WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

świąteczny event | grudzień 2022

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

ŚWIĄTECZNE EVENTY
2022


Bożonarodzeniowa Jadłodajnia dla Potrzebujących
South Park, 20 - 28 grudnia

Wyjątkowa przestrzeń, w której zrobicie dobry, świąteczny uczynek!

Choć wielu z nas ma to szczęście, że bożonarodzeniową atmosferą może cieszyć się bez zmartwień i ograniczeń, są i tacy, dla których los nie jest równie łaskawy.
Osoby, które w tym świątecznym sezonie znalazły się w szczególnej potrzebie, mogą liczyć na emocjonalne i materialne wsparcie ze strony wolontariuszy pracujących w Bożonarodzeniowej Jadłodajni w South Parku.
Otwarta przez całą dobę pomiędzy 15 i 28 grudnia Jadłodajnia to miejsce, w którym można się ogrzać, przespać i najeść, znajdując schronienie przed zimowym chłodem. Na odwiedzających czeka tutaj świetlica, w której wolontariusze-animatorzy dbają o rodzinną i ciepłą atmosferę, organizując teatrzyk kukiełkowy dla najmłodszych, grając w gry planszowe z nastoletnią gawiedzią i prowadząc warsztaty rękodzieła dla starszych gości. W osobnej sali znajdzie się ponad pięćdziesiąt łóżek dla osób, które w chłodne wieczory nie mają dla siebie schronienia. Wreszcie - największa z sal zamieniona została na kantynę, na której przez całą dobę serwowane są gorące napoje, kanapki i przekąski, a sześć razy w ciągu każdego dnia serwuje się też ciepłe posiłki.

Dyżury w Jadłodajni pełnią wolontariusze - uczniowie liceum w Ballard, studenci UoW oraz mieszkańcy zamożniejszych dzielnic pragnący udzielić się charytatywnie.

Jadłodajnia czynna jest przez całą dobę pomiędzy 20 i 28 grudnia włącznie!

autor

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Takim propozycjom się nie odmawiało. Przyjmowało się je (albo, w ramach upośledzonego ulicznie savoir-vivre’u – wypadało je przyjmować) posłusznie i z potulnie podwiniętym pod siebie ogonem. Bez zająknięcia i, trochę ryzykownie, bez większego namysłu; (zbyt) szybko, tak na wypadek, gdyby oferent miał jednak podchwycić wątpliwość przyczajoną w oku – tuż za obwolutką rzęs. I zmienić zdanie.
Nie zmieniaj zdania, nie zmieniaj zdania, Jericho, błagam, nie wyrzucaj m-
Cottie rzadko kiedy dostawał wybór. Zwykle brał to, co mu dawali – a nigdy nie dawano mu więcej, niż zupełnie nagusieńkie, upadlające minimum.
Czasami – nawet mniej.
W absolutnym ekstremum – zabierali mu czasami coś, czego i tak już nie miał.
Nie był pewien w jaki sposób inni ludzie podejmowali decyzje. Wyobrażał sobie, że może pod uwagę brali najpierw wszelkie “za” i “przeciw”. Potem proces dopełniali szybką kalkulacją korzyści – i wybierali, częściej idąc za głosem rozsądku, niż serca.
Ale Cottie niewiele miał w sobie rozsądku. Całkiem możliwe, że cały – tak po prostu – składał się z jednego, dużego, rozrośniętego myocardium z wsierdziem. Albo z wielu małych serc, których nie żal łamać; jeśli liczyć na jakiś ewolucyjny, bardzo praktyczny cud.
Wiedział więc tylko tyle, że pod koniec dnia nie chciał być bardziej stratny, niż było to konieczne. Głównie dlatego, że w życiu nic nie przychodziło po taniości. A Cottie przy gotówce nie bywał zbyt często.

Więc kiedy Jericho pozwolił mu zostać – zdążył pomyśleć tylko o tym, jak bardzo nie chciał tamtej nocy spotykać się z Parole Joe. I został.

Gdyby się zastanawiał –
bo tego nie robił (przeszłość wolał wspominać, niż analizować, na krosenku pamięci rozwlekłszy ją na wątki i osnówki części pierwszych), ale g d y b y ;
– powiedziałby, że wszystkiemu winna była ta bluza. Czarna pumka rzucona mu na szalkę prawego kolana. Nie wiedział czym była. Na pewno nie zaproszeniem. I na pewno nie prezentem powitalnym.
Pewnie długiem. Jak zawsze.
Nosił ją, przez ostatnie trzy dni, codziennie (mimo tego, że nie lubił ciemnych kolorów; obleczony nimi wyglądał, jakby wracał z pogrzebu – a biorąc pod uwagę swoją wrodzoną wiotkość i jasną cerę, jakby to on był jego głównym – i bardzo martwym – bohaterem).
I może tutaj, w małej enklawce świątecznej pseudo-dobroci, o której przypominano sobie mniej-więcej w okolicach połowy grudnia, a zapominało razem z alkoholem przelanym przez gardło w Nowy Rok, nie miało to znaczenia.
Ale na zewnątrz – na oblodzonych ulicach South Parku przyprószonych centymetrem mokrego, lepkiego śniegu – jak najbardziej.

Co takiego?
No, jak to co.
Cottie pachniał Cel Tradatem.
  • Pachniał jego ciałem. Dociśniętym do sinizny chłodnej, zawsze jakby semi-transparentnej skóry, spod której wyrywał się prześwit błękitu unaczynionych tkanek. Pod dotykiem rzuconym sennie i trochę pod groźbą – wracającej zwolna do typowych sobie odcieni mlecznego różu. Pachniał organiczną i mocno zwierzęcą bliskością. Ale nie taką, o której wielu pomyślałoby w pierwszej kolejności. Pewnie, gdyby Jericho przycisnęło – Cottie nie miałby nic przeciwko. Przecież już to mówił. Zbyt dobrze znał się z desperacją, żeby kręcić nosem na jej towarzystwo, jak towot wciśnięte między tarcia zapędzonych w siebie organizmów.
    Przez ostatnie dwie noce po prostu się pilnowali. Wzajemnie: zmącone snem umysły i lekko-eteryczne, zawsze czujne – zawsze wychłodzone, trącone nieszczelnością okien – ciała. W krótkich wartach rozlokowanych pomiędzy nocą i późnym porankiem.
    Cottie nie sypiał najlepiej.
    To nic – bo kiedy nie spał, lubił spędzać długie, ostrożne kwadranse na przyglądaniu się Jericho. Wodząc palcem ponad konturami tatuaży rozlanymi na ramionach wypłowiałą czernią.
    Czasami wyglądał, jakby nie żył – z tym cichym, płytkim oddechem ginącym pod wargą. I wtedy Cottiemu robiło się bardzo przykro.
    Tylko wtedy wyglądał spokojnie.
W tym świecie najgorzej było nie należeć do nikogo; więc przez parę dni fałszywego protektoratu Cel Tradata – dziewiętnastolatek miał wreszcie święty spokój. Przynajmniej w okolicy.

I miał też prosty plan – najeść się, a potem zawinąć trochę jedzenia ze sobą. Rozdawali tu przecież te wszystkie paczki: z konserwami i suchym prowiantem, a czasami także słodyczami i podstawowymi środkami higieny.
Dzieciaki dostawały nawet zabawki. Fajna sprawa, serio.
Wiedział, bo przychodził tu co roku. Pierwszy raz – kiedy miał dziewięć lat. Kochał malutkie, ozdobne pakunki z kokardami i duże, błyszczące torby, do których dawało się nura w pierwszej kolejności; opuszkami palców smagając papierowe dno w poszukiwaniu czekolady (najczęściej dociśniętej pionem do węższego boku paczki, albo pomiędzy pudełkiem herbaty i ryżu). Ale najbardziej –
n a j b a r d z i e j na świecie,
wyczekiwał kukiełek. Teatralnych przedstawień, które co prawda powtarzały się w co-trójrocznym cyklu (Rudolf Czerwononosy pierwszego roku, Opowieść Wigilijna drugiego i Grinch, w trzecim), a mimo to zawsze pozostawały dla niego odrobiną magii zaklętą w postaciach oplecionych koronkami, grubymi warstwami krepy i cienkimi woalkami bibuły. Miło, że nawet lalkom od czasu do czasu użyczano głosu.
Cottie nie wyobrażał sobie jak wiele do powiedzenia mieli ci, którzy mówić nie mogli.
Jak te lalki, na przykład.

Usiadł na tyłach świetlicy, pod ścianą; przydługawy drapacz wpadający w blond chmurkę własnej czupryny, strzeliście rozpięty ponad ruchliwym tłumem dzieci. Z tekturowym kubeczkiem niezaczętej, gorącej czekolady wygrzewającej spody dłoni i kanapką zaserwowaną z uśmiechem przez jednego z wolontariuszy.
Na początku nie wyczuł goszczącego na sobie spojrzenia. Zbyt zafascynowany lekko wygaszonymi światłami i akcją toczoną na amatorsko przygotowanej scenie.
SCROOGE: Marley? Jacob Marley? Is it really you?
Dopóki rzeczonemu spojrzeniu wtórować nie zaczęło szpiczaste kolano trącające bok jego uda. I nos prowadzony gęstym, słodkim, intensywnie kakaowym zapachem, na dziecięce kubki smakowe będącym jak pułapka zastawiona przez dentystów.
Skłamałby, gdyby powiedział, że odwracając się – nie chował w sercu cichej nadziei: wlepiona w niego buźka należeć mogłaby do Elvisa.
Ale nie. Nie znał tego chłopca.
MARLEY: (creepily) Yes, it is I! Jacob Marley! (a beat, then, genuinely:) Thank you for finally waking up, by the way. I really appreciate it.
Dzieci zaproszenie do rozmowy potrafiły znaleźć nawet w najkrótszej wymianie spojrzeń. I atakowały, zwykle, bez skrupułów.
Jesz ze skórkami? Fuj. Ja lubię jak kanapki są bez skórek. Moja mama je robiła, wiesz? Z tatą. Robią najlepsze kanapki na świecie. Ale wolę te z masłem orzechowym i dżemem. A co to, czekolada?
Cottie się uśmiechnął. Lubił ten bezwiedny, zbyt ufny trajkot. Zastanawiał się tylko dlaczego. Może chłopiec pomylił go z którymś z wolontariuszy; nie za bardzo widział inne wyjście, mocno świadomy świata, w którym rodzice każą swoim pociechom trzymać się – od takich jak on – z daleka.
Przynajmniej był czysty. I może poza włosami, które wołały nie tyle o pomstę do nieba, co przynajmniej o zdrowe cięcie – wyglądał przecież całkiem ładnie.
Mhm. Chcesz? – Szeptem.
A mogę całe? – Szeptem zwrotnym.
W zamian za skórki z twojej kanapki?
Serio?
Głupio byłoby odebrać Cottiemu przywilej dzielenia się z innymi – tylko dlatego, że nie miał się czym dzielić.
Serio. – Zamrugał, przyglądając się chłopcu – z wesołą iskrą, choć nie bez żalu. Lubił słodkie. – Trzymaj. Tylko uważaj, żebyś się nie oparzył, oki? O. O właśnie.
SCROOGE: But – there’s no way it’s you. You passed away years ago.
Cottie wcisnął do ust wypieczony rancik kromki.
Smakuje ci?
Pyszne.
MARLEY: Indeed. I have been doomed to wander the earth, chained up and kinda dead. (to the audience) I mean, just look at me. I have not aged gracefully.
Spojrzał chyłkiem w kierunku sceny.
A twoi rodzice jakie robią?
Hm?
No kanap… o, tata? Tata, chodź! Tata, tutaj! – Tata, tata, tata. – Obiecałeś że ze mną – ze mnom – obejrzysz, chodź!
Ledwie kątem oka podejrzał kilkulatka, w mig zawieszonego na dłoni swojego (raczej nietrudno się domyślić) ojca. Ojca, na którego Cottie nawet nie spojrzał.
Tata, patrz, dostałem czekoladę!
Zdążył tylko odwrócić wzrok.
Rodzice, zwykle, lubili robić mu problemy. Nie winił ich – ale od kłopotów wolał trzymać się z daleka; natychmiast klinując sobie usta kolejnym kęsem.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

John Bradshaw Junior – po cywilnemu, w miękkim i nudnym swetrze z zapinanym na suwak kołnierzem, i kilkoma termicznymi torbami wypchanymi po brzeg trójkątami kanapek, przewieszonymi przez prawe ramię i przeguby obydwu rąk - miał przyjechać tu sam.

To znaczy – po całym tym porannym cyrku z June, i przeprowadzonej z samym sobą dyspucie o tym, że przecież byłby skończonym kutasem, gdyby dał jej odczuć choć ułamek pretensji jaką żywił (do niej) z racji nagłej zmiany planów.
Gdy już skłamali sobie nawzajem – ona jemu o tym, dokąd jedzie, w jakim celu, i za ile wróci, a on jej na temat tego, jak bardzo dumny (umiarkowanie) i szczęśliwy (wcale) jest przez wzgląd na jej „sukces” – i popakowali, kolejno:

June – walizkę;
Johnny – pakunki z ekologicznego papieru spożywczego do bambusowych pojemników na lunch;

miał odwieźć Coltiego do babci i do Jadłodajni pofatygować się w pojedynkę. Miał wrzucić na głośnik coś gniewnego i niestosownego dla bębenków wszelkich istot niebędących trzydziestojednoletnimi glinami. Miał zatrzymać się w 7Eleven przy Holden Street i – nim przestąpi próg przybytku dla najuboższych – zalakować wszelkie, nowopowstałe i bolesne szczerby w duszy przekąską niezdrową i tłustą, w reakcji na co Junie (gdyby była obok, a nie w drodze do jakiegoś zasranego Berkeley) pokręciłaby nosem, wygłosiwszy wcześniej wykład o emocjonalnym jedzeniu i zdrowotnych konsekwencjach pochłaniania gównianego żarcia.
Miał się zemścić. Na niej.
(Ale – skoro robił to poza zasięgiem jej wzroku – chyba najbardziej na sobie).

Colton, jak się jednak okazało, miał zupełnie inne plany -
o których swojego tatę poinformował z tylnego siedzenia SUVa, w przerwie pomiędzy żuciem krawędzi pasa bezpieczeństwa, i rękawa własnego sweterka, sterczącego spod niedopiętej, puchowej kurtki.
Coltie nie chciał do babci.

Nie dlatego, żeby jej nie lubił – o czym swojego ojca zapewnił zresztą zaraz w sposób tak uroczy, jak i dla Johna nieco niepokojący (bo siedmiolatki nie powinny martwić się o uczucia własnych rodziców – i starać o podtrzymanie pokojowego statusu quo w relacjach między wszystkimi domownikami). Ale dlatego, że tatę lubił bardziej.
A najbardziej lubił z tatą. Robić – wszystko co się dało.
Zwłaszcza wtedy, gdy obok nie było mamy. Ukochanej, uwielbianej, wytęsknionej już teraz – choć z Coltonem rozstała się jakieś trzydzieści minut temu – ale jednak i bardziej dostępnej niż permanentnie ostatnimi czasy nieobecny ojciec.

Johnny za żadne skarby nie wziąłby syna ze sobą do pracy.
Johnny za żadne skarby nie wziąłby syna ze sobą na służbę.

Ale czy okazja taka, jak ta – to jest: spędzenie z Coltiem czasu sam na sam, poza domem, w kontekście, który dla siedmiolatka mógł uchodzić za zawodowy, jednocześnie bez (większego, bo to był jednak South Park…) ryzyka, że dzieciak dostanie kulkę, albo stanie się świadkiem sceny, w której ktoś ją dostaje – zdarzały się często!?
Nie.
I dlatego Johnny olał Fremont, Queen Anne, i nawet Delridge, gdzie przecież mógł jeszcze zawrócić. A potem zaparkował pod ośrodkiem przy West Marginal Way, otworzył drzwi, wpuszczając do wnętrza samochodu gęste, kwaśne od przemysłowych wyziewów powietrze, i spytał synka jak bardzo ten się cieszy, że dziś na bank spotka wielu nowych przyjaciół.
Coltie cieszył się bardzo.

Jego matka miałaby pretensję. To znaczy – matka Johna, nie matka Coltona.
O to, że Coltie zamiast pomagać dziadkowi w warsztacie, albo jej samej – przy kuchni albo jakimś seniorskim rękodziele, biega teraz wolno z tymi dziećmi (to jest: z jakiejś, niezrozumiałej dla Johnny’ego przyczyny, urodzonymi po gorszej drugiej stronie miasta, pod ciemniejszą gwiazdą i adresami, pod jakie policyjne patrole zaglądały częściej niż Święty Mikołaj). Bo te dzieci miały próchnicę, świerzb, czasem wszy. Miały „problemy”. I wszelkie możliwe niedobory – czy to w kontekście witamin i mikroelementów, czy bliskości, co sprawiało, że niekiedy próbowały jeść rzeczy generalnie-niejadalne, albo od razu przyklejały się do dorosłych - jakichkolwiek dorosłych - którzy okazali im choć odrobinę ciepła. Te dzieci były smutne, ale też trochę przerażające. Nieprzewidywalne. I dlatego matka Johnny’ego się ich bała – rykoszetem bojąc się również o wnuka.

Johnny uważał jednak, że najlepszą metodą na radzenie sobie z lękiem, jest się z nim zmierzyć. I zwyczajnie nie chciał, żeby jego syn wyrósł na tchórza.

Nie, nie w tym toksycznie-męskim sensie, który sprawiałby, że zabraniałby Coltiemu mazać się, i wyzywał go od cykorów za każdym razem, gdy chłopiec wkradał się do rodzicielskiego łóżka nękany senną marą, albo zapierał, że nie wysiądzie z samochodu, bo boi się matematyki i porannych apeli.

Johnny próbował wychować swoje dziecko na człowieka, który nie lęka się świata. I nie waha się tego świata zmieniać. A realia, do których wraz z June go przyzwali (Bradshaw czasem zastanawiał się, co im w ogóle strzeliło do głowy…?), wymagały (wprowadzania) wielu, wielu zmian.
Wystarczyło się rozejrzeć.
Po zbyt ubogiej, od zbyt dawna nieremontowanej przestrzeni wypchanej mnogością wychłodzonych ciał – mimo względnie wczesnej pory dnia idącej już w dwudziestki, a mającej tylko wzrosnąć im bardziej zbliżali się ku porze zmierzchu. Za sprawą dobrej, woluntarystycznej woli, przystrojonej w sposób mający dodawać otuchy i podnosić nastrój – z girlandami kolorowego papieru zwieszającymi się ze stropowych belek, rozetkami z kartonu i folii aluminiowej (dokładnie takiej, jakiej Junie nie pozwalała mu używać w kuchni) doczepionymi pod rzędem halogenowych lamp pod sufitem, i miarowym murmurando popularnych kolęd pobrzmiewającym gdzieś w tle – jakby wbitym w podszewkę całego tego zgiełku.

Tutaj, zwłaszcza o tej porze roku, zawsze było co robić; nigdy nie brakowało jakichś herbat do rozlania, żalów do wysłuchania, blatów do przetarcia i porad do udzielenia (poczynając na tym, gdzie jest łazienka, a kończąc na podaniu komuś współrzędnych najbliższego oddziału opieki społecznej, albo jednego z wielorakich numerów alarmowych);

John od samego ranka miał zatem dłonie pełne roboty. I fakt, że Colton – co jakiś czas odnajdowany przez policjanta wzrokiem, albo przywoływany do siebie krótkim, nieznoszącym sprzeciwu wezwaniem - zdawał się co i rusz znajdować sobie nowe zajęcia, był mu wyłącznie na rękę. Johnny’emu zależało zresztą, żeby młody miał czasem okazję zbratania się z dzieciakami niewychowanymi z nim pod jednakim kloszem. Wolałby, żeby chłopiec – dorastając, idąc do liceum, a potem wyrywając się z domu – nie utknął pod nim na zawsze.
Tak długo więc, jak Coltie dokazywał tu z innymi dziecia-

- O, chwilę. Przepraszam – Zadarłszy wzrok znad krojonego przez siebie ciasta, Johnny nabrał rodzicielskiej baczności spinającej barki, i wyostrzającej zmysły. Przymrużył powieki, swojego syna znajdując w odleglejszym kącie sali; i w towarzystwie sylwetki kruchej, ale znacznie roślejszej niż dziecięca – Janine? Janine, przejmiesz na chwilę ciasto?

Bradshaw nie wpadł w panikę, że Coltie rozmawia z kimś starszym od siebie; praca nauczyła go, że to, co zwykle wygląda na zagrożenie, często nim nie jest (a to, co cechuje niepozorność, niejednokrotnie zagrażać może życiu). Nie potrafił jednak zignorować ojcowskiego instynktu, nakazującego mu przynajmniej sprawdzić. Więc oddał Janine nóż, stertkę papierowych tacek i swoje miejsce przy długim blacie sklejkowego stołu.

- Tata! Chodź!

Johnny nie miał pojęcia, jak pachnie Jericho Cel Tradat. Nigdy się z nim nie spotkał.
To znaczy –
Spotykał go wielokrotnie. W notatkach z patroli, spisanych ołówkiem wzmiankach z rozpytek w South Parku i w mono- oraz dialogach prowadzonych przez kolegów z komendy. Jeszcze częściej – spotykał w ten sposób jego ojca, i najstarszego brata. Ale z samym Jerry’m nie miał -
przyjemności?
do czynienia.

Mógł natomiast przypuszczać, że chłopak (mężczyzna? czy raczej jakaś hybryda jednego z drugim, dziwaczny centaur, zrost dwóch skrajności – istota o sprycie dorosłego faceta, umyśle nastolatka, i emocjach kilkuletniego dziecka?) pachnie mniej więcej tak, jak wszystkie podobne mu samozwańcze gangsterzyny poniżej trzydziestego roku życia. Brudną gotówką, tanim złotem, tytoniem i zgliszczami infantylnych marzeń.
Ale wystarczyło mu wiedzieć – a to wiedział aż za dobrze – jak pachną ci, którzy z takimi jak Jerry mają muszą czasem mieć do czynienia, by natychmiast rozpoznać aurę roztoczoną wokół przygiętej popłochem postaci wkulonej w brudnawą czerń wielkiej bluzy.
Czujności i strachu. Przeczucia tarapatów i gotowości, by się z nich wykaraskać dosłownie w ostatniej chwili. Albo przynajmniej spróbować.
- No, właśnie widzę, że dostałeś – Johnny żachnął się lekko, nie do końca pewien, czy bardziej bulwersuje go obojętność jego dziecka względem zagrożenia, że dzieląc się napojem z zupełnie obcym człowiekiem (zwłaszcza – Johnny nienawidził siebie za tego typu myśli – człowiekiem jak ci-tutaj) może się czymś zarazić, czy fakt, że była to pierwsza myśl jaka wykwitła mu w głowie.
Altruizm-my-ass, kurwa jego mać.
Zasznurował wargi i pokręcił głową. A potem zrobił coś, czego akurat nauczył go ojciec – w dobre dni, czy raczej w dni dobrego policjanta, gdy do gatunku ludzkiego podchodził z szacunkiem i empatią, zwłaszcza: do młodszych, starszych, i słabszych od siebie.
Przykucnął.
Wzrokiem zrównawszy się zarówno z własnym synem, jak i z siedzącym obok, i wciąż unikającym jego spojrzenia, chłopakiem.
To najprostsze co mógł zrobić, by choć na moment zmniejszyć przepaść przewagi posiadanej tak nad jednym, jak i nad drugim.
(Johnny obiecał sobie kiedyś, że do śmierci świadom będzie własnych przywilejów).
Chwilowo odpuścił nastolatkowi – jak sroka w kość gapiącemu się w kanapkę, i odwrócił bokiem, uwagę koncentrując na Coltonie. Poślinił opuszkę palca, ścierając nią półksiężycowaty, czekoladowy zaciek zaschnięty na dziecięcym policzku; tuż przy lewym kąciku warg, w delcie rozbrajającego dołeczka – ot, ślad zbrodni przeciwko zdrowym ząbkom i adekwatnemu do wieku poziomowi cholesterolu – A zaproponowałeś… - Przez twarz Cottona planował prześlizgnąć się pobieżnie, ale potknął o zaróżowiony chłodem czubek nosa, i roztrzaskał na cętkowaniu piegów rozsianych wskroś powieki. I teraz go tknęło Koledze, że przyniesiesz mu nową? Czy jesteśmy dzisiaj pazerni na słodkie, i nie lubimy się dzielić?

Coltie, który nie był grzecznym chłopcem, ale dobrym – już tak, zaprzeczył. Nie chciał być pazerny. I lubił się dzielić. Tata mu przecież powiedział, że zawsze ma się czym – nawet, jeśli tym czymś był sam uśmiech, albo kojący, ostrożny dotyk (dlatego Coltie głaskał po plecach szkolnych znajomych, którym nie poszło na pierwszej kartkówce z literek, i gładził mamę po ramieniu za każdym razem, gdy dopadła ją migrena). Więc nie minęła chwila, a siedmiolatek śmigał już do Cioci Janine, po nowy kubeczek pełen gorącego napoju.

Chwilę wcześniej: Johnny, który wierzył w demokrację, i wierzył w wybory, i wierzył, że nawet w najbardziej beznadziejnym położeniu można znaleźć choćby drobną ich namiastkę (albo złudzenie namiastki, nieważne), po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do Cottona.
- Chciałbyś następną? Czy może wolisz herbatę?
Niezależnie od jego wyboru, John dosiadał się teraz do chłopaka, zastygłego jak zwierzę przyłapane na cudzej posesji (albo, po prostu, jak złodziej).

- ‘S fine – Machnął ręką, w razie, gdyby dzieciak chciał się przesunąć i zrobić mu więcej miejsca. I w razie, gdyby się zastanawiał, czy John się na niego gniewa. Spojrzał na niego z ukosa.
- Cotton, prawda? Co’burn?
Cockburn. C o c k b u r n! He, he-he! Parszywe, choć w jakimś sensie zrozumiałe żarty, strojone sobie przez jego kolegów z posterunku. Takich nazwisk się nie zapomina.
Takich twarzy –
Nie, Johnny nigdy go nie zapomniał.
Ale dzisiaj – także go nie rozpoznał.
To znaczy: szesnastolatka zgarniętego przez Pete’a O’Connela z placu zabaw przy Highland Park w lipcowy wieczór trzy lata temu, jako świadka jakiejś transakcji, i przywiezionego na komendę w ostatnich godzinach dyżuru Bradshawa – owszem.
Ale nie chłopca ze szklanką arbuzowego gatorade w przechłodzonej, drżącej dłoni. Schylonego nad nim jak anioł, albo jak oprawca.
- To szkockie? Jak m – Ugryzł się w język i, psio-lojalny, pomyślał o swoim synu, i o swojej żonie – Jak nasze.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Osiemnastego lipca, dwa tysiące dziewiętnastego – tak dokładniej.
Późnym, letnim wieczorem, kiedy Cottiego zgarnął jeden z tamtych (czarno-granatowy mundur z naszywkami po zewnętrznych stronach ramion; nabity wysokim, postawnym, ale jednocześnie też nieco krępym ciałem – podpisany na piersi, “P. O’Connell”).

Teraz: Kiwnął głową, że nie – nie trzeba.
Chyba nie chciał zostawać sam na sam (na resztę podpełnionej świetlicy) z ojcem chłopca. Tylko że obydwoje – jeden jak wierna kopia drugiego – nosili w sobie jakąś nieustępliwą cząstkę.
Obojętnie. Byle coś ciepłego, oki?
Dlatego się zgodził.

Wtedy: miał szesnaście lat, sześć centymetrów ujęte dzisiejszemu metru osiemdziesiąt cztery i – w gwoli ścisłości – nie był podejrzewany. O nic.
Ale mógł być świadkiem. Tak mu, najpierw, powiedzieli: “możesz być świadkiem przestępstwa, kolego” (nie byli kolegami – i żadna ze stron nie zamierzała tego zmieniać). Po prostu uznali, że był jednym z tych dzieciaków, które pojawiały się w złych miejscach i o jeszcze gorszych porach.
Prawda była jednak taka, że South Park sam w sobie był złym miejscem (jak wszystko, co z nim sąsiadowało). Pora nie miała z tym wiele wspólnego. Szczególnie w dzielnicy przemysłowej ciągnącej się wzdłuż brzegu rzeki Duwamish, która South Park – razem z całym płatem Highland Park – separowała od tej porządniejszej reszty miasta; tnąc podgniłe tkanki i arterie ulic w jakiejś desperackiej próbie przeprowadzanej amputacji.
Tkanki, które ktoś potem – chyba niezbyt rozsądnie – pozszywał mostami.
A Cottie nie lubił palić mostów.
Może po prostu nie mógł sobie na to pozwolić. Dlatego nie pluł glinom pod buty. I odpowiadał, pytany. W przeciwieństwie do niektórych.
Zaczepili go wtedy na zielenince niewielkiego skwerku – takim ze zdezelowanym placem zabaw, zerwaną huśtawką i atrakcjami stawianymi według starej szkoły (która dość bezwzględnie uczyła dzieciaki, że w życiu łatwo się sparzyć; w lipcu? dosłownie – chociażby klapnąwszy tak tyłkiem na wygrzanej blasze zjeżdżalni).

Zwykle dawali mu spokój; szczególnie, jeśli w skład patrolu wchodzili tacy, którzy przez lata pracy zdążyli powycierać okoliczne krawężniki – i którzy wiedzieli już co i jak.
Że Cottie był dla nich nie-szkodliwy, nie-groźny i nie-wart (tego, żeby się z nim cackać; zbyt wybiedzony nawet jak na chłopca do bicia).
Więc kiedy – tamtego dnia – kazali mu pakować się do wozu, nie był pewien, czy nie sprzyjały mu gwiazdy, czy podpadł komuś bardziej niż zwykle, czy może po prostu Panu O’Connelowi odmówili awansu – teraz całemu spienionemu, żeby oddać światu za nadobne, rozładowując swoją frustrację na szesnastoletnim blondynie.
Masz ci los.

Z godziny spędzonej na komisariacie nie wyciągnął zbyt wiele (to tak jak oni – z niego): posadzony na maleńkim krzesełku naprzeciwko biurka – zastawionego toną papierów, okruszkami precli na blacie i księżycowatymi zaciekami kawy.
Na początku zawsze byli mili.
Dopóki Cottie nie powtarzał tego, co zawsze kazano mu mówić; a czego uczył się jak zasad, faktów i dogmatów – jak słońce jest jasne:
Jeśli ktoś zacząłby przy tobie węszyć, to-
“Niczego nie widziałem.”
Malutkich woreczków, strunowych, przezroczystych torebeczek, aluminiowych zawiniątek i pakunków w krótkiej transakcji wymienianych między dłońmi – towar na hajs, hajs na towar – z kuglarską manierą.

Gdyby o mnie pytali-
“Uhmmm- Nie wiem. Nie pamiętam.”
Kiedy, ani gdzie widział go [Evana] po raz ostatni. Jak był ubrany. Z kim rozmawiał – osobiście, czy przez telefon.
Czy znał jego imię, czy tylko ze sobą spali.
Nie wiem. – John musiał znać to spojrzenie; nieodwzajemnione i posyłane już nawet nie tyle “gdziekolwiek”, co po prostu jak najdalej od niego. Mhm, tak – Cottie wciąż na niego nie patrzył – ale teraz nie patrzył bardziej, choć ciężko uwierzyć, że było to w ogóle możliwe. – Skoro pan tak mówi, to pewnie szkockie. – Pociągnął nosem. – Ale nie jestem Szkotem. Jestem stąd.
Tak bardzo “stąd”, jak było to możliwe.
Mogą próbować wmówić ci, że-
“Nic nie zrobiłem.”
Była niezaczęta. Ta czekolada.
“Jestem niewinny.”
Nie piłem jej jeszcze. Jakby co.
Wszystkie te hasełka i terminy przyswoił – i w zanadrzu pamięci trzymał ciaśniej, niż każde “dzień dobry”, “proszę”, “przepraszam” czy “dziękuję” tego świata. O takiej tabliczce mnożenia nie wspominając; przecież liczył na palcach – a jeśli już, to i tak na siebie (więc, łatwo zgadywać, zwykle liczyć nie za bardzo miał na co).
To jak z pierwszą pomocą – tylko przeprowadzaną na sobie, a nie na kimś innym. Pewne zasady trzeba było wbić sobie do głowy.

Kiedy go wypuścili – kazali się odzywać, na wypadek, gdyby o czymś sobie przypomniał.
Ale Cottie nie mógł sobie przypomnieć. A próbował – teraz – kiedy spojrzał wreszcie na przysiadającego się mężczyznę.
Przesunął się. Odruchowo – trochę z nawyku – trochę z zadośćuczynienia – może za to, że swego czasu nie zrobił mu wystarczająco dużo miejsca (w sobie?), żeby go zapamiętać.
A może dlatego, że lekkie osunięcie się po ławeczce było jedyną ucieczką, na jaką mógł się w tej chwili zdobyć.

Patrzył na Johna. Ostrożnie. Johna, który znał jego imię. I nazwisko.

Patrzył – i ślizgał się po niepamięci i pustce, i ulotnych przebłyskach, i haczył o kotwiczkę, w którą musiały kiedyś złapać się ich spojrzenia. I o tę śmieszną plamkę znamienia przysiadającą u spadu grdyki. Zbyt odległą, żeby uznać ją za znajomą. Zbyt znajomą, żeby uznać ją za-
  • Coś mu się przewidziało; coś, co poczuł na sobie – nieświadomie musnąwszy opuszkami palców ledwie widzialny powidoczek miejsca, do którego Jericho – ledwie dwa dni temu – docisnął ostrze scyzoryka
    Podrapał się.
- przypadek?
Też mi się takie robią. Od alergii. – Machnął palcem w stronę wybarwionego zaczerwienienia, które, pod jednym tylko kątem, dawało wyłapać się zza wywiniętego kołnierzyka swetra. – Na psy. – Głupio i nieświadomie, wgryzł się w kwadracik ściśniętego między palcami pieczywa. – I koty. W sumie to na wszystko. – Skubnął zębami wystający kawałek pomidora.
Był pan tu w zeszłym roku, prawda?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Pete O’Connell -

Petey

Nie był nawet taki groźny. Tylko – to wiedzieli (na komendzie) wszyscy – czasami po prostu musiał sobie poużywać.
[Zabawne. Kiedy to samo jakieś pół roku temu powiedziano mu o Louisie Gao, prześladującym Coltona na szkolnej stołówce – bo Coltie, zamiast w miniaturowe piłki nożne albo w statki kosmiczne, miał piórnik zdobiony w żółte kwiatki mlecza (ten, zwyczajnie, spodobał mu się najbardziej) i włosy dłuższe niż najwyraźniej dopuszczał niepisany kodeks siedmioletnich chłopców, Johnny prawie rozniósł szkolną świetlicę – w której wychowawczyni Coltona, pani Worthington, usadziła go na samotną pogadankę (June była akurat na jakimś sympozjum)].

Zresztą to już nie były te czasy – przez niektórych wspominane ze wstydem, przez innych ze wzruszeniem ramion, a przez jeszcze następnych: z faktycznym wzruszeniem, i łezką w oku, w swoim spływie policzkiem wtórującą stwierdzeniu, że kiedyś było lepiej – w których ktokolwiek w ogóle pozwoliłby O’Connellowi na jakieś wybryki. Nawet gdyby chciał, albo próbował (a Johnny wolał myśleć, że Petey nie chce; a nawet jeśli chce, to spróbować się nigdy nie odważy – wystarczająco już mieli kłopotów, teraz, w czasie kryzysu i mediów społecznościowych, kiedy pilnować trzeba się było bez przerwy, i nigdy nie wiadomo na jaką ewentualność), za poważniejsze łamanie kodeksu naprawdę było można pójść siedzieć (niekiedy z tymi, których się wcześniej połapało). I się szło – bo kiedy ktoś faktycznie coś odwalił, góra lubiła czasem urządzić pokazówkę. Zaspokoić głód stróżów moralności i naiwniaków, którzy wierzyli w sprawiedliwość i wymiar konsekwencji zasadny do przewinienia (w tej grupie, zresztą, i samego Johna). A także zamknąć usta tym, którzy na policyjnych procedurach wieszali, nomen-omen, psy.

Dlatego też Johnny nie wstał. Wtedy, osiemnastego lipca dwa-zero-jeden-dziewięć; zza biurka (chociaż drzwi – dziś nawet tego nie pamiętał coś kazało mu pozostawić uchylone). Nie pofatygował się dwa pokoje dalej, tam, do okruszków po bajglach i zaciekach po lurowatej kawie z automatu.
A jednak go zapamiętał. W spacerze holem. To, że nie słyszał jego kroków. Tylko ciężkie, rytmiczne uderzenia stóp eskortującego policjanta; łomot o gumolit podłogi.
  • I to, jak się z niego [Cottona] śmiali. Z jego nazwiska. I imienia.
    I to, że nic im wtedy nie powiedział.
- Na wszystko? – Johnny uniósł brew. Nawet ze swoją względnie szczupłą wiedzą w zakresie biologii, wiedział, że to nie może być prawda. Ale, faktycznie, chłopak wyglądał dość biednie. Nie tylko w sensie materialnym – z tą swoją bluzą, która wzrok Bradshawa raz po raz ściągała jak piorunochron. Wyglądał, jakby nie dojadał. I nie dosypiał. Jakby ciągle był na warcie; non-stop, bez fajrantu. Jakby nie ważył (może to dlatego Johnny wtedy nie słyszał jego kroków?); tak cieniutki, że gdyby faktycznie miał mnóstwo małych serc zamiast jednego, zwykłego, to pewnie wyglądałyby w nim jak w długim, misternie odlanym z kruchutkiego szkła akwarium.
I tak – wyglądał - jakby mógł zniknąć w każdej chwili. Może w ramach ucieczki (przed czym? przed nim?), albo po prostu ze znudzenia tym światem. Bo takie światy zdawały się nie nadawać dla chłopców jak on. Takie światy jak ten ich w ogóle nie nadawały się dla żadnych chłopców. Dla żadnych dzieci. Ale co mieli zrobić, skoro nie dano im wybo –
- Boże, to mam nadzieję, że chociaż nie na pomidory – Z krzywym uśmiechem – trochę jakby nie był pewien, czy wypada mu zdobyć się na podobny żart - zapatrzył się na akt skub-skub-skub-ania, którym blondyn katował teraz wystające z kanapki warzywo – Przynieść ci z czymś innym?
Johnny chyba trochę się speszył. I poczuł jak idiota.
Bo nie rozumiał.
  • Ktoś – może jego żona albo terapeuta, albo własny syn, wtedy na tyle już dorosły, by dociekać podobnych rzeczy (ale już nie tak, by rozumieć wszystkie odpowiedzi) - kiedyś go spyta, czemu akurat on.
    Czemu, na całym świecie wypchanym po brzeg istotami jak Cotton Cockburn, akurat, na miłość boską, on?
Co takiego miał w sobie ten dzieciak, że od razu chciało się nim opiekować.
Wyglądał tak, jakby nigdy go nikt nie kochał.

Bezwiednie potarł opuszką palca wytknięte mu przez Cockburna znamionko. Zapomniał o nim; w natłoku porannych obowiązków, i przy konieczności podejmowania bardzo wielu decyzji w tej samej niemal chwili. Co miał powiedzieć? Że owszem, tak – on też ma alergię? I to, najwyraźniej, na własną żonę?

Poprawił się na ławie, ruchem dłoni przeganiając z kolana fatamorganę pyłków. Dzieciak, który wcześniej na niego nie patrzył, teraz przyglądał mu się tak, jak na ludzi patrzą schroniskowe kundle.
- Tak. I w poprzednich latach – Potaknął, w duchu dziękując Bogu za egzystencję bardziej neutralnych tematów. Nie wiedział również czemu nagle zrobiło mu się tak niezręcznie – W sumie przychodzę od dziecka. Kiedyś z moim ojcem, teraz z –
  • - Coltonem
który maszerował w ich stronę z aż trzema kubeczkami, trochę ryzykownie-nieporadnie, ale i dzielnie, utrzymywanymi w oplocie obydwu rączek. John wychylił się doń, żeby przejąć dwa, te nieruszone, nim synek zdąży się oblać, poparzyć, albo potknąć i oblać i poparzyć kogoś innego.
- Bo są kolędy, i trochę znajomych twarzy...

- I czekolada! I można robić kartki świąteczne, ooo, tam! - Siedmioletnia łapka wystrzeliła wymownie w stronę kilku zestawionych z sobą stolików, przy których wolontariusze pomagali przybyłym naklejać na kartonowe prostokąty choinki z krepiny, i puchate pomponiki z filcu - I można je potem wysyłać do babci...
- Mhm. Albo zawozić - John zaśmiał się do syna, bo nie przypomniałby sobie roku, w którym faktycznie wysłali kartkę ani do matki Junie, ani do jego własnej. No bo skąd? Z Phinney Ridge do Queen Anne? - Ale co lubimy najbardziej?
- Teatrzyk!
- Tak – Roztrzepał dłonią dziecięcą czuprynę. Czuł, że się oddala. To znaczy, od siedzącego obok chłopaka. Im bardziej - fizycznie, i w rozmowie - zbliżał się do syna, i im bardziej myślał o ich rodzinnych przywarach, i tradycjach, i nawykach. Pomyślał, że blondyn zaraz znudzi się, i sobie pójdzie. I może tak było lepiej – Najbardziej zawsze lubimy kukiełki.
- K o c h a m y! Kochamy kukiełki! - Coltie mlasnął, czubkiem języka znacząc górną wargę pieczątką z czekolady. A potem łypnął na Cockburna przez wyrwę w przydługiej firance grzywki - A ty? A ty co kochasz? I jak masz, w ogóle, na imię?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie, na jedzenie nie. – John zapamiętał wtedy tąpnięcia służbowych butów, trących gumą podeszew o posadzkę korytarza. Dzisiaj usłyszał tylko nieśmiałe szurnięcie chłopięcych stóp na jodełce ścielącego świetlicę parkietu; stykał ze sobą czubki trampek. – Tylko na wszystko co ma sierść i się… ślini.
Sam spojrzał na tego nieszczęsnego, rozmemłanego pomidora w nadgryzionym miejscu.
Więc nie trzeba, te są-
Smaczne.
Dobre.
W porządku.
super. – Kiwnął głową, przeżuwając kolejny – nieco większy kęs – wyszarpnięty z całości, razem z ciągnącym się, nieco łykowatym liściem sałaty. Było mu trochę głupio, że facet tak na niego patrzył, jak je, ale nic nie powiedział. Pomyślał, że może powinien przysłonić usta. Zamiast tego się zgarbił.
Zaczął jeść szybciej. Ostatni kawałeczek pieczywa wepchnął wgłąb policzka. Docisnął oblizanym palcem.
A, no to pewnie stąd mnie pan…? – Stąd go znał.
Stąd się znali. Chociaż nie dawało mu spokoju jakim cudem mógł nie pamiętać kogoś, kto z kolei nie tylko zwracał się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem, ale i wymawiał je bez potknięcia w miejscu, o które potykali się inni. Czasami celowo. Czasami z wkładem własnym. Jak Jericho ze wszystkimi jego przyrostkami, które mocował do Cottonowego nazwiska. Zwykle na ślinę – tą, którą lubił sobie splunąć za siebie, albo zwyczajnie nacharać mu pod nogi. – Też jestem tu co roku. Mnie zabierała mama, ale teraz-
Teraz była zajęta. A on nie miał ani brata, ani takiego Elvisa czy Coltona.
Gdyby Cottiemu choć odrobinę lepiej szło z literkami – pewnie zaśmiałby się, że Coltona od Cottona dzieli przecież tylko
  • Colton Collon Cotton
jedna, krótka, prostopadle dostawiona kreseczka.
Ale zadowolił się tym, że imiona – brane na słuch – brzmiały mu zupełnie podobnie. I że w jakimś pokrętnym sensie było to nawet miłe.
Teraz przychodzę sam. – Dopiero potem tknęła go myśl, że może za dużo gada. Wszyscy powtarzali mu zawsze, że informacje mają swoją cenę; a on, jak skończony kretyn, rozdawał je teraz za darmo.
Z drugiej strony – John, być może nieświadomie, wodził za nos chłopięce poczucie sprawiedliwości. Sam przecież odpowiadał cierpliwie na zadawane mu przez dziewiętnastolatka pytania (nieważne, czy robił to pod przymusem uprzejmości, czy nie). Cottie miał wrażenie, że zasady uczciwej, dorosłej rozmowy wymagały od niego rewanżu.
Coś za coś.
Tego też go uczyli (cóż – przynajmniej dopóki nie gadało się z psiarnią).
Chociaż nie był pewien, jaki John mógłby mieć pożytek z wiedzy o jego alergiach.

Chciał natomiast pochwalić małego Coltona. Tylko że po ostatnim nie wiedział, czy mu wolno. Sprawy zostawił więc takimi, jakimi były; odbierając gorącą czekoladę zwyczajnie za nią podziękował. I nawet trochę się uśmiechnął – ostrożnie, żeby nie świecić dziurą w zębie.
Dziurą w miejscu, w którym kiedyś miał ząb, a dziś wystawał tylko smutny, nadłamany – i trochę podżółkły – trzon.
Kolędy? – Zmarszczył nos. – Nie wygląda pan na… emm… kolędownika. – Cottie, odnalazłszy się nagle w dziwnym ścisku pomiędzy wtrąceniami raz jednej, raz drugiej strony, nie za bardzo wiedział co powinien ze sobą zrobić.
Kolędy też kochamy. Tak jak kukiełki. Ale tata k o c h a śpiewać! I robi wtedy tak, i- ooo, tak, i-! – Więc dziewiętnastolatek patrzył tylko na zawiniętą pięść chłopca, w której – mógł się tylko domyślać – tkwiłby mikrofon (w dłoniach dzieci z South Parku z reguły w tym samym miejscu tkwiła po prostu przemoc; raczej odziedziczona, niż własna). Gdyby go miał. Dzieciaki zawsze tak robiły – w nieporadnych, przerysowanych wyrzutach bioder i łapek, teraz poświadczających, że tak: Tata kochał kukiełki i kolędy – i śpiewać, i kochać mógł wszystko, tak długo, jak opowieści o ojcowskich wyczynach (niekoniecznie prawdziwych...) skupiały na Coltonie uwagę blondyna.
O ile obecność mężczyzny popychała go niemrawo w kierunku wyjścia, o tyle dzieciaki zawsze sprawiały, że zostawał. Dzieciaki i-
Kukiełki. Też przychodzę na kukiełki. – Zamrugał, długą, pociągłą chwilę skupiając się na Scrooge’u, odwiedzanym właśnie przez pierwszego z duchów.
Tak naprawdę przychodził tu, żeby się najeść. Tylko że ta odpowiedź nie wydawała mu się ani prawidłowa, ani przyjemna.

Poza tym – największy problem polegał na tym, że Cotton nie wiedział “co” kocha.
Byłoby łatwiej, gdyby chłopiec zapytał – “kogo”.
“Kogo” to banał – kochał swoją mamę. Kochał Colina. Kochał Heather i Lu, i chyba nawet Jericho, chociaż jego kochał inaczej niż wszystkich – i nie rozumiał za co, ani dlaczego.
Pewnie za własne fantazje.
Tak dla szybkiego sprostowania – nie, nie wyobrażał sobie za dużo. Nie w taki sposób, w jaki już zdarzało mu się fantazjować o innych facetach. Cottiemu czasami wydawało się po prostu, że gdyby wpakował się w jakieś tarapaty – Jericho by go obronił. Z tą swoją spluwą trzymaną za paskiem i scyzorykiem w kieszeni – a wyciąganym jak dziesięciocentówka zza ucha na finiszu magicznej sztuczki.
Upił łyk czekolady i spojrzał na chłopca, do którego wyciągnął rękę – uprzednio wytarłszy palce zalepione pomidorem w czerń własnej bluzy.
Jestem Cottie. I nie robiłem nigdy kartek, wiesz? Myślisz że… eee… gdyby tata się zgodził? – Spojrzał na Johna. – Pokazałbyś mi potem... jak?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

- Tak. Może stąd się znamy – Powiedział szybciej niż zdążył spostrzec, że nagle jakby zaczęło mu zależeć żeby tej głodnej, kruchej istocie obok nie przywieść na myśl wspomnień związanych z komendą policji, na której jej nazwisko wyszczypano niepotrzebną ilością złośliwości, a czas potraktowano tak, jak często traktuje się niefizyczne dobra należące do świadków. Jak gówno.
Z drugiej strony – może wcale nie chodziło o Cockburna. Może od samego początku chodziło o Johna; o to, że w dni takie jak ten (spędzane w grubo plecionym swetrze o rękawie regularnie szarpanym niespełna ośmioletnią rączką w próbie upewnienia się, że tata j e s t, i patrzy, i słucha, i bez broni ciążącej przy brązowym skaju paska jak wrzód i wyrzut sumienia jednocześnie), i w miejscach takie, jak to (do którego Cottona zabierała mama, a Johna ojciec – gdy nie byli zajęci) przede wszystkim samemu sobie nie chciał kojarzyć się z niczym, co dotyczy policji przemocy.

Sam.
  • Bradshaw mimowolnie zastrzygł palcami; gdyby faktycznie był psem – zwierzęciem, który sypia w nogach, i łasi się do kolan, i gryzie w bólu albo poczuciu zagrożenia – drgnęłyby same czubeczki jego uszu; śmieszne miotełki sierści, wyczulone na sygnały z otoczenia.
    • Gdyby faktycznie był p s e m, przy tak bliskim, i nadal wydłużającym się kontakcie, Cotton pewnie coś by już poczuł. Może zacząłby kasłać, albo stracił przytomność?
      Może by umarł.
To słowo pasowało mu do chłopaka. Otulało go jak szalik, albo jak trochę przykrótki i miejscami powycierany, ale ukochany, i targany ze sobą wszędzie koc. Taki, który dostało się od matkil i którego nigdy nie chce się zostawić w przeszłości za sobą.

Kolędownik? Nie – Uśmiechnął się; najpierw – półgębkiem, w zastanowieniu, czy w ogóle mu wypada (i, gdzieś kątem umysłu, czy Cotton założyć mógłby, na przykład, że John nie śmieje się do niego, albo do siebie, ale z niego); potem – szerzej. Może ośmielony wygłupami własnego dziecka. Zrobił minę jak lustrzane odbicie Coltiego, który o-i, o-i, o-i – ował, pląsając teraz obok nich – Dla dobra nas wszystkich lepiej, żebym jednak nie śpiewał.
Błąd Cockburna – który w myślach szatyn natychmiast przetłumaczył sobie w przejęzyczenie – Johnny oczywiście zauważył, ale też zupełnie naturalną dla siebie manierą nie wytknął go chłopakowi. Nie lubił, gdy ludzie tak robili (robiła tak, między innymi, jego matka; i czasami June – ale tylko w prowadzonych za obopólną zgodą słownych potyczkach, w których drugiej strony nie chciało się zranić). Nie rozumiał, dlaczego czasem posiadanie racji w kwestii tak płynnej i zmiennej jak język – bezustannie meandrujący między różnymi dźwiękami, czasami i formami, i dzielnicami miasta, które przecież różne rzeczy zeznawały wyznawały z różnymi akcentami – stanowi dla wielu źródło tak potężnej satysfakcji, że dosłownie nie mogą jej sobie odmówić.

- Tata by się zgodził.
Johnny lubił, gdy ktoś patrzył na Coltona, potem na niego, i znowu na chłopca – spojrzenie prowadząc łagodnym łukiem o całkowitej długości około pięćdziesięciu centymetrów, a biegnącym od kompletu męskich tęczówek, do jaśniutkiego czubka chłopięcej czupryny – i od razu rozumiał rodzaj i stopień łączącego ich pokrewieństwa. Teraz jednak nawet nie sam fakt ”że”, ale sposób w jaki chłopak to zrobił, sprawił, że policjant poczuł się trochę niezręcznie. Niewygodnie. Jakby powinien przeprosić, a nie lubił przepraszać za prawdę.
Bo słowo „tata”, opuszczając nieckę podpierzchniętych (i zabarwionych czekoladą prawie na burgund - w niektórych tego podpierzchnięcia punktach), dziewiętnastoletnich warg, zabrzmiało trochę tak, jakby chłopak pluł w niego długo noszonym w gardle cierniem. Zabrzmiało tak, jakby sprawiało mu ból (od którego uwagę otoczenia próbuje się odwrócić spojrzeniem; ale na uśmiech nie starcza już siły).
Gdyby go ktoś spytał dlaczego – to znaczy, dlaczego zamiast dyplomatycznego „może następnym razem”, albo dziwnie dosadnego, mimo braku przekleństw czy uniesień głosu ”jednak wolałbym nie”, powiedział Cottonowi ”tak”, wyrażone w geście, jakim przejął od syna pusty już kubeczek, by nie wadził mu w dłoniach podczas wyklejania świątecznych pocztówek – Johnny powiedziałby, że nie wie. Dodałby jednak, że to nie przez poczucie winy, albo obowiązku.
Później – biorąc prysznic i, jednocześnie, zwyczajem określanym przez Junie jako BARDZO NIEBEZPIECZNY, myjąc zęby szczoteczką wetkniętą śmiesznie w policzek gdy jedną dłonią mył kark, a drugą nawigował prysznicem – pomyśli, że to przez sposób w jaki blondyn wytarł rękę, zanim uścisnął łapkę jego dziecka. Z szacunkiem.
A szacunek znaczył dla Johna czasem więcej niż wiek, pochodzenie, albo status społeczny.
– Tylko… Coltie?
  • Jak „Cottie”. Różnica zamieszkała w jednym tylko ”t”.
    I „t” jak dwa krzyżyki wpisane w imię; dwa krzyżyki dla dwóch młodych chłopców.
Zmarszczył czoło. Z tym grymasem prawie budził w synku respekt.
- Jakie są zasady?
– Nożyczek używamy tylko przy stole. I tylko takich z obłymi ostrzami… Nowe słowa w leksykonie siedmiolatka, wymówione z namaszczeniem i przesadną dbałością.
– I czego nie robimy?
– Nie biegamy, nie zabieramy innym kredek, nie robimy ba-ła-ga-nu…Najmłodszy Bradshaw recytował domowe przepisy jak paciorek, ewidentnie w głodzie pochwał od nowego przyjaciela. Lubił słyszeć, że jest grzecznym chłopcem. Najwyraźniej po prostu mocno wdając się w ojca.
Okay. Leć. Ja też bym może wrócił – Zerknął w stronę wydłużającej się kolejki ku podgrzewanym tacom z jedzeniem – Do pracy.
Przeciągnął kciukiem między dziecięcymi łopatkami; potem łagodnie wypchnął Coltona ku stołom z przyborami plastycznymi, i przeniósł wzrok na Cottie'go. Szykował się, by wstać.
- Będę się tu kręcił – Obietnica, nie groźba (miał nadzieję, że także w odbiorze Cockburna) – Hej? Rzucisz na niego okiem? Zwłaszcza na te nożyczki?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Ale tak w ogóle? Czemu?
Chyba nie zrozumiał. W każdym razie – nie do końca.
Nie za bardzo potrafił wyobrazić sobie jakie nieszczęście miałoby ich spotkać, gdyby Pan Bradshaw jednak zdecydował się podłączyć pod ciche podśpiewy kolęd.
To, że „nie wyglądał” (albo, że nie potrafił?) nie znaczyło przecież, że nie powinien.
Cottie na pewno nie miałby nic przeciwko. Bo Cottie lubił ludzi. I lubił, kiedy przestrzeń wokół siebie znaczyli ulotnymi śladami własnej obecności; leniwymi rozmowami wypachnionymi ciastem, od których puchły małe, kawiarniane lokale – długim, wyboistym trajkotem klepanym do telefonu albo jakimś cichutkim mruczandem, kiepsko komponującym się ze skwierczeniem podsmażanych na patelni naleśników.
Nie lubił tylko kłótni podsłuchiwanych zza ściany (lub spod okna) i obrzydliwych komentarzy, którymi Mały Boo rzucał (głównie – ale nie tylko) w kierunku dziewcząt. Mały Boo miał metr osiemdziesiąt pięć (i po kilogramie na każdy centymetr), i lubił wypalać papierosy pod „Lorettą”, filtrem utknięte w zatłuszczonych stekiem ustach.
Jego – tak w ogóle – Cottie też nie lubił (i chyba nawet trochę się bał).
Odrobinę bardziej, niż, na przykład, cichego płaczu (nie, nie – to, co niektórzy nazywali „dziecięcą histerią” nigdy mu nie przeszkadzało). Albo kwaśnych odgłosów, razem z niedotrawioną treścią żołądka wylewanych na chodnik.
Ale melodie, które od rana zapętlały się w głowie i na ustach były dla chłopaka czymś zupełnie innym. Jak wspólny znajomy; że hej, wow – kojarzę słowa?! Skąd to jest?! Nieważne, czy były to rockowe ballady ryczane do butelki szamponu pod prysznicem, czy dziecięce wyliczanki wykrzykiwane podczas zabaw – czy nawet rozwarstwione i niezbyt spójne wycie do współdzielonego na karaoke mikrofonu. W barach, które nie były 2 Fingers Social.
Wreszcie: pomyślał też o kołysankach śpiewanych dzieciom na dobranoc.
Znał je z filmów.
Żadnemu z tych głosów nie było blisko do estradowych popisów – i tego, co od czasu do czasu słyszało się podczas radiowych emisji czy po wciśnięciu strzałeczki odtwarzania na jakimś Spotify czy Tidalu.
Ja lubię. Znaczy, ogólnie. Tylko nie znam za dużo tekstów – przyznał lekko, wpatrzony w naderwaną przy paznokciu skórkę. Wstał, obejrzawszy się za Coltonem, do którego zamierzał dołączyć. Lada moment.
Zrobił nawet krok (trochę nieporadny, bo próbując wyminąć Johna, prawie zahaczył o jego kolano łydką).
A potem stanął – ściągnięty tonem męskiego głosu, który trzasnął o jego plecy (raczej jak bicz czy harap, niż kciuk mknący wąwozikiem łopatek). Tonem, pod którego ciężarem przywiędła na moment nie tylko ekscytacja Cottiego, ale chyba też jego świat i fiolet chryzantemki wyszytej w dżinsach.
Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ciągnął językiem przez nadłamany ząb.
Jakichkolwiek nadziei John nie pokładał w swojej „obietnicy” – mógł je sobie wetknąć. Gdziekolwiek. Do śmieci albo w inne oczywiste miejsce; szczególnie teraz, mogąc dostrzec nagłe spięcie w chłopięcym ruchu. Bo Cottie nie spodziewał się obietnic tam, gdzie składało się je z dobrej woli.
A nie dlatego, że o to prosił. – I’ll be fine.
Dopiero łagodniejsze – hej? – przybyło jak odwilż. Ratunek. Łyk powietrza, którego potrzebował; i którym mlasnął w uśmiechu. Niemrawo, ale szczerze.
Spojrzał na Johna.
I kiwnął głową.
Później, już w drodze do stacyjki obrzuconej ścinkami papieru – liznęło go poczucie winy. Zrobiło mu się głupio, bo obietnice nie były tanie; i na pewno kosztowały więcej, niż drętwe przytaknięcie wysprzątane ze słów.

Tak, te same słowa, których Colton miał w zapasie aż nadmiar; zupełnie, jakby zabierał je bogatym sobie, a oddawał biednym nowemu, starszemu koledze.
„Cotton! Patrz zobacz tutaj musisz najpierw wybrać kolor jaki chcesz kolor ja lubię czerwony zrobię dwie czerwone kartki i dwie zielone albo niebieskie albo nie jednak zielone a ty ile kartek robisz?!”
Cottie nie wiedział.
Najpierw pomyślał oczywiście o mamie. Ale była też Heather, która Święta spędzała ze swoim chłopakiem, za to z daleka od rodzinnego domu (Cottie nie wiedział dlaczego, ale nie pytał – Heather na wzmiankę o rodzinie zawsze robiła się smutna). Był też Pan Bauman, który stracił żonę, a potem także oszczędności, ostatecznie przegoniony z podnajętego mieszkanka prosto na ulice Seattle.
Tylko że od brzydkiej kartki ociekającej klejem wolałby pewnie dostać setkę.
Była jeszcze Louna i Elvis – i Lu.
No i Jericho.
Chciał zrobić kartkę dla Jericho. Mógłby wsunąć ją do paczki z jedzeniem – tam, obok czekolady; w bezpiecznym miejscu chroniącym przed zagnieceniem delikatnych, tekturowych narożniczków.
Ale, szczerze mówiąc, trochę się bał. No, że Jericho ją też wyrzuci. Że podrze ją na jego oczach, zapyta – co to, kurwa, jest? – wyklnie brokat i krzywe literki postawione z pomocą Coltiego (niektóre, takie trudniejsze, nadal sprawiały Cottiemu trochę problemów – ale wspólnymi siłami…).
Na razie jedną. – Uśmiechnął się, siadając przy zlepku kilku dosuniętych do siebie ławek. Wyprostowany (za bardzo), blady (trochę) i zagubiony (przeraźliwie) – dłonią sięgając po arkusz kolorowego papieru, który próbował (równo) złożyć.

Nigdy nie widział tylu flamastrów i ołówków.
  • „Pani w szkole powiedziała żeby kolorować w jedną stronę albo w takie kółeczko patrz o takie.”
I kredek i tasiemek.
  • „Cotton a wytniesz mi z tego gwiazdki? Dużo gwiazdek dobrze?”
I brokatu naklejek pomponików cekinów.
  • „A ja pójdę tam i powybieram nam naklejki!”
Wszystkiego, na co zwyczajnie nie było go nigdy stać.
A co pochłonęło go tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy mały Coltie zniknął z zasięgu wzroku.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Dobre pytanie.
Proste, jakby to, z cieniem pogardy zaplątanym w zgłoski powiedział jego ojciec, jak budowa cepa, ale dobre.
  • Czemu Johnny nie śpiewał?
To znaczy, czemu nie śpiewał przy –
  • ludziach
    • dorosłych?
  • Bo przecież Coltie, teraz zajęty grzebaniem w pudłach pełnych przyborów plastycznych, wyjątkowo dobrze znał ojcowski głos, jednym oddechem wznoszony na wysokość (w opinii Bradshawa Seniora) nieprzystającą poważnym mężczyznom w autorskiej interpretacji Black Bird, i rwany dyszkant I don’t wanna see you cryin’ anymore, kontynuowany mimo walki prowadzonej przez policjanta z ogarniającym go zmęczeniem. Tak długo, jak długo było to konieczne – to znaczy, aż to małego Coltona pierwszego zmogła wreszcie senność (albo po prostu znużenie ojcowskim śpiewem).
Ktoś mu chyba powiedział – możliwe, że była to matka (albo ciotka Greta, już nie pamiętał) – że on to może powinien raczej zająć się sportem, nie śpiewać. I Johnny zapamiętał tę "radę". Może dlatego, zamiast do szkolnego chóru, zapisał się do drużyny. A może nie. Dziś to przecież nie miało już najmniejszego znaczenia.
To nie tak, jednocześnie, że Johnny nie lubił marzyć (choć ostatnio zdarzało mu się to coraz rzadziej); ale przecież między marzeniem i gdybaniem istniała diametralna różnica. Fantazje o tym, co mogło go jeszcze spotkać w życiu – trzymając się pozytywnego końca spektrum, lęk za to więżąc na krótkiej smyczy – pomagały mu zwlekać się rano z łóżka, i popychały go łagodnie (zabawne: trochę jak ojcowska ręka usadzona w dolinie łopatek), w stronę postawionych sobie zamierzeń i celów. Ale jeśli Johnny całe dnie spędzałby na zaglądaniu w przeszłość to – tak czuł – przeżyte dni (i wszystkie nieprzeżyte życia) ciążyć zaczęłyby mu jak więzienna kula u nogi.
Zerkał więc w Kiedyś rzadko, i starał się to robić z pogodnym uśmiechem; jakby nie ciągnął za sobą ciężkiego bagażu, tylko prowadził posłusznego i wiernego psa, gotowego pójść za nim w każdym kierunku. Grzecznie, i bez skomlenia.

I tak trochę też (to jest: uśmiechając się w głupiej pewności, że zobaczy dokładnie to, czego się spodziewał), Johnny oglądał się przez ramię teraz, w kilkanaście minut po oddaleniu się od syna i dziewiętnastolatka, pod którego kuratelą go pozostawił. Nieodpowiedzialnie? Na swoje wytłumaczenie mógł mieć jedynie fakt, że Jadłodajnia naprawdę była względnie bezpiecznym miejscem, a Coltie - zdecydowanie nie jedynym chłopcem, któremu pozwolono tutaj pokręcić się bez permanentnej kontroli opeikunów. Personel był przyzwyczajony do zatrzymywania nadmiernie rozhasanych kilkulatków, czule upominając, żeby nie biegali tak szybko, i oferując inne formy zabawy. Całe pierwsze piętro wyłączono z użytku, by do dyspozycji przybyłych oddać tylko parter (a więc i wyeliminować ryzyko, że któreś z najmłodszych sturla się ze schodów na złamanie karku). Drzwi na zaplecze - tam, gdzie znajdowały się urządzenia elektryczne i zapasy prowiantu - były szczelnie zamknięte, a do budynku prowadziły tylko dwie pary innych - doglądanych przez wolontariuszy spisujących dane demograficzne gości. I, ponieważ był to jednak South Park, przez dwóch profesjonalnych ochroniarzy.

Dlatego też Bradshaw w życiu nie pomyślałby, że stać mogłoby się coś złego.
Teraz, prostując się gwałtowniej - i trochę tak, jak wcześniej, po raz pierwszy spostrzegłszy Coltona w rozmowie z Cockburnem - słyszał w głowie pogłos identycznych stwierdzeń, tak przecież częstych na komendzie.
  • Zostawiłem go tylko na chwilę.
    • Wie pan, jak to jest z dziećmi. Są takie szybkie... I czasem nie myślą...
      • Jak mogłam!? Jak mogłam być tak... Nigdy sobie tego nie -
O tym, że warzęchę - zanurzoną przed chwilą w warzywnej potrawce - odłożył na bok zbyt gwałtownie, Johnny zorientował się dopiero gdy jego uszu dosięgnął metaliczny brzęk przedmiotu uderzającego o podłoże.
A z tego, że trzyma rękę na chłopięcym barku, i zagląda w błękit tęczówek, i pod gęstwinę jasnych włosów - ale żadne z nich nie należą do jego dziecka, zdał sobie sprawę, gdy otworzył usta, i:
- Cottie - Nisko; zwracając się do chłopaka wybranym przez niego imieniem (a więc nie "Cotton") - Gdzie jest - Colton Colton Colton - Mój syn?

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Nie przejął się hałasem, dobiegającym z przeciwnego końca sali;
więc o obecności Bradshawa przekonał się dopiero wtedy, gdy na swoim ramieniu poczuł nieprzewidziany, kleszczący ucisk jego dłoni. Cottie się pochylił. Wyglądał jak dzieciak – a zerwał się tak, jak wybiedzone, podrosłe szczenię, któremu chciało się zabrać miskę z jedzeniem. Albo zabawkę. Jakiegoś zasobu wartego obrony.
Tylko że Cottie nie kąsał, ani nie gryzł. Ale też nie za bardzo rozumiał.
Rozluźnił się.
Hm? O, to pan. – Uniósł spojrzenie; błękit rozmrugany najpierw na twarzy pana Bradshawa, dopiero później w miejscu, w którym spodziewał się zastać jego syna. – Oh. I dunno. – Wywinął usta do wewnątrz, zagryzając na nich zęby. Miał w dłoni zagniecioną, krzywo wyciętą gwiazdkę i nożyczki (niewygodne, swoją drogą, dla nieprzyzwyczajonych palców zarumienionych nagle groźbą odcisków i nagniotków).
He probably went… somewhere. But he'll be right back, y'know? – Nie rozumiał dlaczego spojrzenie Johna się zmieniło; i dlaczego zmieniło się w taki sposób. Nie podobało mu się, jak na niego patrzył. Nie podobało mu się, że patrzył na niego tak, jakby się gniewał. Jakby wcześniejszą obietnicę zmiął, zapluł i wyrzucił do kosza – razem z kartką, nad którą pracował chłopak.
Jakby się bał – albo przynajmniej obawiał.
I mean, he hasn't finished makin’ his Christmas card yet. See? He even gave me – uniósł nożyczki, z naiwnym uśmiechem – the scissors so he wouldn't cut himself. He’s a smart fella.

Żyli w różnych światach. Tu, skąd pochodził dziewiętnastolatek, dzieciaki takie jak Coltie – a nawet młodsze – rzadko kiedy bywały prowadzone na smyczy rodzicielskich spojrzeń. Wyciągały brudne dłonie (z kurzem zebranym za paznokciami) do obcych ludzi (bez zaufania). Roznosiły wszy, pchły i podwórka. Do szkół odprowadzały się same.
Niektóre były płaczliwe, krzykliwe i przestraszone. Inne zachowywały się jak dorośli. Jak ci dziesięciolatkowie z myśli Jericho – którzy mieli dorosłe potrzeby, poglądy i zachowania.
Pilnowały się nawzajem – trochę głupie i niedouczone, ale za to z instynktem przetrwania.
Cottiego też nikt nie pilnował. Może gdyby zdarzyło się inaczej – nie dreptałby dziś za Jericho – i jemu podobnymi – jak cień. Może wiedziałby, że „rzucić na Coltiego okiem” znaczyło, żeby go z niego nie spuszczać. I że „zwłaszcza nożyczki” nie były „tylko nożyczkami”.
Rzeczywiście, nie pomyślał.
I nie uważał też, że stało się coś wielkiego – coś, czym John mógłby się zmartwić. Albo za co mógłby się pogniewać.
Nieśmiało odsunął kartkę, nad którą pracował (brudną zieleń papieru zalaną klejem i kolorowymi kleksami; z prostotą bałwaniastej sylwetki w centrum i wolną przestrzenią, którą później – z pomocą wolontariuszy i Coltona – zastąpi krzywizną wielkich liter; pagórkami „emek”, wybrzuszeniami „erek” i skoliozą „esek”).
Schował ją pod arkusz czystego papieru – tak, jakby istniała szansa, że o tej szkaradzie zdąży zapomnieć do następnego razu, kiedy na nią spojrzy.
Musicie już iść?

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Byłoby prościej, gdyby szczeniak go ugryzł. Metaforycznie; słowem - przesączonymi jadem zgłoskami wulgarnej obelgi (a te przecież w ustach Młodzieży z South Parku nie były rzadkością), albo przynajmniej spojrzeniem wbitym w policjanta jak przytruty, lub chociaż przyrdzewiały sztylet (obietnica paskudnego zakażenia, które potem wlecze się za człowiekiem, niosąc z sobą cierpienie i bezsenne noce; o ile nie śmierć).
Blondyn tymczasem tylko przykulił ramiona –
  • i je wyprostował.
Z tą swoją cieniutką, strzelistą posturą i strzępiastym kleksem czupryny przypominał kwiat mniszka uderzony wyjątkowo dużą kroplą deszczu; po chwili rozchwiania wracający do swojej poprzedniej pozycji bez zrozumienia, dlaczego pada.

John ani na chwilę nie odwrócił od niego wzroku. "Wyglądał jakby się bał?"
Chryste! Oczywiście, że się bał! Oczywiście, że się bał o swoje dziecko!
Nie dlatego, że bał się Cottona, albo tego, co potencjalnie dzieciaka takiego, jak Colton mogłoby spotkać u boku gówniarza pokroju Cockburna. Bał się o Coltiego, ponieważ bał się świata - takiego, jakim ten świat był za granicami Phinney Ridge, drogiej, dobrej szkoły, krawędzią płotu otaczającego ich dom (z zawsze szczelnie domykaną furtką w jego centralnym punkcie), i - wreszcie - poza linią jego własnych ramion. I z każdym zgłoszeniem, i każdą (nie)rozpracowaną sprawą bał się coraz boleśniej. Więc jak chłopak mógł w ogóle zakładać, że -
  • - W-what?
    • Teraz do niego dotarło.
Zamrugał - bumerangiem własnego gniewu trafiony prosto w żołądek; jak brutalnym, boiskowym ciosem łokcia, który wypycha powietrze z płuc i mroczy pole widzenia.
Jednocześnie: zbył tę część siebie, która pod stoickim niewzruszeniem blondyna poczuła ulgę. Jakby przypadkowy chłopak ze społecznych nizin miał na tyle mocy, by na chwilę zdjąć z ramion Bradshawa ciężar nieustającego lęku.
Zrobiło mu się jednocześnie duszno, jak i głupio. Uniósł nawet dłoń by poluzować zbyt ciasny kołnierzyk koszuli, ale palcami natrafił tylko na miękkość podkoszulka, i rozpięty suwak swetra. Omiótł wzrokiem kartkę dziewiętnastolatka, ale jej nie zarejestrował.
- My? My n- Chrząknął. "Musicie już iść?" Co? Nie. But I will (go now). I should better find him.
Odwrócił się.
I, tym samym, prawie wszedł na własne dziecko.
- Colton! For – (urwane w porę) fucks’ sake – …tu jesteś! - Cały, i wyraźnie nie mniej zdrowy niż przed krótkim rozstaniem z opiekunem - Ile razy prosiłem, żebyś tak nie…
Teraz Johnny poczuł na sobie ostrzał kwartetu błękitnych tęczówek. Nierozumiejący, wyczekujący wzrok dwóch przypatrujących się mu chłopców chcących pojąć, czemu jego postawa nagle się zmieniła. I czemu wygląda tak, jakby się gniewał?
Zorientował się, że nerwowo podwija palce - i brutalnie wciska ich opuszki we wnętrza obu dłoni. John, idioto, pomyślał. Ile ty masz lat?
- …robił? - Łagodniej.
- Tata-aaa-wiem, ale tylko poszedłem tam, ooo-tam, gdzie wujek Paul - Paul McAlister, z którym ojciec Johna pracował w wydziale przez trzydzieści siedem lat - dał mi jeszcze inne naklejki i ooo… to – Siedmiolatek, któremu słowo „koperta” nadal sprawiała drobne, leksykalne trudności, wzniósł ku ojcu rączkę zaciśniętą wokół zalakowanego na ślinę, niebieskiego prostokątu Na moją kartkę… Ale to nie jest taka zwykła kartka, wiesz? I ty, Cotton, wiesz? To jest –
Johnny wciągnął powietrze przez nos, ale zapomniał, by je wypuścić.
  • - Zaproszenie.
- Zaproszenie!
Na Boże Narodzenie za białym sidingiem przy 41 Evanston Avenue w Phinney Ridge – pod adresem, którego wyuczenia się na pamięć Bradshawowie wymagali od synka na wszelki wypadek (a co, Johnny właśnie zdał sobie sprawę, być może wcale nie było takim znowu wybitnym pomysłem).
- Bo mama i ty zawsze zostawiacie jedno nakrycie dla zbłą… zabłą… obłąkanego wędrowca i zawsze mówicie, że tak trzeba, bo może ktoś przyjdzie, głodny i smutny i brrr-zziębnięty, ale nikt nigdy nie przychodzi więc – Coltie rozgrzebał wylot koperty, wyciągając z niej złożony na pół liścik wyklejony w brzydkie choinki, osypany brokatem, i pomazany czerwonym pisakiem – …może Cotton przyjdzie jeśli jest obłąkany! Wygląda na obłąkanego! I jest za chudy! Powinien zjeść ciasto. Dużo, dużo ciasta, babki piaskowej i placka z morelami i mniam-mniam -
Coltie rozdziawił buźkę, którą to John zaraz przysłonił mu delikatnie dłonią. Przyciągnął do siebie chłopca, ogarniając siedmioletnią postać ojcowskim gestem z gatunku: "Kochanie, już wystarczy". Jednocześnie poczuł, że wilgoć, której jakoś zabrakło mu w gardle, najwyraźniej przemieściła się ponad krawędź jego górnych powiek.
Chyba nic nie powiedział (a na pewno nie na głos), kiedy wyjął kopertę z dziecięcego uścisku, i wyciągnął ją pod adres dziewiętnastoletniej dłoni.

autor

harper (on/ona/oni)

... wymawia się Co-burn...
Awatar użytkownika
20
184

pasożytuje na innych

i śpi w cudzych łóżkach

south park

Post

Za chudy, co?
Cottie mimowolnie spojrzał w dół. Na samego siebie. Zobaczył czerń luźnej, szerokiej bluzy maskującej cienkie, wiotkie ciało – biel niemal transparentnej skóry i wyboje żeber, o które czasami potykał się palcami (drapiąc się, na przykład, po boku). Spodnie wiszące na ledwie przytrzymujących je biodrach. Żłobienia żył oplatających nadgarstki jak rozrastające się, pasożytujące na nim samym korzenie.
Nigdy się nad tym nie zastanawiał. No, nad tym, czy ludzie widzą, że nie dojada. I że nie robi tego z własnego wyboru. Wiedział – ale się nie zastanawiał. Niektórym nawet się to podobało; że, pomimo swojego wzrostu, prezentował się po prostu krucho. Trochę łamliwie. Wąsko.
Colton miał rację.
Ale kiedy dziewiętnastolatek zmarszczył nos – to wcale nie z tego powodu.
Zaproszenie.
Zaproszenie?
Cottie nie lubił zaproszeń. Nie żeby je – w ogóle – dostawał (bo gdzie? no chyba nie na prom; w jego szkole nie było takich rzeczy – Cottie myślał zawsze, że takie bale były bardzo romantyczne; ale dyrekcja miała na ten temat inne zdanie). Zaproszenia zwykle brzmiały jak groźba, szczególnie w tej kompozycji rzucanej mu przez chłopaków z South Parku, że; „no co jest, kurwa, włazisz, czy trzeba ci zaproszenie wysłać?!”.
Tylko że to – t o był prawdziwy druczek, mówiący, że towarzystwo Cottiego jest nie tylko mile widziane, ale i wyczekiwane – konkretnego dnia i o konkretnej godzinie (nieważne, że bez fikuśnej czcionki i ładnego, śliskiego papieru, ornamentów i ozdobników). Najpierw, niemal z namaszczeniem, wysunął z koperty chłopięce dzieło; portmanteau świątecznej kartki oraz zaproszenia zaadresowanego – zdaje się! – do niego (w jego imieniu zabrakło jednego „T”, ale skoro w dłoń zostało mu złożone osobiście…).
Potem przebiegł spojrzeniem po kulfonach liter i zanotowanym adresie (zamiatając źrenicami od lewej do prawej – tylko że bardzo powoli – pod nosem wydukawszy na głos parę co trudniejszych sylab).
Stresował się, bo zajęło mu to dużo czasu; spędzonego na łączeniu literek i rozpracowywaniu drżącego pisma należącego do siedmiolatka.
Przełknął ślinę.
Oh. Ummm… – Podrapał się po nosie grzbietem dłoni; jej palcami natychmiast obejmując łokieć przeciwnej ręki.
Hej, Colton?
Uśmiechnął się.
Ekstra, pewnie, że przyjdę! – Przykucnął, w lekkim (a przy tym dość bezmyślnym) objęciu ściskając chłopięcą sylwetkę. Z podbródkiem przewieszonym przez jego ramię skrzyżował jednak spojrzenia z panem Bradshawem. Dopiero teraz zrozumiał czym były podwinięte palce i wypłaszczony wcześniej ton. Były troską.
Westchnął. – Tylko… Ummm… Chyba będę musiał najpierw zapytać rodziców, wiesz? Zawsze… umm… trzeba pytać rodziców. Nawet jeśli bardzo się chce… gdzieś iść. Żeby potem się nie- nie martwili? – Zamrugał na mężczyznę, niezbyt zgrabnie – a trochę nawet i po omacku – nawigując pomiędzy reakcjami rozszyfrowywanymi po łebkach.
Odchylił się – patrząc teraz Coltonowi w oczy.
Ale spróbuję! Opowiem jaki z ciebie dobry kumpel i pochwalę się jaką zrobiłeś mi kartkę! Tylko nie chcę, żeby było im przykro. – Wstał. Wskazał palcem na umazany farbą i szarzyzną ołówka stolik. – Patrz, powycinałem ci gwiazdki. Sprawdzisz, czy dobrze? I czy wystarczy? A ja zaraz do ciebie przyjdę, muszę… emmm… pójść jeszcze po paczkę.
Znów spojrzał na Bradshawa.
Pokaże mi pan gdzie ją odebrać? – zapytał cicho, kiedy już zbliżył się do mężczyzny. Upewniwszy się wcześniej, że chłopiec – okiem tak krytycznym, jak krytyczne potrafią być tylko oczy siedmiolatków – bardzo poważnie podszedł do jego prośby i oddzielał gwiazdki, które były „okej” od tych „niekoniecznie-okej”. – Umm… Niech się pan tym nie przejmuje, oki? Tutaj też organizują Święta. Albo w Camp Second Chance. To niedaleko! – Nieprawda. To znaczy – nie kłamał, ale ani tutaj, ani tam nie było już wolnych miejsc. Sprawdzał.
Oczywiście, że sprawdzał. Sprawdzał wszystkie opcje, które pozwoliłyby mu uniknąć drogi prowadzącej pod pewien adres w dzielnicy Delridge.

autor

cottie

And I need you behind the gun; I'll be the one to come undone
Awatar użytkownika
31
180

blue blood blues

seattle pd

columbia city

Post

Sprawdzał.
Oczywiście, że sprawdzał.

Bynajmniej, przy tym, w intencji jakkolwiek związanej z Cockburnem – o którym parę godzin temu ani jeszcze nie myślał, ani w zasadzie nawet nie pamiętał, z jego sylwetką przysłoniętą w zakamarkach umysłu szpalerem innych, bardziej potrzebujących (?) ciał.
Sprawdzał (w systemie, i wklepując w telefon jeden z tych numerów, które w notesiku z kontaktami ogląda się rzadko, lecz gdy trzeba – zawsze znajduje się z ulgą), dla Douga Woznicki i dla Lucy Dee, tej drugiej – i dwojgu jej dzieci - znalazłszy coś w Mother Nation w Hillman City, a pierwszemu – dosłownie ostatni wolny kąt oferowany na bożonarodzeniowy okres przez The Seattle Stand Down.
Ale Lucy i Doug mieli to szczęście („zabawne”, jak różne i niespodziewane definicje jednego słowa znaleźć można było w miejscach pokroju South Parku), że pierwsze z nich było matką, a drugie weteranem; nosili więc w demograficznych rubrykach łatki, na które od Rządu zawsze, w końcu, znalazł się jakiś hajs. Choćby splunięcie śmiesznie niskim datkiem – w okresie Świąt zdatnym jednak do przemielenia w gorącą, i nawet nie taką cienką zupę, albo świeżo odwszawiony materac w komunalnej sypialence o szczelnym dachu i centralnym ogrzewaniu.

Ale chłopcy tacy, jak ten?
(Johnny patrzył na Cottona Cockburna i czuł, jak robi mu się smutno).
Dla chłopców takich jak ten, miejsca (już? wcale?) nie było – jakby - nigdzie.

Bradshaw drgnął, kiedy blondyn pochylił się i przytulił jego dziecko. Drgnął, i być może niewiele brakowało, by jego dłoń rozpędziła się ku krawędzi paska, przy którym zwykle nosił broń. Drgnął, ale się powstrzymał.
(Johnny patrzył na Cottona Cockburna i czuł, że robi mu się – za siebie - wstyd).
Zamrugał na niego - w rewanżu. W pokracznym, wydawało się, improwizowanym tańcu dwojga skrzyżowanych spojrzeń.
- Colton, słyszysz co mówi twój kolega? I ci rodzice czasem nawet mają rację, kiedy się ich słucha. I czasem jest im przykro, kiedy nie…
Zastanowił się, kiedy rodzicom Cottona bywało przykro. O jego ojcu nie wiedział nic (tym samym – pewnie niewiele więcej niż cottonowa matka). Lindę za to pamiętał nadspodziewanie dobrze. Jej szarzejącą cerę. Różowy welur podbrudzonej tytoniem narzutki. Tips ułamany u serdecznego palca lewej dłoni. Akcent spowolniony tanim piwem i gumą żutą chyba z przyzwyczajenia – bo przecież nie dla niepoznaki. W końcu na ich ulicy wszyscy i tak wiedzieli kim jaka jest. Kiedy widział ją ostatni raz, miała niecałe dwadzieścia dziewięć, czy może trzydzieści lat? W każdym razie prawie tyle, ile on dzisiaj.

Pozwolił odciągnąć się na bok – w milczącej, dziwnie dorosłej zmowie zawartej bez słów ponad ramieniem skupionego nad gwiazdkami Coltona. Wsunął dłonie w kieszenie spodni, i prędko je wyciągnął; chciał skrzyżować je na piersi, ale wszystko co zrobiłby w towarzystwie dziewiętnastolatka wydawało mu się teraz niegrzeczne. Niewłaściwe. Wstyd przeradzał się w poczucie obowiązku.
Pokręcił głową. Potem nią pokiwał.
- Jak tylko wolisz – Powiedział, chyba wyłącznie z szacunku do starań dzieciaka nie demaskując jego niewinnego kłamstwa jednym, krótkim ”Przecież obydwaj wiemy, że nigdzie nie ma już miejsc”Ale w razie czego… Nie krępuj się, o – ”oki”? Zorientował się, że to ”i”, dostawione do dwóch liter na trzeciego, jak dziecko-podrzutek, którego nikt nigdzie nie chce, łapie go za serce; kleszczy je, i nie puszcza – Okay? Nasze drzwi stoją dla ciebie otworem. Zwykle najbardziej świętujemy dwudziestego piątego, ale od dwudziestego czwartego po południu wszystko jest już gotowe… - Choinka. Ciasto z orzechami pekan i to z morelami-mniam-mniam. Soki owocowe, przetwory i chutney, chłodzące się w spiżarce. Starannie opakowane prezenty, przed dziecięcym okiem poukrywane po szufladach z bielizną (śmiesznie blisko skrytki z bronią). Playlista z kolędami przycupnięta w kolejce do odtworzenia. Dwudziestego piątego, wczesnym popołudniem, przychodzili do nich jego rodzice i, czasami, siostra. Dwudziestego szóstego jechali do rodziców June; albo spotykali się gdzieś wszyscy razem, dwoma milczącymi, lub trzymającymi się tylko bezpiecznych tematów rodzinami. Pomyślał jak to będzie, kiedy w tym roku przy stole naprawdę siądzie z nimi ten gość, o którego potencjalnym nadejściu co roku uczył Coltona. Kilka razy zrobiła tak jego matka – to znaczy: zaprosiła na Święta kogoś, kto zwyczajnie nie miał się gdzie podziać. I nigdy nie stało się nic złego.
No bo, niby, co?.
Najwyżej (Cotton) ich okradnie. Wszystkie cenne – i niebezpieczne – rzeczy, w jakich posiadanie wchodzili Bradshawowie i tak zapełniały sejf. Szczerze mówiąc, o wiele bardziej zmartwiłoby Johna, gdyby Cotton, z jakiegoś względu, dopadł jego broni, niż gdyby dogrzebał się do rodowych pierścionków jego matki.

Znalazł wśród plastycznych niezbędników karteczkę samoprzylepną i turkusowy flamaster. Złożył papierek na pół i zapisał na nim swój numer telefonu. Nie był tylko pewien czy – w razie czego – Cottie będzie miał z czego do niego zadzwonić.
- Nie musisz uprzedzać, to tak tylko na wszelki wypadek – Wyjaśnił po chwili namysłu, wsuwając karteczkę w bladą, chłodną dłoń. I jeśli dzieciak chciał opuścić wzrok, to policjant przytrzymał go teraz nieustępliwością własnego spojrzenia. Wiedział, że ma je po swoim ojcu. Nie widział siebie – ale przecież czuł, jak patrzy na chłopaka – Cotton? – Nigdy nie spoglądał tak na podejrzanych. Tym bardziej – nie na winnych. Jeśli już? Wyłącznie na ofiary. Po prostu przyjdź.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”