WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Alvin był spoko. No i, to chyba przede wszystkim, miał kiepełę na karku. A mieć łeb znaczyło też imponować Cottiemu; chłopcu, który oddawał się najprostszej i najprymitywniejszej przy tym adoracji wobec każdego, kto w dzieciństwie pozwolił sobie wlać do głowy tyle oleju, żeby tutaj – w South Parku, czyli gangrenie miasta (które chyba samo w sobie dość realnie żałowało, że nie mogło przeprowadzić amputacji na tym wadliwym, podmiejskim przyroście) – skutecznie brać się z życiem za bary. Cottie chyba tak nie potrafił. Bo życie, prędzej czy później, zawsze wydawało się straszniejsze nawet od śmierci (choćby i tej tragicznie przedwczesnej). Chociaż może to wcale nie chodziło o życie samo w sobie – to, które Cottie bardzo zresztą kochał, szczególnie wraz z ociężale napływającym, pierwszym tchnieniem wiosny albo lata – tylko o brzydactwo rynsztokowej codzienności.
Alvin (a tak właściwie to Russell, ale wszyscy, z racji prowadzonego przez niego przybytku, zamiast po imieniu, mówili mu właśnie Alvin) był normalnie człowiekiem orkiestrą, tylko że w wydaniu południowego, zasyfionego Seattle. Żadna gruba ryba – po prostu trzydziestodwuletni, szkapowaty, przedwcześnie łysiejący facet z twarzą rozoraną beznadziejnie zaleczonym trądzikiem. Do siódmej trzydzieści wieczorem obsługiwał klientów pralni, potem wywalał spóźnialskich za próg powtarzalnością sfrustrowanych cmoknięć, zawijał biznes, zaciągał rolety i na pół godzinki zamykał się w raczej niewielkim pokoiku na tyłach lokalu, który podobno to służył wszelkim księgowościom. Może dzwonił wtedy do rodziców albo układał pasjansa. Może przygotowywał towar albo trzepał sobie do wciśniętego pomiędzy biurko a ścianę czasopisma, na którego widok (jakiegoś tam razu) Cottiego cofnęło na co najmniej dwa różne sposoby.
O ósmej jedenaście wychodził na zewnątrz wyjarać szluga – niby przypadkiem zawsze trafiał na jedną czy dwie znajome gęby, które potem zapraszał do środka, a dalej interes w zasadzie kręcił się sam.
I wszystko miało sens – bo o ile w centrum za każdą najdrobniejszą usługę płaciło się kartą, o tyle w South Parku na nikim wrażenia nie robił brak terminalu – a to znaczyło mniej więcej tyle, że w obieg dało się posłać hajs każdego pochodzenia. Ten za handel dragami, też.
To był łebski gość – tak sobie więc Cottie myślał, wiercąc czubkiem buta w jakiejś hałdzie piachu czy błota, nieważne, przycupnąwszy na murku naprzeciwko pralni, niezbyt dbając o stan własnych nerek, czy czemu tam takie wieczorne przesiadywanie na zimnych nawierzchniach szczególnie szkodziło. Przynajmniej miał jeansy z długą nogawką i fajnym, chociaż chyba już średniawo modnym, wysokim stanem, i tak samo jeansową kurtkę pożyczoną od Joe, kolorystycznie zupełnie niespójną z resztą tamtego jeansu, który to z kolei bezskutecznie próbował opinać jego uda, pośladki i biodra (ale ciężko było opiąć coś, czego w zasadzie nie było).
Cottiemu było więc zimno tylko trochę, i tylko trochę nieswojo, kiedy przypominał sobie, że w okolicy jest zupełnie sam (a samotność to jedna z tych rzeczy, które od zawsze godziły go w serce nieco dotkliwiej), i tylko trochę się niecierpliwił, skoro ósma na pewno wybiła już jakiś czas temu, a on nie miał nawet telefonu, żeby dla pewności na tę czy inną godzinę rzucić okiem – i może jakoś tak podarować sobie zapuszczania korzeni, gdyby okazało się, że został dzisiaj wystrychnięty na dudka. Tylko tyle, że chyba miał szczęście – jakiś idiotyczny zupełnie łut, uśmiech albo żart losu, kiedy w kąciku oka mignęła mu sylwetka raczej niepozorna, to znaczy taka, która – przynajmniej teoretycznie – nie groziła spuszczeniem bolesnego łomotu, jeśli tylko pisnąć w jej stronę słówko.
Zawinął się więc, poderwał tyłek z murka (zupełnie nagle czując jak bardzo ścierpł – i jednocześnie ile czasu musiał już tu przesiedzieć w zupełnym bezruchu rozwianym co najwyżej bezwiednie rytmicznym kołysaniem nóg) i w paru wyjątkowo nieskoordynowanych susach podszedł do gnającego przed siebie chłopaka.
Hej? Hej! – Zamierzał tylko unieść dłoń i zapytać o godzinę. Szybka akcja, bez niepotrzebnej prowokacji. – Wiesz może która-
A okazało się, że nagle (kiedy dotarło do niego, czyjej twarzy się przypatruje) chciał zapytać o dwa albo trzy z minionych lat. I mógł; mógł, bo przecież to na pewno był on, a skoro on to On, to przecież nie mógł się nie uśmiechnąć, choćby ryzykował, że natychmiast po tym rozpłacze się rzewnie i gorzko, i może sam zapadnie się albo zwyczajnie zdechnie ze wstydu, za własny stan – i za to, że jak zwykle nie było ani zbyt odlotowo, i odlotu też brak; tym bardziej teraz, skoro Alvin go potencjalnie wystawił w najperfidniejszy sposób.
Cosmo – stwierdził, raczej odruchowo, jakby wypowiedziane na głos imię, które cały ten czas trzymał w bardzo odległym, i bardzo bezpiecznym zakątku pamięci, dawało mu zapewnienie, że chłopak nie odwróci się na pięcie, i nie odejdzie bez słowa. – Cosmo, co ty tu… o tej porze? To nie jest dobre miejsce, wiesz-
Głupio wyszło. Przecież Cottie nie wiedział, czym dzisiejszy Cosmo różnił się od Cosmo, którego widział po raz ostatni. W życiach tak krótkich, jak ich – bardzo dawno temu.
Poza tym – jasne, że to nie było dobre miejsce. South Park nie był dobrym miejscem. Ale w złych miejscach były też te, które z natury wydawały się zwyczajnie sparszywiałe. Tutaj, jak okiem sięgnąć, było, rzeczywiście, dość parszywie.
Tak samo, zdaje się, jak prezentowali się obydwoje.
Źle wyglądasz,
F-fajnie cię widzieć,
        • Cosmo.
Jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Nic, nigdy, nie brzmiało tak do końca, jak to.

cosmo fletcher

autor

cottie

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

[outift] Alvin - nie pamiętał go specjalnie; może porzucił go gdzieś na rozdrożach gorszej z każdym dniem i każdą przyjętą dawką pamięci, między innymi Aaronami, Alfredami, Austinami - tam by pasował, taki Alvin, odpowiednio daleko od listy tych nazwisk, imion i noszonych od lat na barkach, ciężkich od przemocy pseudonimów, których powinien u n i k a ć, bo nawet tymczasowa śmierć nie zmazywała tak szybko ulicznych długów, które zdążyły mu się też już zupełnie pomieszać, podwoić albo potroić przy pomocy ciężkiego terminu odsetek - usłyszał to dopiero raz, odkąd wrócił, ale wrócił trzy dni temu, więc to nie był wcale żaden wymiernik sukcesu (chociaż wyszedł z tego spotkania tylko z podłużnym siniakiem na przedramieniu - może to był faktycznie jakiś nieśmiały uśmiech losu, trochę jak baner „witamy w domu”, może z jakąś literówką w którymś ze słów, jak odrobina towaru, którą Susan Em. usypała mu na aluminiową folijkę w ramach prezentu powitalnego, zanim zdążył jej powiedzieć, że w sumie to długo nie brał i w sumie może lepiej byłoby jednak nie; nigdy nie był specjalnie asertywny).
Alvin - być może jedna z tych niewielu osób, którym faktycznie niczego nie wisiał albo wisiał już długo i od dawna; może to jakiś szlachetny wyjątek na mapie South Parku, taki, który machnąłby ręką na kilka nieopłaconych zleceń - a może nie i siedział teraz - ten Alvin, bo Cosmo nie siedział, tylko Cosmo szedł - w tym swoim pralniowym pudle, jak jakiś kot Schrodingera i Fletcher miał nigdy się nie dowiedzieć czy mógł wejść tam bezpiecznie (umownie, to znaczy, bo jeśli czegoś zdążył się nauczyć przez te wszystkie lata tułaczki po swoim wąskim świecie, to że nigdy tak naprawdę nie było zupełnie bezpiecznie), czy raczej z duszą na ramieniu i nadzieją na to, że kolejne (przerywane, bo przerywane, ale wciąż istniejące) ciągi, pozbawiły go może czegoś więcej niż dwóch trzonowców, koloru z policzków i tego błysku w oku, który niektórzy jakoś uparcie potrafili przy sobie zatrzymywać, pomimo kolejnych lat życia w rynsztoku, a na którego hodowanie on sam był zbyt słaby albo zbyt leniwy.
Łatwo zapominało się o chłopcach takich jak on. W zasadzie - ci ciągle znikali i nikt specjalnie o tym nie mówił, i nawet ta Susan, która wspomniała coś o rzekomym samobóju, wydawała się niezbyt przejęta faktem czy rzeczony istotnie miał, czy nie miał miejsca - bo jeśli nie teraz, to za miesiąc albo za rok, albo z czyjąś życzliwą pomocą. I on sam nie był wcale lepszy, bo równie szybko pozbywał się z głowy imion wszystkich kolegów - od dzielenia działki albo rogu ulicy, albo czasem łóżka, czy też czegoś, co łóżko miało udawać: jakiegoś plażowego namiotu albo przydużej kurtki, pod którą zwijało się szczelnie w cudzych ramionach z powodu tak prostego, jak strach przed zamarznięciem. Łatwiej było wyrzucać ich z pamięci, bo za dwa dni można było szukać Briana albo Colina w umówionych miejscach i spotkać się z informacją, że kogoś zabrali - i nikt nigdy nie dopytywał czy na dołek, czy do szpitala, czy do kostnicy, bo to tak naprawdę na jedno wychodziło; i tak można było tylko zapomnieć albo czekać, a czekanie było męczące i jakieś zupełnie bezsensowne, bo w miejsce jednego Briana wyrastało trzech kolejnych - i tak samo w brudnych ulicach South Parku w miejsce rzekomo niedychającego Cosmo pojawiło się co najmniej kilku nowych, życie toczyło się dalej, nigdy nie brakowało nikogo do podgrzewania łyżeczki nad ogniem albo rzucania jakiemuś desperatowi niewygórowanych stawek na ucho.
To był dobry moment na powrót. Ciepły, a przynajmniej znośny, tak że fakt posiadania ze sobą tego tylko, co unieść mogło jego wątłe ciało, czyli przydużych spodni, przydużej bluzy, przydużych butów i wszystkiego, generalnie, zupełnie niedopasowanego i znoszonego dłużącymi się dniami wystawienia na uliczny kurz, nie okazywało się wcale zgubne, a co najwyżej niekomfortowe, a do tego przecież był przyzwyczajony. Tak samo jak do tego, że ludzie czasem go zaczepiali i zazwyczaj nie wiązało się z tym nic przyjemnego - ze szlachetnymi wyjątkami pod postacią wolontariuszek, które w miejskich gettach rozdawały przybłędom takim jak on jedzenie albo komplety sterylnych igieł czy butelki z wodą (one były czasem naprawdę miłe; pytały jak ma na imię, zupełnie jakby nie miały tego zapomnieć po kilku lub kilkunastu kolejnych spotkaniach z podobnie zdezelowanymi humanoidami, pytały czy ma gdzie spać i mówiły zawsze, gdzie są punkty pomocy medycznej - w razie wu - i choć z takiej informacji skorzystał tylko raz, kiedy w jakąś ranę wdało mu się zakażenie, to dawno nie czuł się tak zaopiekowany jak wtedy; długo czuł wyrzuty sumienia, że przez ludzi takich jak on, inni ludzie, tacy jak one, muszą zapuszczać się w kolejne kręgi nieswojego piekła).
Właśnie przez to, że chłopców jak on było na pieńki, od powrotu - pomimo faktu, że przychodził przecież w zaułki, w których był dobrze znany - niewielu faktycznie połączyło z jego twarzą imię bez żadnej pomocy i jeszcze węższe grono w tym skinięciu głową (a tak, Cosmo) dawało wrażenie, że to imię naprawdę współgrało z jakimś mniej lub bardziej żywym wspomnieniem. I dlatego, chociaż najpierw zaczątek pytania, wymierzonego w niego głosem, który z n a ł (ale na tym etapie znał naprawdę wiele różnych głosów, a większość z nich nie kojarzyła mu się dobrze), zignorował wprawnie, nawet nie zwalniając kroku, to kiedy własne imię załaskotało go w uszy, zatrzymał się niechętnie, odwracając na pięcie, wcześniej na twarz przywołując wyraz pośredni między niepewnym uśmiechem a lekkim zmieszaniem, nie wiedząc, czego właściwie powinien po tym spotkaniu oczekiwać.
Cóż, spodziewał się chyba wszystkiego, tylko nie t e g o.
Przez chwilę stał zupełnie nieruchomo i zupełnie bezmyślnie wbijał spojrzenie w twarz zbyt znajomą, żeby udało ją się pogrzebać między pierwszym i trzecim Brianem; z subtelnym, ale brzydko leżącym na twarzy zmarszczeniem brwi i lekkim rozchyleniem warg, jakby na końcu języka trzymał c o ś, co chciał wyrzucić na zewnątrz, a jednak powstrzymywał się od tego - jakiś kompletnie zagubiony i zmieszany w całej tej sytuacji; zwłaszcza, że nie pamiętał zupełnie (o czym zdał sobie sprawę gwałtownie i nieoczekiwanie), jak to właściwie się stało, że Cotton Cockburn, który stał przed nim nie tylko jak żywy, ale ż y w y faktycznie, jednego dnia był i wszystko było miłe, i miękkie, a drugiego już go nie było - i w oczywisty sposób podejrzewał, ale nie akceptował sposobności, że wydarzyło się tak najpewniej z jego własnej winy.
Fajnie było ostatnim słowem, które przyszłoby mu do głowy. Nie było wcale fajnie i widział, że u Cottiego też zupełnie fajnie nie było - widział albo czuł, bo przecież spędziwszy z kimś odpowiednio dużo czasu, nawet w przeszłości, która wydawała się w tym momencie bardzo odległa, hodowało się wspólnie jakiś zbliżony do grzybni ekosystem, wysyłający podstawowe impulsy z jednego swojego końca na drugi - tutaj impulsem było zmęczenie i chociaż zdążyli spędzić w swoim towarzystwie raptem kilkadziesiąt sekund, Cosmo już nie był pewien, czy ten przekaz wyszedł od niego, czy od Cottiego właśnie; dużo dałby, żeby się dowiedzieć.
- T-tak - odpowiedział więc, strasznie głupio i bezsensownie, bo chyba tylko na tyle było go teraz stać; nie potrafił nawet odnieść się do tego miejsca idealnego o takiej porze idealnej - tylko zamrugać szybko, próbując nie g a p i ć się w te wszystkie zmiany, które w Cottonie nieśmiało poczyniły ostatnie miesiące (czy to już powinno mierzyć się w latach?), a które były martwiące, owszem, ale tylko nieśmiało wychodzące poza granice tego, co na co dzień zbywał chłodną akceptacją dla natury środowiska, w którym przyszło im się obracać. - A tu ty... ty tu co robisz? O tej porze. W tym miejscu. - Może trochę zbyt defensywnie albo wyzywająco nawet; na pewno niezbyt miło, choć przecież nie miał żadnego powodu do bycia niemiłym, bo ze wszystkich ludzi na świecie - co do tego był bardziej niż pewny - Cotton n i g d y nie zrobił mu żadnej krzywdy i teraz (na pewno) też nie miał wcale takiej intencji - tylko, że Cosmo przyzwyczaił się już chyba za bardzo do myśli, że każdy w którymś momencie życia mógł stać się jego potencjalnym wrogiem. Także - a może zwłaszcza - ten, którego kiedyś głaskał po policzku, bez żadnego konkretnego powodu.

Cotton Cockburn
Ostatnio zmieniony 2023-05-08, 22:09 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 3 razy.
Obrazek

autor

kaja

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

A przecież twarzy tych chłopców nie wolno było pogrzebywać. Nie, podczas kiedy one, te twarze właśnie, istniały tylko tutaj i tylko na chwilę – na efemeryczny hauścik wykasłany przez wieczność, być może z powodu tych walających się w powietrzu spalin i smogu. Te twarze, które zapadały się w sobie z roku na rok, które traciły dotychczasowy, niemal dziecięcy koloryt i płowiały coraz doroślejszymi troskami. Istniały tylko w pamięci – czasami tej żywej, zupełnie realnej (choć już-nienamacalnej), innym razem w pamięci telefonu, jako kleks rozpikselowanych wspomnień. Cottie, na przykład, nie był pewien, czy gdyby zniknął – albo, co bardziej prawdopodobne – zwyczajnie umarł, znalazłby się po nim jakiś ślad; taki będący czymś więcej niż zdjęciem wpiętym w bebechy policyjnej kartoteki. Na pewno nie postawiliby mu jednego z tych marmurkowych nagrobków, gładkich, błyszczących i alabastrowych w barwie, z owalem roześmianego portretu dostawionego przed imię i nazwisko – albo tuż po nim. Czasami, kiedy zapędził się na pobliski cmentarz, widywał takie pomniki – wśród rodzin, które mogły sobie pozwolić na to, żeby utrwalać przeszłość, jednocześnie szanując przyszłość, zamiast poświęcać wszystkie swoje zasoby, a wreszcie także i rezerwy energii na walkę z każdym tu (podobno idealnym?) i teraz (także).
To byłaby zresztą jedna z tych rzeczy, nad którymi głowiłby się do snu, gdyby ktoś dosadniej przekazał mu kiedyś, że Cosmo o d s z e d ł .
To znaczy, czy miał chociaż jeden z tych ładniejszych nagrobków. I czy miał zdjęcie, które pamiętało jeszcze czasy, w których z kolei sam Cosmo pamiętał, jak łatwo było się śmiać. Jeśli takie czasy, w ogóle, istniały.
Czy może wszystko, co pozostawili chłopcu, ograniczało się do obrzydliwie zmurszałego krzyżyka wbitego w kopczyk usypanej z obowiązku ziemi. I to był taki sam obowiązek, z jakim Cottie załatwiał na mieście sprawunki – w imię matki, którą na tym etapie opiekował się chyba w podobny sposób, w jaki opiekowało się grobem. Tylko ten trup nie chciał jeszcze dać za wygraną.
Właśnie dlatego. Dlatego Cottie tu był.
Um- Czekam. Na… wiesz. Na Alvina. – A trochę jakby czekał na niego, co? Głupio wyszło. Wzruszył ramionami (przez jedno z nich zerkając niemal odruchowo), tonem jakby porozumiewawczo przyciszonym; profilaktycznie i na wszelki wypadek. Nieważne, czy Cosmo pamiętał Alvina, ale już na podstawie samej wysokości chłopięcego głosu mógł sobie ekstrapolować – co tacy jak oni robią w miejscach takich jak to, i o tych porach – i jak się takie wieczorne, samotne eskapady zwykle kończyły. – Nie dla siebie. Dla mamy. – Odgryzł znad paznokcia kawałek zadartej – i wyplutej natychmiast, skórki. – Bo nadal żyje. Jeszcze. Raz myślałem, że nie, ale po prostu wzięła za dużo i ją- err- odcięło. Ale żyje.
Cottie wiedział, że z tym syfem wszystko zaczyna być terminalne. Tylko że postawiony w tej perspektywie jakoś nie miał siły się gniewać. Nie miał siły być złym, ani zawiedzionym. Smutnym – czasami, tak, owszem – ale nie żywił urazy.
Dlatego szczerze się ucieszył na widok Cosmo. Cieszył się teraz – gdy Fletcher odnosił się doń głosem raczej zdystansowanym i nieco szorstkim albo chłodnym, bez znaczenia – i cieszyłby się tak samo, gdyby w każdym przegubie narobił już sobie zbliznowaceń i zrostów.
Cieszyłby się, jak nauczony był cieszyć się każdym ochłapem innych ludzi i uczuć, i chwil.
Były zresztą takie uczucia, których nie dało się wytłumaczyć. Nawet komuś, kto skłonny byłby słuchać – uważnie i ostrożnie, i z dozą cierpliwej, ciepłej wyrozumiałości (dokładnie tak, jak John – John właśnie tak słuchał, ostrożnie i cierpliwie). Cottie nie potrafiłby na przykład wyjaśnić – na tyle klarownie, żeby do kogoś, kto nie wychowywał się w mętnej, zabrudzonej rzeczywistości South Parku, dotarło, jak to jest cieszyć się na widok osoby, którą kochało się miłością, o ironio, trochę jak z bawełny – nietrzymającą ciepła i kiepsko izolującą te uczucia, tak, żeby wynikającą z nich miłość można było potem nazwać ekskluzywną i wyjątkową, i ograniczoną do jednej tylko osoby – do jednego z w i ą z k u – a nie rozdawaną przy każdej okazji i ze wszystkich stron – choćby i za kilka banknotów niby wstydliwie, ale trochę też w chorobliwej dumie wciśniętych w kieszeń ledwie, bo pospiesznie, dopinanych w progu spodni.
Jak to jest cieszyć się na widok kogoś, kogo podobno się kochało, a z drugiej strony nawet nie mrugnęło na jego stratę – i nie za bardzo czuło się potrzebę, żeby z powodu tych czy innych, nigdy niedopielęgnowanych uczuć nosić się z choćby substytutem prawdziwej żałoby.
A mimo to-
Cottie uśmiechnął się jeszcze raz. Jak zwykle na przekór każdej odpychającej go sile; z bardzo kruchym uporem i naiwnym, bladym błyskiem spojrzenia.
Cieszę się, że ty teżjeszcze żyjesz.
Cotton chciał nawet zapytać, jak Cosmo się czuje. Właściwie zaczął, dukając pospiesznie to swoje – Jak się- – i nic więcej, natychmiast łypiąc spojrzeniem za smutnym i bardzo żałosnym zgrzytnięciem drzwi, brzmiących, jakby lada moment trzymać miały się wyłącznie na jednym zawiasie. Rozkwiliły się w raczej niewielkiej od nich odległości – na tyle bliskiej, żeby w ramach mało urokliwego sztafażu w tle zamajaczyła im sylwetka Alvina i błysk zapalniczki.
Cockburn odczekał moment albo dwa, wahając się co najwyżej chwilę – koniec końców łapiąc stojącego obok chłopaka za ramię.
Hej, Cosmo? – Zassał niepewnie usta, jakoś tak nie zastanawiając się nawet, czy Cosmo skończył z tym kurewstwem, czy nie. A jego prezencja wskazywała przecież, że nie. Że właśnie nie, absolutnie – może dokładnie po to tutaj przyszedł, żeby też załatwić sobie towar – jeszcze na dziś i jutro, kiedy po nocce znowu zacznie nim telepać. – Chodź ze mną. – Zamrugał, z palcami chudej dłoni nadal kurczowo zakleszczonymi w okolicy chłopięcego przedramienia, a następnie poprowadził go w stronę stojącego przed pralnią mężczyzny – i dalej, przez próg – tuż obok Alvina, który nie raczył choćby zahaczyć o nich spojrzeniem; nie tylko, jakby ich nie widział, ale jakby nie było ich wcale – i, na pewno, jakby nie chciało mu się wierzyć w duchy.
Dawno cię- err- Dawno cię nie widziałem. Mieszkasz teraz gdzieś indziej? – zapytał, przyzwyczajając oczy do panującej w lokalu ciemności – jeszcze dobitniejszej, niż ta panująca na zewnątrz. Ciemność na zewnątrz rozrzedzał księżyc i ta garstka ulicznych lamp, które akurat nie odmówiły posłuszeństwa. Ciemność t u t a j ustępowała wyłącznie wąskiej smudze światła rozlewającej się spod drzwi prowadzących na zaplecze.
Ale najzabawniejsze i tak było to, że głos Cottiego w okolicznościach, w jakich każdy zmysł wyczulał się w kompensacie niedomagającego wzroku, brzmiał zupełnie karykaturalnie – tak samo lękliwie, ale jednocześnie donośniej, niż zwykle.

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”