Alvin (a tak właściwie to Russell, ale wszyscy, z racji prowadzonego przez niego przybytku, zamiast po imieniu, mówili mu właśnie Alvin) był normalnie człowiekiem orkiestrą, tylko że w wydaniu południowego, zasyfionego Seattle. Żadna gruba ryba – po prostu trzydziestodwuletni, szkapowaty, przedwcześnie łysiejący facet z twarzą rozoraną beznadziejnie zaleczonym trądzikiem. Do siódmej trzydzieści wieczorem obsługiwał klientów pralni, potem wywalał spóźnialskich za próg powtarzalnością sfrustrowanych cmoknięć, zawijał biznes, zaciągał rolety i na pół godzinki zamykał się w raczej niewielkim pokoiku na tyłach lokalu, który podobno to służył wszelkim księgowościom. Może dzwonił wtedy do rodziców albo układał pasjansa. Może przygotowywał towar albo trzepał sobie do wciśniętego pomiędzy biurko a ścianę czasopisma, na którego widok (jakiegoś tam razu) Cottiego cofnęło na co najmniej dwa różne sposoby.
O ósmej jedenaście wychodził na zewnątrz wyjarać szluga – niby przypadkiem zawsze trafiał na jedną czy dwie znajome gęby, które potem zapraszał do środka, a dalej interes w zasadzie kręcił się sam.
I wszystko miało sens – bo o ile w centrum za każdą najdrobniejszą usługę płaciło się kartą, o tyle w South Parku na nikim wrażenia nie robił brak terminalu – a to znaczyło mniej więcej tyle, że w obieg dało się posłać hajs każdego pochodzenia. Ten za handel dragami, też.
To był łebski gość – tak sobie więc Cottie myślał, wiercąc czubkiem buta w jakiejś hałdzie piachu czy błota, nieważne, przycupnąwszy na murku naprzeciwko pralni, niezbyt dbając o stan własnych nerek, czy czemu tam takie wieczorne przesiadywanie na zimnych nawierzchniach szczególnie szkodziło. Przynajmniej miał jeansy z długą nogawką i fajnym, chociaż chyba już średniawo modnym, wysokim stanem, i tak samo jeansową kurtkę pożyczoną od Joe, kolorystycznie zupełnie niespójną z resztą tamtego jeansu, który to z kolei bezskutecznie próbował opinać jego uda, pośladki i biodra (ale ciężko było opiąć coś, czego w zasadzie nie było).
Cottiemu było więc zimno tylko trochę, i tylko trochę nieswojo, kiedy przypominał sobie, że w okolicy jest zupełnie sam (a samotność to jedna z tych rzeczy, które od zawsze godziły go w serce nieco dotkliwiej), i tylko trochę się niecierpliwił, skoro ósma na pewno wybiła już jakiś czas temu, a on nie miał nawet telefonu, żeby dla pewności na tę czy inną godzinę rzucić okiem – i może jakoś tak podarować sobie zapuszczania korzeni, gdyby okazało się, że został dzisiaj wystrychnięty na dudka. Tylko tyle, że chyba miał szczęście – jakiś idiotyczny zupełnie łut, uśmiech albo żart losu, kiedy w kąciku oka mignęła mu sylwetka raczej niepozorna, to znaczy taka, która – przynajmniej teoretycznie – nie groziła spuszczeniem bolesnego łomotu, jeśli tylko pisnąć w jej stronę słówko.
Zawinął się więc, poderwał tyłek z murka (zupełnie nagle czując jak bardzo ścierpł – i jednocześnie ile czasu musiał już tu przesiedzieć w zupełnym bezruchu rozwianym co najwyżej bezwiednie rytmicznym kołysaniem nóg) i w paru wyjątkowo nieskoordynowanych susach podszedł do gnającego przed siebie chłopaka.
– Hej? Hej! – Zamierzał tylko unieść dłoń i zapytać o godzinę. Szybka akcja, bez niepotrzebnej prowokacji. – Wiesz może która-
A okazało się, że nagle (kiedy dotarło do niego, czyjej twarzy się przypatruje) chciał zapytać o dwa albo trzy z minionych lat. I mógł; mógł, bo przecież to na pewno był on, a skoro on to On, to przecież nie mógł się nie uśmiechnąć, choćby ryzykował, że natychmiast po tym rozpłacze się rzewnie i gorzko, i może sam zapadnie się albo zwyczajnie zdechnie ze wstydu, za własny stan – i za to, że jak zwykle nie było ani zbyt odlotowo, i odlotu też brak; tym bardziej teraz, skoro Alvin go potencjalnie wystawił w najperfidniejszy sposób.
– Cosmo – stwierdził, raczej odruchowo, jakby wypowiedziane na głos imię, które cały ten czas trzymał w bardzo odległym, i bardzo bezpiecznym zakątku pamięci, dawało mu zapewnienie, że chłopak nie odwróci się na pięcie, i nie odejdzie bez słowa. – Cosmo, co ty tu… o tej porze? To nie jest dobre miejsce, wiesz-
Głupio wyszło. Przecież Cottie nie wiedział, czym dzisiejszy Cosmo różnił się od Cosmo, którego widział po raz ostatni. W życiach tak krótkich, jak ich – bardzo dawno temu.
Poza tym – jasne, że to nie było dobre miejsce. South Park nie był dobrym miejscem. Ale w złych miejscach były też te, które z natury wydawały się zwyczajnie sparszywiałe. Tutaj, jak okiem sięgnąć, było, rzeczywiście, dość parszywie.
Tak samo, zdaje się, jak prezentowali się obydwoje.
Źle wyglądasz,
– F-fajnie cię widzieć,
- Cosmo.
cosmo fletcher