Spoiler
Wybijała siódma.
Nie gniewam się. Nie gniewam się. Nie gniewam, oki? Nie gniewam się.
Błagam. Nie gniewam się. Nie gniewam.
Proszę.
Pociągał nosem.
Patrzył na człowieka. Patrzył na brudne, ciemne bryzgi rozmazane po gresowej podłodze podeszwami butów – wierzgnięciami nóg i rękoma ześlizgującymi się z pulsującej krwią szyi.
Miał otwarte oczy i puste spojrzenie.
Nie gniewam się. Naprawdę. Nic się nie stało. Nie gniewam się. Przepraszam.
Cottie nigdy nie widział śmierci z tak bliska.
Dzieciaki z South Parku – niezależnie od płci, wyznania, ani koloru skóry – były łatwe i wygodne. Z różnych względów. Przede wszystkim dlatego, że do Parole Joe przychodziły same – bo usłyszały na mieście, że za swój tyłek mogą dostać u niego więcej, niż za uliczne kurwienie się (a dobra stawka zawsze przyciągała ludzi); bo czasami chodziło o desperację (jak u tej nówki; z oczami smutnego szczeniaka i o czuprynie w kolorze świńskiego blondu – i podsumowującym to wszystko, głupim imieniu). Zwykle na tym się kończyło; daniem dupy albo strzepaniem sobie do kamery. Policzkiem, splunięciem – czasami zdarzali się tacy, którzy nigdy tego nie robili; i to też dało się spieniężyć.
Joe dotrzymywał swojej części umowy – a potem obydwie strony zapominały o całym zajściu. Nie bał się, że ktoś go wsypie – większość tych dzieciaków sama trzęsła się na widok policji.
Tylko że czasami sprawy wymykały się spod kontroli. To nadal był biznes – a ostatnie zdanie mieli klienci; z kartami kredytowymi podpiętymi pod transmisję i ze świadomością – jeśli kogoś było na to stać – że to, co widzą, w każdej chwili może zamienić się w koncert życzeń.
Więc może miejsce dla chłopców takich jak Cottie nadal istniało. Tutaj.
Cottie próbował odkleić przezroczysty plaster taśmy kneblujący jego usta; miażdżący je w przeraźliwej, wykrzywionej grotesce twarzy – warg i ściągniętego policzka. Czuł wilgoć pod palcami – wydzielin – łez, potu, śliny, wydmuchiwanych z nosa przy każdym z łapczywych oddechów.
Może miejsce dla chłopców takich jak Cottie było, cóż – w Piekle.
Nie mógł krzyczeć. Gdy Joe strącił jego dłoń, a potem docisnął do podłogi obcasem buta. Kiedy ją – jak wydawało się Cottiemu – łamał i miażdżył. Nie mógł prosić, ani błagać.
Spazmatycznie piszczał, odsuwał się i bronił; czując zwęglony zapach własnego ciała. Ciała, które, wydawało mu się, powoli opuszczał. I do którego wracał – za każdym razem. A przecież wrócić chciał tylko do mamy – nie do ciała.
Albo do Jericho. Gdyby był tu Jericho-
Jericho by go obronił, prawda? Wyciągnąłby broń albo nóż i go zabił zadźgał zapierdolił zajebał.
Po co mu takie ciało?
Brzydkie, wycieńczone ciało. Ze sklejonymi włosami. W zasadzie bez twarzy – zmęczone, zbite, z przysychającym zaciekiem spermy na udzie. Z wyłamanym paznokciem. Z-
Joe sporo ryzykował, jasne. Uważał jednak, że nie istniało coś takiego, jak sztuka bez poświęceń. I to, w sumie, bardzo go bawiło; bo zwykle największą przysługę oddawały mu jego ofiary goście. Osoby, które pojawiały się w jego, jak podkreślał, skromnych progach, zwykle były ludźmi z przeszłością – i bez przyszłości. Nawet gdyby zniknęli z dnia na dzień – nikt by ich nie szukał. Nikt nie zgłosiłby zaginięcia. Takie rzeczy działy się tu przecież od zawsze. C i ą g l e .
A to było mu na rękę – nie musiał bawić się w żadne sztuczne tatuaże, blizny, peruki, znamiona, pieprzyki ani maski. Rzuceni przed kamery wypluwające treści do dark webu traktowani byli jak ochotnicy i wolontariusze do zaspokajania cudzych perwersji; przecież wszyscy wiedzieli, że prawdziwe snuff filmy nie istniały. Wszyscy wiedzieli, że to tylko miejska legenda.
Rozumiał. W ten sposób łatwiej było zasnąć.
Przepraszam. Przepraszam. Przepraszam.
Na przykład Coltie. Coltie – nigdy – nie powinien myśleć, że takie rzeczy są prawdziwe. Że są prawdziwsze od potworów mieszkających pod łóżkiem albo w szafie. Prawdziwsze od Wróżki Zębuszki i Świętego Mikołaja.
Bo istnieją. W ogóle.
A to wizja straszna sama w sobie.
Zapukał do drzwi (modlił się, że do właściwych).
Pomyślał, że o tej porze nie wypada używać dzwonka. Było już, chyba, późno. Na pewno ciemno. I zimno.
I bolało.
Stał krzywo; jedną dłonią zaciskając papier toaletowy wokół opuchlizny skatowanego palca.
– Przepraszam. Przepraszam. Przepraszzz…
Gotówka i sygnet ściągnięty z jeszcze ciepłego palca parzyły go w kieszeń spodni; jak skarb, zakopane pod dżinsem i fioletem chryzantemy. Pomyślał, że źle zrobił. Że żałuje.
Że nie miał gdzie pójść.
Przecież-
sprawdzał.
Oczywiście, że sprawdzał.