Tylko, że on sam tej dwójce nie ufał za grosz i już nawet nie chodziło o to, czy by go sypnęli, gdyby mieli okazję (bo pewnie nie - ale nie ze względu na jakąś lojalność wobec Yosefa, tylko wobec Jericho); był po prostu przekonany, że gdyby któregoś dnia Cel Tradat niespodziewanie zniknął (co - miał taką nadzieję - nie miało prawa nigdy się wydarzyć), do rękoczynów na linii on-Remy doszłoby dość szybko - sporna pozostawała tylko kwestia tego, z czyjej inicjatywy.
Gdyby to miało paść na dzisiaj - pewnie Sadlera. Ale dzisiaj, tak właściwie, czuł się tak bardzo na krawędzi, że trudniej byłoby chyba znaleźć rzecz, która by go n i e sprowokowała.
I gdzieś w tym całym tyglu tlił się Jericho, jak słaby ogień z bliskiej zużycia zapalniczki - a może tak mu się tylko wydawało, może specjalnie nałożył sobie na niego filtr, bez którego patrzeć było mu po prostu ciężko; przez ten cały żal (do siebie i do niego - z jakiegoś powodu, którego nie potrafił zidentyfikować), odrobinę stale obecnej złości (takiej nieukierunkowanej, wypalającej w środku coś, co niektórzy nazywali duszą, a inni - sumieniem), garści wstydu (takiego, który pojawiał się zawsze po pójściu do łóżka z kimś, z kim nie powinno się wcale iść do łóżka, a w tym przypadku spotęgowanego dziesięciokrotnie faktem, że to nie był jakiś tam byle kto, tylko Jerry właśnie - i to było przerażające samo w sobie, bo wyuzdane sny z Cel Tradatem w roli głównej kategoryzował zawsze jako jakieś pierdolone głupoty, bez cienia przełożenia na realne życie, i ten bastion upadł mu jakoś nagle i niezapowiedzianie, a on nie wiedział, jak miał sobie teraz z tym poradzić - taki dziwnie odsłonięty i ogołocony z jakiejś kolejnej warstwy ochronnej bariery, którą oklejał się tak, jak Joel oklejał w domu kuchenny stół naklejkami spod etykiet dziecięcych soków).
Nie spodziewał się chyba takiej reakcji. Nie chyba - na pewno. Był przekonany, że Jericho bąknie coś pod nosem, skrzywi się, może i go zwyzywa - ale potem przejdzie płynnie do swojego meritum, przez które całe to żałosne zgromadzenie właściwie zwołał. Tak było z a z w y c z a j; choć - to trzeba przyznać - Yosef też zazwyczaj raczej nigdy nie przyprowadzał ze sobą nikogo na te sporadyczne spędy, bo przecież nawet ktoś taki głupi jak on wiedział dobrze, że to nie było miejsce dla dziecka. Żadnego dziecka, nawet takiego, które wychowało się w miejskich slumsach, z mlekiem matki wysysając patologię i skłonności do sprawiania problemów; zwłaszcza zaś dziecka, które pomimo dziewięciu wiosen na karku nie potrafiło samo się umyć ani ubrać, ani zdążyć do łazienki za każdym razem, ani, kurwa, umyć zębów bez stałego nadzoru - a każda z tych rzeczy frustrowała Yosefa coraz mocniej z każdym kolejnym rokiem, bo przecież on w tym wieku już to wszystko u m i a ł, nieporadnie, ale umiał, tak jak umiał zrobić sobie jedzenie, siedzieć samemu w domu, nigdy nie płakać ani nie krzyczeć, pójść matce po piwo do sklepu i potajemnie wynieść obiad ze szkolnej stołówki, żeby przynieść go do domu i podzielić się nim z kilkuletnią ledwie Marą. I, chociaż przecież nie chciał, żeby Joel m u s i a ł umieć takie rzeczy, nie potrafił nie czuć na niego złości - i za to nienawidził się najbardziej na świecie, bo ten cały brak w umiejętności to przecież nie była wcale wina młodego, tylko tego, że pierdolona Ruta Sadler musiała chlać i ćpać nawet w zaawansowanej ciąży.
Tak czy inaczej - nie spodziewał się i z tego zaskoczenia musiało wyniknąć krótkie przekleństwo, wyrywające się spomiędzy warg, kiedy Jericho stanowczo dość zawracał go do kuchni i - kiedy drzwi za nimi trzasnęły - także wzdrygnięcie, jednak nie tak silne, jak to, które wstrząsnęło wątłymi ramionami Joela, zanim chłopiec właściwie zorientował się, co się dzieje. I, w jakimś domyślnym odruchu, Yosef już był gotowy odsuwać od siebie tego pierdolonego Cel Tradata, żeby znowu przykucnąć przy bracie i dać mu jakiś sygnał, że wszystko jest okej, ale zanim zdążył cokolwiek z tego wprowadzić w życie, Jericho wyrzucił już swoje tantrum, obił sobie kostki o blat i chyba niespecjalnie robił cokolwiek w kierunku uspokojenia się.
- Nie wydzieraj na mnie pizdy przy nim - syknął oschle, zezując cały czas na Joela, który zastygł w bezruchu z jakąś paskudną, nienadającą się już do niczego, seledynową kredką w dłoni – trochę z troski, ale głównie przez to, że to było łatwiejsze niż spojrzenie teraz albo kiedykolwiek Jericho w oczy. - N i c nie musisz robić, kurwa, tylko stul dziób i zacznij swoją jebaną szopkę w pokoju obok; on ci tu w niczym, ja pierdolę, nie przeszkadza - wyrzucił jeszcze, wreszcie mierząc się z nim spojrzeniem i nie będąc w sumie do końca pewnym, co właściwie spodziewał się w nim odnaleźć - może jakiś idiotyczny ślad poprzedniej nocy, kiedy wzrok Jericho był miękki i zamglony, i bezpieczny? Teraz nic nie wydawało się nosić na sobie śladów tamtej złudnej chwili i Yosef - po raz kolejny tego dnia - nienawidził się jeszcze bardziej za to, że on sam, nawet w tej jebanej złości, nie potrafił teraz spojrzeć na niego i nie pomyśleć o tym, jak cudownie było mieć jego dłonie ułożone na swoich policzkach.

jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Na nazwisko mieli Horst-Danielgierskerind-Abdullayev (pierwsze po jakimś przodku z Europy - tej jej części, w której wszyscy byli blond i jedli dużo ziemniaków i mięsa; drugie po podróży pradziadków po stronie ojca przez dwa kontynenty i ocean, jakby po drodze, razem z infekcjami i złożonymi, psychologicznymi traumami, zbierali też wszystkie zbłąkane litery - jak kundle, których nikt inny nie chciał, i które snuły się za nimi aż do przygarnięcia, tak trochę zresztą, jak wczesno-nastoletni Yosef snuł się za Jericho, więc Cel Tradat wiedział, jak bardzo pradziadkom Romusa i Remulusa mogło być trudno im odmówić; a ostatnie, często porzucane w szkole i urzędach, bo wszyscy przestawali słuchać już przy drugim członie i przed drugim myślnikiem, po maternalnej babce z Turkmenistanu) - i Jericho najpierw ufał im z braku alternatyw, a potem chyba po prostu z niezmąconego niczym przyzwyczajenia.
Byli dość tępi, to prawda - przy czym Remy wykazywał się jeszcze, momentami, jakąś krztyną sprytu albo cwaniactwa, podczas gdy jego brat milczał i patrzył, ale nadawał się jednocześnie (i to nadawał się bez cienia sprzeciwu) do prac fizycznych i, w razie czego, także torowania im drogi własnym ciałem - ale nie tępsi niż przeciętny przedstawiciel ich grupy wiekowej w tutejszych rejonach. Młodsi od Jericho chyba o rok, albo dwa (a może starsi? w dowód osobisty nigdy im jakoś nie miał potrzeby zaglądać - głównie z uprzejmości, sam aż nadto świadomy bólu wiążącego się z każdą kolejną okazją, przy której trzeba tłumaczyć się z własnego nazwiska), na pewnych, wybitnie samotnych etapach jego życiowo-przestępczej kariery ("karierki", raczej, jeśliby ją obiektywnie przyrównać do zbudowanej przez niektórych jego dostawców, w tym - dzisiejszego) stanowili dlań w zasadzie jedyne potencjalne towarzystwo, przy którym o planach mógł mówić, nie ryzykując natychmiastowym wyśmianiem.
Bo tak to już przecież było - wychowywać się z Edenem i Zionem, i z chronicznym poczuciem niższości z którym w zasadzie nie bardzo dało się cokolwiek zrobić (no bo co? mógł któregoś ze swoich braci zabić - tak trochę biblijnie, przez sen albo
po szekspirowsku - z zaskoczenia przy rodzinnym obiedzie, ale wtedy byłoby jeszcze gorzej, bo oni byliby martwi, a on - zmuszony żeby żyć ze świadomością, że zajebał ich z zazdrości i tej najbardziej podstawowej formy wstydu, gdy nie można zaakceptować tego, kim się naprawdę jest). Zamienników trzeba było szukać zatem gdzieś indziej, a znajdowało się je przypadkowo - jak szatyn znalazł Romy'ego i Remy'ego, w dwunastym roku życia, wiążąc się z nimi, desperacją i szczyptą podobnych doświadczeń skoncentrowanych wokół niedopasowania do amerykańskiego systemu na tak wielu poziomach, że gdzieś przy piątym na liście traciło się rachubę.

Na tle bliźniaków, w każdym razie, łatwo było tlić się, albo wręcz i błyszczeć. Ale Jericho nie lubił bawić się w półśrodki; gdyby więc był szlugiem, w życiu by nie chciał, żeby ktoś go palił z filtrem (przyjemniej było myśleć, że miał w swoim arsenale - nawet, jeśli tylko w ramach pogróżki czy ryzyka - prawdziwą moc zabijania), tak, jak nie życzył sobie teraz zresztą, żeby Yosef patrzył na niego przez jakąś przesłonę - racjonalizacji, na przykład, albo wyparcia, albo udawania, nawet przed samym sobą, że wczoraj się nie wydarzyło, a jeśli tak, to nie znaczyło absolutnie nic.
- Będziesz żarł z tej szopki przez trzy miesiące jak nie więcej, Sadler. I jeszcze za jebany prąd dzięki niej zapłacisz - Odgryzł się, wymownym spojrzeniem omiatając trzymany przez Joela ogryzek kredki - I młodemu coś kupisz lepszego, niż to jakieś gówno...
Obecność dziecka - i to ledwie rok, czy dwa starszego niż jego własne, w tej kuchni, i w tym syfie, i w tym bajzlu, który szykował się za kuchennymi drzwiami - robiła z nim coś dziwnego i nieprzyjemnego, ale też nakazała mu w końcu sięgnąć do małej, wciśniętej pod blat lodówki, i wyciągnąć z niej czekoladowy batonik, który zaraz położył na blacie obok dziewięciolatka.
- Masz, Joel - Przykucnął przy nim, podsuwając mu czerwono-białe aluminium - Słuchaj brata, tak? Nie posłuchasz, to was obyd...
No, co? Co, Jerry?
Jeszcze przed paroma tygodniami, czy dniami nawet, odpowiedź byłaby jednoznaczna i prosta, ale po wczoraj sam już nie wiedział, co najbardziej miałby ochotę zrobić z Sadlerem. Ukatrupić go, czy też dopuścić się (na nim; i nad nim) dokładnie tego samego, czego dopuszczał się przed siedmioma może godzinami. A tego na pewno nie chciałby robić z żadnym dzieckiem.
Pozostało mu więc rozczochrać Joelowi włosy - pewnie ku najgorszemu możliwemu przerażeniu małego Sadlera, do pary z nagłym rzutem sensorycznego przeładowania, które nakazało dziecku skulić się raptem w samym sobie - i wstać, zrównując się z jego starszym bratem (w teorii nadal patrzył nań z góry, ale w praktyce przecież byli sobie równi).
- Rozjebie mi kuchnię, jak go tu zamknę na chwilę, czy nie? Yosef? - Zwrócił się bezpośrednio do dwudziestolatka. Znał przecież Joela nie od dziś - Joela i jego szeroko rozstawione, wiecznie nieobecne oczy, rozpłaszczony jakby nosek, i cofniętą nieco szczękę oraz Joela i jego pół-wyrazy, wyrzucane spomiędzy warg krótkimi, bezsensownymi kanonadami, i jego gniew i ryk, gdy coś szło nie po jego myśli, a działo się to przecież ciągle - i wiedział, czego można się po chłopcu spodziewać. Nie rozumiał tylko jednego - przecież jego Zara nie piła, ani nie ćpała w ciąży, a jego własny syn, choć nieco ładniejszy, też urodził się tak samo z j e b a n y. Może więc nie chodziło wcale o dragi i wódkę, tylko o powietrze i wodę w South Parku. Może dla żadnego urodzonego tu dziecka nie było, tak z definicji, ratunku - niezależnie od tego, czy miało diagnozę FAS, czy nie.
Pokręcił głową i jeśli Yosef poczuł na policzku jego dłoń, to tylko w krótkim, patronizującym klepnięciu. Potem Jerry charknął, i splunął do zlewu. Obrzydliwy i obrzydzony samym sobą - Dobra, ja pierdolę. Chodź.

Następnie wypchnął Yosefa za drzwi, i wepchnął na ten sam taboret, ale wcześniej zdążył mebelek dokopać bliżej do zajmowanego przez siebie fotela. Sam również siadł, i pochylił się nieco, składając z sobą palce w krzywą piramidkę.
- Romy, idź do okna i wyglądaj - Zakomenderował, zadowolony gdy Romulus posłuchał go niemal natychmiast, zajmując pozycję przy framudze. Nie wiedział chyba czego wygląda, ani na co ma zwracać uwagę, ale na pewno zareagowałby adekwatnie na widok zbliżającego się patrolu policji, albo coś bardzo, jak na South Park, nietypowego. Jerry westchnął.
- Zebraliśmy się tutaj... - Popatrzył po swoim żałosnym, trzyosobowym (jeśli nie licząc dziewięciolatka za ścianą) towarzystwie i trochę załamał, ale nie przerwał; uznał tylko, że im szybciej przejdzie do konkretów, tym lepiej - Dobra, inaczej. Mam pół kilo towaru do opchnięcia, tak na dobry początek. I potrzebuję rąk do roboty. Nie tylko do dystrybucji, ale i do nadzoru nad naszymi dystrybutorami. No i, najpierw, do ich rekrutacji. Jakieś pytania? - Mlasnął, a jego wzrok zatrzymał się na Yosefie, i nie posunął - w stronę Remy'ego, Romy'ego, albo gdziekolwiek indziej - już nawet o najmniejszy krok.

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Przez ten głupi filtr wszystko było trochę przydymione - jak w świecie widzianym przez szkła przeciwsłonecznych okularów. Kolory stawały się płaskie jak mózg Romy’ego i tak samo, jak ciężej było dzięki temu oślepnąć, tak równie trudniej przychodziło oddzielenie od siebie niewyraźnych konturów poszczególnych przedmiotów/przymiotów, co czyniło cały zabieg jednocześnie r a t o w n i c z y m - w pewnym aspekcie - jak i n i s z c z y c i e l s k i m - względem całej reszty. I, oczywiście, w tym wypadku pozbycie się tej idiotycznej przesłonki nie wchodziło zupełnie w grę, bo równie mocno, jak chciał móc pozwolić Cel Tradatowi oślepić się całkowicie (a tym samym wydać także sobie przyzwolenie na to, żeby patrząc na niego myśleć tylko o jego ustach na swoich ustach i o jego dłoniach na swojej skórze, i o jego oddechu przeciskającym się przez swoje zęby, i o tej generalnej bliskości, która szczepiła ze sobą ich ciała tak ciasno i wymyślnie, że nie było między nimi przestrzeni na choćby milimetr sześcienny powietrza), zdawał sobie sprawę z tego, że po prostu nie było mu wolno. Nie teraz, a tak prawdę mówiąc - najlepiej już nigdy więcej, bo to było niebezpieczne, a on miał za dużo na głowie, żeby sobie te wszystkie niebezpieczeństwa ciągle i stale namnażać; to całkiem zabawne, biorąc pod uwagę, jak bardzo ciągnęło go do wszystkiego, co flirtowało z bezprawiem (tak jak Jericho flirtował z nim w Loretcie, kilka godzin temu, kurwa, to wydawało się niemal niemożliwe; flirtował? czy to w ogóle dobre słowo? Jericho Cel Tradat flirtował z nim w Loretcie i przez to on teraz musiał filtrować Jericho Cel Tradata, żeby już kompletnie nie oszaleć).
Pogrążony w jakimś delirycznym pół-śnie (albo zwykłym, ludzkim i prostym z m ę c z e n i u - emocjonalnym i fizycznym), nie był już nawet pewny czy nie lepiej byłoby, gdyby tamten cały wieczór okazał się tylko jakimś jego głupim majakiem (a to oznaczałoby, że był w istocie dużo słabszy niż pozwalał sobie dopuszczać na co dzień) - i to było wyjątkowo przewrotne, jeśli by wziąć pod uwagę, jak długo, dokładnie i uparcie wyobrażał sobie podobne sytuacje z samym, pierdolonym Jericho w centralnym punkcie; i to, jednocześnie, było też dowodem na to, że niektóre rzeczy powinny zostać zamknięte na zawsze w głowie, i nie wychylać się na zewnątrz, nie prowokować rzeczywistości, a już na pewno nie próbować w nią ingerować - bo teraz cała rzeczywistość stawała się podległa tamtemu kruchemu ułamkowi czasu, jakby cała reszta, którą Yosef mozolnie sobie wokół siebie rozbudowywał, tak naprawdę była gówno warta: bo teraz miał swój moment z Jericho Cel Tradatem i jego umysł nie mógł tego wciąż przeprocesować, więc forsował to wspomnienie i forsował, uparcie i nieugięcie, minuta po minucie i godzina po godzinie, a to wszystko wcale nie zbliżało go nawet do jakiegoś p o g o d z e n i a się z realnością czasu, który spędzili w Airlane. Zupełnie, jak gdyby to było coś naprawdę na wskroś i to bólu złego i Yosef Sadler, który miał jakieś wartości i jakąś swoją pokrętną, życiową filozofię, nie mógł teraz uwierzyć w swoje własne czyny - i ostatnio czuł się tak niezdrowo i zagubienie tamtego brzydkiego wieczora, w który zorientował się, że Romy nie oddycha.
To było paskudne. Brutalne. Takich rzeczy nie wolno było porównywać, a jednak to robił, bo teraz, tak jak wtedy, czuł się jednocześnie uwolniony i winny.
A teraz, zamknięty w kuchni z Jericho i Joelem, średnio miał pojęcie, jak w ogóle powinien się do niego o d n o s i ć. Każde słowo zdawało mu się brzmieć koślawo, wymuszenie i sztucznie, bo jednocześnie chciał i nie chciał udawać, że to, co miało miejsce (a czego, nawet we własnych myślach, nie potrafił nawet nazwać wprost i bez ogródek) zostawiło na nim jakiś ślad czy wywarło większe wrażenie. Głównie dlatego, że w jego wąskim postrzeganiu Cel Tradat wciąż był kimś, kto mógł go - bezpośrednio i w przenośni - z n i s z c z y ć i nie, to wrażenie bynajmniej nie było niczym nowym, ale teraz padało na nie zupełnie inne światło i Yosef czuł, że jego rolą teraz jest żałować, że ta chwila braku opamiętania kiedykolwiek miała miejsce. Nawet, jeśli czuł też przecież bardzo dobrze, że chciał ją powtórzyć. Raz, drugi i pięćdziesiąty. Natychmiast, teraz, zaraz.
I może dlatego nie powiedział mu o Marze (zorientuje się o tym, dopiero kiedy wyjdą z kuchni). Czemu? Mógł powiedzieć. Normalnie by powiedział i wbił w niego spojrzenie pełne nadziei na to, że Jerry, nawet jeśli nie pomoże mu jakimiś konkretnymi akcjami, przynajmniej trochę go uspokoi. Dzieciaki tak mają. Pewnie poszła do koleżanki. Pewnie zaraz wróci. Może już wróciła? Może się buntuje. Przecież nie zrobiłaby nic głupiego, to mądra dziewczyna. Cokolwiek, kurwa, cokolwiek, dzięki czemu w środku przestało nim tak cholernie trząść (bo trzęsło nim tylko w środku, zupełnie jakby udało mu się w jakiś sposób znieczulić swoje ciało na całe to telepiące nim zdenerwowanie); przecież Jericho był w tym dobry, nawet jeśli Sadler nie wierzył albo wręcz wątpił, żeby to było obiektywne.
- Myślę, że nie. Wyżył się już w domu - odparł tylko na pytanie o kuchnię, nagle zupełnie spacyfikowany i nie wiedział czy chodziło o te zasrane kredki, za które było mu wstyd (!), że Jerry zwrócił na nie uwagę, czy o tego batona, na którego widok Joelowi zaświeciły się oczy, co z kolei Yosefowi przypomniało, że w ostatnim czasie zaniedbał i brata i Marę do takiego horrendalnego stopnia, że tak naprawdę ta cała ucieczka Sadlerówny (bo musiał wierzyć, że to była ucieczka; co innego to mogło być?) wcale nie powinna go szokować. I tak jak przez większość czasu naprawdę szczerze uważał, że w tej niedostosowanej dla siebie rodzicielskiej roli radzi sobie całkiem n i e ź l e, a przynajmniej akceptowalnie, tak teraz gwałtownie uderzyła w niego świadomość, że chyba wcale nie; że nie dawał sobie rady sam z ich dwójką i z tym zasranym mieszkaniem, w którym wiecznie coś było rozjebane, i z tą pracą: jedną, drugą, trzecią, z których zostały mu już tylko jakieś pierdolone ochłapy w bibliotece i uwertura do gangsterki z Jericho, Romym i Remym, że Joel i Mara byli dzieciakami przede wszystkim cholernie z a n i e d b a n y m i - czyli takimi dokładnie, jakimi obiecał sobie nigdy ich nie uczynić.
I to zaniedbanymi do tego stopnia, że ważniejsze od usadzenia się na chwilę z siostrą na kanapie i upewnienia, że wszystko jest okej, okazało się jebanie w motelu z Jericho Cel Tradatem. A to brzmiało ni mniej ni więcej, tylko idealnie tak jak to, co Ruta Sadler robiła przez całe pierdolone dwanaście lat jego życia, zanim zawinęła manatki i odeszła.
Do salonu ruszył jak na komendę Jerry’ego, posyłając Joelowi na odchodne tylko jedno przydługie spojrzenie, którego chłopiec nie pochwycił nawet, zbyt zajęty wpatrywaniem się w tego głupiego batonika, ze ściągniętymi do brody w obronnym odruchu ramionami. Chyba powinien mu jeszcze coś powiedzieć, coś obiecać, jakoś pocieszyć w tej przygniatającej sytuacji - ale nie miał już ani siły, ani pomysłów, więc ewakuacja, zanim Joel wpadnie na pomysł uczepienia się go za biodro jak koala eukaliptusa, wydawała się najlepszą opcją. Podążył śladem Cel Tradata na ten chybotliwy taborek i opadł na niego już po raz drugi tego dnia, kontrolnie nawet nie sprawdzając, jakie (z pewnością durne) miny mieli teraz Romy i Remy. Ten pierwszy zaraz zadanie współgrające z jego poziomem inteligencji, co oznaczało mniej więcej tyle, że mieli wreszcie przejść do rzeczy - z tym, że ta rzecz, mimo obietnicy zarobku, wydawała się Yosefowi nagle jakaś strasznie nieważna i płytka. Dlatego najpierw na moment się wyłączył, przez co słowa Jericho dotarły do niego z opóźnieniem, godnym przytępych bliźniaków. Zamrugał szybko oczami. Pytania? Miał pytania. Miał dużo pytań, to na pewno, ale żadne jakoś nie mogło przepchać się przez gorejące wokół innych tematów myśli, także Cel Tradatowi, na samym początku, odpowiedziała jedynie głucha cisza.
- Co za towar? - odezwał się wreszcie, głównie po to, żeby przerwać to zmowne milczenie i chyba chciał dopytać o coś jeszcze, ale w tym momencie tkwiącym w jego kieszeni telefonem wstrząsnęła wibracja.
- A jak my ich mamy, kurwa, rekrutować niby, co? - zagadnął Remy, podczas gdy Yosef zagrzebywał już w kieszeni, żeby wydobyć z niej komórkę.
- No właśnie, a może my to lepiej sami zrobimy? - dodał Romy, ale jego brat zaraz parsknął obrzydliwie, a sadlerowy telefon jak na złość nie chciał się odblokować.
- Ja pierdolę, nie zrobisz tego sam, Rom, czy ty wiesz, ile to jest, kurwa, pół kilo towaru?
- W chuj?
- W chuj.
Esemes od Boba ze stacji. Ma przyjść dzisiaj po ostatnią wypłatę albo wypłata pójdzie do kogoś innego. Nie teraz, skurwielu. Skoro już miał ten telefon w ręce, to jeszcze raz postanowił wejść na instagrama, z nadzieją, że Mara może coś dodała. Cała ta rozmowa tylko buczała mu gdzieś w tle.


jericho cel tradat

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

Gdyby to zrobił -
To znaczy, gdyby, zamiast zasklepiać się sam w sobie niczym jakiś bardzo dziwny (i jednocześnie bardzo kruchy) gatunek skorupiaka, Yosef jednak wpuścił go do swojego świata trochę pary z ust, i powiedział mu o zniknięciu Mary, i o swoim roztrzęsieniu, i o setce dręczących go, mniej i bardziej możliwych scenariuszy tego, co działo, lub nie działo się teraz z dziewczyną, Jericho rzeczywiście miałby pewnie przynajmniej kilka różnych opcji reakcji. Być może o dziwo, jego pierwszym odruchem nie byłoby jednak neurotyczne zapewnianie chłopaka, że na pewno wszystko jest okay, albo ponaglanie, żeby się nie przejmował, nie przesadzał, nie panikował, nie histeryzował, i nie robił całego szeregu innych rzeczy, które w zasadzie w kontekście nagłego zniknięcia młodszego, i zostawionego samemu sobie rodzeństwa, były chyba całkiem adekwatne. Z większym prawdopodobieństwem, Jerry nie powiedziałby nic - albo przynajmniej niewiele, sytuację kwitując co najwyżej jakimś krótkim splunięciem dyrektywnych, nieznoszących sprzeciwu zrostów głosek i spółgłosek ("Chodź", albo "Zostań") - i po paru chwilach opuściłby kuchnię, a następnie i własny dom, albo sam, albo z Yosefem (i, być może, uczepionym jego biodra Joelem - jeśli naprawdę nie byłoby żadnej innej opcji), a potem postawił na nogi cały South Park (i cały, kurwa, świat, gdyby było trzeba), i wszystkie dostępne sobie kontakty, w stan alertu i mobilizacji stawiając każdego, kto o aktualnym położeniu nastolatki mógł cokolwiek wiedzieć.

Alternatywnie, gdyby z jakiejś przyczyny Yosef jednak się postawił i uparł, że nie, nie ma potrzeby, albo mowy, albo opcji, i nie życzy sobie od Jerry'ego żadnych konkretnych ingerencji, szatyn wyprosiłby z domu bliźniaków, puścił Joelowi kreskówkę i zamknął go na trochę w kuchni, obwarowanego dźwiękami, kolorami, i oszałamiającym zapasem czekolady, a potem zabrałby starszego Sadlera na górę, do sypialni, albo choćby do łazienki, i zerżnął, ot tak, na pocieszenie albo przynajmniej ku chwilowemu zapomnieniu, dla oderwania myśli od zmartwień, i krótkiego wyciszenia ich rytmiką pocałunków i uderzeń biodra o biodra, oraz pleców o ścianę - do której by go pewnie przyparł, owinąwszy sobie jego nogi w pasie, i ramiona dookoła barków.

Jericho jednak, czegokolwiek nie głosiły o nim lokalne legendy i bujdy, nie w myślach czytać nie potrafił - nie było zatem szansy, że o całej akcji z Marą zorientowałby się, nie usłyszawszy o niej od dwudziestolatka. A skoro Yosef milczał, milczał i Jericho - zamykając za sobą drzwi po pożegnaniu dziewięciolatka spojrzeniem niemal identycznym jak to, jakim przed chwilą omiótł go jego starszy, rodzony brat, i prowadząc Yosefa za sobą na postronku krótkiej i zwartej komendy.

W zasadzie ciekawym byłoby sprawdzenie, czy na te same, beznadziejnie niezadane, i być może nawet nieubrane jeszcze w żadną konkretniejszą myśl pytania, które pewnie kłębiły się w Sadlerze, w Cel Tradacie znalazłoby się trochę odpowiedzi.

Żałujesz?

  • Nie.
Pamiętasz?
  • Tak.
Chcesz - znowu?
  • Tak. B ł a g a m .
Gdyby tak, to może byliby w stanie zrobić tę egzotyczną, nierealną rzecz, którą robili ludzie w filmach i w książkach (słowem: w różnych formach fantazji i fikcji), ale nie w South Parku, i ze sobą porozmawiać, gdzieś na osobności i tylko we dwóch, i jeśli dojść nie do kompromisu albo do porozumienia, to przynajmniej do jakiejś namiastki ogłady albo wzajemnego zrozumienia własnych emocji i rozterek.
Niestety, kiedy Jerry popatrzył na Yosefa, a Yosef na Jerry'ego (pod jednoczesnym ostrzałem spojrzeń Romy'ego i Remy'ego), przestrzeń pomiędzy nimi wypełniła jedynie cisza i może nie tyle pustka, co jakiś pierdolony marazm i kociokwik, z jakiego - im dłużej trwał - Jericho rozumiał tylko mniej, i mniej, i -

- Co to za towar?

- Kryształ - Wzruszył ramionami, i miał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale zaraz rozproszyły go nieproszone pytania zadawane przez dwóch pół-mózgich pomagierów, ale przede wszystkim ciche, irytujące buczenie wydobywające się z kieszeni sadlerowego ubrania. Jerry zmarszczył brwi, obserwując każdy gest chłopaka, gdy ten, jak gdyby nigdy nic, wyłuskiwał z materiału zmaltretowany życiem telefon, i szybkim suwem palców wprowadzał kod, zwalniając w urządzeniu blokadę dzielącą go od treści otrzymanej właśnie wiadomości. Im dłużej patrzył, tym mniej chciało mu się wierzyć w bieżący obrót spraw. I jasne, gdyby dwudziestosześciolatek wiedział, że Yosef czuwa w napięciu nad możliwością otrzymania jakiejś wiadomości od Mary, albo choćby od kogoś, kto ją znał, albo cokolwiek o niej wiedział, zareagowałby zupełnie inaczej - zrozumieniem, i troską, i pewnie nawet jakimś autentycznie zaangażowanym: No? Coś wiadomo?, ważniejszym teraz od wszelkich, zadawanych mu przez bliźniaków, pytań.
Tylko, że Cel Tradat nie mógł wziąć pod uwagę czegoś, o czym nie miał pojęcia.
Najpierw więc powiedział:
- A jak, kurwa, myślisz, jełopie jeden? - Bo wiedział, że Remy, w przypływie skromności i realizmu, obrazić się może różne rzeczy, ale akurat nie za jełopa - N o r m a l n i e. Zrobimy listę nazwisk, i ja ci powiem, czy ta osoba się nadaje, czy nie. No i najpierw sprawdzimy, czy można im... - Ufać? - Dać więcej niż, kurwa, pięć gram za jednym zamachem. Machniemy partię testową. Zobaczymy, czy się sprawdzą.
A potem przeniósł wzrok na sylwetkę Sadlera; słuch zaś - na ciche klik-klik, zdjęć przesuwanych pod opuszką palca na instagramowej rolce, i aż w nim zawrzało i zabulgotało, ale przede wszystkim zabolało go w tym miejscu, w którym bolą rozczarowania.
- W chuj - Potwierdził, wstając - Dlatego potrzebujemy przynajmniej trzech osób oprócz nas. I, kurwa, wiadomo, że nie puścimy wszystkiego od razu, tak? - Sam nie miał za bardzo planu, ani też pojęcia, co on, na Boga, zrobi z pół-kilogramem metamfetaminy, ale posiadał też świadomość, że niektórym osobom w ich realiach się nie odmawia, a do grona tych osób, i na samym szczycie ich listy zresztą, siedział nikt inny, niż Pan Fitz - Ma to sens?
W tym samym czasie, jakby egzystując w zupełnie dwóch czasoprzestrzeniach za jednym zamachem, znalazł się przy Yosefie. I, tym razem jakby w zwolnionym tempie, najpierw wyjął mu z ręki telefon, a potem cisnął nim po podłodze długim, nierealnym, ślizgliwym ziuuuu-t!, z głuchym dźwiękiem niosącym się przez całą długość posadzki, aż pod niebosko odrapany kredens, jakiś zabytek po którejś z kuzynek matki.
- Czy ty sobie ze mnie robisz jaja, Sadler? - Zorientował się, że tą samą ręką, którą przed chwilą trzymał telefon, trzyma teraz Yosefa - dosłownie za pysk. I w jakimś sensie ogarnęła go ulga - mieć go znowu blisko, nawet w tych okolicznościach, a z drugiej - niedowierzanie, że trzymał go tak, a nie jak wczoraj, kiedy cały świat kończył się i zaczynał w miejscu, w którym stykały się ich cała - Odpierdol mi coś takiego jeszcze raz, to, kurwa, pożałujesz! Ty, i twój zasrany, kurwa, brat!

Yosef Sadler

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Bycie z Jericho teraz było chyba trudniejsze niż bycie z Jericho kiedykolwiek wcześniej - bo nie wiedział jak bardzo to, co czuł on pokrywało się z tym, co czuł Cel Tradat, ale przecież nikt nie nauczył żadnego z nich, że w takich sytuacjach najprościej było z a p y t a ć. Bo pytanie mogło przynieść różne odpowiedzi, a po ich nadejściu trzeba było znowu jakoś zareagować - jakoś, czyli tak, żeby nie wyjść na przegranego, niezależnie od ich treści (Yosef już wystarczająco dużo razy w życiu był przecież przegranym); i może, biorąc pod uwagę te wszystkie rzeczy, nie powinien dziwić się tak bardzo temu, że łatwo, a przynajmniej ł a t w i e j, jakoś było zachowywać (przesadzony, być może) dystans niż dopuścić do treściwej konfrontacji - zwłaszcza z wybuchowym ładunkiem pod postacią dwóch tępych chłopów i Joela gdzieś obok.
Jednocześnie - bardzo chętnie wyciąłby ich z tego obrazka. Brata oddał pod opiekę sąsiadce (dzisiaj nieobecnej w domu; oby nie umarła - pomyślał o tym teraz, ale wtedy, stercząc głupio pod jej drzwiami, jakoś nie przeszło mu przez myśl, żeby wejść i sprawdzić czy ze staruszką wszystko w porządku), a tych dwóch jełopów wyrzucił po prostu na ulicę i zatrzasnął za nimi drzwi. I wtedy znowu zrobiłoby się niebezpiecznie, bo byliby tylko we dwóch - on i Jericho - ale ten rodzaj niebezpieczeństwa był przecież w dziwny sposób wabiący, jak kolorowe piksy zarzucane w parszywych klubiszczach w ich rejonie. Wabiący i - co do tego Yosef nie miał wątpliwości - o tyle lepszy niż to wszystko, co wyprawiali teraz: Jerry ze swoją wyuczoną gangsterską gadką, Romy i Remy przekrzykujący się w swojej głupocie, no i on sam, tragicznie nabuzowany, przebodźcowany, doklejony jakby do tego obrazka na ślinę albo jeden z tych najtańszych klejów, których można było wymazać całą tubkę i wciąż nie przykleić do kartki głupiego kawałka kolorowego papieru.
C h c i a ł poczuć się jednym z nich; przecież zawsze chciał - w South Parku dzieciaki jak on nierzadko nosiły w sobie tę jedną tylko ambicję: coś podpalić, kogoś skopać, gdzieś wystrzelić, zabawić się w kryminał. Zabawić - wiadomo, poudawać trochę, że to nie z konieczności i braku opłacalnych alternatyw, tylko z kaprysu, tego samego, w imię którego bogata gównarzeria z innych części miasta kupowała sobie telefony albo samochody. Taka wymyślona wersja kryminału była fajna, bo dawała poczucie sprawczości - ale przecież Yosefowi, ze wszystkich rzeczy, których mu teraz brakowało, tego właśnie brakowało najbardziej i nie wiedział czy kryształ Cel Tradata jakkolwiek mógł na to zaradzić: chyba, że przyjebaliby po nosie i poszli się pieprzyć jak króliki, a to raczej nie miało mieć miejsca. To wszystko (Mara, Jerry, ten ich raczkujący biznes) splotło się ze sobą w czasie w tak niekorzystny sposób, że Sadler miał ochotę po prostu wyjść, zamknąć się w kiblu albo schować pod stołem i nie musieć ani tego słuchać, ani zastanawiać się jak rozwiązać sprawę z siostrą, ani być częścią tego planu, za którego realizację chyba żaden z nich nie był w stu procentach pewny jak się wziąć, ani myśleć o Jerrym w tych wszystkich kontekstach, w których nie powinien o nim myśleć - tylko zamknąć oczy, podciągnąć kolana pod brodę i wygłuszyć się zupełnie na własne emocje i cudze roszczenia, może coś zarzucić (choć lepiej nie - ile, kurwa, można), i wypisać się z życia na jakiś czas.
I może dlatego był wobec tego wszystkiego co działo się w salonie Cel Tradata głucho obojętny, choć przecież jeszcze niedawno z pewnością takie „poważne” zadanie by go podekscytowało. Teraz wydawało mu się, że to i tak za dużo - i tak coś zepsuje, i tak nie ogarnie, i tak nie dociągnie, a Remy i tak będzie na niego patrzeć krzywo, tak jak zapewne patrzył (albo oni wszyscy patrzyli) teraz: gdy beznamiętnie scrollował profile Mary i jej koleżanek, szukając jakiegoś d o w o d u na to, że wszystko było okej, że to tylko taki nastoletni kaprys - wyjść z domu w nocy i nie wrócić. Może, żeby dać mu nauczkę? Należało się. Tak samo, jak pewnie należało się to wytrącenie telefonu z dłoni i palce Jericho zaciskające się na jego twarzy, w sposób daleki od pożądanego, bo prymitywnie i ze złością, a przecież tę złość tak miło byłoby zastąpić szeregiem innych odczuć - ale na te nie było teraz przestrzeni ani miejsca. On sam najpierw podążył spojrzeniem uparcie śladem sunącej po podłodze komórki, za chwilę dopiero spoglądając w oczy Cel Tradata - i, kurwa, był naprawdę wściekły. Sadler był wściekły. Diabelnie. Cholernie. Strasznie. I jasne, przez te wszystkie lata nauczył się swoją wściekłość spychać w kąt i ignorować albo wołać na nią innymi imionami, ale teraz czuł przecież, jak kipiała w nim, wykwitając już czerwienią na policzkach, i niespecjalnie wiedział, co właściwie powinien mógł z nią zrobić.
- Trzydziestu sekund nie możesz wytrzymać, jak na ciebie nie patrzę? - burknął więc po prostu, choć o tyle łatwiej i sensowniej było po prostu przeprosić - albo nawet nie, albo po prostu wymamrotać pod nosem coś o tym, że jasne, już słucham; albo cokolwiek - wszystko byłoby lepsze niż to, bo przecież wcale nie chciał się na niego złościć, bo Jericho (ten jeden, jebany raz w życiu) nie zrobił chyba niczego, na co można było być wściekłym - a przynajmniej nie niesprowokowany.
- Ja pierdolę, wy dwaj - podjął Remy, a Yosef już wiedział, że tylko ręka Jerry’ego powstrzymuje go przed podejściem do mężczyzny i zrobieniem czegoś, czego z pewnością żałowałby w parę minut później - się zachowujecie dziś jak skłócone kurwy na rogu, dobrze mówię?
- No.
- Romy wydawał się nie rozumieć, ale przecież i tak zgodziłby się ze wszystkim, co powiedziałby jego brat.
- Zwłaszcza ty, kurwa, ale to nic nowego - dodał jeszcze ten pierwszy i na chwilę jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Sadlera, i ta wściekłość, którą tak zaciekle próbował uśpić, szarpnęła się znowu, tak jak szarpnął się też on, próbując umknąć uściskowi Jericho.
- Zamknij ten jebany, kurwa, ryj! - żachnął się i zanim Remy zdążył powiedzieć albo zrobić cokolwiek poza uniesieniem brwi i uchyleniem ust, wrócił spojrzeniem do Cel Tradata i dorzucił: - A ty mnie, kurwa, puść, jak chcesz zrobić tę zajebaną listę. Tylko się nie zapomnij podpisać na dole, żeby psy wiedziały kogo, kurwa, szukać, jak na nią trafią. - I po tym festiwalu wyzwisk i obelg, robiąc przerwę tylko na przełknięcie śliny, dodał jeszcze: - Cockburn, wpisz sobie. Tyle mam pomysłów, kurwa. - Trochę dlatego, że zorientował się, że obraził właśnie dwie trzecie towarzystwa i bezpieczniej było mieć chyba jakikolwiek wkład, niż nagle stać się intruzem z zewnątrz.

jericho cel tradat

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „113”