WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

24.12.2022

ODPOWIEDZ
... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

+18, mocno, dużo triggerów
Spoiler
Joe mieszkał w dzielnicy od strony wybrzeża; głównie w okolicy fabryk i magazynów. Po godzinie piątej w pobliżu nie było już w zasadzie żywej duszy.
Wybijała siódma.

Nie gniewam się. Nie gniewam się. Nie gniewam, oki? Nie gniewam się.
Błagam. Nie gniewam się. Nie gniewam.
Proszę.


Pociągał nosem.
Patrzył na człowieka. Patrzył na brudne, ciemne bryzgi rozmazane po gresowej podłodze podeszwami butów – wierzgnięciami nóg i rękoma ześlizgującymi się z pulsującej krwią szyi.
Miał otwarte oczy i puste spojrzenie.

Nie gniewam się. Naprawdę. Nic się nie stało. Nie gniewam się. Przepraszam.

Cottie nigdy nie widział śmierci z tak bliska.

Dzieciaki z South Parku – niezależnie od płci, wyznania, ani koloru skóry – były łatwe i wygodne. Z różnych względów. Przede wszystkim dlatego, że do Parole Joe przychodziły same – bo usłyszały na mieście, że za swój tyłek mogą dostać u niego więcej, niż za uliczne kurwienie się (a dobra stawka zawsze przyciągała ludzi); bo czasami chodziło o desperację (jak u tej nówki; z oczami smutnego szczeniaka i o czuprynie w kolorze świńskiego blondu – i podsumowującym to wszystko, głupim imieniu). Zwykle na tym się kończyło; daniem dupy albo strzepaniem sobie do kamery. Policzkiem, splunięciem – czasami zdarzali się tacy, którzy nigdy tego nie robili; i to też dało się spieniężyć.
Joe dotrzymywał swojej części umowy – a potem obydwie strony zapominały o całym zajściu. Nie bał się, że ktoś go wsypie – większość tych dzieciaków sama trzęsła się na widok policji.
Tylko że czasami sprawy wymykały się spod kontroli. To nadal był biznes – a ostatnie zdanie mieli klienci; z kartami kredytowymi podpiętymi pod transmisję i ze świadomością – jeśli kogoś było na to stać – że to, co widzą, w każdej chwili może zamienić się w koncert życzeń.

Więc może miejsce dla chłopców takich jak Cottie nadal istniało. Tutaj.

Cottie próbował odkleić przezroczysty plaster taśmy kneblujący jego usta; miażdżący je w przeraźliwej, wykrzywionej grotesce twarzy – warg i ściągniętego policzka. Czuł wilgoć pod palcami – wydzielin – łez, potu, śliny, wydmuchiwanych z nosa przy każdym z łapczywych oddechów.

Może miejsce dla chłopców takich jak Cottie było, cóż – w Piekle.

Nie mógł krzyczeć. Gdy Joe strącił jego dłoń, a potem docisnął do podłogi obcasem buta. Kiedy ją – jak wydawało się Cottiemu – łamał i miażdżył. Nie mógł prosić, ani błagać.
Spazmatycznie piszczał, odsuwał się i bronił; czując zwęglony zapach własnego ciała. Ciała, które, wydawało mu się, powoli opuszczał. I do którego wracał – za każdym razem. A przecież wrócić chciał tylko do mamy – nie do ciała.
Albo do Jericho. Gdyby był tu Jericho-
Jericho by go obronił, prawda? Wyciągnąłby broń albo nóż i go zabił zadźgał zapierdolił zajebał.

Po co mu takie ciało?
Brzydkie, wycieńczone ciało. Ze sklejonymi włosami. W zasadzie bez twarzy – zmęczone, zbite, z przysychającym zaciekiem spermy na udzie. Z wyłamanym paznokciem. Z-

Joe sporo ryzykował, jasne. Uważał jednak, że nie istniało coś takiego, jak sztuka bez poświęceń. I to, w sumie, bardzo go bawiło; bo zwykle największą przysługę oddawały mu jego ofiary goście. Osoby, które pojawiały się w jego, jak podkreślał, skromnych progach, zwykle były ludźmi z przeszłością – i bez przyszłości. Nawet gdyby zniknęli z dnia na dzień – nikt by ich nie szukał. Nikt nie zgłosiłby zaginięcia. Takie rzeczy działy się tu przecież od zawsze. C i ą g l e .
A to było mu na rękę – nie musiał bawić się w żadne sztuczne tatuaże, blizny, peruki, znamiona, pieprzyki ani maski. Rzuceni przed kamery wypluwające treści do dark webu traktowani byli jak ochotnicy i wolontariusze do zaspokajania cudzych perwersji; przecież wszyscy wiedzieli, że prawdziwe snuff filmy nie istniały. Wszyscy wiedzieli, że to tylko miejska legenda.
Rozumiał. W ten sposób łatwiej było zasnąć.

Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.

Na przykład Coltie. Coltie – nigdy – nie powinien myśleć, że takie rzeczy są prawdziwe. Że są prawdziwsze od potworów mieszkających pod łóżkiem albo w szafie. Prawdziwsze od Wróżki Zębuszki i Świętego Mikołaja.
Bo istnieją. W ogóle.
A to wizja straszna sama w sobie.

Zapukał do drzwi (modlił się, że do właściwych).
Pomyślał, że o tej porze nie wypada używać dzwonka. Było już, chyba, późno. Na pewno ciemno. I zimno.
I bolało.
Stał krzywo; jedną dłonią zaciskając papier toaletowy wokół opuchlizny skatowanego palca.
Przepraszam. Przepraszam. Przepraszzz…
Gotówka i sygnet ściągnięty z jeszcze ciepłego palca parzyły go w kieszeń spodni; jak skarb, zakopane pod dżinsem i fioletem chryzantemy. Pomyślał, że źle zrobił. Że żałuje.
Że nie miał gdzie pójść.

Przecież-
sprawdzał.
Oczywiście, że sprawdzał.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Oczywiście, że sprawdzał.
Każdego wieczora – przed wsunięciem ciała w dresową bluzę albo grubo pleciony, po domowemu wyciągnięty sweter z kaszmiru; i stóp – (czasami; kaczym klap-klap-klap, każdym krokiem wywołując u małego Coltona ekstatyczne salwy chichotu) – w wygodne, wysłużone japonki. Przed wypełnieniem dwóch wysokich szklanek do ustawienia na stolikach nocnych – jedna dla niego, jedna dla June – potrójnie filtrowaną kranówką; przed wygaszeniem świateł, ustawieniem klimatyzacji albo ogrzewania, zależnie od pory roku, na adekwatną temperaturę, upewnieniem się, że telewizor jest wyłączony, a komputery – posłane w drzemkę.
Oczywiście, że sprawdzał.
Najpierw sejf, potem drzwi.
Albo najpierw drzwi, potem sejf.
Na koniec, zawsze, alarm.
  • I – uśmiechając się do kontrastu pomiędzy tymi czynnościami – także inne rzeczy. Czy zmywarka jest nastawiona tak, by automatycznie uruchomić się o pierwszej w nocy (i, cztery i pół czy pięć godzin później, serwować wybłyszczane, wysuszone kubki na kawę, talerze pod tosty, i małą, metalową łyżeczkę zakończoną ozdobnikiem w kształcie ptasiej główki, gotową by zanurzyć ją w jabłkowym jogurcie – ulubionym Coltiego). Czy nawilżacz powietrza nie jest pusty – a więc czy za pół godziny nie zacznie budzić ich suchym, desperackim dźwiękiem urządzenia próbującego nabrać w siebie brakującą wodę. Czy lampka nocna Coltona jest włączona, okno uchylone na trzy czwarte, a drzwi nie-domknięte tak, aby żaden duży potwór nie mógł dostać się przez nie do chłopięcej sypialenki (ale też aby pewien siedmiolatek mógł, w razie czego, swobodnie swój pokój opuścić – i wybrać się w krótką podróż do łazienki, albo – częściej – do łóżka rodziców).
Po całym tym rytuale – przenosił się na piętro, na duży, wygodny, dzielony z Junie materac. Niekiedy brał ze sobą herbatę i książkę; innym razem – niestety – kremowe i blado-niebieskie okładki teczek wypchanych rzeczami do doczytania. W niektóre wieczory: w towarzystwie szklaneczki whiskey. Albo dwóch.

Ale nie dziś.
Nie, kiedy – dziecku zrozpaczonemu w obliczu przedświątecznej nieobecności swojej matki, i tejże matce, zrozpaczonej w obliczu konieczności zostania dłużej w Berkeley – obiecał być obecnym. Wyzwolonym spod uścisku zawodowych zobowiązań, uważnym na potrzeby Coltona i na potencjalne drgnienia salonowych zasłon ruszonych wiatrem, gdy sanie Mikołaja wylądują wreszcie na połaci przydomowego podwórka. Przysiągł. Raz przy kolacji, raz po kolacji, raz – w rozgrywce dziecięcego uno na dywanie, raz – przytulając się na kanapie, raz – z tej kanapy rozespanego szkraba niosąc do łóżeczka. Że będzie czuwał. Że w razie czego Go obudzi. Że nie zaśnie – jak w zeszłym roku, i dwa lata temu – kiedy Święty wkradnie się do domu, i rozłoży pod przystrojoną jodełką kolorowe paczki (wśród nich – na wszelki wypadek – ciemnofioletowy szalik i dobrane podeń rękawiczki, w rozmiarze – akurat – na chudego dziewiętnastolatka).
Miał świadomość, że to może ostatnie takie Święta. To znaczy – kiedy Colton naprawdę wierzy w srebrnobrodego darczyńcę mknącego przez granat nieba swoim rodzicom.

Poza tym czekał także na Junie.
Zajętą, zapracowaną, wezwaną przez obowiązki nie tyle ważniejsze, co łapczywsze, i mniej wybaczające, niż rodzinne. Kiedy podobne rzeczy zdarzały się w przeszłości – choć nigdy tak dramatycznie jak tym razem, gdy jej profesja przypomniała sobie o June na parę dni przed Bożym Narodzeniem – Johnny łapał się na głupiej fantazji, że może kobieta ma romans. Podwójne życie – i w tym życiu: drugą rodzinę, którą zaszczycić musi niekiedy obecnością. Potem się śmiał. Kręcił głową. Myślał, że taki scenariusz – znając Junie – byłby, zwyczajnie, za prosty.
  • No i na Cottona. Tak, na niego też (czekał).
    Nie, nie – nie łudził się, że chłopak faktycznie przyjdzie, pewnie w ostatniej chwili znalazłszy sobie kąt u któregoś z South-Parkowych kumpli (albo gdzieś indziej; w miejscach, o których Johnnie nie chciał myśleć przy swoim dziecku).
    Co nie zmieniało faktu, że parę razy wyjrzał przez okno na podjazd. Sprawdził telefon – nieodebrane połączenia, nieznane numery. Na półmisku z ciasteczkami dla Mikołaja – obok nakrytej serwetką szklanki mleka – położył jedno dodatkowe.
Kiedyś pomyśli, że może to przeczuł.
Jego ojciec mówił, że tak ma. Że przeczuwa zbrodnie, ale nie może ich powstrzymać.
A może Go wezwał. Cichym szmerem nadziei, że chłopak jednak przeżyje się pojawi.


Na moment nim zadarł głowę znad wyświetlacza telefonu, ciągu głupich memów oglądanych bezmyślnie i z krzywym uśmiechem, zaalarmowany biegnącym z przedpokoju dźwiękiem, pomyślał, że życie jest –
  • "oki"
okay.
Mimo zmian planów, i rzeczy, które w tym życiu niezaprzeczalnie istniały, a na które lepiej było przymknąć czasem oko. Przeciągnął się, wyprężając obleczone dresem nogi i okryte bawełną szarego tiszertu ramiona.
A potem stał przy drzwiach wejściowych, z dłonią na klamce, i –

To nie była June.
June by nie pukała. June miała wprawdzie zwyczaj wracania do domu późno, i bez uprzedzenia – ale także i klucz. A jeśli to nie była June, to –


Chłopak wyglądał tak, jakby po drodze do Phinney Ridge – skądkolwiek szedł (jechał? czołgał się?) – zgubił duszę. Zachował ciało, uszczuplone o duży zasób energii, trochę płynów ustrojowych i, o czym Johnny jeszcze nie wiedział, płytkę paznokcia, ale zapodział gdzieś to, co naprawdę mieszkało w tym ciele. Co nadawało mu kolor – jasny róż, płowy błękit, przede wszystkim: słoneczny brąz osiewających powieki piegów. Dźwięk - tembr głosu jakby spowolnionego nawykowym zastanawianiem się, czy dobrze składa słówka. Energię - z jaką wycinał gwiazdki, skubał zębami brzeg kanapki, rozsuwał wylot zaadresowanej do siebie koperty.
To, co wydarzyło się między nimi sekundę później, było - ponownie - jak taniec. Tym razem jednak prowadzony już nie przez spojrzenia, a przez ciała. Johnny usunął się w progu, a Cotton przez ów próg osunął. Więc gdy chłopak robił krok do przodu - miękki i poza własną wolą, Johnny robił krok do przodu - szybki i obwarowany sprawnym ugięciem ramienia.
Złapał go, i przytrzymał. Myśl jak wystrzał z niezabezpieczonej broni: nie może go puścić.

W przedpokoju było takie krzesełko, na którym Coltie lubił sobie przycupnąć wciągając buciki. Kalosze w biedronki, wyśmiane w szkole, a jednak noszone ze szczenięcą zaciętością. Tenisówki – coraz większe z półrocza na półrocze. Pierwsze sportowe korki ze sznurówkami, które świeciły w ciemnościach.
I John teraz, na tym krzesełku, blondyna posadził.
Potem zorientował się, że klęczy. Że zerknął ku szczytowi schodów, a teraz patrzy na Cottona Cockburna, i dociska palec wskazujący do własnych ust.
Shhh-zeptem:
- What – happened?
  • Nie.
    • - Are you – fine?
      • Nie.
Zarejestrował: strzęp zbrunatniałej celulozy owiniętej wokół dłoni, szczyty opuchniętych policzków skryte w cieniu kaptura, wąziutki średnik świeżego rozcięcia biegnący skrajem dolnej wargi.
Nie zarejestrował: że otłuczenia nie kończą się na twarzy; zasinienia drugiej ręki i tego, jak chłopak pachnie.
- Cotton. Cottie - Nie chciał go dotykać; chłopak wyglądał, jakby w każdej chwili mógł się rozpaść. Ale nie chciał go też nie dotykać. Chyba ledwie musnął ręką jego kolano - Do you need help? – Durne pytanie - What help. Can you (try and) tell me what you... – Nie. Na twarzy dzieciaka zauważył też jakiś ślad nabiegły czerwienią, chyba odcisk - czegoś prostego i równego; jego znaczenia jeszcze nie zrozumiał.
Shhh, shhh, shhh-szeptem: - What help do we get you?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Usiadł.
Albo raczej – został posadzony.
Nie, nie sprzeciwiał się. Bo wobec czego? Wobec ramienia bez zawahania podsuniętego pod niemal bezwładnie sunącą sylwetkę? Wobec miejsca – czystego, zadbanego i ciepłego, w którym można było dorastać i wierzyć w Świętego Mikołaja, i – chyba – tak zwyczajnie, żyć?
Colton miał szczęście.

Więc siedział. I trząsł się. I milczał. I stukał wytartą gumą trampków o podłogę. Pykpykpykpykpyk. Ostatnimi godzinami wyziębiony bardziej, niż zrywem zimy panoszącym się po mieście. Pykpykpykpykpyk. Z układem ramion skrzyżowanych na piersi, zwieszonej głowy, ściśniętych ze sobą nóg – i kolana cofniętego odruchowo przed bliskością mężczyzny, który chciał go dotknąć, ale Cottie nie; Cottie nie chciał być dotykany, jednocześnie, w sobie, uparcie rwąc się do czyichś ramion, by móc się w nie rzucić wpiąć przytulić. Tylko że nie mógł.
Może ramiona, których szukał, nie należały po prostu do Johna. Może potrzebował znajomych rąk Lu albo matczynego uścisku, który mówił jesteś dobrym chłopcem, Cottie, co przyniosłeś? Albo chociaż uda założonego na biodro w dziwnej, niespokojnej intymności głupich, niepotrzebnie bolesnych zwierzeń.
Dzielonych na dwoje.
Czegoś co znał. I czemu mógł ufać.
Trzydziestolatkowi też ufał; ale wyłącznie na tyle, na ile ufać można – miłej, jasne, ale wciąż – osobie widzianej w życiu ze dwa razy. Z dobrym gestem, który w jego świecie bywał zbyt bezinteresowny, by bez podejrzeń nazwać go prawdziwym albo szczerym.
Osobie w głowie Cottiego nazywanej „panem” albo „tatą Coltona”, ale – Chryste – tak naprawdę, to kim? Panem-znam-twoje-imię? Panem-po-prostu-przyjdź? Panem-co-do-licha?! …
Osobie, którą może i chciałby poznać, jednocześnie żywiąc w sobie i dokarmiając nadzieję, że nie spotka jej już nigdy więcej.
I’m sorry. I’m sorry. – Zakołysał się na krześle. – ‘S fine. ‘S fine I promise it’s nothing. – Miał blade dłonie. Pobielałe grzbiety i siną pajęczynkę drobnych, brzydkich naczynek. – Just- please, don’t call the cops. Please – chrypiał.
Tacy jego pokroju nigdy nie chcieli policji. A tam, skąd pochodził, zawsze działało to we dwie strony; czasami ciężko było stwierdzić, czy ktoś kogoś zajebał i próbuje się ukrywać, czy sam regularnie dostaje w domu po mordzie. Albo jest okradany przez własne dzieci.
Regułka brzmiała tak samo. Żadnej policji.
Chciało mu się płakać.
I czuł się brudny. Nie pamiętał, ani nie myślał – ale trzymał na sobie spojrzenia wwiercone w niego zza drugiej strony ekranu. Trzymał na sobie Joe i jego krew, pod paznokciami (Joe miał śliskie palce – śliskie, śliskie palce; a Cottie, chyba – nie chciał – lepkie, bardzo lepkie dłonie; tak się mówi o złodziejach).
Pan Bradshaw też na niego patrzył.
Inaczej?
Chyba.
Zwymiotowałby, gdyby patrzył na niego tak, jak Joe.
Cottie poczuł niewielkie draśnięcie w szczelinie dolnej wargi (wskazane ciężarem spojrzenia pana Bradshawa – leistego i czarnego jak dziegieć zasnutych, zdaje się?, zmartwieniem źrenic – drażniącego obolałą tkankę). Chłopak spróbował skaleczenie wybadać koniuszkiem języka – oszacować ból, zlizać krew, a potem zabezpieczyć rankę warstewką śliny, jak plastrem. A poczuł się tak, jakby tarł o nią i drapał papierem ściernym.
Na zewnątrz było zimno, a on męczył się i dyszał przez usta – i w gardle nie miał już nic oprócz suchych pomruków „y-yh” (n-nie; jak u obrażonego dziecka, które nie chce nie chce nie chce). Nie dotykaj mnie, nie zabieraj, nie zostawiaj.
Skurczył się, szarpiąc za kawałek papieru toaletowego rozrywanego na zabłoconą posadzkę przedpokoju.
No, tego miejsca, które witało gości zaraz po przekroczeniu progu – i, tak śmiesznie, mówiło – o, tutaj, proszę oddać płaszcz, potem dalej, dalej – salon jest tu, tam łazienka! Parasolkę? Parasolkę można zostawić tutaj!
Głupie to; zdecydowanie łatwiej dałoby się wyobrazić tego chłopca, siedzącego na szkolnym murku albo na huśtawce, w ten sam sposób obrywającego kwiatki z korony płatków. W jakiejś wyliczance. Machającego nogami i wystawiającego twarz do słońca.
Wystawił dłoń.
Do Johna.
Jakby podawał drżącą łapę.
Is it bad? – Podbródkiem wskazał na zbitkę papieru wlepioną w sączącą się nagość zerwanego paznokcia. – Da się z tym coś zrobić?
Wreszcie podniósł spojrzenie.
Nie mogę na pogotowie. – Cottiego nie było stać na pogotowie. Cottiego nie było stać na złamania, opatrunki, kroplówki, badania, noce spędzone w szpitalnym łóżku. Przecież nie był ubezpieczony.
Czym miałby zapłacić? Tymi pieniędzmi?
Pykpykpykpykpyk.
I tylko jeśli John się wsłuchał, usłyszałby-
He wasn’t a nice guy. I thought he would be, but he wasn’t- wasn’t very nice. I'm sorry.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Szczerze?
Johnny wolałby myśleć, że blondyn mu nie ufa. Wolałby wiedzieć, że podejrzewa go o najgorsze z możliwych intencji, i zamierza się (to znaczy: samego siebie) przed tymi intencjami bronić.
Chłopcy tacy jak ten nie powinni – n i g d y – ufać mężczyznom jak on. Starszym i większym od siebie. W jakimś sensie – pewnie sprytniejszym. Ubranym w porządne tkaniny i słodko-kwaśny zapach gotówki, mroczący jak chloroform.
Wiedział, do czego to prowadzi. Widział do czego to prowadzi. Teraz. Ale i wiele razy wcześniej.

Z każdym słowem chłopca, myśli policjanta coraz silniej rwały się do polemiki. „It’s not”, do każdego „s’fine”, wymawiane przez Cottona jak kolejne wersy paciorka klepanego bez zrozumienia treści; „it’s everything” w kontrze do naiwnego „it’s nothing”, którym dzieciak własne przerażenie zdawał się zaklejać jak plastrem. Może opatrunkowym – sterylnym, z czystą gazą i antyseptyczną powłoczką; albo innym. Przezroczystym i mocnym, zdatnym do zalepienia komuś, na przykład, warg.

Just please don’t call the cops.

- I won’t. I won’t call the cops – Powstrzymał falę szczerości wzbierającą na czubku języka. „Yet” pchało się pierwsze, gonione przez alternatywę: „for now”. W końcu, może najbardziej bolesne: „Call the cops? Cottie, I don’t have to”.
Prawda była taka, że Johnny rozumiał.
Słowa chłopaka czytał jak szyfr. Szybko, bo znał klucz.
No, na miłość boską – przecież pracował w policji nie od dzisiaj, a w dodatku – w policji się wychowywał, przez przepierzenia domowych ścian podsłuchując rozmowy prowadzone przez ojca i, gdy tylko się dało, zaglądając w jego dokumenty, terminarze, myśli, sny.
Poza tym zaliczył trzy lata Szkoły. Przez kolejne siedem patrolował ulice. Wiedział, co oznacza „Just please don’t call the police”. I każde “Nie mogę na pogotowie”. Mógł być marzycielem, ale nie był głupi. Wiedział, w jakim systemie, i w jakim kraju żyją.
-Hey, it’s alright. Yeah? You will be okay – Powiedział do kogoś. Chyba do dzieciaka, ale możliwe, że do siebie. Nauczony poprzednią reakcją chłopaka – drżącym cofnięciem rozlatanego kolana, wzrokiem uciekającym w bok – poruszył się bardzo, bardzo powoli, i nie mniej ostrożnie.
– I will just take a look, okay? Just -
Przejął jego dłoń. Gestem z gatunku: daj, ja się tym zajmę.
Odwinął pozostałe warstwy, krótkimi, metodycznymi ruchami palców. Im bliżej znajdował się sedna, tym cieńszy i ciemniejszy robił się papier. Ostatnia powłoka nadal tkwiła wklejona w żywą czerwień bezbronnego ciała, które ktoś brutalnie odarł z tego, co miało je chronić przed światem.
Johnny Bradshaw znał takie rany. Nie nabywało się ich przy przypadkowym potknięciu albo w wyniku nieuważnie wykonanego ruchu. Takich ran nie dało się zadać samemu sobie.
Nie skrzywił się. W zasadzie nawet nie drgnął.
Tylko wszystko w nim najpierw stanęło w ogniu, a potem związało się w supeł. Ciasny, bolesny splot na wysokości przepony. Przełknął; cicho. Nawet spróbował się uśmiechnąć.
- It’s alright. Not too bad. We will take care of it.
Czuł, że dzieje się z nim to co zawsze, gdy prywatne nieproszenie mieszało się z zawodowym. Był świadom, że w spowolnienie własnych, rozpędzonych myśli będzie musiał włożyć teraz ogromny, nienaturalny wysiłek. Krok po kroku, pomyślał; jedno po drugim. Jakby uczył się chodzić. Jakby prowadził swoją pierwszą sprawę.
- I’ll get you some water. And painkillers. Paracetamol. Wiesz, czy możesz być… – Zamrugał. ”Na jedzenie nie. Tylko na wszystko co ma sierść i się ślini”Czy jesteś uczulony na cokolwiek oprócz zwierząt? Jakieś leki?
Zdawał sobie sprawę, że chłopak może, tak zwyczajnie, nie wiedzieć. Albo nie pamiętać. Albo -
Nie dbać o to.
-Cottie. Can you stand up? I need you to come with me, okay? – Wstał. Wyciągnął dłonie. Potem zastanowił się, czy tamten mężczyzna – mężczyzna, który miał być miły, ale okazał się być potworem – też gdzieś Go zabrał. Do motelu? Jakiegoś magazynu? I skąd? Może z pobocza? Ze stacji benzynowej? Z jego własnej ulicy – którą Cotton szedł do nieogrzewanego domu i naćpanej, interesownej matki? -Not very far. Only to the… – I gdzie? Gdzie mu to zrobił? We własnym domu? Sypialni? Kiblu? W jakimś, kurwa, garażu? Zabawne: Johnny, widząc podobne obrazki, coraz rzadziej pytał - c z e m u? Bathroom. I just need the sink, and the first-aid kit, okay? It’s just around the corner.
Cicho. I powoli. Domknął drzwi ostrożnie – pilnując teraz przecież dwojga dzieci.

Posadził dziewiętnastolatka na klapie sedesu.
- Are you hurt any – …where else? Everywhere.

Miał pytania. Całą kolekcję – w hierarchii od najpilniejszych, aż po te, które – choć nie mniej ważne – można było zadać później.
  • Czy coś ci podał czy uderzył cię w głowę czy masz mdłości ile palców widzisz co zrobił czy zrobił to z gumką czy był sam a może ktoś jeszcze jesteś pewien pamiętasz gdzie byłeś czy byłeś tam sam jak długo czy pamiętasz coś znaczącego jakieś szczegóły punkty charakterystyczne coś czego nie da się zapomnieć a może jakiś zapach albo dźwięk coś za oknem coś za drzwiami coś za -
– Cottie. Hey, hey – Dzięki Bogu, że obydwoje z Junie mieli w sobie pierwiastek nadopiekuńczego rodzica. Ich domowa apteczka mieściła w sobie wszystko, czego mógł teraz potencjalnie potrzebować – oczywiście, o ile Cotton nie miał (na sobie; nie w sobie – na to Johnny chyba przeczuwał odpowiedź) żadnych większych ran. Klik. Poprzeczny zamek plastikowego pudełeczka. Szust. Papierowa kopertka z gazą.
Znowu był na kolanach.
- Do you think he knows where you are?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Kiwał głową.
Na –

„Tak” – albo w wyrazie króciuchnej, podszytej ulgą podzięki.

Jak czasami zdarza się z dzieciakami przyłapanymi na wypalaniu dzielonego na pół szluga albo skręta. One też miewały to samo spojrzenie – spokojniejsze, niż przed chwilą (kiedy jeszcze rozbijało się nerwowo o każdy kąt kadru kurczowo trzymanego w zasięgu swojego wzroku).
Obiecał, że nie zadzwoni. Tylko że nie „po rodziców”.
Cottie nie znał tego strachu. Ale przed policją? Strach przed policją towarzyszył mu od zawsze. Od pierwszych przestróg, że go zabiorą. I od pierwszej interwencji przeprowadzonej pod drzwiami jednej z melin naprzeciwko jego domu. Tego dnia, kiedy siłą wywlekli na ulicę wujka Diego (w rodzinę, zamiast przez krew, wprosił się partyjkami kart i żywymi „sleep tight, Cottie” albo „see you tomorrow, buddy” z uśmiechem rzucanymi znad piwa, kiedy uwagi na chłopca nie zwracała nawet jego własna matka). Zabrali go we dwóch – z brzęczeniem kajdanek spinających jego nadgarstki na wysokości lędźwi i skrzypieniem drzwi radiowozu, które dla ówczesnego kilkulatka przypominały szczęki potwora z czarno-białej albo granatowej blachy.
Tęsknił za wujkiem.

„Tak” – krócej, lżej, ale i z przyzwoleniem na ujęcie swojej dłoni.

Trzymał ją przed sobą sztywno – i niezbyt dzielnie – w rozregulowanym drżeniu, gdy mężczyzna odwijał palec z warstw postrzępionego papieru. Kurczył palce stóp. Czasami cofał rękę – czasami opierał się krótkimi, strachliwymi piśnięciami sprzeciwu. Tutaj, w bezpiecznym miejscu – ciepło zlizywało zlodowaciałą znieczuliznę; przywracając czucie dłoni i nóg. I bólu, jak nienależąca do nikogo sierota, podrzucana sobie pomiędzy śródręczem i żywo palącym ramieniem.

„Tak” – na wodę i obietnicę czegoś, po czym bolałoby mniej, i po czym nie chciałoby się tak płakać, i „nie” – na alergię.

N-nie. – Łknął powietrzem. – Chyba nie jestem. – Uczulony. – N-na – pa-ra-ce-ta-mol – to, co pan powiedział. – Niepewnie.
Nie miał pojęcia, że można być uczulonym na leki.

„Tak” – podniósłszy się z krzesełka o własnych siłach; raz tylko łapiąc Johna za podstawione mu, asekuracyjnie, przedramię.

Droga do łazienki wydawała mu się spacerem po linii światów. Nawet najbogatsze Święta organizowane przez różne fundacje – zwykle przez miasto wspierane tylko o tyle, o ile było to konieczne – nie miały w sobie magii, która krzątała się po zakątkach wstydliwie podejrzanego salonu. Świątecznych pudeł dostawionych pod prawdziwym, pachnącym igliwiem choinki – rozchełstanego koca przerzuconego przez oparcie kanapy i spod tej kanapy łypiącej zabawki (którą Coltie, najwidoczniej, ominął w ferworze sprzątania). Liściku od Elfa, który żegnał się i obiecywał wrócić za rok, pełen energii do psot, znów trwających od początku grudnia, po niemal sam jego schyłek. Pomyślał, że nawet opowieści Coltiego o babce piaskowej i cieście nie były teraz tak odległe, jak jeszcze parę dni temu.
Jakby był w filmie.
Albo we śnie.
I to nawet miałoby sens – jako lżejsze, bardziej łaskawe przedłużenie koszmaru, z którego wypełzł.

Usiadł. Zdrową ręką sięgnął po kaptur – ale go nie zdjął. W kapturze czuł się bezpieczny.
Pokiwał głową.
Na „nie”.
No.
Pociągnął nosem.
No, he doesn’t… know – mruknął cicho. Próbował spojrzeć na klęczącego przed nim Johna; z dłonią ufnie złożoną – i przygotowaną – na kolanie. Ale nie potrafił.
Myślał o Joe. O tym, że przecież nie byłby na niego zły, gdyby po prostu przestał. Że nikomu by nie powiedział. O tym, że bolało. Że był taki moment, kiedy bardzo chciał, żeby coś mu się stało. Wtedy, kiedy pomyślał o Jericho.
Przecież nie życzył mu-
Cottie się pochylił. Wplótł palce we włosy; przebiegł przez lepkie, poskręcane, zapocone spiralki. Wytarł policzek. Czuł, że na wysokości gardła łamie mu się głos. Tam, gdzie czuł nieprzyjemny, narastający ucisk.
I couldn’t tell him to stop. – Pochylił się jeszcze bardziej. Nim się zorientował, trzymał się ledwie krawędzi wieka, na którym siedział. Trząsł się i płakał – nierównym, wilgotnym wydechem wyszarpywanym z płuc. Z czołem – on, głupio wyższy – wspartym o ramię Johna; o wyraźnie ciemniejącą szarość tiszertu. – I tried to, b-but I couldn’t. Why- why did he- d-do this? – Łknął. – What if they find me?
Łkał długo.
W ciszy; bulgoczącej wyłącznie łzami.

Potrzebował chwili, zanim się wyprostował; z czerwonym koniuszkiem nosa i przekrwionymi oczami.
John zapytał, czy gdzieś jeszcze-
Nie ściągnął bluzy. Po prostu wysupłał obolałą rękę z rękawa. Z dużym, trójkątnym śladem oparzenia, które zajmowało niemal całe, cienkie ramię chłopaka. Które wyglądało, jak-? Jak co? Jak czubek żelazka?
Z rękawem różowego sweterka sklejonym z raną na wysięk, jak na klej.
– I couldn’t…

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Johnny też pamiętał radiowóz.
  • Pierwszą przejażdżkę, kiedy miał może sześć albo siedem lat. W tamtych czasach, popularne zaczęły się już robić Fordy F-150, ale Johnny był pewien, że w jego wspomnieniu występuje jednak Dodge. John Senior, który w wydziale zabójstw zaczął pracować, kiedy John Junior jeszcze uczył się chodzić, nie jeździł nim codziennie, więc blondyn nie trzymał w pamięci reminiscencji jak znane, filmowe kadry, w których jego, ubranego w mundur ojca, z przydomowego krawężnika na patrol co rano zgarnia partner. Tata wychodził do pracy normalnie: w garniturze, czarnych oksfordkach i z aktówką, i wsiadał do nieoznakowanego w żaden szczególny sposób samochodu, którym czasem odbierał syna ze szkoły. Zupełnie tak, jak ci ojcowie szkolnych kolegów Johnny’ego, którzy sprzedawali ubezpieczenia i wycieczki do Peru, a nie ryzykowali życiem, łapiąc bandytów i złoczyńców.
    W każdym razie: radiowozem ojciec Johna jeździł rzadko (tamtego dnia, zresztą, to musiało być jakieś święto – może czwarty lipca, kiedy komenda organizowała parę pokazówek wpiętych w program sąsiedzkich festynów finansowanych hojnie przez burmistrza miasta). I może dlatego wszystko, co z samochodem związane, wydało się chłopcu tak cudowne i niesamowite, i tak bardzo zapadło mu w pamięć: rozbłyszczany kogut na dachu, skrzeki i śpiewy dochodzące z policyjnego radia, śliska, gładka gałka u drążka zmiany biegów i duszący zapach tapicerki.
Miał śmieszną maskę i reflektory. Wyglądał, jakby się uśmiechał.

- Dobrze. Świetnie – Trzykrotnie przemył, i wypełnił wodą kubeczek, w którym trzymali szczoteczki do zębów. Z łazienkowej szafki wyjął blister analgetyków, i wyłuskał – na razie jedną – tabletkę. Patrząc na dzieciaka (nie na jego sylwetkę, ale na aktualny stan) – jedna da mu pewnie tyle, co zwykłe placebo.
Ale po pierwsze Cottie pewnie nie wiedział, co to znaczy. A po drugie – placebo przecież działało.
- Proszę, Cottie. (Wypij) Dużo wody, okay? Najwięcej jak dasz radę.

Co ważne, Johnny pamiętał też kajdanki. Przez ojca i jego kolegów – dużych, głośnych, pewnych siebie mężczyzn, którzy lubili rzucać małemu Bradshawowi piłkę, brać go na kolana, czasami pozwalali mu spić piankę z piwa i pobawić się pustą kaburą na pasku oplecionym mu wokół dziecięcych bioder na dwa razy – nazywanych „bransoletkami”, co wydawało się Johnny’emu śmieszne, bo bransoletki mamy wyglądały zupełnie inaczej. Dostawał je czasem do zabawy. Raz zapiął Judy na kostce, więżąc ją tym samym u nogi ich piętrowego łóżka na cztery godziny, i dostał ochrzan i szlaban na telewizor na cały tydzień. Tata nigdy nie powiedział, że służyły do zakuwania w nie „złych ludzi” – chociaż tata chyba tak myślał, i Johnny chyba też. Zawsze mówił po prostu, że to „urządzenie prewencyjne”, na wypadek gdyby ktoś chciał zrobić coś niemądrego.

Więc może, kurwa, teraz ktoś powinien zakuć w nie Johna Bradshawa, nim -

Trzymał się dzielnie. Naprawdę.
Kiedy blondyn skubał kaptur, jakby w dywagacji – ale w końcu go nie zdjął; i kiedy pochylał się wprzód – tak, że Johnny przez moment obawiał się, że chłopak zemdleje. Kiedy płakał
  • szlochał,
potykając się na wybojach własnych, nieregularnych spazmów. Cichutko, jak szczeniak w zbyt ciasnym kagańcu.
Trzymał się, gdy Cottie zabrnął w niezborny monolog – o „tamtym”, i jakichś „nich”, napawając Johna niepokojem i napięciem – i ugrzązł w nim na smaganą łzami chwilę.
Nawet wtedy, kiedy pomyślą, że kimkolwiek oni potencjalnie byli – chcąc znaleźć Cockburna, znaleźliby pewnie Johna i jego rodzinę.

Złamała go dopiero – niedorzecznie – podbrudzona, różowa bawełna wklejona w nabiegły osoczem, niedomknięty trójkąt rany. Oparzenie termiczne, głębokie, drugiego stopnia. Johnny wyobraził sobie odchodzące od niej zimno, i żar.
Tym razem się nie powstrzymał.
- Jesus-fuck.
Bezgłośnie. Zatrzymane na krawędzi warg w ledwie ich drgnięciu.

Why- why did he- d-do this?
  • I couldn’t tell him to stop.
Policjant przymrużył powieki.
Coś do niego dotarło. Jakieś mgnienie-skojarzenia, cierń myśli wplątany pomiędzy inne.
  • (…) ślad nabiegły czerwienią, chyba odcisk - czegoś prostego i równego; jego znaczenia jeszcze nie zrozumiał (…)
Plaster. Ktoś zakleił mu usta plastrem.

Junie by go zrozumiała. Prawda? Gdyby tu była. Nie zadawałaby pytań - tylko zawiesiła na nim bliźniacze kalejdoskopy swoich ładnych, jasnych tęczówek i pokiwałaby głową. Powiedziałaby, że chłopak może... Nie. Powiedziałaby, że chłopak powinien zostać. Że jeśli nie ma ubezpieczenia, to chyba faktycznie lepiej jest nie angażować w to publicznej służby zdrowia. Jak lekarz, to prywatnie. Mogliby przecież zapłacić: za konsultację, za opatrzenie tego kurestwa, za leki na parę tygodni, i - prewencyjnie - za wpisany w receptę PEP.
Nie zrozumiałby, natomiast, jego ojciec. Jego matka. Jego siostra. I - przede wszystkim - rodzice June. Zaproszeni do nich wyjątkowo nie na dwudziestego szóstego, a na dzień przed.
Obłąkany zbłądzony gość, z otwartymi ramionami witany w teorii był jednym. A brudny, straumatyzowany, nikomu nieznany gówniarz kulący się przy bożonarodzeniowym stole - czymś nieco odmiennym.

- Hey, it’s alright - Powiedział, kiedy już przestały trząść się jego myśli i dłonie (te drugie - na chwilę, ostrożnym, nie-gwałtownym ruchem ukrył za plecami)- It really is. I know... I know it hurts a lot but it’s just a burn. We’ll get it sorted.
Johnny czuł, jak ogarnia go zimna fala mobilizacji. Opuścił głowę, potarł palcami nasadę nosa. Kiedy znów popatrzył na chłopaka, spojrzenie miał jasne i czyste.
- Cottie? Potrzebuję, żebyś mnie teraz posłuchał, okay?
Potem wyjaśnił dziewiętnastolatkowi, co zrobią.

A następnie zadzwonił do swojego ojca.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „41”