Suszyło go w gardle. I w ustach – w ustach też. Zalepionych cierpką, gęstą śliną; słonych i o zaognionym, podpuchniętym brzeżku. Poza tym – mlasnął – chciało mu się pić. Tylko że w nagłej awersji do czegokolwiek, co mógłby w siebie wmusić, na widok wody robiło mu się też dziwnie niedobrze.
Jakby jakiś instynkt machnął, flegmatycznie, ręką – a potem próbował zbyć wzbierające w dziewiętnastolatku pragnienie; słowami – trudno, najwyżej się chłopak odwodni – i co? Co z tego?
Cottie, mimo to – w dwóch, może trzech przymiarkach – objął podany mu, plastikowy kubeczek obydwiema dłońmi i – z początku ledwie mocząc usta – sączył z niego, powoli, małymi łykami. Robił to z grzeczności (nie chciał być niemiły albo niewdzięczny – dla przemytego potrójnie kubka i prowizorycznego opatrunku, którego głównym zadaniem było się, po prostu, trzymać). To, że ta grzeczność okazywała się z pożytkiem dla niego – było zupełnie osobną sprawą, o której niewiele myślał.
Jak, w zasadzie, o czymkolwiek innym. Bo, z jednej strony – był w łazience. Był – widział przecież. Mógł unieść dłoń i potrząsnąć stopą – tępo wpatrzony w kołyszące się sznurówki wytartych, zabłoconych trampków.
Ale, jednocześnie, gubił się gdzieś poza nią.
Nawet na własnym bólu nie potrafił skupić się tak, jak skupiał się na warkocie silnika dochodzącym z przydomowego podjazdu. Na Joe. Na głośnym, ale nie uciążliwym sygnale dzwonka. Na Joe. Na rozmowie pana Bradshawa ze swoim tatą. Na Joe.
Podciągnął kolana bliżej siebie.
I czekał. Czekał, aż ktoś po niego przyjdzie.
Aż John go stąd zabierze.
Droga nie miała trwać więcej, niż piętnaście minut. Ze dwadzieścia, łącznie, jeśli doliczyć spontanicznie zarządzoną na Shellu przerwę. Cottie pomyślał, że to śmieszne, że John mówił w ten sposób. Zawsze tłumaczył co się dzieje, a potem informował z wyprzedzeniem, co będzie działo się za chwilę. Jak lekarze i dentyści w filmach.
Tak czy inaczej, dwadzieścia minut – to przecież tylko chwila.
Prawda?
– Włączy pan radio?
Prędko okazało się jednak, że dla Cottiego – po brodę zaciągniętego kocem – tyle wystarczyło, żeby na tyłach samochodu przyciąć komara.
Pamiętał, że podwijał palce u stóp i że w samochodzie pachniało zwietrzałym odświeżaczem powietrza. Że zdążył odsłuchać tylko pół piosenki (i że bardzo podobało mu się imię wykonawcy – ale szybko je zapomniał). Że najpierw było mu trochę zimno, a potem trochę ciepło.
Że się wystraszył, kiedy otwierając przymknięte wcześniej oko, zdał sobie sprawę, że w zasięgu wzroku nie ma pana Bradshawa.
Wzniósł się, ostrożnie, do pionu. Poprawił grzywkę pod kapturem bluzy i przetarł pięścią prawe oko. Potem położył dłonie na kolanach – zza szyby zerkając z uporem zostawionego na parkingu szczeniaka.
Chryste, wielu powiedziałoby przecież, że tym właśnie był. Szczeniakiem z South Parku. A miejsce chłopców z South Parku – takich jak Cottie – znajdowało się na tyłach samochodów obcych sobie mężczyzn.
Tylko Johnny tu nie pasował.
Johnny, który wracał właśnie z naręczem zakupów.
Takich, za które zwykle płaciło się kartą, a nie gotówką. I których nie robiło się w nocy z dwudziestego czwartego, na dwudziestego piątego grudnia.
Tylko że, szczerze? Największe podejrzenia o tej godzinie budził fakt, że John nie rzucił na ladę sześciopaka piwa albo taniej wódy. Albo Trojanów.
Ale kasjerom płacili za kasowanie, a nie za zadawanie pytań – więc młody, trochę szczurowaty i zapryszczony chłopaczek (na którego wołali tu, swoją drogą, Spot) nie mógł chyba dbać o zakupy Johna mniej, niż zdradzało zblazowane (… i, dla wprawionego oka, trochę stonerskie) spojrzenie (Jericho też czasami takie miewał). Dla Spota liczyło się wyłącznie to, żeby szef nie wyczaił skitranej pod ladą e-fajki.
Cottie spojrzał na rzucony obok niego kartonik Advilu, dwie zupki instant, proteinowego batonika i paczuszkę Sour Patch Kids, na widok której zabłyszczały mu oczy.
Bo Cottie kochał słodycze. I ta miłość wyprzedzała nawet sprzeciw Johna, że – nie, garść kwaśnych żelków wciśniętych i dopchniętych w usta całą dłonią, wcale nie była tym, czym powinno się o tej porze potraktować (w trafnym domniemaniu) pusty, wyposzczony żołądek.
- Co się mówi, Cockfuck?
Ale nie podziękował.Oblizywał tylko palce, na ślinę wygarniając kwaśną posypkę z dna szeleszczącej paczki.
Na klatce schodowej i korytarzach prowadzących pod drzwi mieszkań, pachniało jeszcze jedzeniem – tym przygotowanym na jutro, a teraz studzonym i pakowanym po lodówkach.
Spojrzał na numer „207”, przed którym się zatrzymali. Potem na Johna.
– To tutaj?