WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

yosef & jericho
<img src="https://i.pinimg.com/564x/8a/a6/88/8aa6 ... 3f4266.jpg" width="200">

Odważny lotnik francuski, który na własne ryzyko
umyślił przelecieć nad płonącym Paryżem, zmuszony
był zawrócić w kłębach gryzącego dymu, i nie potrafił
opowiedzieć nic nad to, że Paryż płonie od końca do końca.


- Chcę coś rozjebać.
Usadowiony na barierce, z twarzą zwróconą w stronę samochodowego ruchu, wypuścił z płuc łaskoczącą chmurę marihuanowego dymu, jednocześnie przekazując tlącego się blanta koledze. Na powrót zacisnąwszy palce prawej ręki na balustradzie, przeprowadził spojrzeniem jednego z wielu posuwających się ze zbyt dużą prędkością gruchotów na drugą stronę mostu; nie zdążył wyhamować, żeby zatrzymać się przed czerwonym światłem - zresztą chyba nawet nie chciał. Wymieniwszy narkotykowe opary na wijący się po mieście smog (tutaj, nad wodą, chyba powinien być słabszy - tak to działało?), próbował znaleźć w sobie na tyle koncentracji, żeby w jakiś konkretniejszy sposób zwerbalizować i wyjaśnić swoją nagłą potrzebę niszczenia, ale to w oczywisty sposób go przerosło. Myślał tylko o tym, że gdyby puścił się teraz i rozluźniwszy wsparte o barierkowe szczeble nogi odchylił do tyłu, byłoby po nim; zgniłby sobie na dnie przeżartej miejskim zanieczyszczeniem rzeki Duwamish i rozpadł w niej na części pierwsze, tak jakby nigdy, nawet przez chwilę, nie był całością - lubił tę myśl o byciu na krawędzi, tego potrzebował.
Kiedy był młodszy nie znosił tego mostu, który zawsze zdawał się ciągnąć w nieskończoność, przeprowadzając równocześnie betonową inwazję na wszystkie jego zmysły (nie powinien mieszkać w mieście - to wydawało mu się tak oczywiste: nienawidził każdego aspektu budzenia się codziennie w Seattle, a jednak myśl o przekroczeniu jego granic wydawała się irracjonalna i w pewnym sensie niemożliwa; nie wiedział nawet, jak mogło pachnieć czyste powietrze wiejskich bezdroży), drażniąc odgłosem wciskanych zbyt zamaszyście klaksonów, zapachem palonej gumy, dudnieniem buchającej z niektórych samochodów, kiepskiej muzyki. Wyrósł z tego; teraz to wszystko wydawało mu się zupełnie obojętne i neutralnie naturalne do tego stopnia, że nie ruszały go nawet te rzucane ukradkiem przez przechodniów spojrzenia (spowodowane zapewne wyczuciem wybijającej się na tle miejskich odorów, marihuanowej woni), które mógł w gruncie rzeczy policzyć na palcach jednej ręki.
Tej samej, która od spotkania z Noah wciąż nie mogła wyzbyć się nerwowego drżenia, które Yosefowi kojarzyło się jedynie z krótkimi okresami matczynej narkotykowej albo alkoholowej abstynencji (nie potrafiła nawet pomalować ust zbyt krzykliwą szminką, przed wyjściem na miasto - prosiła, żeby zrobił to za nią). Cóż, u niego zdecydowanie ta jedna kwestia nie stanowiła problemu; ostatnie dni przebiegały w klimacie cowieczorowego upadlania się do granic możliwości, a potem odchorowywania w pracy (to znaczy - o ile upadlanie nie miało miejsce w pracowniczej toalecie właśnie, gdzie na pomoc przychodziła schowana w kieszeni małpka). Przeszło mu przez myśl i to wielokrotnie, że nie powinien, ale tak jak w przypadku każdego innego ciągu dni, kiedy musiał wszystko odreagować, wiedział, że to minie; za tydzień podniesie się z wersalki i skrzywi na widok stojącej na kuchennym blacie, niedopitej wódki.
- Rozjebmy coś - powtórzył z uporem, tym razem wbijając spojrzenie w twarz Jericho, z której miał nadzieję wyczytać podobnie bojowy nastrój, u samego Yosefa przecież tak rzadki, ograniczający się głównie do robienia głupot i brania narkotyków. Teraz? Sam nie wiedział czy był męcząco wściekły na siebie cały świat, czy może wściekle zmęczony kierowaniem całej tej złości do środka, tak jak to robił w przeważającej większości przypadków. Oskubane paznokcie krzyczały głośno, że mają dość bycia ciągłą ofiarą, podobnie zresztą jak pogryzione wnętrze policzka czy rozdrapywane z uporem maniaka strupy. Wyrzucanie tego na zewnątrz przecież pomagało ludziom, tak? Musiało, bo jaki był inny sens w rozjebywaniu rzeczy? - Samochód czyjś. Albo nie wiem. Szybę w markecie wybijmy. Śmietnik podpalmy. Cokolwiek - wzruszył ramionami, tak jakby ta kwestia nie była dla niego paląca, jak ten śmietnik w wyobraźni, choć przecież w jego głosie bez problemów dało się usłyszeć napięcie. Potrzebował po prostu zająć głowę, a co nie robi tego lepiej niż odrobina chaosu?
Rzuciwszy na wiatr te parę wygenerowanych na szybko pomysłów, sięgnął do kieszeni spodni po papierosy, dochodząc do światłego wniosku, że to jeden z tych dni, kiedy potrzebował w płucach dymu - jakiegokolwiek chyba, byle trwale i bez przerwy.
Ostatnio zmieniony 2022-09-18, 17:48 przez Yosef Sadler, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

I'm on your side
When nobody is, 'cause nobody is

I am sorry to report
Dear Paris is burning after all


Kolega - przejmujący właśnie skręta ruchem wdzięcznym (to znaczy: płynnym, krótkim, z trochę nonszalanckim wywinięciem kanciastego nadgarstka po łuku biegnącym od metalowego drążka barierki, ponad wizgiem autostrady, ku chłopięcej sylwetce sąsiadującej z jego własną), ale pozbawionym wdzięczności (czyli: "daj, przecież mi się należy") - miał dwadzieścia pięć lat, i, najwyraźniej, obowiązek pełnienia roli starszego rodzeństwa wpisany w swój życiorys niby fatum. Nie kwestionował go za bardzo, tak, jak się - do jakiegoś wieku - nie kwestionuje się poleceń rodziców, albo rozkazów dowódcy, jeśli system zdoła wyprać komuś mózg i zniewolić werbunkiem w szeregi innych, otępiałych miłością do ojczyzny, młodzieńców z włosami i paznokciami przyciętymi przy samym styku ze skórą. Akceptował - ot, jak się, trochę z bezsilności, akceptuje to, że życie jest niesprawiedliwe, wszyscy umrzemy, i, że jak człowiek będzie jadł tylko słodycze, to dostanie zatwardzenia (najpierw), cukrzycy (później) i zawału (najczęściej - finalnie). W sumie nawet to lubił: fakt, znaczy się, że za starszego brata mógł robić także poza domem, w kilku kompletach zblazowanych oczu (te yosefowe, blade i zimne jak lody Blue Moon marki Hudsonville, ulubione jego babci, zanim nie umarła, były zawsze jego ulubionymi) budząc trochę podziw, trochę postrach, ale przede wszystkim - posłuch. Chociaż, myślał Jericho, posłuch powinno się chyba budzić w uszach, nie w oczach, co? Zresztą - chuj. Chodziło o to, że lubił, jak się go słuchano, bano, i inspirowano się nim w aktach dewastacji czyjegoś mienia, i swojego życia przy okazji.
- Aha? - Zareagował najpierw, wysysając z końcówki blanta to, co się na niej ostało: trochę dymu, trochę substancji smolistych, które się weń wkradły prosto z jezdni, obietnicę dzisiejszego zapomnienia, i jutrzejszej migreny. Stał - na ziemi: mocno, tak, jak stoi ktoś, kto niedawno stracił ojca, ale zyskał za to obowiązek opiekowania się trójką młodszego rodzeństwa plus takim Sadlerem, na przykład; oparty o chłód barierki, z rękawami bluzy i narzuconej na nią kurtki podwiniętymi prawie pod łokcie, tyłkiem wypiętym w naturalnym następstwie zajęcia takiej pozycji, i wzrokiem zawieszonym na szarości Seattle, wszędzie i nigdzie; skanującym brzydotę miasta leniwie, i bez zainteresowania. Cmoknął. Nie miał pojęcia jak działa smog, i czy w pobliżu zbiorników wodnych powinno być go mniej, czy więcej, oraz czy powinien być w ogóle (a jeśli tak, to czemu? tyle się przecież teraz mówiło o zmianach klimatu, i Jerry musiał płacić za każdą brzydko-niebieską, plastikową torebkę dodatkowo, kiedy kupował płatki śniadaniowe, Budweisery i gumki w narożniaku koło swojego mieszkania), ale czuł go. Czuł go pod skórą, czuł go w cholewkach pseudo-wojskowych butów, czuł go w sercu, głowie, duszy, i tyłku. Pomyślał, że gdyby teraz pierdnął, to pierdnąłby spalinami - jak mijające go samochody. A gdyby się rozpłakał (zawsze chciało mu się płakać, ale nie płakał nigdy), to płakałby łzami szarymi od dymu i śmierci.
- Nie myślałeś kiedyś, żeby pójść na jakieś zajęcia z zarządzania gniewem? - Wymierzył dzieciakowi kuksańca, krótkie szturchnięcie łokciem pomiędzy sterczące pod koszulką żebra - Oferują chyba w tych koledżach miejskich, wiesz? Mógłbyś się nauczyć jak robić rękodzieło, zamiast, kurwa, samochody ludziom psuć i okna wybijać.
Śmiał się; przecież nie mówił poważnie.
No, znaczy: nie mówił poważnie o tych zajęciach z panowania nad złością.
- Ja to bym coś zajebał, raczej - Westchnął, i gdyby pisała ich któraś z sióstr Siostry Brontë, jego płuca wypełniłaby teraz po brzegi świeża, słodka woń wrzosowisk, orzeźwiający chłód przedwieczornego powietrza - zapowiedzi ulgi, rosy, rusałek oddających się tanom nad urokliwymi jeziorkami u stóp Mount Rainier, ale wszystkie Siostry Brontë dawno żarły piach, więc Jericho cel Tradat mógł się co najwyżej zachłysnąć niesmacznym obłoczkiem spalin - Pfu, kurwa - Pstryknął ostatkiem skręta za most, nie śledząc nawet trajektorii dogasającej w powietrzu iskry, i teraz wgapił się w zbyt szczupłą, szczurowatą, a jednak w jakimś sensie drogą mu twarz młodszego chłopaka - Myślisz, że się to da jakoś połączyć, co?

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

On z kolei lubił, że spędzając czas z Jerichem miał wolne.
Miał niepodważalne prawo do tego, że z każdą chwilą mógł trochę bardziej zapominać o czerwonej szmince rozciągniętej dość pewnym już gestem na ustach Mary (w które wpatrywał się zbok z pierwszego piętra, odkąd siostrze Yosefa zaczęły rosnąć cycki) i o problemach Joela, któremu w szkole ktoś naderwał obie szelki od plecaka i zalał wszystkie książki pomarańczowym sokiem (po tym, jak Joel pozostawał Joelem, z głuchą ignorancją pozwalając przepływać obok uszu wszystkim głupim zaczepkom). I jasne, choć o tym wszystkim potrafił Jerichowi wspominać (wielokrotnie; zazwyczaj zresztą mimowolnie), za kłapnięcie jęzorem przy Tradacie jakoś łatwiej było mu sobie wybaczyć, niż gdyby miał to być ktokolwiek inny. I tak - chcąc nie chcąc - przenikali nawzajem swoje szare życia, gasząc papierosy o cudze samochody i śmiecąc końcówkami blantów w tym płynącym pod nimi ścieku, pieszczotliwie (i chyba tylko z przyzwyczajenia przekręcającego się powoli pokolenia, które w South Parku mieszkało już po kilkadziesiąt lat) nazywanym rzeką.
I to wcale nie tak, że miał swojej rodziny dosyć; bardziej po prostu potrzebował czasem odsapnąć. Udawać, że to wszystko nie jest aż tak spierdolone, jak faktycznie było. Znaleźć powody do ignorowania swoich nieudolnych prób wychowywania rodzeństwa na ludzi - tak, jakby życia Mary i Joela nie naznaczyło wcale spierdolone odpałami ojca i ignorancją matki dzieciństwo, i jakby (ze wszystkich lepiej w tym kierunku wykształconych i sto razy bardziej świadomych osób na świecie) to o n właśnie, w podobnym (większym?) stopniu zepsuty i skrzywiony, naprawdę mógł jakoś nimi pokierować; on - ten sam, będący najgorszym przykładem z możliwych, robiący rzeczy, których nie chciałby, że oni robili (za żadne skarby), nieradzący sobie na sposoby tak prymitywne i żałosne, że rozsądniej byłoby chyba któregoś dnia stanąć przed lustrem i oznajmić samemu sobie, że to najwyższy czas, żeby zwyczajnie odpuścić.
Nie potrafił.
Wolał zamiast tego wypalać blanta w szarym wieczorze, nieposkromionym włączanym dopiero światłem miejskich latarni, w towarzystwie gościa, od którego - będąc jeszcze w gimnazjum - żebrał papierosy, którego ruchy jego zaspane oczy śledziły zdecydowanie zbyt często w tej chwiejnej porze lat nastoletnich, kiedy tak bardzo - bardzo - potrzebował jakiegokolwiek wzorca, szeregu wskazówek, odrobiny zainteresowania. Wszystkie te lata, które bardziej wiarygodnie liczyło się w miesiącach (bo było ich więcej, a to był przecież okres, kiedy czas wlókł się niemiłosiernie, nie chcąc przepuścić go do kolejnego etapu życia) wpatrywania się w kark, przy którym wiły się kosmyki ciemnobrązowych włosów, łapania rozbawionych spojrzeń i oczekiwania na odwzajemnienie jednego z tych zakrzywionych nieco przy kąciku ust, przesadnie łobuzerskich uśmiechów, owocowały teraz faktem, że musiał zacisnąć palce jednej z dłoni szczelniej na barierce, kiedy krótkie prychnięcie, będące efektem zdławionego odruchu śmiechu, uciekało mu spomiędzy warg w odpowiedzi na ten idiotyzm, a może kuksańca, a najpewniej na oba.
- Spierdalaj. Trzeba budę skończyć, żeby cię tam przyjęli - dodał, tak jakby podobną alternatywę omawiali całkiem poważnie, w ramach jakiejś odmieniającej życie rozmowy, a nie krztusząc się spalinami i papierosowym dymem. Zaciągnąwszy się mocno gwarantem dostarczenia do organizmu odpowiedniej dawki nikotyny, nie był w stanie nawet spróbować spojrzeć na scenariusz otwierania dzioba przed bandą przeczulonych uczonych bez potężnej dawki ironii. To coś, co nie pomogłoby żadnemu z nich - wiedział o tym; wiedzieli w sumie, znając się na tyle dobrze, żeby świadkować czasem nawzajem swojemu gniewowi (na którego wyewoluowanie Yosef zawsze odczekiwał niecierpliwie, bo najpierw przychodził strach, który atakował go w samotni, a potem zrezygnowanie, które z kolei sam decydował się kultywować we własnym, świętym towarzystwie, bez narażania się na ewentualność posiadania świadka dla przesadnie zwilżonych własnym przygnębieniem policzków - a na końcu była złość, którą przebierał i przystrajał odpowiednio, na potrzeby części z tych spotkań, korzystając z okazji, że była przecież najbardziej akceptowalną rzeczą, do wyrzucenia za burtę w czyjejś asyście; Jericho nie winiłby go za złość - a przynajmniej w to właśnie Sadler uparcie wierzył).
Słysząc jego kolejne słowa, uniósł brwi do góry.
- W nos czy komuś? - zagadnął, bardziej z odruchu, niż celem okazania jakichś faktycznych wątpliwości. Zsunąwszy się wreszcie ze szczytu barierki, postawił stopy twardo na ziemi, zanim nie oparł się o balustradę ramię w ramię z Tradatem. Krótka przerwa na parę zaciągnięć papierosem (niech ta ręka przestanie w końcu drżeć), aż wreszcie posłał go na dół, aby dołączył do niedopałka blanta, w brudnych wodach przepływającej pod mostem rzeki.
- Jasne, że się da. Ale to musi być coś zajebistego; skoro już będziemy niszczyć, to niech się to opłaci chociaż - zmarszczył brwi, niepewny czy zdanie, które właśnie wypowiedział zachowywało jakąś gramatyczną i logiczną spójność. - Jebać te szyby w marketach, wiesz? Weźmy zaplujmy na jakąś bogatą kurwę z wypasioną furą; ubierzemy kaptury, pokrzyczymy trochę, to sama nam kluczyki w ręce wciśnie i nie wiem... bujniemy się po mieście, a potem wjedziemy w jakiś budynek. Jak patusy z filmu jakiegoś hollywoodzkiego - rzucił propozycją, której kolejne elementy uzewnętrzniał, kiedy te tylko klarowały mu się w głowie, ale kiedy już powiedział to wszystko zorientował się, że to za mało. - Albo nie, nudne w chuj w sumie. Zmieniam zdanie: chcę coś rozjebać, zabawić się i coś zajebać jeszcze. Burżujom najlepiej. Nie wiem czy w tej kolejności, wyjebane. Wpierdolmy się komuś na chatę - rzucił od niechcenia, żałując nagle, że przedwcześnie posłał niedopalonego papierosa na straty w wodnym karcerze.

autor

kaja

when there's nothing left to burn, you have to set yourself on fire.
Awatar użytkownika
26
188

gangsterzyna z mlekiem pod nosem

meliny w south parku

south park

Post

A czego przejawem, w takim razie, było odpalanie tego właśnie blanta, jeśli nie odpuszczania (sobie) właśnie?

Jericho, głębi własnego intelektu wypierający się od dziecka z taką żarliwością, z jaką jego koledzy z ulicy wypierali się zwykle trypra, bo tak intelekt, jak i tryper w ich okolicznościach nie pomagał zjednywać sobie sympatii (oraz zdobywać serc niewieścich), nie lubił przyznawać się do swojej zdolności obserwowania otoczenia, wyciągania wniosków, i czytania cudzych emocji. Wolał uchodzić za takiego, który kieruje się głównie instynktem i impulsami, a jeśli na kogokolwiek spogląda dłużej niż przez trzydzieści sekund, to dlatego, że chce go zaliczyć albo ograbić, a nie wczytywać się w zawartość jego duszy. Prawda była jednak taka - i mało praktyczna, kiedy się strasznie potrzebowało na wielu różnych, życiowych frontach, udawać bezmózgiego twardziela - że Jerry potrafił dostrzegać. Zauważać. Zapisywać różne myśli i różne wnioski w pamięci jak na przybrudzonym dymem i kawą pergaminie, i potem wracać do nich przy wszelkich czynnościach tak fundamentalnych i trywialnych jednocześnie jak mycie garów, szczanie, wiązanie butów, składanie prania i wyczesywanie rzepów z sierści psa, który miał należeć do jego młodszej siostry, ale bardziej przywiązał się do niego. W każdym razie w tych krótkich, kontemplatywnych momentach, Cel Tradat rozmyślał też czasem i nad Yosefem. Nad tym, że musiało być mu ciężko; i że pod wieloma względami miał naprawdę chujowo-przejebane. I, że takich jak on było przecież całe mnóstwo, ale jednak z jakiegoś względu to nad nim się głowił, a nie nad jakimiś-tam-Innymi-jak-on. I zawsze docierał do tego samego wniosku - choć, zależnie od nastroju, ubranego w mniej lub bardziej rozwulgaryzowane słowa:
  • Przypuszczał, że młodemu na niczym tak nie zależało w życiu - no, może nie licząc tego jego nieszczęsnego rodzeństwa - jak na króciutkiej choćby pauzie od permanentnej szamotaniny pomiędzy tym, co podpowiadał mu rozsądek (tj. że nie ma po co, nie ma sensu, i nie ma co się męczyć), a tym, co od czasu do czasu podszeptywała największa szmata ze wszystkich. Nadzieja.
Całe, kurwa, szczęście, że w ciągu tych pięciu dzielących ich lat - faktycznie, bezpieczniej było je liczyć w miesiącach - Jericho zdążył ją stracić. Wypalić z siebie, wydrapać, wycharkać razem z flegmą spluwaną z kącika warg wraz ze smogiem i żółcią. Lepiej mu się spało od czasu, kiedy przestał samego siebie mamić wizją lepszej przyszłości. Spokojniej.
Nie mając oczekiwań, nie miał też za bardzo szansy na rozczarowanie.

- Lol, tak? To beka, bo zawsze myślałem, że właśnie nie trzeba - Kłamał - Tylko, że wystarczy, że cię weźmie pod swoje skrzydła jakaś fundacja dla zjebów, czy coś. Patrz - Machnął ręką tak, by - jeśli Yosef tylko powiódł za nią wzrokiem - mogli spotkać się spojrzeniami w refleksie malowanym w rozścielonej u ich stóp kałuży. Wystawił język - Nas by wzięli od razu!
  • Potem odetchnął z ulgą, gdy dzieciak zsunął się jednak z metalowego drążka na grunt choć ciut stabilniejszy i mniej chwiejny. Kolejny trup zdecydowanie nie był czymś, na czym Jericho dzisiaj zależało. A już na pewno nie w tak mało zabawnych okolicznościach.
- Ale wjedziemy tak, żeby nam się nic nie stało, co? - Trochę parskał, trochę przedrzeźniał, a trochę się martwił, czy Yosef ma prawko, a jeśli tak, to na ile poważne mogą być snute przezeń plany - To też, kurwa, po hollywoodzku. Żadnych Sadler, ja pierdolę, wjazdów w ścianę. Ale, wiesz co... - Trybiki w jerychowym mózgu zgrzytnęły i sapnęły, zardzewiałe nikotyną i nienaoliwione odpowiednio takimi rzeczami, jak bogaty w witaminę A olej z awokado i orzechów makadamia, albo tran, którymi a) zachwycali się hipsterzy z Fremontu i Chinatown, i b) jaki zatroskane rodzicielki dawały swoim dzieciom (bo Jericho był prostym, imigranckim dzieckiem, a w dodatku nie miał już matki). - Sprytne - Pochwalił grę słów dziewiętnastolatka, choć w sumie i tak było mu ganz egal. Ważna była destrukcja sama w sobie, ale forma, jaką miała przyjąć, była drugorzędna. Co za różnica, czy zamierzali zapierdolić komuś w pysk, czy rower albo samochód. Ważne, że płakać (i wzywać policję) miał dziś ktoś inny, niż on oni - Dawaj do Queen Anne, co? Znam tam jedno miejsce. Taką chawirę, że ci szczęka opadnie. Robiliśmy tam kiedyś jakąś robotę, to będę wiedział jak obejść zabezpieczenia, i chuj jeszcze wie co. Tylko, kurwa, jest jedna zasada, młody. Nie odpierdalasz niczego, tak? - Szturchnął Sadlera jeszcze raz, ale tym razem zupełnie poważnie - I jakby coś się działo, to spierdalasz, a nie zgrywasz bohatera. Rozumiemy się?

autor

harper (on/ona/oni)

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Yosef wiedział, że istnieją fundacje skupiające się na dokształcaniu „młodych zdolnych”. On - niestety - choć może był młody, to do zdolnego brakowało mu sporo. Nigdy nikt mu nie powiedział, że jest utalentowany w jakimkolwiek kierunku, sam też nie czuł, żeby cokolwiek było jego mocną stroną. Czasem zazdrościł nawet Marze tego, że umie tak skrupulatnie nakładać farby z dyskontu na papier i tworzyć rzeczy, które z pewnością miały całość (jakąś) i sens (którego on nawet nie potrafił pojąć) - wykrzywiała przy tym śmiesznie twarz i wysuwała język na brodę, co przypominało Yosefowi czasy, jak miała zaledwie parę lat, więc nawykowo zawsze udawał, że chce pociągnąć ją za język, ale potem okazywało się, że czas nie zatrzymał się w miejscu, bo zamiast śmiać się dziewczęcym chichotem, odburkiwała coś tylko pod nosem, niemal opluwając się frustracją i obrażona zaczynała zbierać swoje rzeczy, żeby przenieść się z jedynego splotu światła w mieszkaniu (który przypadał na szeroki kawałek blatu kuchennego stołu) do swojej prywatnej jaskini. Taką Marę z pewnością dofinansowaliby nawet z publicznych pieniędzy, gdyby chciała pójść na ASP albo coś w tym rodzaju, ale Yosef - jakkolwiek źle to nie zabrzmi - nie wierzył, że jego siostra pociągnie szkołę do końca, nawet jeśli powtarzał sobie często, że dopilnuje tego, choćby skały srały. Może podświadomie przypuszczał, że kiedy to się już stanie - kiedy nadejdzie czas najważniejszych decyzji w życiu Mary - jego już nie będzie obok, żeby wisieć nad nią i próbować swoich sił w ojcowaniu.
- To, o czym ty mówisz, to prace społeczne - no tam na pewno by nas wzięli - skomentował z lekkim rozbawieniem, gapiąc się w tą nieszczęsną kałużę odrobinę zbyt długo. Nie podobało mu się to, co widział; odrobinę zbyt dokładny obraz, odrobinę zbyt mocno zarysowane wory pod oczami, ogólna bladość i zapadnięte policzki. Strona Jerycha była zdecydowanie bardziej przyjazna dla oka. Czubkiem buta tknął krawędź kałuży, a woda w niej zebrana poruszyła się lekko, rozmywając ich odbicia. Tak lepiej. Rozmyci w jedności. To jak strategia działania. Pewnie stąd ten cały impulsywny zryw. I nie rozumiał, co właściwie Jerry miał do tego wpierdolenia się w ścianie; przynajmniej jednemu z nich zagwarantowałoby ulgę.
- A co, nie masz psychy? - zagadnął (gdzieś w momencie zanim neurony Jericha strzyknęły o siebie) po szczeniacku tekstem, który - jak wiadomo - najskuteczniej działał na zmotywowanie męskiego ego, nieważne jak bardzo było wątłe czy silne. Niby to żartem, niby na serio - jego ulubiony typ zastanawiania się nad kruchością własnego istnienia. Był przekonany, że nie umrze w tak widowiskowy sposób - być może wykończy go w końcu ta grzybica płuc, której widmo wisiało nad nim znowu jak nocna mara, ale nie miał pieniędzy ani tej psychy właśnie, żeby iść i sprawdzić; to kaszlenie krwią, ta gorączka, która ustępowała tylko od godziny do godziny, to wszystko mogło być wszak odpowiedzią organizmu na zbyt hulaszczy tryb życia, któremu oddawał się bez zastanowienia, zastępując posiłki alkoholem albo odrobiną tego dziwnego towaru, który bez kontekstu odnalazł się po latach od śmierci Hala w jego wentylacyjnym szybie. Miał podpytać Jerry’ego o handel, ale miał jakieś niejasne przeczucie, że to nie będzie dobry pomysł. Musiał zrobić to po swojemu i to najlepiej tak, żeby Jericho nie miał o tym pojęcia.
Słysząc zalążek jego planu uśmiechnął się szerzej; był nawet gotów wysłuchać tej pogadanki, choć - jak zwykle - nie biorąc jej zbytnio do siebie.
- Dla Queen Anne jestem w stanie nawet się na to zgodzić - skłamał, wiedząc, że bez ryzyka przecież nie ma zabawy. A gdy przychodzą problemy, to obowiązywała zasada dla brata bratem, dla wroga katem. - Całe bohaterstwo spłynie na ciebie - kłamał dalej, choć przecież Jerry musiałby być totalnym tłokiem, żeby mu w to uwierzyć. - Więc tak - rozumiemy się; pokaż mi tę miejscówę - przeszedł do konkretu, powoli już obierając właściwy kierunek, a tym samym pozostawiając Jerry’ego za sobą, ale jedynie na odległość połowy ramienia. Decyzja zapadła.
Mieli znowu pogrążać się razem jeszcze bardziej.

[k o n i e c ]

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”