rotemowy strój & attitude
kiecka + maska &. maska dla Theo
Mało brakowało, a wychodząc z domu wieczorem trzydziestego pierwszego grudnia dwa tysiące dwadzieścia dwa, Rotem Levi-Blau wychyliłby się przez próg salonu, i - rzuciwszy okiem na siedzącego przy stole, otoczonego wianuszkiem papierów i dokumentów ojca - krzyknął:
- Tato! Mój chłopak i ja, wychodzimy na imprezę u najpopularniejszej dziewczyny w szkole! Nie wiem kiedy wrócę, nie czekaj z kolacją!
Było jednakże kilka czynników, i wśród nich
nie znajdowała się, wyjątkowo, obawa przed potencjalną, rodzicielską homofobią, które sprawiły, że blondyn w ostatniej chwili ugryzł się w język, jeszcze na schodach wciągając na koronkową sukienkę obszerny sweter i upychając komplet ozdobnych masek we wnętrzu plecaka.
Aha, tak. Rotem nie obawiał się reakcji ojca na wiadomość, że od...
(pauza na rzut oka w dzienniku, w którym serduszkami oznaczał każdy kolejny dzień oficjalnie spędzony z Theo w poważnej, romantycznej relacji)... trzynastu dni jego status na Facebooku nie wyświetla się jako
"wolny", tylko jako
"w związku". Znając swojego tatę - krótko, ale dość intensywnie (zważywszy na fakt, że od kilku miesięcy kisili się wspólnie pod dachem ciasnawego mieszkanka mężczyzny) - wiedział, że nie dostałby od niego pogadanki o grzechu (prędzej? wykład o PrEP, PEP, i negatywnym wpływie MDMA i stroboskopów na mózg siedemnastolatka).
O wiele bardziej jednak lękał się reakcji rodziciela na wiadomość, że
skłamał. I wcale nie zamierzał spędzić ostatniej nocy tego roku (i, jednocześnie, pierwszej nocy 2023), "na niezobowiązującej posiadówce u koleżanki z klasy". Bo czymkolwiek nie była impreza u Lemon, z pewnością nie podpadała ani pod kategorię "niezobowiązującej", ani też "posiadówki".
Zgodnie z umową, Rotem najpierw dostał się do Queen Anne, na próg Jill Hetfield i jej bratanka, grzęznąc po kostki w nadtopionym śniegu, i zmagając się z uciążliwym wiatrem. Szczerze współczuł wszystkim, którzy na tegorocznego Sylwestra mieli jakieś konkretne, wypadowe plany - w tym Coraline, która od kilku tygodni nie paplała o niczym innym, jak tylko jej urodzinowy wypad do Las Vegas,
wymuszony prezent od jej
perfekcyjnego (jak wszystko inne w życiu dziewczyny) chłopaka. Przypuszczał, że z eskapad nici - wnioskując po meteorologicznych ostrzeżeniach i wyciu nadciągającej zza horyzontu wichury. Zgarnąwszy Theo, póki co również ubranego
na cebulkę, a więc z całym swoim kostiumem ugrzęzłym pod kilkoma warstwami bawełny i puchu, wreszcie dotarł pod wskazany adres, na widok willi Herbert-Manning rozdziawiwszy buzię jak mała, błyszcząca, i bardzo skołowana rybka.
- Wowi-wow - Szepnął, bardziej do siebie niż do Teddy'ego, chyba lepiej zaznajomionego z majątkiem blondynki. Pociągnął bruneta za dłoń, spiesznym krokiem brnąc ku budynkowi żwirowanym podjazdem. Mimo stosunkowo wczesnej jak na Sylwestra pory, domostwo już wrzało mnogością głosów, hukiem muzyki i feerią świateł. Ro nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego -
Nie-sa-mo-wi-te, Teddy! Przecież to wygląda jak... Muzeum i Ritz jednocześnie!
Jego wzrok przykuła sylwetka Stelli, dziewczyny, której nie widział nigdy wcześniej, a która sprawiła na nim wrażenie tak sympatycznej, jak i bardzo, bardzo zmarźniętej. Pewnie by się przywitał i przedstawił, gdyby nie to, że jego strategię na dzisiaj stanowiło
udawanie enigmy. Po pierwsze dlatego, że brakowało mu pewności siebie, a po drugie - ponieważ nie był pewien, czy w ogóle znajdowali się z Theo na liście gości. Nie należeli do śmietanki towarzyskiej waszyngtońskiej Generacji Z i nie trzymali się, nie licząc Coraline, z popularnym tłumem. Myśląc o Sylwestrze, Rotem rozważał więc dwie różne taktyki. Mogli albo starać się nie ściągać ku sobie niczyjej uwagi...
Albo też robić to tak, by nie zostać rozpoznanym.
-
Jesteś gotowy żeby zobaczyć swój sylwestrowy prezent? - Przyczaiwszy się przy prowizorycznej szatni, w której goście Lemon zostawić mogli okrycia wierzchnie, Ro zanurkował dłonią w plecaku. Zdjął kurtkę, okazując światu swoje jasne, szczupłe ciało okryte sięgającą kostek, wyszywaną koronką i koralikami sukienką, oraz narzuconym na nią frakiem. Spod materiału kiecki sterczały czubki połyskliwych glanów -
I nie mówię o sobie. Mówię o... - Zahaczył palce na misternej konstrukcji dwóch masek, które dla Theodore i siebie zrobił własnoręcznie (spędzając na tym cały czas, jaki powinien poświęcić na prace domowe z algebry) -
Ta-daa!