WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Fajek też nie miał? Kurde, Yosef normalnie prawie zapomniał, dlaczego w ogóle z nim rozmawiał. Znaczy inaczej - to nie tak, że nagle sobie przypomniał, bo przecież nie istniały powody inne niż to, że nie miał do kogo otworzyć tej swojej parszywej, zapitej mordy; po prostu przypomniał sobie, że w jego głowie faktycznie przez jakiś moment lśniła żywa idea odjebania czegoś, nie przebierając w słowach. A kto inny nadawałby się do tego lepiej niż Lucius, z którym właśnie rozmawiał? Na pewno nie ten brodacz i wyjaśnijmy jedną rzecz: Yosef, jako wytrwały wyjadacz w South Parku, z pewnością częściej miał wszy niż ich nie miał, a jednak te - zwłaszcza łonowe - milej było jednak zdobywać od matek swoich kumpli z podstawówki niż zaplutych ryjów pokroju tego, który łypał na nich spod ściągniętych brwi.
Na pytanie o to, co wziął wzruszył tylko ramionami, co miało oznaczać albo że nie wie, albo że jest mu to bez różnicy, a najprawdopodobniej obie te rzeczy, poza tym nie chciał specjalnie przechwalać się faktem, że w jego szybie kanalizacyjnym wciąż znajdował się ten wątłej jakości, ciężki do sklasyfikowania towar, który niby coś tam próbował sprzedawać, ale tak naprawdę głównie sam pakował go sobie do nosa, żeby sprawdzić jak długo zdoła tak pociągnąć.
-Lepiej? - powtórzył za chłopakiem, teraz też marszcząc brwi na wzór ich towarzysza z przeciwnego końca baru. Może tylko mniej groźnie, a bardziej tępo. - Amigooo, ja się czuję bosko! - zaakcentował mocno ostatnie słowo, zaraz wyciągając łapę z tego miejsca między siedzeniem a oparciem (gdzie też trzymał ją wystarczająco długo, aby zesztywniała), żeby poklepać swojego rozmówcę lekko po ramieniu. - Ty za to... ty wyglądasz jak g ó w n o. Znaczy... nie no, nie bierz tego do siebie, ale wiesz, jak już tak rozmawiamy od serca, to wyglądasz jakby cię kryzys jakiś, ten... trapił, o- wydusił z siebie wreszcie, kiwając głową z politowaniem, ale też dlatego, że przeczytał kiedyś, że tak się powinno robić, jak się chce, żeby ktoś się z tobą zgodził. Nie żeby te manipulacyjne sztuki były mu potrzebne, no przecież! W perswazji radził sobie jak nikt inny, no może wykluczając przypadki, kiedy trzeba było Marę namówić do pozmywania naczyń, bo wtedy wychodził z niego wilk i wydzierał japę, na co jego siostra była już absolutnie obojętna i tylko patrzyła na niego z takim politowaniem właśnie, jakie on teraz przelewał na swojego nowego ziomka. Czy tam starego. Co za różnica, tak w gruncie rzeczy?
Ale dobrze, tę rozmowę mogli równie dobrze pociągnąć na zewnątrz albo lepiej - już w swojej tatuażowej destynacji, na którą Yosef napalił się bardziej niż na matkę Laury. Nudził go już ten bar, same stare, zapite byczki tam siedziały, to nie było miejsce na takie zajebistości jak on i Lucius; oni potrzebowali swojego specjalnego traktowania (w jego głowie brzmiało to naprawdę w porządku), to znaczy honorowego miejsca na tatuatorskim fotelu i kolejnej brzydkiej dziary do kolekcji. Bicie? Jakie bicie, to nie był jednak dzień na bicie, tylko na picie, na świętowanie, na celebrację własnego bytu (bo co więcej im pozostawało do celebrowania?). Nieważne, że nie mieli kasy, a tatuaże zazwyczaj jednak - tak się składało - pieniądze kosztowały, chyba że szedłeś pod igłę do Jericho (ale do tego się nie odzywał) albo innego zaćpanego kumpla z podwórka, gdzie skórę dezynfekują ci czystym spirytem (o ile w ogóle).
No ale chuj z tym - dotarli, a Yosef ledwo rozejrzał się po biednie wystrojonym wnętrzu i zaraz poczuł się jak w domu. Już chciał podejść do kobiety za ladą, która podniosła na nich spojrzenie, jak tylko przeszli przez drzwi (nie tylko ona zresztą: na jednej z leżanek jakiś miśkowy motocyklista właśnie sprawiał sobie za pomocą cudzych dłoni i maszynki imponujące piersi na pośladku - niezły plan), ale wtedy Lucius się odezwał, ale na tę jego gadkę Sadler tylko przewrócił oczami.
- OJ WEŹ, kiedyś musi być ten pierwszy raz; jak nie ze mną, to z kim? - To było, naturalnie, retoryczne pytanie, dlatego też nie wahał się przed ciągnięciem wątku, nie czekając na jego odpowiedź. - Słuchaj, mój pierwszy tatuaż zrobiłem sobie sam w gimnazjum tuszem z długopisu i to był napis jebanie nad kolanem, dostałem zakażenia, wygoiło się chujowo i jeszcze rozlało, więc można powiedzieć, że faktycznie mnie jebał - podzielił się tą jakże światłą anegdotą, czując się jakby przekazywał właśnie swojemu oddanemu padawanowi najświętszą wiedzę. - TAKŻE, cokolwiek byś nie zrobił, słuchaj mnie, ty..., cokolwiek by to nie było, to będzie lepsze niż ten mój, okej? Zobacz, w jakim profesjonalnym miejscu jesteś! - zachęcał go z żywym przekonaniem co do własnej słuszności i nawet zatoczył jedną ręką półokrąg, żeby Lucius naprawdę się rozejrzał i sobie nie myślał, że Yosef mu odpuści tak szybko.
Aż nagle coś mu w tym umyśle przeskoczyło.
- CZEKAJ... Za rękę? - zastygł na krótką chwilę (niepojęte!), wpatrując się intensywnie w jego oczy. - Wow, Lucius, ja... nie wiem, co powiedzieć; nikt mnie nigdy nie trzymał za rękę z własnej woli, no chyba, że mój brat mały, ale on się nawet sam umyć porządnie nie umie, to co ma robić... Wow, jestem... wstrząśnięty - wyznał, choć chyba chciał powiedzieć poruszony, bo był, naprawdę był - w odróżnieniu od laski za ladą, która odchrząknęła wymownie, krzyżując ręce na piersi. Miała fajne włosy: ciemne z jaskraworóżowym pasemkiem, a na dodatek kilka kolczyków na twarzy i skórzaną kurtkę.
- Skończcie sobie wyznawać miłość i przejdźmy do rzeczy, bo mam już, kurwa, dosyć tego dnia, chcę iść do domu i spać - oświadczyła głosem, który w odróżnieniu od jej zniecierpliwionego spojrzenia, nie wyrażał żadnych emocji.
- NO JUŻ, SIOSTRO, Jezu, trochę męskiej czułości, my tu robimy ważne decyzje - wyłożył jak krowie na rowie, żeby zaraz ułożyć dłonie na ramionach chłopaka.
- Możesz mnie zawsze potrzymać za rękę, wiesz... serio, jak będziesz chciał kogoś potrzymać za rękę, to możesz na przykład zadzwonić albo przyjść, WIESZ GDZIE MIESZKAM, LU... czekaj, ty się jakoś inaczej nazywałeś, o kurrwa! - No ładnie, gościu go chciał za rękę trzymać, a Yosef nie pamiętał nawet jego imienia i ta świadomość porządnie w niego grzmotnęła. - WYTATUUJĘ SOBIE TWOJE IMIĘ, CO? ŻEBY PAMIĘTAĆ.
Tak, jakiegoś powodu uznał ten pomysł za genialny.

Cotton Cockburn

autor

kaja

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Dziewiętnastolatek, zamknięty w dziurawym kojcu chudych, założonych mu na ramiona rąk, przyglądał się Yosefowi bardzo ostrożnie, ale i z nieśmiałym cieniem uśmiechu rozwleczonym między kącikami spierzchniętych ust.
Wiedział, że takich rzeczy (na przykład, że mógłby do Sadlera przyjść kiedy tylko chce, jeśli potrzebował głupio platonicznej bliskości) – ani takich słów – niewyraźnych, potykających się o ogonki liter, nie mówiło się tu ani na trzeźwo, ani szczerze. A jednak tkwił w nich jakiś niepojęty dla Cottona komfort; w wyobrażeniu splecionych ze sobą palców – opuszek wygodnie moszczących się w wolnych, wklęsłych przestrzeniach pomiędzy wysepkami wybiedzonych kłykci.
Cottie uważał, że kłamstwa i przekłamania też potrafiły być piękne, i miłe; bardziej dla uszu i serca, niż rozsądku, ale tym ostatnim i tak przejmował się zbyt rzadko, żeby jego zdanie brać w ogóle pod uwagę.
Lu też jest ładnie. – Pokiwał głową, jednocześnie kołysząc trzęsionką jasnych loczków. „Lu” kojarzyło mu się z Lulą – a to znaczyło, że kojarzyło mu się najlepiej na świecie.
Poza tym, Yosef równie dobrze mógł w pokpieniu dla Cottonowego nazwiska wytatuować sobie chuja w ogniu – i pewnie zapamiętałby dziewiętnastolatka lepiej, niż gdyby skórę poplamił tuszem układającym się w przypominajkę jego – brzmiącego raczej mało chłopięco – imienia.
Coś takiego przecież i tak Sadlerowi by pasowało. Z tym dziwnym rodzajem mamiącej szpetności było mu do twarzy tak, jak zwykłym dzieciakom było do twarzy w markowych ciuchach kupowanych przez rodziców. Zawsze wszystko było mu jedno, a nad własnym ciałem i organizmem znęcał się w podobny sposób, w jaki nad nim samym zwykł się znęcać świat. Brudny i parszywie niesprawiedliwy; jeśli chciało się w nim przetrwać, trzeba było chłonąć cały ten syf prosto w siebie – i tak głęboko, żeby nie mogło, przypadkiem, wyleźć.
Tylko że Cotton nie za bardzo chciał brać w tym wszystkim udział. No i nie uważał, żeby to w ogóle był jakkolwiek dobry pomysł.
Ale może znajdziemy ci coś fajniejszego? Chodź, poszukamy. Oki? Patrz, tutaj są gotowe wzory – przebąknął jeszcze ciszej, kiedy zdał sobie sprawę, że dziewczyna, z którą dzielili teraz czas i obrzydliwą przestrzeń, mogła z łatwością wszystko usłyszeć.
Ten? – Zakręcił palcem kółeczko wokół upatrzonego projektu. – W sumie jest całkiem słodki. – I uroczo prosty. Zwykły, trochę koślawo-tandetny kontur, który do reszty tatuaży Yosefa pasował raczej jak wół do karety.
Ale zdaniem Cottiego – był idealny.
Cottiego, który teraz przesunął dłonią po klatce piersiowej – przez warstwę grubej, czarnej bluzy i cienkiego, ażurowego sweterka – po bladoróżowym wzgórku prawie żadnego sutka.
Zastanawiał się, długo. Zmarudził parę dobrych minut, zupełnie zapominając o fakcie, że za takie luksusy – o ile nie robiło się ich w dziwnych, ciemnych piwnicach – wypadało później zapłacić. Póki co w głowie miał jednak rozkoszną wizję siebie; z czymś nowym, z czymś fajnym i czymś, co w tamtym momencie wydawało mu się bardzo dorosłe.
I może istniała szansa, że spodobałoby się innym.
Myślisz, że by mi pasowało? – Zastukał w laminowaną stronę osobnego katalogu, wskazując na klasyczne dwie kuleczki stalowego kolczyka wbitego w newralgiczny punkcik piersi. – Może mają różne kolory… – Pociągnął nosem.
I zanim Yosef mógłby choćby zaprotestować, Cotton złapał go mocno za rękę – cienkimi palcami wślizgnąwszy się w komplet tych cudzych, ale łudząco podobnych sobie. Nie był pewien skąd wzięło się w nim wystarczająco siły (może ze względnie regularnych posiłków serwowanych przez Johna – dając ciału energetycznego kopa, o którego sam by się nigdy nie podejrzewał), ale zrobił to, zanim któryś z nich zechciałby się rozmyślić.
Oki, jesteśmy gotowi. Znaczy, ja jestem. Ty? – Spojrzał wyczekująco na partnera w małej, głupiej, bardzo naiwnej zbrodni.

autor

cottie

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Dla niego mógł być teraz nawet Józef Stalin - i gdyby jego nowy (? wcale nie, ogarnij się) kolega postanowił w podobny sposób sobie z Yosefa zakpić, to ten pewnie nawet nie zorientowałby się, że w podobnych personaliach musiało być coś... p o d e j r z a n e g o, bo na historii nie uważał wcale; wiedział tylko, że komunizm zły, kapitalizm zły i generalnie, od fundamentów po czubek Seattle Needle, należało wszystko rozjebać i zbudować na nowo, to jest postąpić trochę tak, jak on z sobą samym starał się postępować każdego dnia - a to, że efekty były dość mizerne, a sam proces nieudolny, można było już mało elegancko przemilczeć, tak jak przemilczać należało w ich części miasta otłuczone żebra czy powykrzywiane chaotycznymi uderzeniami nosy albo - w skrajnych, niebezpiecznych przypadkach, jeśli takowe się zdarzały - uczucia swoje, na przykład, co z założenia powinno wsiąknąć w krew raz a dobrze, już w te kilka lat po urodzeniu, kiedy z Cottonem Lucienem Marvinem Danielem (nie wiedział czy naprawdę jego imienia nie pamiętał - co byłoby dość ś m i e s z n e w swoim tragizmie - czy może po prostu wygodniej było udawać, że tak właśnie rzeczy się miały - bo każde nowe imię było potencjalnie nową historią, a takim jak oni nigdy nie było dość świeżych startów) widywał się czasem na zdezelowanym placu zabaw, równie zmęczony albo głodny, albo zmarznięty, albo po prostu porzucony w obezwładniającym poczucia bycia niechcianym, jak śmieci wystawione za próg, co on. Powinno, tak, ale w praktyce wciąż musiał tylko zaklejać jakieś lepkie wycieki, przez które wyglądał i czuł się, jak skończony słabiak.
- Dobrze, Cottie, to mogę ci mówić Lu - oznajmił, jakoś nawet nie zwracając uwagę na to, że w r e s z c i e go dobrze nazwał. - I ty mi też możesz jakoś... jakoś mniej głupio, nie wiem. Żeby nikt nie wiedział, będziemy tacy... krypto i w ogóle - nawijał, jakby byli w tej nieszczęsnej, przez bezpańskie kundle obszczanej piaskownicy znowu i bawili się w jakichś policjantów i złodziei (nikt nie chciał nigdy być policjantem) albo inną r o d z i n ę (w to bawiły się tylko głupie baby i takie dzieciaki jak oni - którzy o rodzinie nie mieli bladego pojęcia, więc zestawiali ją synonimem z gangsterką). Skoro już tkwili w tej wiekowej regresji, to nic dziwnego, że Yosef uznał, że tak, wydziaranie sobie jakiegoś imienia będzie super pomysłem, przecież się zmaże potem jak te tatuaże rysowane na skórze granatowym długopisem, o których wychowawcy straszyli, że dostaje się od nich raka. Ale, jednocześnie, coś fajniejszego też brzmiało całkiem nieźle - no bo skoro nowe życie, nowe imiona, nowe tożsamości, to przecież w tym nowym kawałku egzystencji można było być też faktycznie trochę fajniejszym - nawet, jeśli chyba do końca nie rozumieli się w kwestii, jaki to właściwie fajny i czy fajny i groźny to to sam albo czy fajny to miły może; takie rzeczy wydawały się zbyt rozległe, żeby Sadler miał teraz przestrzeń na roztrząsanie ich.
Powlókł spojrzeniem za palcem chłopaka, które zatrzymało się na jakimś guźcu czy innej dzikiej świni albo krowie może - szczerze? Chuj, nie wiedział, ale też - bardzo odpowiedzialnie i hucznie - gówno go to obchodzi, bo skoro takie to coś oznaczało fajne w opinii chociaż jednej osoby (już niekoniecznie jego samego), to on miał zamiar takiemu zdaniu zaufać i tyle. Tylko czy fajny i słodki to na pewno to samo?
- No ale... ja tam nie wiem czy słodki jestem, Lulu. - Zmarszczył brwi i podrapał się po nosie, bijąc się z trudnym do zidentyfikowania zwierzęciem na spojrzenia. - Myślisz, ze wyglądam jak ta świnia? - spytał, wpatrując się w niego z wyczekiwaniem, jakby naprawdę spodziewał się uzyskać skrupulatną diagnozę, całe studium przypadku, najlepiej wydrukowane i opatrzone pieczątką, i podpisem - tak, żeby mógł dołączyć je na kupkę poważnych, dorosłych papierów, które oznaczał sygnaturą bez czytania i udawał, że jest s p o k o. Na swoje tatuaże niby przestał już zwracać jakąś większą uwagę (pod kątem treści, ich pożal-się-Boże jakości, wielkości czy spójności, ale zdecydowanie nie w kwestii dobranego zazwyczaj rozmyślnie, tak żeby linie czarnego tuszu przykrywały dyskretnie zbielałe zbliznowacenia) jakiś czas temu, ale kto wie - może ten miał być jakiś w y j ą t k o w y, tak ku chwale ich ciągnącej się zdecydowanie za długo znajomości, na którą Yosef wypinał się i której wyrzekał się bez zastanowienia niemal automatycznie, co było dość zabawne, kiedy wzięło się pod uwagę, że potem i tak na siebie trafiali - i to zazwyczaj w kontekście, w którym Sadler robił z siebie strasznego buca.
Kiedy jego towarzysz wskazał mu jakiś punkcik w katalogu, on tylko zmrużył oczy, wierząc, że to polepszy jego widoczność (otóż nie), a kiedy w końcu zrozumiał, co chłopak właściwie mu pokazuje, pozwolił sobie na wydanie przeciągłego:
- UUUU, nie boisz się? Ja bym się... - urwał, prawie dosłownie gryząc się w język, bo męskie czułości męskimi czułościami, ale do strachu nie miał zamiaru się przyznawać. Nie wiedział w sumie, czemu kolczykowanie tak go przerażało; może to kwestia jakiegoś zespołu pourazowego, po tym jak w drugiej gimnazjum próbował sobie samodzielnie przekuć płatek ucha, wszystko mu zaropiało, a w dodatku potem uznał, że wyglądałby przecież jak pedał, więc co to w ogóle był za głupi pomysł (choć niektóre starsze chłopaki nosiły przecież różne przekłucia, ale wtedy do pary z tatuażami i pokaźną posturą, a nie zbiorowiskiem skóry i kości, które ktoś zespolił z sobą, jakby kliknięciem w przycisk thermomixu). I gdzieś w tym wszystkim, zanim Sadler zdążył powiedzieć, że tak, że na pewno mają różne kolory i że Cotton Lu powinien sobie wziąć niebieski, ale taki jasny, bo by mu pasował, poczuł jak palce chłopaka przeplatają się z jego palcami, żeby zaraz okryć, że było to bardzo... miłe. Lepkie też trochę i ciepłe, i na pewno n o w e, ale zdecydowanie miłe, i już naprawdę czuł się znowu jak w tej zasranej piaskownicy, kiedy byli jeszcze w takim wieku, że nie do końca rozumieli, co wolno w życiu w South Parku robić, a czego nie.
- Tak - skinął głową, meldując gotowość. - Dla mnie będzie dzika świnia - poinformował stojącą na kasie dziewczynę, która tylko teatralnie przewróciła oczami.
- No dobra, który pierwszy?
- Lulu - zdecydował za niego, bo trochę chciał sprawdzić czy nie wymięknie, a trochę nie mógł się doczekać bycia świadkiem tego zabiegu, na który zdecydowanie nie było ich stać i po którym będą pewnie zmuszeni s p i e r d a l a ć w podskokach - jak para dzieciaków uciekająca ze sklepu z kieszeniami pełnymi kradzionych cukierków.

Cotton Cockburn

autor

kaja

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie – spoko, spoko – luz. Przecież Cottie też nie znał się na historii. Podobnie jak na literaturze, algebrze, biologii (w gruncie rzeczy miał jakieś tam pojęcie o anatomii, ale zaczerpnięte wyłącznie w drodze praktyki, a nie z książek, których pozbył się tak samo, jak jego pozbyli się z nigdy nieukończonej szkoły) i chemii (znał nazwy niektórych dragów, a dragi to – podobno – chemia; wiedział, że chemię pakują do jedzenia, i w ludzi, kiedy są chorzy, i że czasami dawało-się-ją-nożem-ciąć, jak atmosferę czy inny klimat, jeśli wisiała między spojrzeniami dwojga kochanków, chociażby). No, wniosek był w każdym razie taki, że Józef Stalin mówił mu tyle, co Yosefowi zasady savoir-vivre’u. I to nie tego podwórkowego, który już za dzieciaków zlizywali razem z tą ich pożal się Boże, lokalną łaciną – tym dialektem umysłowego i kulturalnego ubóstwa – z asfaltu i otagowanych sprejem ścian i murów miasta, albo przekazywanych z ust do ust, słowem mówionym, każdą kurwą i innym mięchem rzuconym czasem między sobą, a czasem przez okno – i to najlepiej tak, żeby świadkami tych oratorskich popisów stali się wszyscy sąsiedzi.
Jak ta świnia, czy jak świnia, w ogóle? Bo nie wiem, Josh- yyy- Jo- Joe- J-John. John. – Przełknął głośniej ślinę, zwyczajnie zaskoczony faktem, że z jego życiowej szafy tak nagle wysypały się wszystkie potwory, których nie zdążył wyeksmitować w porę – to znaczy po tym, jak, teoretycznie i według wszystkich tych danych wpisanych w metryczkę narodzin, wyrósł z bycia dzieciakiem. Oprócz Johna. John nie był potworem. John kojarzył mu się naiwnie dobrze. – Ale jak tak patrzę, to zaczynam widzieć pewne podobieństwa. It’s probably because you act like one most of the time. – Westchnął, po części wykorzystując względnie pokojowe nastawienie chłopaka, a po części dlatego, że nie takimi słowami rzucało się w South Parku na porządku dziennym. Zresztą, w uszach większości podobne (i dużo, duuużo gorsze) tytuły i tak brzmiały zwykle jak komplementy.
Wszyscy, którzy South Parkiem nie mieli okazji zachłysnąć się w ten prymitywnie organiczny sposób – wszyscy, którzy na co dzień nie oddychali stęchlizną tamtego powietrza (przegniłego w miksie szlugów, zielska, fabryk, magazynów i reszty przemysłowych obiektów rozstawionych wzdłuż Duwamish Waterway) myśleli zwykle, że w South Parku nie ma zasad. Że w South Parku każdy może robić co chce, i że w rozlazłości tego miejsca nie ma szczególnej logiki. Ale to nieprawda.
To, że logikę wywróciło się do góry nogami i na lewą stronę nie znaczyło jeszcze, że przestawała być – no, jakby, jak sama nazwa wskazuje – logiczna. Wystarczyło pamiętać o paru rzeczach, a wśród nich o tym, że o mniejsze drżenie powieki przyprawiał widok noża albo klamki wystającej zza stanu spodni, niż bezwstydnie (albo, tfu, co gorsza – c z u l e ) splecionych ze sobą, chłopięcych dłoni. Cottie znał cenę – a znał ją przecież dość dokładnie, bo z autopsji – i to nie przy jednorazowej zapłacie, ale ściąganym regularnie haraczu.
I śmieszne w sumie to wszystko, że nic z tych rzeczy – bo ani świadomość ryzyka, ani ryzyko samo w sobie – nie powstrzymały Cottona, żeby na wieść o swoim pierwszeństwie ścisnąć dłoń Yosefa jeszcze mocniej – choć tym razem mniej umyślnie i bez dotychczasowej premedytacji; za to z ulgą, że nadal tam była.
Mhm. Ja pierwszy – przytaknął, bardzo zdeterminowany zresztą jak na Cottona Cockburna, naczelnego tchórza z tej niezbyt limitowanej serii dzieciaków, które w ich okolicy rodziły się na potęgę, jak w naturze, w której był to jeden ze sposobów na przetrwanie gatunku; ilość, nie jakość – a przecież czasami Cotton bardzo chciał, żeby całą tę wodę, z której składa się człowiek, można było zamienić we wrzątek i wygotować – i zostawić coś nowego, coś czystego, coś, co nie przynosi wstydu.
– No to zapraszam.
I, pociągnąwszy za sobą starszego kolegę, obydwoje chłopcy znaleźli się w niewielkim, jeszcze mniejszym, ciaśniejszym, prawie klaustrofobicznym pokoiku – z facetem, który miał się nimi zająć zaopiekować (a póki co wisiał z nosem w telefonie, bo chyba z założenia w studiu niewiele się na co dzień działo?) i z leżanką, na której tyłkiem przycupnął Cottie, a któremu krew z twarzy odeszła najpierw na trzask nitrylowej rękawiczki, a potem na polecenie-
– Rozbieraj się.
- zdjęcia koszulki i bluzy. Pewnie gdyby nie fakt, że miał zajęte ręce (właściwie jedną, ale clou myśli pozostawało jedno) – nawykowym ruchem sięgałby po swój rozporek. I chyba znowu zadrżał, tym razem nie ze strachu przed bólem, i przed tym, że to co działo się tu i teraz działo się n a p r a w d ę – ale przed wspomnieniem grudniowego wieczora, i – wreszcie – tego, że Joe Parole też użył takich albo podobnych słów (wystarczająco podobnych jednak, żeby w głowie Cottiego zlały się w jeden, przerażający bełkot).
Zaskrzeczał – śmiesznie, w samym gardle, ostatecznie jednak robiąc krok w przód, puszczając wianek sadlerowych palców i lada moment tkwiąc już, jak bardzo rozdygotana osika, w połowicznym negliżu wstydliwie prezentującym duży opatrunek wlepiony w zewnętrzne ramię.
Leżąc na kozetce wyściełanej papierem i folią zaczynał chyba żałować. Gdyby mógł jeszcze raz sięgnąć po Yosefa – pewnie by to zrobił; nie żeby kiedykolwiek znajdował w nim wsparcie, ale nawet takie było lepsze od żadnego.
Całość nie trwała długo – jasne, bolało – i ten ból wybijał się przez zaciśnięte powieki i przeszklone oczy, i nie poprawiało sytuacji, że nadal było za wcześnie, żeby ten ból nie był wyłącznie przedłużeniem tamtego bólu (oparzenia trzymającego się ręki i zerwanego u dłoni paznokcia), więc Cottiemu nie pozostało nic innego jak zagryzać zęby na każdym piśnięciu i bluzgu (ostatecznie tylko połkniętym, jak na dobrego, bo cichego chłopca przystało), i modlił się bardzo ekspresową modlitwą, której za parę sekund – to znaczy, kiedy było już po wszystkim – słów i tak już nie pamiętał (zresztą – do kogo miał wznosić modły? może do Yosefa – żeby przydał się z tym Mesjaszem tuszem wdrukowanym w plecy, trzymającym się blisko, ale raczej na pół gwizdka i z odwróconym wzrokiem).
Kolejnych parę minut i blondyn zerkał już tylko na maźnięty dezynfektantem sutek, przekłuty i obolały, tylko po to, żeby odetchnąć głęboko ze spojrzeniem wbitym w stojącego obok Sadlera.
T-teraz ty?

Yosef Sadler

autor

cottie

ODPOWIEDZ

Wróć do „Columbia City”